Dedykacja
— Pamięci moim kochanym rodzicom i dziadkom.
— Wujkowi Leonowi Iwanowicz, za wpojenie mi, że całe szczęście człowieka polega na wyobraźni.
Niniejszym chciałabym podziękować:
— Maik Roethig, istota kochająca szczerze, prawdziwie i na wieczność. Dziekuję za upragnioną stabilizację i totalną swobodę bycia sobą. Za uzmysłowienie mi, że słowami też można dotykać. Nawet czulej niż dłońmi.
— Tomaszowi Sidorowi (Nauczyciel), za uświadomienie mi, że jedyną bezpieczną rzeczą na świecie jest myśl.
— Moim wiecznym i wiernym przyjaciołom Justynie Klepuszewskiej, Agnieszce Lisowskiej, Markowi Mareckiemu, Łukaszowi Benedykciukowi i Jackowi Kowalskiemu za malutkie sprawy, wielką radość. Takich autorytetów jak wy nie spotyka się codziennie.
WSTĘP
Życie to paradoks. Z jednej strony podlega twardym regułom fizyki i biologii, z drugiej wymyka się wszelkim schematom, pozostając jednocześnie wielką zagadką i grą pozorów. To, co wydaje się oczywiste, często jest jedynie iluzją. To, co uchodzi za pewnik, bywa produktem manipulacji, kulturowych norm lub zwykłego przypadku. W świecie pełnym sprzeczności i absurdów każdy z nas staje przed wyborem. Albo bezrefleksyjnie podążać za tym, co uznane za „normalne”, albo zatrzymać się na chwilę i spojrzeć na rzeczywistość inaczej.
Ta książka jest właśnie próbą takiego spojrzenia krytycznego, prowokacyjnego, czasem nieco ironicznego, ale zawsze szczerego. To podróż przez tematy, które stanowią fundament naszej codzienności, a które zbyt rzadko poddajemy głębszej refleksji. Skąd bierze się potrzeba samorealizacji i dlaczego często jesteśmy największą przeszkodą na własnej drodze? Czy świat jest rzeczywiście taki, jakim go widzimy, czy może to tylko złudzenie, starannie podtrzymywane przez schematy i przyzwyczajenia? Jak to możliwe, że społeczeństwo daje się uwieść marketingowym iluzjom, ślepo podąża za modami, wierzy w „medyczne musisz” i żyje na kredyt, jakby dług był nieodłącznym elementem egzystencji?
W tej książce czytelnik odkryje instrukcję obsługi obywatela, w której przewodnikiem po zawiłościach życia codziennego będzie nieco przewrotny humor i szczere spojrzenie na świat.
Dotknę też tematów, które wielu woli omijać. Czy religia jest drogą do prawdy, czy tylko placebo dla mas? Dlaczego tak chętnie wierzymy, że segregowanie śmieci czyni nas lepszymi ludźmi, ignorując hipokryzję globalnych korporacji? Czy kurtuazja, którą stosujemy na co dzień, jest wyrazem uprzejmości, czy może raczej sztuczną grą pozorów? I wreszcie, czy łatwy sukces to rzeczywiście kwestia talentu i ciężkiej pracy, czy może po prostu kolejna krucha iluzja, którą sprzedaje nam świat?
Nie znajdziecie tu gotowych odpowiedzi, ale być może znajdziecie pytania, które warto sobie zadać. Bo w świecie, w którym nic nie jest takim, jakim się wydaje, jedyną pewną rzeczą jest to, co sami zdecydujemy odkryć.
Zapraszam do wspólnej podróży. Nie obiecuję, że będzie łatwa, ale na pewno będzie intrygująca.
I. Pierwszorzędnym zadaniem człowieka jest wydać na świat samego siebie
Zanim w ogóle pomyślicie o tym, żeby „wydać siebie na świat”, upewnijcie się, że macie pod ręką kubek kawy, ulubioną playlistę i trochę cierpliwości. Bo proces startuje nieco jak instalacja aktualizacji systemu operacyjnego o 3 nad ranem, kiedy nikt nie patrzy, a komunikaty typu „nie wyłączaj komputera” pojawiają się co chwilę.
„Pierwszorzędnym zadaniem człowieka jest wydać na świat samego siebie”, czyli jak się „urodzić” dwa razy. No tak, raz nas urodzili, ale kto by pomyślał, że to dopiero początek. Bo prawdziwa robota zaczyna się później, kiedy to trzeba samemu „wydać siebie na świat” i to w najlepiej wersji, którą da się lubić. Nie chodzi o to, żeby być jak wersja demo, ledwo działająca, z ograniczonymi funkcjami i ciągłym komunikatem w stylu pełna wersja dostępna po opłaceniu rachunków. Nie chodzi też o bycie podróbką innych, bo po co być kiepską kopią kogoś, skoro można być oryginalnym egzemplarzem siebie. A już na pewno nie warto czekać, aż ktoś inny nas „wyda”, bo to nie książka, którą redaktor poprawi, tylko my sami. I pamiętajcie, czasem zdarzają się błędy, czasem wpadki, czasem system wiesza się w najmniej odpowiednim momencie, ale w tej własnej, niepowtarzalnej wersji zawsze jesteście pełnoprawnym, limitowanym wydaniem, którego nikt nie skopiuje. Nawet za pomocą drukarki 3D.
Więc, moi drodzy, twórzmy siebie tak, żeby świat chciał nas czytać, oglądać i klaskać na stojąco. A jeśli czasem wyjdzie nam dramat albo czarna komedia to spokojnie, najlepsze historie zawsze mają zwroty akcji. W końcu życie uwielbia podkręcać scenariusz, podrzucać nam banana na drodze i patrzeć, jak się po nim przewracamy, a my możemy jedynie uśmiechnąć się pod nosem i grać dalej, najlepiej z popcornem w ręku i humorem na twarzy.
Każde życie to niepowtarzalna podróż, podczas której człowiek stopniowo odkrywa, kim naprawdę jest. W momencie narodzin dostajemy pustą kartę, na której zapisujemy historię naszego istnienia, czyli nasze doświadczenia, wybory, sukcesy i porażki. Ale prawdziwe wyzwanie nie polega na podążaniu utartymi ścieżkami czy spełnianiu oczekiwań innych. Pierwszorzędnym zadaniem człowieka jest narodzenie się na nowo, wydanie na świat swojego prawdziwego „ja”. Proces „wydawania na świat samego siebie” to przede wszystkim sztuka odkrywania własnej autentyczności. W świecie pełnym norm, oczekiwań społecznych i nieustannych porównań łatwo jest zatracić własną tożsamość. W dzieciństwie często definiują nas opinie rodziców, nauczycieli czy rówieśników. W dorosłym życiu definiują nas normy kulturowe, presja sukcesu, media. Prawdziwe narodziny zaczynają się wtedy, gdy zdecydujemy się odrzucić te wszystkie maski, za którymi ukrywaliśmy się latami. To proces wymagający odwagi, bo oznacza zmierzenie się z samym sobą, z tym kim jesteśmy, kiedy nikt nas nie widzi.
Narodziny, zarówno fizyczne, jak i duchowe, zawsze wiążą się z bólem. Porzucenie dawnych przekonań i nawyków przypomina zrzucanie starej skóry. Jest niewygodne, często bolesne, ale konieczne, aby odkryć nowe oblicze siebie. Strach przed odrzuceniem i osądem innych bywa paraliżujący. Wielu ludzi woli trwać w swojej „strefie komfortu”, nieświadomie odgrywając role narzucone im przez społeczeństwo. Jednak życie w ten sposób jest jak egzystencja w zamkniętym kokonie, gdzie czasem leci kurz, a mrówki rozkradają kanapki i nawet najlepsza herbata nie pomaga. Takie bez światła, bez przestrzeni na rozwój. Wydać na świat samego siebie to również akt twórczy. Każdy z nas ma w sobie potencjał do stworzenia czegoś unikalnego jak sztuki, relacji, projektu życia, które będzie odzwierciedleniem naszych wartości i marzeń. Być może to największy dar, jaki możemy sobie dać. Możliwość stworzenia siebie na własnych zasadach. Nie oznacza to jednak, że musimy od razu znać wszystkie odpowiedzi. Narodziny siebie to proces, czasami chaotyczny, czasami pełen niepewności, ale zawsze prowadzący do głębszego zrozumienia siebie. Aby wydać na świat swoje prawdziwe „ja”, potrzebujemy wewnętrznego kompasu. Tym kompasem są nasze wartości, intuicja i głos serca. To one pozwalają nam wytyczać ścieżkę w świecie pełnym chaosu. Narodziny siebie nie mają jednej formy. Dla jednych będą to podróże, dla innych rozwój duchowy, a dla jeszcze innych odwaga, by żyć w zgodzie ze sobą, nawet jeśli oznacza to sprzeciw wobec oczekiwaniom innych. Można powiedzieć, że życie każdego z nas to pewnego rodzaju dzieło sztuki. Nigdy nie jest gotowe, zawsze jest w procesie tworzenia. Jesteśmy malarzami swojego losu, a płótno, na którym malujemy, to nasze codzienne wybory. Nie chodzi o to, aby być idealnym. Chodzi o to, aby być prawdziwym. Tylko wtedy możemy poczuć się spełnieni.
W historii człowieka trwającej około 2,5 miliona lat jesteśmy pierwszą epoką, w której jednostka ludzka całkowicie stała się problematyczna, w której jednostka ta zdaje sobie sprawę, że nie wie, kim ani czym tak naprawdę jest, a zarazem też wie, że tego nie wie. Ten owo homo sapiens, przedstawiciel rzędu naczelnych, rozumny i wyróżniający się najwyższym stopniem rozwoju, zdolnością abstrakcyjnego myślenia, twórca kultury i specyficznej organizacji życia społecznego od milionów lat nadal jest zagadką dla samego siebie. Uwzględniając, że nasze początki niczym nie różnią się od początków innych żywych istot, co tak mocno odróżnia nas od wszystkich innych gatunków, z którymi dzielimy planetę? Moje poszukiwania odpowiedzi na pytania o to, kim właściwie jestem „ja” i kim jesteśmy „my”, jako dziwna zbieranina istot zwanych ludźmi, przypominają momentami ciągłe balansowanie na linie rozpiętej między sprzecznymi przekonaniami. Poza biblijnym bagnetem i dogmatami religijnymi, mój nadmiernie pobudzony intelekt niczym natrętny reporter wciąż zadawał nieustająco pytania o moich sprzed miliona lat przodków, o ich życie, umysł, egzystencję, czy stworzeni zostali na tym świecie, czy może skądś przybyli. A jeśli istota ludzka została stworzona to czy stworzyła się sama czy ktoś tego dokonał. I wreszcie czy jesteśmy w kosmosie absolutnymi samotnikami, czy też gdzieś tam, za którąś mgławicą, żyje inna cywilizacja, która właśnie zadaje sobie równie absurdalne pytania o sens swojego istnienia. Od tego wszystkiego można nabawić się zawrotów głowy. Chociaż ja już od dawna podejrzewałam, że filozofia to nic innego jak permanentny ból głowy, tyle że z ambicjami.
Postanowiłam, że najlepiej będzie udać się tam, gdzie zwykle ukryte są wszystkie odpowiedzi. Do biblioteki. Miejsce to przypomina świątynię, w której zamiast kadzideł pachnie kurzem, a zamiast modlitw rozbrzmiewa szelest kartek i stłumione chrząknięcia czytelników. Ale gdzie indziej można się dowiedzieć więcej niż od internetowych memów i poradników jak zostać kosmitą w pięciu prostych krokach. To było idealne miejsce do poszukiwania informacji. W książkach jest wiele ciekawych tez i odpowiedzi na trudne pytania. A w bibliotece książek jest mnóstwo. Podczas tych intensywnych i zawziętych poszukiwań natrafiłam na książki pisane przez wspaniałych ludzi, specjalistów nauk o człowieku, szermierzy nauki i zapaleńców wiedzy. Prawdziwych ninja intelektu, bo tak można było ich nazwać. Obfitość wyrafinowanego eksperymentalizmu, filozoficznych i psychologicznych pozycji. Wszystkie czytałam z pazernością i wielką nadzieją. Gdy je zamykałam, często towarzyszył mi niedosyt i rozczarowanie. Biblioteka ma w sobie coś z muzeum i coś z katedry. Pachnie kurzem, ciszą i papierem, czyli dokładnie tym, co dla niektórych jest nudą, a dla innych esencją życia umysłowego. Szkoda tylko, że coraz mniej ludzi tam zagląda. Dziś króluje Internet. Ten wielki bazar, na którym zamiast regałów mamy niekończące się scrollowanie, a zamiast bibliotekarza, który cierpliwie szepce „pssst”, mamy algorytmy, które wcale nie szepczą, tylko wrzeszczą: „Kliknij mnie! Kup to! Obejrzyj koniecznie!”.
Był sobie taki filozof pochodzący z Miletu, jeden z reprezentantów jońskiej filozofii przyrody. Anaksymander z Miletu okazał się również wybitnym politykiem swoich czasów. Bezkres miał dla Anaksymandra boską naturę, ale boskość tej zasady pojmował on, podobnie jak wszyscy Grecy, jako inherentną światu. Jego pogląd głosił, że natura powstała z bezkresu i ciągle jest bezkresem, a rzeczywistość nie powstaje na drodze zwykłej transformacji zjawisk, lecz drogą wyłaniania się z przeciwieństw. Przyjął on więc, że świat wyłonił się poprzez wydzielenie przeciwieństw jak ciepło i zimno, a następnie stanów skupienia, a człowiek powstał z ryby i nawet był do niej początkowo podobny. Są filozofowie, którzy zaczynają od twierdzeń dla przeciętnego człowieka wręcz absurdalnych czy przynajmniej niewiarygodnych. Takim też stał się dla mnie Anaksymander z Miletu. Ach, starożytne rozważania o pochodzeniu człowieka. Gdyby Arystoteles miał dzisiaj TikToka, pewnie nagrałby viralowy filmik z dopiskiem: „Ja, zanim zostałem człowiekiem”. Według tej koncepcji, ludzkość zaczęła się od wilgoci. Nie od wielkiego wybuchu, nie od Adama i Ewy, tylko od parującej brei. A potem, pod wpływem słońca, z tej parującej zupy wyskoczyła ryba, nie byle jaka, bo to właśnie ta ryba, która miała zaszczyt być naszym praprzodkiem. To trochę jak historia ewolucji na szybko, opowiedziana przez kogoś, kto zgubił podręcznik biologii, ale miał za to dużo wyobraźni i dostęp do jeziora. I chociaż dziś wiemy, że to bardziej skomplikowane, nie sposób nie docenić tej poetyckiej wizji, w której człowiek to po prostu bardziej ambitna ryba, która wyszła z wody, uznała że ma już dość pływania i chce nosić spodnie.
Noszę w sobie ciekawość świata. Ciekawość to dla mnie wynik złożonej pracy mojego mózgu, zachowanie mające zaspokoić moje potrzeby, moja siła napędowa rozwoju. To fascynujący moment, w którym skupiam uwagę i zaczynam zastanawiać się jak, po co i dlaczego. To taka chwila zakwestionowania porządku rzeczy. Tak właśnie poznanie teorii Anaksymandera z Miletu sprawiło, że cały mój dotychczasowy porządek wyobrażeniowy zaczął być kwestionowany, a jego poszczególne elementy zaczęły się kłaść jeden za drugim, jak w dobrze ustawionym torze z domino.
Był też sobie taki gawędziarz, wcale nie lepszy filozof od poprzedniego, a przynajmniej w tych właśnie gawędach, który zaczynał od pozornie niewinnych i naiwnych rozważań. Ksenofan z Kolofonu był moim „drugim stopniem do piekła”. Mój dziadek zawsze uważał, że powiedzenie „pierwszy stopień do piekła” wymyślili leniwi dorośli, chcąc powstrzymać dzieci przed eksplorowaniem świata. Nie oceniam. Po prostu śmiesznie zmarszczyłam sobie czoło, zawinęłam ogon i zanurzyłam się w eterze poszukiwań odpowiedzi na niezliczoną ilość nurtujących mnie pytań. Wracając do Ksenofana z Kolofonu, ten starożytny grecki filozof i wędrowny rapsod z kolei uważał, że podstawą rzeczywistości są cztery żywioły: woda, powietrze, ogień i ziemia, z których powstało nieskończenie wiele światów. Tak samo jak chrześcijanie wierzą, że Bóg stworzył wszechświat według swojego planu, tak filozof ten wierzył, że Bóg ma postać kuli i w niczym nie jest podobny do człowieka. W swoich tezach opisywał Boga nieoddychającym widzeniem i słyszeniem. Sądził, że wyniki poznania ludzkiego nie są pewne, tylko prawdopodobne, i że człowiek nigdy nie pozna całej prawdy. Krytykował przy tym Homera opisującego mity, zwłaszcza za upodabnianie w nich bogów do ludzi. W czasach antycznych filozofom i historykom zależało przede wszystkim na pewnym przekazie ideologicznym. Dziś bez przytaczania „twardych” faktów, mało kto to łyknie. Dzisiaj od historyków wymaga się swoistego obiektywizmu.
Nie byłoby zapewne w ludzkiej myśli kolejnego przełomu gdyby nie Empedokles. Empedokles pragnął wyjaśnić, w jaki sposób powstał świat oraz jaka przyczyna rządzi tym procesem i tak stworzył tezę, że istnieje dusza, która wciela się w rozmaite postacie zwierząt i roślin. Mówił: „byłem już kiedyś chłopcem i dziewczyną, rośliną i ptakiem, niemą rybą rzucającą się w wodzie”. No cóż. Gdyby ta wypowiedź powstała dziś, pewnie zakończyłaby się hasztagiem #multiverse, a jej autor byłby influencerem z kontem „Dusza w podróży” albo „Kiedyś byłem rybą, dziś jestem sobą, jutro? Zobaczymy.”
Facet mówi wprost, że był wszystkim. Chłopcem, dziewczyną, rośliną, ptakiem, a nawet niemą rybą rzucającą się w wodzie. Czyli w zasadzie jedyne, czego zabrakło do bingo, to kaktus i WiFi. To nie jest reinkarnacja, to jest prawdziwe życiowe all-inclusive.
Ten cytat to doskonały przykład na to, jak ktoś może mieć więcej wcieleń niż kot ma żyć, i jeszcze robić z tego filozofię. A ta „niema ryba”? To jak ktoś, kto krzyczy tylko oczami. Albo jak my wszyscy przed poranną kawą. Można to interpretować jako zapowiedź przyszłych doktryn ewolucyjnych, albo uznać, że człowiek reinkarnuje wiele razy w ciągu jednego życia.
Powoli zaczynam się w tym wszystkim gubić. Zdecydowanie uważam, że przewrót kopernikański był dla mnie łatwiejszy do przełknięcia. Jak pisał Czesław Andrzej Klimuszko w swojej książce „Moje widzenie świata”, że podobnie jak w roślinach istnieje nieprzeparta tendencja dążenia ku światłu, tak w duszy ludzkiej tkwi silny pociąg do szukania prawdy i ujęcia jej w całość. Czyli nic innego jak ta nasza ciekawość, która jest kluczem do poznawania świata i ludzi. I chociaż nie zawsze to, co odrywamy, daje radość, a nasze odkrycia niosą ze sobą frustrację to jednak nikt się jeszcze nią nie udławił. Oczywiście nie uważam, że liznąwszy coś z teorii ewolucji załatwiłam sprawę i spokojnie mogę wrócić do codzienności, nie mniej jednak sama istota naszego jesteśtwa, kim jesteśmy i skąd się wzięliśmy to dryfowanie bez końca.
Wszystko więc wskazuje na to, że świat istnieje obiektywnie, niezależnie od świadomości człowieka, a jego rzeczywistość zmienia się i podlega przy tym pewnym procesem. Wszystko wskazuje też na to, że człowiek może poznawać określone prawa, którym podlega świat, poprzez swoje zmysły i rozum, ale wszystko co on ujmie ma charakter względny. Zapewne od pierwszego zamysłu, do dokładnej, dobrze opracowanej koncepcji wszechświata i istnienia człowieka na ziemi, musiało minąć sporo czasu, to jednak człowiek nadal stawia przed sobą w procesie całej swojej życiowej aktywności szereg zadań i celów, które na bieżąco ustala, rozgryza i osiąga bądź nie. Tylko, czy całe to dążenie do poznania sensu i celu egzystencji człowieka ma jakiś sens? A jak tak to jaki? Jakie wartości należy cenić najbardziej w naszym życiu? Czy własny aktywizm czy oczekiwanie na to, co samo się dokona i zrealizuje albo inni dokonają tego za nas? Jedno jest pewne. Ten owy Bóg, architekt projektu, jako istota piekielnie inteligentna i wszechwiedząca, jest jedyną osobą, która ma pojęcie większe, niż ktokolwiek inny o tym, co stworzył. Chociaż co do tego nie mam żadnych wątpliwości.
Niby jest zupełnie normalne że ludzie wraz z własnym rozwojem rozumieją pewne rzeczy lepiej, to jednak rzadko stajemy się obserwatorami ewolucji własnego życia. Obserwujemy dojrzewające zboże, rozwijające się kwiaty, czytamy, myślimy, modlimy się, mamy nadzieję, która często po wyciagnięciu wniosków staje się marnością nad marnościami. Ale czy tak naprawdę chociaż raz zatrzymaliśmy się na chwilę i zastanowiliśmy po co? Mam czasami takie myśli, że zbliżamy się coraz to szybszymi krokami do czasów, kiedy nasza tętniąca życiem cywilizacja zamienia się w proch, a ludne i tętniące życiem miasta niebawem przykryje warstwa grubego pyłu lub ziemi, która zarośnie zielskiem, zupełnie jak w przebrzmiałej przed tysiącami laty nieznanej dla nas cywilizacji. Zastanawialiście się dlaczego tamte cywilizacje zniknęły z powierzchni Ziemi a ich kultura przeminęła i prawie odeszła w niepamięć. Wydawać by się mogło, że więcej od nas wiedział Galileusz który próbował uzgodnić swoje poglądy fizyczne i kosmologiczne z biblijną wizją świata i w konsekwencji doszedł on do wniosku, że Biblia nie mówi jak jest zbudowane niebo tylko jak tam trafić. Stało się. Minęło sobie sporo lat po Galileuszowej wyprawie. A ja celem podtrzymania ciekawości wątku zagrzebałam się w kolejnych interesujących faktach. No i żeby nie było, nie nabrałam takiej postawy że ludzie sprzed tysięcy lat to zupełne prymitywy. Mimo całego tego kogla mogla i wehikułu czasu, mam wiele szacunku dla tego co odkryli nasi przodkowie i jakie teorie z tych odkryć stworzyli, mimo braku takiego postępu nauki i technologii. Bo to, że niedouczeni nasi przodkowie nie pojęli tego, co było im przekazane, to nie ich wina. Natomiast to, że ludzie trzymają się tych zdeformowanych wersji, to już jest kabaret. Ale ważny jest fakt, że znikąd donikąd, byle do przodu i mądrze. Co więc teraz z tym wszystkim zrobić? Ano nic, robić swoje. Jeszcze niejedna debata odkrywcza przed nami, która spuści nam powieki z oczu. Oby tylko rzeczywistość, którą wtedy zobaczymy, nie okazała się jeszcze bardziej absurdalna, niż nam się wydawało.
Często nocami obserwuję wygaszającą rzeczywistość. Niedopałek papierosa, dogasająca świeczka, ćma uwięziona w firance. Myślę wtedy o bliskich, którzy odeszli i coś tam skromnie zapisuję na tych kolejnych białych kartkach swego życia. Właśnie. Na początku była biała kartka. Nasze życie jest białą kartką, którą zapisujemy, ale nie możemy z niej już niczego wymazać. Tak tworzy się nasza indywidualna powieść. Zapisywana słowami, gestami i decyzjami. Książka, którą każdy z nas może przeczytać tylko jeden raz. Bo życia nie da się powtórzyć. Przeszłość nie należy już do nas, a przyszłość nie wiadomo czy będzie. Odpowiednim momentem, aby żyć pełnią życia jest teraźniejszość. Więc nie odkładajmy życia na potem, gdyż możemy nigdy nie zacząć żyć.
Każda jednostka ludzka, jak każdy naród podlega tym samym prawom. Rodzi się, rozwija, starzeje i przemija. Dziś śmiem stwierdzić, że podstawy naszej bytności na dalszą przyszłość są zagrożone przez współczesną populację, plemię, ród, szczep. Bo pomimo teorii, że wszystkich planet w kosmosie jest więcej, niż ziaren piasku na Ziemi, czy że człowiek z prochu powstał i w proch się obróci, to jednak nadal ciężko mi jest nas nazwać. Uważa się nas za najwyższą spośród wszystkich kultur i cywilizacji, jakie istniały w dziejach ludzkości, ale zarazem za najsłabszą i najgroźniejszą. Jesteśmy cywilizacją nie tylko kruchą jak chips w kieszeni, ale i całkiem nieźle zorganizowaną w autodestrukcji z przytupem (ludobójczą). Zamiast szanować naszą planetę, pożeramy ją jak pizze na kacu. Najpierw gleba pyk, potem lasy chrup, na deser zwierzęta mniam, a wszystko popijamy koktajlem z pestycydów i mikroplastiku. Połykamy glebę, lasy, zwierzęta, zatruwamy przyrodę, niszczymy biologiczne środowisko, w którym jest nam dane żyć. Zabijamy jedyną biosferę, w której dano nam możliwość żyć. Z taką dietą nie dziwota, że Ziemia zaczyna mieć na nas uczulenie. Całe to nasze technologiczne eldorado pędzi do przodu jak Tesla w trybie autopilota w stronę ściany. Jesteśmy coraz bardziej smart, tylko jakoś mniej żywi, dosłownie i w przenośni. Biosfera? Ach, to takie zielone coś, co kiedyś było w tle zdjęć na Instagramie. Już widzę przyszłość, jak robot w muzeum pokazuje dzieciom (czyli dronom z funkcją emocji beta) wyginięte stworzenie jakim był człowiek: „Tu był noszony kapelusz i miał coś, co nazywał sumieniem”. Stając na coraz to wyższym poziomie technologicznym za kilkaset lat człowiek stanie się rzadkim okazem na świecie. A ja? Ja już czuję, jak tech-optymiści, napompowani nowinkami z Doliny Krzemowej, wrzucają mnie do folderu „dziady ekokatastrofy”, obok teorii o czystym powietrzu i wodzie, którą można pić bez filtra. Ale wiecie co? Niech mają swoje drony, ja i tak wolę ptaki. Niech Ci wszyscy optymiści upojeni postępem wynalazków technologicznych szufladkują mnie do zdziwaczałych staruchów. Ja i tak wolę ptaki.
Każdy z nas ma swój własny świat, wypełniony swoimi marzeniami. Świat, który niektórzy uważają za ucieczką od rzeczywistości. Niby taka sielanka. A to nic innego jak właśnie realna rzeczywistość. Umysł ludzki myśli, że opanował cały świat albo prawie wszystkie jego tajniki, że w rezultacie dążymy do postępu naukowego, że medycyna przedłuża życie ludzkie i likwiduje niemalże większość chorób trapiących człowieka. Nic bardziej mylnego. Paradoksy, jakie występują w obecnej cywilizacji, nie ominęły i medycyny. Połykasz tabletkę, żeby być zdrowszym, a w pakiecie dostajesz gratis grzybicę, alergię, zniszczenie wątroby albo inną bardziej all inclusive niespodziankę. To trochę jakby zamówił sałatkę dla zdrowia, a kelner dorzucił nam jeszcze kebaba i trzy pączki w cenie. Moi dziadkowie i pradziadkowie potrafili dożyć do niemalże swojego stulecia, to w kalendarzu gregoriańskim blisko 36 525 dni 876 600 godzin, 3 155 760 000 sekund oraz 10 dekad. Dziś nawet choroby nowotworowe stały się plagą, nie wspomnę o alergiach czy to na gluten, czy to na laktozę czy nawet o cukrzycy. Czy kiedyś ktoś o tych chorobach słyszał? Prawie nie, ponieważ stały się one chorobami współczesnej cywilizacji. W każdym kraju, gdzie przemysł dąży ku szczytowi, wzrasta także proporcjonalnie ilość i rodzaj chorób wśród ludzi, co gorsza czasem zupełnie nam obcych. Zaczynamy powoli tracić swą władzę nad cudami technologii. Zaczynamy bać się tego co sami stworzyliśmy. Powoli ta właśnie materia, stworzona przez nas, zaczyna nad nami panować. My, uważani za istoty rozumne działamy mniej sprawniej, wolniej i mniej dokładnie, niżeli stworzony przez nas sztuczny mechanizm mózgu elektronowego. Co gorsza, nasza cywilizacja zgubiła swoje wewnętrzne „Ja” gdzieś między deadline’ami a scrollowaniem TikToka, przy okazji kalecząc swoją osobowość jak dziecko, które pierwszy raz dorwało się do nożyczek. Tymczasem techniczne osiągnięcia tak skutecznie wypchnęły z nauki humanistykę i filozofię życia, że te ostatnie musiały się przekwalifikować na baristów w hipsterskich kawiarniach.
Kim my tak właściwie jesteśmy? Wygląda na to, że pytanie o istotę człowieka nie pozwoli mi spocząć na laurach. Intryguje mnie ten szeroko rozumiany wszechświat i jaki jest tego wszystkiego cel. Jaki jest nasz cel. Cel naszej egzystencji. Niby my taki podmiot działania praktycznego i poznawczego, jakaś tam cząstka natury, czy też rzeczywistości materialnej, ale co to tak naprawdę oznacza w świetle całokształtu rozumowanego wszechświata? Chodzi o to, że wszystko wskazuje na to, że kosmos powinien być jak galaktyczne metro w godzinach szczytu. Pełno cywilizacji, wszyscy się gdzieś spieszą, świecą, nadają sygnały i ustawiają w kolejce do życia inteligentnego. Tymczasem cisza jak makiem zasiał. Zero UFO, zero wiadomości typu: „Pozdro z Alfy Centauri!”, ani jednej międzygwiezdnej kartki świątecznej. I właśnie o to chodzi Fermiemu, skoro statystyki i równania (np. równanie Drake’a) mówią nam, że powinniśmy mieć kosmicznych sąsiadów od groma, to dlaczego wciąż jesteśmy jak imprezowicz, który przyszedł za wcześnie i zastanawia się, czy w ogóle dobrze trafił? Do tej pory liczba potwierdzonych cywilizacji technicznych w naszej galaktyce wynosi… tadam… całe jeden. I tak, spoiler alert, to oczywiście my. Tak, ta sama cywilizacja, która potrafi stworzyć teleskopy sięgające krańców wszechświata, a jednocześnie co tydzień gubi się na obwodnicy Warszawy. Może więc inne cywilizacje nas widzą i po prostu udają, że ich nie ma? Wiecie, tak jak my udajemy, że nie słyszymy dzwonka do drzwi, bo ktoś przyszedł bez zapowiedzi. Albo może naprawdę jesteśmy najbardziej zaawansowaną formą życia w okolicy, co byłoby powiedzmy to wprost, trochę smutne i bardzo niepokojące.
Chociaż trudno uwierzyć mi, że jesteśmy sami we wszechświecie to może rzeczywiście obcy nie istnieją, a ludzkość na Ziemi jest jedyną cywilizacją. A co jeśli my wcale nie pochodzimy z Ziemi? Bo tak naprawdę niby związek między wszechświatem a nami jest bardzo ścisły, a pierwiastki, które zsyntetyzowały gwiazdy, są tymi samymi, które wchodzą w skład związków chemicznych dających życie. Można by nawet stwierdzić, że jesteśmy dziećmi gwiazd. Jednak, czy do końca jesteśmy pewni, że nasza rola jaką pełnimy tu na Ziemi klasyfikuje nas do istot ziemskich? Od wielu lat zastanawiam się czy nasza cała cywilizacja to nie są przypadkiem kultury bakterii wychodowane w laboratorium prowadzonym przez jakąś zupełnie inną, potężną cywilizację, a życie to nie cud, tylko kosmiczna infekcja. Skąd tak naprawdę jesteśmy? Kim my właściwie jesteśmy? Dokąd zmierzamy? O człowieku mówi się na wiele różnych sposobów. Czy zwróciliście uwagę, że zupełnie inaczej opisują go atlasy anatomiczne, inaczej podręczniki do biochemii, a jeszcze inaczej antropologii. A może Ziemia jest czymś w rodzaju eksperymentalnego rezerwatu lub fermy należącej do obcych, którzy kontrolują rozwój ludzkości? Kim w takim wypadku są prawdziwi „panowie Ziemi”?
Czy słyszeliście kiedyś o poglądach Salvadora Freixedo? Brzmią jak science fiction, jednak jego hipoteza, iż ludzkość jest obserwowana lub nadzorowana przez obcą inteligencję była w późniejszych czasach także podejmowana przez innych naukowców. Salvador Freixedo to zbuntowany ksiądz, ale i hiszpański badacz ufo, eks-jezuita, który został wydalony z zakonu i stanu kapłańskiego za krytykę Kościoła i kleru. Freixedo ma za sobą życie pełne kontrowersji oraz konfliktów z Kościołem i władzą. To właśnie on stwierdził, że obcy manipulują ludzkością, a Ziemia jest ludzką fermą, eksperymentem zaawansowanej inteligencji z kosmosu, która manipuluje nami przy pomocy między innymi religii. No więc właśnie ten Hiszpan, z wyobraźnią większą niż budżet NASA, stwierdził, że obcy nami manipulują. Serio. Cała ludzkość to ponoć kosmiczna farma, coś w stylu intergalaktycznego „Rolnik szuka żony”, tylko bez żony i z większą ilością eksperymentów na psychice. Ziemia? To nie planeta, to laboratorium z mięsem myślącym. A my? My jesteśmy tymi myślącymi burgerami w fartuszkach, co myślą, że żyją w świecie stworzonym przez Boga, podczas gdy za kurtyną siedzi ufoludek w białym kitlu, mieszający w kolbie z religią, moralnością i TikTokiem. Według tego dżentelmena, obcy są jak kosmiczni etnografowie. Tacy profesorowie z galaktycznego uniwersytetu, co badają plemiona Ziemi z zaciekawieniem, notując w tabelce: „Gatunek: homo sapiens. Zachowanie: wierzy w niewidzialne siły, buduje wieżowce, scrolluje internet bez końca. Zdolności: średnie. Ego: absurdalne.” A my, jak na prymitywny gatunek przystało, myślimy, że ich plan to wola Najwyższego, bo przecież jak coś jest niezrozumiałe, świeci i lewituje, to musi być święte, prawda? To nie Matrix. To bardziej Kosmiczny Kabaret Moralnego Niepokoju, tylko nikt nie powiedział nam, że jesteśmy aktorami.
Nam się wydaje że tak wiele wiemy a tak naprawdę odkryliśmy niewielki wycinek otaczającej nas rzeczywistości, pozostało jeszcze bardzo wiele przestrzeni, materii, energii i praw o których nic nie wiemy. Czy to koniec matrixu, reset, czy apokalipsa? Czy idziemy dalej, wyżej i do coraz bardziej rozrzedzonej energii? Skąd pewność że rozmawiamy z Bogiem? Bo przecież jeśli nadal matrix rządzi, jest tu wielu bogów. W ogóle co to jest ten matrix? O losie i ponownie ujrzałam przeto teraźniejszość, tylko, że w zupełnie nowym świetle. Jeden temat a jak rozgrzał debatę. Nie widać jej końca. A więc co to jest ten matrix?
Matrix to nie tylko kultowy film, ale przede wszystkim nasza rzeczywistość, tyle że w wersji z DLC zawierającym podatki, poniedziałkowe poranki i call center dzwoniące z „ważną ofertą”. To system, w którym wszyscy żyjemy, myśląc, że mamy wybór, podczas gdy tak naprawdę ktoś już dawno go za nas podjął i to bez naszej zgody, w dodatku klikając „Akceptuję regulamin” w naszym imieniu.
Matrix to miejsce, gdzie kupujemy rzeczy, których nie potrzebujemy, za pieniądze, których nie mamy, żeby zaimponować ludziom, których nie lubimy. To świat, w którym „bądź sobą” oznacza „ale tak, żeby pasować do reszty”, a „wolność słowa” działa tylko wtedy, gdy mówimy to, co jest akurat modne.
W skrócie. Matrix to system, który od małego uczy nas, że musimy chodzić do szkoły, znaleźć dobrą pracę, wziąć kredyt i czekać na weekendy, jakby były jedynym powodem do życia. Ale spokojnie, zawsze mamy wybór. Czerwona pigułka i budzimy się w rzeczywistości, w której musimy samodzielnie myśleć i brać odpowiedzialność za swoje życie, albo niebieska pigułka i spokojnie wracamy do oglądania reality show, zastanawiając się, dlaczego poniedziałek przychodzi tak szybko. Nikt nie mówił, że musimy brać którąkolwiek z tych pigułek. Możemy po prostu wstać od stołu i przestać grać według narzuconych zasad. No, chyba że akurat leci nasz ulubiony serial w tym etapie naszego życia, to wtedy poczekajmy do końca sezonu. Tak więc ten nasz owy matrix oznacza system stworzony przez człowieka, który w upływie czasu obrócił się przeciwko niemu i uwięził ludzkość w iluzji. Wygląda więc na to, że Matrix to zatem nic innego jak zbiorowy brak wyobraźni. Brak poczucia, że można żyć inaczej, który popycha nas do ślepej wiary w postęp ludzkości i jego lepsze jutro. To brak tolerancji i niechęć wobec tych którzy otwarcie buntują się przeciwko światu jaki zastali i jakiego nie akceptują. Matrix to po prostu świat współczesnego człowieka. Świat w którym żyjemy tu i teraz. Który był i zawsze będzie, dopóki wszystko będzie działało jak jeden mechanizm. Naszym życiem karmimy banki, urzędy skarbowe i koncerny farmaceutyczne. Bierzemy kredyty, płacimy podatki, wierzymy, że ludzie są dobrzy, wierzymy w bogów, w miłość, która jest tylko garstką hormonów, płodzimy dzieci bo tak nam przykazał kościół i ewolucja życia na ziemi, po prostu robimy to co wszyscy. Razem z nimi żyjemy w Matrixie. Niestety ta ślepa wiara, ten efekt uboczny samoświadomości trzyma społeczeństwo w ryzach. Wyobraźcie sobie kilka milionów ludzi, którzy w pewnym momencie dowiadują się, że ich życie jest bez sensu, a my sami jesteśmy tylko uporządkowanym przez fizykę i chemię systemem pierwiastków. Wyobraźcie sobie, że dowiadujecie się, że Boga w którego tak wierzyliście po prosu nie ma, nie istnieje. Wyobraźcie sobie, że miłość, w którą także wierzyliście to tylko fenyloetyloamia podszyta popędem seksualnym. Matrix skoro jest, musi być nam do czegoś potrzebny. Nauczmy się w tym żyć. Zaakceptujmy i korzystajmy z matrixu, ale nie karmmy go. Z jednej strony mówienie więc, aby biernie go akceptować wydaje się bez sensu, bo będąc biernym wzmacniamy jego struktury, ale z drugiej strony nie wydaje mi się też, żeby ludzkość w najbliższym czasie osiągnęła taki poziom świadomości, że nastąpi globalne przebudzenie, pomimo że prawdą jest, iż dostrzegamy coraz więcej niesprawiedliwości oraz mylności w tym, co się dzieje. Niestety ciągle kończy się na zaspokajaniu swoich własnych potrzeb. Przyznam szczerze, że mi też zawsze chciało się wojować ze światem. Myślałam, że jak dopłynę do krańca płaskiej Ziemi i spadnę w przepaść to wyloguje się z Matrixa. Nic bardziej mylnego. Dlatego zmusiłam własne ego, aby w końcu doznało spokoju. Mój umysł stworzył sztuczne ego do życia w Matrixie. Ego dobrze wychowane, znające swoje miejsce w szeregu, ale nadal obserwujące i czujne.
Jak już wcześniej wspominałam, na tym świecie nic nie jest pewne. No, może poza tym, że jak masz coś ważnego do zrobienia, to Internet nagle przestanie działać. Ale wróćmy do klasyki. Benjamin Franklin, człowiek, który ogarniał pioruny i politykę (czyli dwie rzeczy równie niebezpieczne), powiedział kiedyś: „Na tym świecie pewne są tylko śmierć i podatki”. Trudno się nie zgodzić. Zwłaszcza kiedy dostajemy list z urzędu skarbowego. Wtedy śmierć wydaje się wręcz ulgą. A potem mamy Jezusa, który mówił, że wkrótce wróci, ale Osho z lekkim poczuciem humoru twierdzi, że nawet jakby Jezus miał inny stosunek do czasu, to 2000 lat z hakiem, trudno zaliczyć do wkrótce. Ale mimo wszystko to „wkrótce” trochę mu się rozciągnęło. A reszta? No cóż, jak mawiał klasyk: byle do piątku. Mówi się, że czwarty wymiar był jeszcze zanim pojawił się człowiek w postaci homo sapiens. Mówi się, że jakiś koleś z matrixu podszył się pod groźnego „Boga” schodzącego z nieba i dyktował mojżeszowe tablice. Według Ksiegi Urantii jest 7 super wszechświatów, które biegną trasą wielkiej elipsy, po ogromnym i wydłużonym okręgu. My ponoć jesteśmy w tym siódmym: ojca, syna i ducha. Mówi się, że 26 wszechświatów jest wypalonych. Religia katolicka twierdzi, że człowiek żyje tylko raz, a potem czeka na sąd ostateczny. Świadkowie Jehowy podobnie sądzą, że dusza zapada w sen a przy końcu świata będzie obudzona. Dywaguje się, dywaguje… a w międzyczasie świat 2D kurczy się jak sweter po praniu, a cyfrowa rzeczywistość tyje szybciej niż po świętach u babci. Ekrany rosną, pikseloza kwitnie, a nasze mózgi uczą się scrollować szybciej niż myśleć. Ale uwaga! Wszechświat lubi równowagę. Jak podnosimy kamień, ziemia staje się lżejsza, a nasza dłoń cięższa. Jak zjadamy całą tabliczkę czekolady, nasze serce jest szczęśliwe, ale spodnie już niekoniecznie. Fizyka nie kłamie. Więc jeśli świat cyfrowy zżera nam duszę piksel po pikselu, to nie wątpmy, że gdzieś, po drugiej stronie tej równowagi, czai się fala miłości. Takiej prawdziwej, nie z Instagrama. Może i z zaskoczenia. Może i w kapciach i z herbatą, ale potężna. Bo kto wie, może zanim znów zdążymy kliknąć „Akceptuję wszystkie pliki cookies”, wszechświat zrobi nam update uczuć do wersji Premium. Tak więc nie traćmy nadziei. Nawet jeśli teraz jesteśmy słabi, jak sygnał WiFi, rozproszeni i z zakłóceniami, to może zaraz… bach! Pełen zasięg miłości.
Wszechświat zdaje się być wielką, pulsującą melodią, w której każda nuta, nawet najmniejsza, ma swoje znaczenie. Kiedy mam na myśli siedem super wszechświatów z Księgi Urantii, mam na myśli metaforę ludzkiego umysłu i duszy, podróżujących po orbitach wyobraźni i duchowości, szukających swojego miejsca w kosmicznym planie. Być może to właśnie tutaj kryje się tajemnica: w połączeniu nauki i duchowości, które zdają się być różnymi językami opisu tej samej rzeczywistości. Religijne wizje życia po życiu takie jak sąd ostateczny, sen duszy, przebudzenie, wszystkie one wskazują na tęsknotę za czymś większym niż my sami. A jednak, paradoksalnie, w świecie coraz bardziej cyfrowym, malejącym w dwuwymiarowej przestrzeni ekranów, możemy zapominać, że to, co najważniejsze, nie znajduje się w zewnętrznej technologii, lecz w nas samych. Czyż nie jest ironią, że w cyfrowej epoce tęsknimy za większą „analogowością” życia, za prawdziwymi emocjami, dotykiem, spojrzeniem?
Wszystko, co istnieje, dąży do równowagi. To prawa natury, które działają na każdą skalę. od ruchów galaktyk po podniesienie kamienia w dłoni. Ale równowaga w sercu człowieka wymaga czegoś więcej niż tylko równoważenia ciężarów. Wymaga miłości, tej potężnej, nieuchwytnej energii, która nieustannie zalewa świat swoimi falami, zmieniając nas w lepsze wersje samych siebie. Może właśnie na tym polega największy paradoks. Świat cyfrowy rośnie, ale równocześnie rośnie w nas potrzeba powrotu do źródła, do esencji życia, do miłości, do prostoty i do równowagi.
II. Nic nie jest takim jakim się wydaje
Każdy z nas przychodzi na świat jak czysta karta. No dobra, może trochę pomięta, może z jakąś plamką z genetyki i odciskami palców losu, ale generalnie biała kartka gotowa na zapisanie dziejów epickich, dramatycznych i od czasu do czasu memicznych. Tyle że zamiast pisać własny scenariusz życia, wielu z nas dostaje gotowy szablon. Ucz się. Pracuj. Płać rachunki. Nie zapomnij o uśmiechu do zdjęcia do dowodu.
I nagle orientujemy się, że życie nie jest filmem przygodowym, tylko Excelem z deadline’ami. Ale moment! Nie po to przyszliśmy na ten świat z potencjałem większym niż pamięć pendrive’a w 2004 roku, żeby być kopią oczekiwań mamy, cioci, Instagrama i sąsiadki z parteru. Naszym głównym zadaniem jest wydać na świat siebie. Prawdziwego siebie. Nawet jeśli to oznacza, że nie pasujemy do pudełka z napisem „normalny człowiek”. Bo kto w ogóle dziś jeszcze wie, co to znaczy? I tutaj wjeżdża haczyk. Taki filozoficzny, z brodą i herbatką z rumianku: Czy naprawdę widzimy świat takim, jaki jest? Czy może tylko tak nam się wydaje? Może patrzymy przez okulary z napisem „Zrób to jak wszyscy”, a w rzeczywistości świat to zupełnie inna bajka, z mniejszą ilością smoków, a większą liczbą ludzi udających, że wiedzą, co robią. To trochę jak z gwiazdami. Świecą pięknie na niebie, ale to światło może pochodzić sprzed milionów lat. Czyli w zasadzie patrzymy na galaktyczny Instagram pełen zdjęć z przeszłości. Tak samo może być z nami. Myślimy, że jesteśmy sobą, a jesteśmy wersją siebie sprzed update’u, zanim zrozumieliśmy, że nienawidzimy brukselki i kochamy taniec współczesny. Może więc czas na wielkie odkrycie. Nie jakiegoś nowego kontynentu, ale samego siebie. Zrzucenie masek, filtrów i tych wszystkich „muszę” i „wypada”. Bo jedno jest pewne: jeśli nie zajrzymy głębiej, to dalej będziemy żyć w świecie, który przypomina reality show bez sensu i scenariusza. A przecież każdy z nas zasługuje na własną, unikalną, cudownie pokręconą i prawdziwą historię. Więc czas spojrzeć poza to, co oczywiste. I kto wie, może za tymi iluzjami kryje się najfajniejsza wersja nas samych, o której jeszcze nawet nie mamy pojęcia.
Ludzie. Niby wszyscy zbudowani z krwi i kości, ale jednak niektórzy jakby z betonu, bo nie sposób ich do czegoś przekonać, a inni z waty cukrowej, tacy słodcy, jednak po chwili się rozpływają. Każdy z nas widzi rzeczywistość inaczej. Dla jednych szklanka jest do połowy pełna, dla drugich do połowy pusta, a dla trzecich… oni nadal jeszcze szukają swojej szklanki. I właśnie to jest fascynujące. Niby wszyscy żyjemy na tej samej planecie, a jednak każdy ma swój własny, unikalny filtr rzeczywistości. A co najzabawniejsze, czasem nawet własne odbicie w lustrze nas zaskakuje. Więc zanim założymy, że wszystko jest proste i oczywiste, pamiętajmy, że świat to iluzja, ludzie to tajemnica, a rzeczywistość… no cóż, to już zupełnie inna historia.
Cała historia zaczęła się w sierpniu 1984 roku. Wtedy to przyszłam na świat, zupełnie nie zdając sobie sprawy jak cała reszta świata co mnie spotka. Pojawiłam się tutaj, na planecie Ziemia, w nadal mi niewyjaśnionym miejscu, właśnie tego dnia. Dlaczego właśnie tego? Niech już im będzie. Jestem. Nie wiem czy to moja pierwsza podróż na tą planetę, czy jestem tu już któryś raz. Zresztą wciąż nie wiem wielu rzeczy. Wtedy też jeszcze nie wiedziałam, że im więcej pomagają nam w naszym ogrodzie tym mniej ten ogród należy do nas. Wtedy też jeszcze nie wiedziałam, że nasze usposobienie jest naszym losem, a świat na który wszechświat mnie zesłał, jest tak bardzo pogmatwany.
Mijały sobie dni, miesiące i lata. Jednej z marcowych nocy 1995 roku odeszła część mnie. Moja najdroższa mama. Wiem jak bardzo nie chciała, jednak odeszła. Niespodziewanie z sekundy na sekundę musiałam stać się dorosłym, odpowiedzialnym za swoje dalsze życie i tworzenie jego fundamentów człowiekiem. A miałam wtedy zaledwie jedenaście lat. Tyle obaw, tyle zapytań, tyle wątpliwości. Życie toczyło się dalej, a świat mimo przykrych incydentów stał wciąż otworem na realizację i samozaparcie w osiąganiu tego czego pragnęłam. Bo człowieka, jego charakter, postawę, zaangażowanie można poznać po drobnych rzeczach. Tak więc walczyłam o miejsce dla siebie w otaczającym mnie świecie. Na szczęście miałam też fajną babcie Bronię, bo dziadek odszedł dwa lata po mamie. Opiekowała się nami po śmierci mamy. Była kompletnym przeciwieństwem swojej córki, jakby je ktoś podmienił. Wszędzie jej było pełno, śmiała się i sprawiała, że w domu było miło i pachniało ciastem. Tak więc dzięki wspierającej mnie babci zdałam maturę, poszłam na studia. Wybrałam kierunek Ochrona Środowiska, ponieważ od zawsze towarzyszyła mi potrzeba głębszego poznania otaczającego świata. Chciałam nie tylko uczyć się o ekosystemach, przyrodzie i mechanizmach kształtujących różnorodność biologiczną, ale również poszukiwać sposobów jej ochrony i zachowania dla przyszłych pokoleń. Interesowały mnie zarówno zwierzęta i ich rola w równowadze środowiskowej, jak i procesy atmosferyczne, zjawiska klimatyczne oraz bogactwo roślin. Od gatunków pospolitych po te dziko rosnące, spokrewnione z uprawnymi, które stanowią cenne źródło genów warunkujących m.in. odporność na choroby. Równie mocno pociągała mnie strona niewidoczna gołym okiem. Świat mikroorganizmów i ich wpływ na ekosystemy. Z tego powodu z dużym zainteresowaniem zagłębiałam się w zagadnienia genetyki, mikrobiologii i diagnostyki molekularnej, które pozwalają zrozumieć fundamenty życia, mechanizmy dziedziczenia oraz strategie obrony organizmów przed patogenami. Dzięki temu dostrzegałam, że ochrona środowiska to nie tylko troska o lasy, wodę czy zwierzęta, ale także analiza procesów molekularnych, które warunkują zdrowie i trwałość całych populacji. Fascynowała mnie natura w każdej postaci. Od rozłożystych koron drzew, które zdają się szeptać historie przeszłości, po mikroskopijne reakcje zachodzące w glebie czy wodzie, utrzymujące w harmonii życie na Ziemi. Studia te były dla mnie czymś więcej niż nauką. Były podróżą w głąb planety i co równie ważne, w głąb siebie. Uczyłam się nie tylko o ekosystemach i ochronie przyrody, ale także o odpowiedzialności człowieka za miejsce, które nazywa swoim domem. Babcia zawsze powtarzała, że świat daje nam wszystko, czego potrzebujemy, a naszym obowiązkiem jest to uszanować. Te słowa stały się moim kompasem. Ochrona środowiska to nie tylko kierunek studiów. To sposób patrzenia na życie, dostrzegania piękna w tym, co zwykle uchodzi za zwyczajne. Życie w tym świecie przypomina mi czasem las po deszczu. Wszystko jest połączone, nawet jeśli na pierwszy rzut oka wydaje się chaotyczne. Każdy listek, każda kropla wody, każdy najmniejszy owad odgrywa swoją rolę, choć nikt nie organizuje tam wielkiego zebrania, żeby ustalić, kto jest ważniejszy. Drzewo nie porównuje się do innego drzewa, nie zastanawia się, czy powinno rosnąć szybciej, mocniej, prościej. Po prostu rośnie na swój sposób i w swoim tempie. A my, ludzie? Często mamy tendencję do przejmowania się rzeczami, które wcale nie muszą nas definiować. Porównujemy się, analizujemy, wałkujemy każdą decyzję jak kot miziastą poduszkę, aż w końcu nie wiemy, czy coś było warte naszej uwagi, czy nie. I wtedy wchodzi życie, całe na luzie i mówi: „Ej, a może po prostu rób swoje?”.
Dzięki temu zrozumiałam, że każde nasze działanie, nawet najdrobniejsze, ma wpływ na tę wielką układankę, jaką jest świat. Więc zamiast ścigać się o miejsce na podium, zaczęłam żyć po swojemu. Bez presji, bez sztucznego udowadniania czegokolwiek. Tworzę swój własny las, ale nie odgradzam się od reszty dżungli. Mówię, kiedy mam coś do powiedzenia, działam, kiedy czuję, że trzeba, i nie przepraszam za to, że coś mi się nie uda. Bo w końcu nawet największe drzewo czasem gubi liście i nikt nie robi z tego dramatu.
Nie muszę być najszybsza, najwyższa ani najmocniejsza. Nie muszę zdobywać złotego medalu w wyścigu, w którym tak naprawdę nikt nie wie, gdzie jest meta. Do szczęścia potrzeba tak niewiele. Trochę światła, trochę wody, trochę spokoju. No i może jeszcze jednej dobrej kawy.
Nic tak nie potrafi zepsuć całego dnia jak zaczęcie dnia w podłym nastroju. Za to idealny poranek to udany start. Każdy mój dzień zaczyna się od pozytywności, która przez resztę dnia chroni mnie przed trudami życia. Dla mnie poranek to coś więcej niż godziny tuż po przebudzeniu. To rytuał, który ustawia cały dzień na właściwych torach. Od chwili, gdy otwieram oczy, staram się kierować myśli ku temu, co dobre. Wdzięczność za kolejny dzień, małe cele do osiągnięcia, a nawet po prostu radość z tego, że świeci słońce albo pada deszcz. Moja pozytywność nie bierze się znikąd, to świadomy wybór. Każdy element poranka, od ulubionej herbaty czy kawy, przez chwilę ciszy, aż po ulubioną piosenkę, jest jak mały amulet chroniący mnie przed stresem, pośpiechem i codziennymi zawirowaniami. W takich chwilach czuję, że mam kontrolę nad swoim światem, choćby przez kilka cennych minut. Z takim nastawieniem trudności dnia stają się wyzwaniami, a nie przeszkodami. Wierzę, że poranny czas dla siebie to inwestycja, która procentuje spokojem, siłą i uśmiechem, nawet w obliczu największych życiowych burz. Idealny poranek to nie perfekcja, to intencja, zaczęcie dnia z myślą, że będzie dobry, niezależnie od tego, co się wydarzy.
I tak któregoś pięknego poranka, jak co dzień, zaraz po przebudzeniu realizuję swoje poranne nawyki, czyli uruchamiam swój wewnętrzny system operacyjny człowieka funkcjonalnego. Najpierw start-up z yerba mate, bo przecież zanim włączę mózg, muszę najpierw podłączyć go do zasilania. Z precyzją godną laboratorium chemicznego wsypuję susz, zalewam wodą o idealnej temperaturze (bo za gorąca to profanacja, a za zimna to zniewaga dla mojej sennej egzystencji) i biorę pierwszy łyk tej magicznej mikstury. W tym momencie oficjalnie wracam do świata żywych. Gdy yerba zaczyna swoje czary, czas na drugi etap przebudzenia, czyli muzyczny kop pozytywnej energii. Odpalenie playlisty to jak odprawienie porannego rytuału. Wszystko zależy od nastroju. Czasem wybieram coś spokojnego, żeby delikatnie wejść w dzień, ale równie często włączam coś z takim basem, że sąsiedzi pewnie zastanawiają się, czy właśnie zaczęłam organizować nielegalny festiwal techno o siódmej rano.
Z każdym kolejnym łykiem yerby i każdym kolejnym bitem czuję, jak moje baterie się ładują, a trybiki w głowie zaczynają pracować. Jeszcze tylko szybkie przeciągnięcie się, kilka głębokich wdechów i oto jestem. Gotowa na podbój dnia. No, chyba że za oknem pada, wtedy może jeszcze pięć minut zwijania się w burrito z kołdry. Standardowo przenoszę się także do wirtualnego świata, bo wiadomo, że dzień oficjalnie się nie zaczyna, dopóki nie sprawdzę, czy świat nadal istnieje. Staram się jednak trzymać pewne zasady i nie zaczynać dnia od czytania e-maili. Nie ma nic gorszego niż otworzyć oczy i od razu wpaść w wir cudzych problemów. Jeszcze dobrze nie wstałam z łóżka, a już by się okazało, że coś „pilnie wymaga mojej uwagi” albo że „proszę o odpowiedź ASAP”. No więc nie, drogi świecie. Mój mózg w trybie demo nie jest gotowy na korporacyjny stres, zanim wypiję yerbę i odtańczę poranny taniec synchronizacji z rzeczywistością.
Skrzynkę pocztową przeglądam po około dwóch godzinach. No może trzech. Albo czterech, jeśli dzień zapowiada się wyjątkowo pięknie i bardziej kusi mnie realne życie niż cyfrowa skrzynka pełna „ważnych” rzeczy, które pewnie i tak mogłyby zaczekać. W końcu świat się nie zawalił, zanim wynaleziono e-maile, więc może i teraz sobie poradzi.
Tym sposobem, gdy w końcu z łaskawością postanowiłam zajrzeć do internetowej skrzynki chaosu, moją uwagę przykuło powiadomienie. Ktoś zostawił komentarz pod moimi pracami. Tajemniczy nieznajomy. Od razu włączył mi się tryb detektywa: kto to? czego chce? czy to fan, hejter, a może bot próbujący sprzedać mi tani kredyt w nieznanym banku? Z bijącym sercem i lekkim dreszczykiem emocji kliknęłam, żeby się przekonać. Uśmiech? Hmm… Uśmiech to piękna rzecz. Nie tylko słowa coś mówią. Często to, co najważniejsze, kryje się pomiędzy nimi, w tonie głosu, spojrzeniu, geście, a nawet w ciszy. Komunikacja to coś więcej niż wypowiadane zdania. To subtelna wymiana emocji, energii i znaczeń, które potrafią dotrzeć głębiej niż jakiekolwiek słowa. Ale czym zasłużyłam sobie na ten uśmiech?
— Zaskoczyłaś mnie pytaniem i czuję się jak mały chłopiec przyłapany na gorącym uczynku. Niektóre kobiety mają w oczach coś co wyzwala mimowolny i spontaniczny uśmiech — napisał w odpowiedzi.
Czasami jedno spojrzenie mówi więcej niż tysiąc zdań. Wyraża miłość, smutek, zrozumienie albo gniew. Wzruszenie ramion, drżenie dłoni, sposób, w jaki ktoś się porusza, czy choćby tempo oddechu, to wszystko elementy, które zdradzają prawdę ukrytą za wypowiadanymi słowami. Cisza też ma swoją wymowę. Może być pełna napięcia, znacząca, a czasem kojąca i spokojna. To, jak wybieramy, by milczeć, jest tak samo ważne, jak to, co decydujemy się powiedzieć. Ogarnęła mnie lekka niepewność i niepokój, ale jednocześnie ciekawość. Takie typowe „coś się dzieje, ale nie wiem co dokładnie”. Czułam się jak w tej scenie z filmu, gdzie bohaterowie patrzą na siebie przez pół godziny, a muzyka robi dramatyczne crescendo. Tylko, że tu nie chodziło o wielką miłość, a o zwykły komentarz od nieznajomego.
Ale wiecie co? Właśnie te słowa były momentem, w którym mogłam poczuć prawdziwą obecność drugiej osoby, z pełnym zrozumieniem. Coś, czego nie da się zaplanować, ani kontrolować. W tym wszystkim był ten tajemniczy „dźwięk w tle”, który sprawiał, że czułam, że ktoś naprawdę w końcu rozumie, o czym piszę. I choć brzmiało to jak wstęp do jakiegoś filozoficznego wywodu, to bardziej przypominało chwilę, kiedy łapiesz się na tym, że wiesz, że ktoś, kto jest gdzieś tam, może dokładnie czuć to samo, co ty. Każdy chyba w życiu miał kogoś, z kim łączyła go tak cholernie dziwna więź. I nie było to absolutnie uczucie. To nie była miłość, przyjaźń ani nawet sympatia. To było coś w rodzaju przywiązania, jakbyśmy mieli ten sam punkt wyjścia, a cała reszta była tylko dodatkową ozdobą. Chęć powiedzenia wszystkiego, ale bez słów. To było takie dziwne „coś”. Ale jednak było. No i w tym momencie pomyślałam: „Czemu nie? Odpowiem”.
Postanowiłam więc odpisać i wysłałam to z takim samym dreszczykiem emocji, jak wtedy, gdy po raz pierwszy wysyła się wiadomość do kogoś, kogo poznało się przez internet. Czyli dokładnie tak, jakby się oddawało klucz do swojego umysłu obcej osobie:
— Jestem tu już całą wieczność lecz nie potrafię mówić w tym języku. Jakiś czas temu zapisałam się do szkoły samotności i milczenia. Uznałam, że tylko w samotności rodzą się wielkie dzieła i myśli nieśmiertelne. Jak niewiele jest samotnych wysp, ale jeszcze mniej ludzi, którzy te samotne wyspy odkrywają. Pozwolę sobie przytoczyć tu piękne słowa wybitnego znawcy Jogi C. Bragdon „Joga dla ciebie czytelniku”: „W samotni milczenia po raz pierwszy odczujesz rytmiczne pulsowanie energii życia, usłyszysz delikatny ton wnętrza siebie, zagłuszonego przez niepokój i zgiełk nowoczesnego życia. Oszczędzenie energii przez odrzucenie od ust kielicha rozkoszy hałaśliwego towarzystwa i jarmarcznego świata, nadaje nam wygląd świeżej młodości bez względu na wiek oraz spręża w nas energię”. Piękne nieprawdaż? Kiedy człowiek znajdzie chwilę ciszy i odetnie się od hałasu codzienności, zaczyna naprawdę czuć w sobie życiową energię i słyszeć ten subtelny wewnętrzny głos, który zwykle zagłuszają troski i pośpiech. Nauczyłam się oszczędzać tę energię, rezygnując z ciągłego szukania rozrywek, zgiełku czy pustych spotkań. Dzięki temu niezależnie od wieku można odzyskać świeżość, młodzieńczy blask i wewnętrzną siłę. Każdego dnia przyglądam się wielu przechodnim i zastanawia mnie, czy oni sami wybrali swój los czy podążali drogą przeznaczenia. Gdyby przyszło mi dzisiaj opowiedzieć komuś o moim życiu, mogłabym to zrobić w taki sposób, że uznano by mnie za kobietę niezależną i odważną. A przecież nie do końca tak jest.
Samotność i milczenie prowadzą do rekonstrukcji całej osobowości człowieka, ale wszystko najpierw zaczyna się w jego duszy. Oczywiście nie każdy jest desygnowany do wstrzemięźliwości, ale każdy pragnie posiadać radość życia, ład duchowy i harmonie wewnętrzną. To daje nam właśnie myśl refleksyjna ale twarzą w twarz z milczeniem. W tych chwilach, gdy jesteśmy sam na sam ze sobą, odcinając się od zgiełku świata, otwiera się przestrzeń na głęboką refleksję i wsłuchanie się w to, co skrywamy w najgłębszych zakamarkach naszego wnętrza. Samotność nie jest pustką, ale raczej przestrzenią, w której możemy odnaleźć siebie. To momenty, gdy nie musimy zakładać masek ani spełniać oczekiwań innych. Milczenie zaś daje nam możliwość usłyszenia głosu naszej duszy. Głosu, który w codziennym hałasie bywa zagłuszany. To w tej ciszy zaczynają się pytania: Kim jestem? Czego pragnę? Dokąd zmierzam. Bo rekonstrukcja osobowości nie polega na budowaniu czegoś nowego, ale na odnajdywaniu i przywracaniu tego, co prawdziwe. W samotności możemy zrzucić wszystkie warstwy, które narzuciło na nas życie, społeczne role, opinie innych, nasze lęki i uprzedzenia. To, co pozostaje, to esencja nas samych, nasze autentyczne „ja”.
Dusza jest miejscem, gdzie wszystko się zaczyna, ponieważ to w niej kryją się nasze najgłębsze emocje, intuicje i wartości. To tam leży klucz do zrozumienia, kim naprawdę jesteśmy. Gdy wsłuchamy się w nią w ciszy, odnajdujemy spokój i siłę do zmiany. Milczenie jest przestrzenią, w której kiełkują nowe pomysły, perspektywy i odwaga, by żyć w zgodzie z sobą. I mimo iż samotność i milczenie nie są łatwe, bo mogą przynosić na początku ból i zmuszają nas do zmierzenia się z tym, co niewygodne, to właśnie w tych chwilach rodzi się prawdziwa transformacja. Fundament do życia pełniejszego, bardziej świadomego i autentycznego. Ja osobiście przypominam sobie moje pierwsze milczenie, ta chwila była dla mnie konieczna. Była moim nahda, odrodzeniem i przebudzeniem.
I tak siedząc w ciszy ścian własnego pokoju, chroniąc swe wartości ducha od wpływu bezwartościowego, współczesnego i zmaterializowanego świata, z dala od inspekcji ludzkich oczu, milczenie przerwał mi dźwięk przychodzącej wiadomości. To wiadomość od Nauczyciela, mojego nowego uzdrowiciela duchowego:
— Witaj Kasiu. Byłem nie tylko na Twoim profilu, ale także na stronie internetowej. Obejrzałem wszystko i wszystko z przyjemnością przeczytałem. A kiedy skończyłem, oddałem się chwili zadumy. Chociaż nie często w życiu dochodziłem do takich wniosków, pomyślałem znów po wielu latach, że jednak można nie tylko mieć piękną powierzchowność, ale i duszę. Po wielu latach, bo na setki a nawet tysiące kobiet jakie przewinęły się z racji mojego zawodu przez moje dłonie, nie często miałem powody do takich refleksji. Takie dusze jak Ty, spotyka się raz na kilka lat i stanowią one nikły odsetek procenta w populacji. Czytając Twoje opisy widziałem w oczach wyobraźni to co chciałaś nimi wyrazić i tak sobie myślałem, ilu ludzi ma potencjał by owe słowa w opisach zdołać zamienić na głębię intencji, pragnień i obrazów? Przeglądając wpisy Twoich znajomych doszedłem do wniosku, że niewielu. Od razu uświadomiłem sobie, że jesteś samotną wyspą, smaganą raz wiatrem, a raz pieszczoną ciepłymi promieniami słońca, ale samotną w swej głębi, wołającą w milczeniu do niebieskich przestworzy o zrozumienie i potwierdzenie swych uczuć. Dlatego pozwoliłem sobie zawinąć na chwilkę do Twojego portu i wyładować nieco ładunku mając nadzieję, że będzie chociaż na chwilkę zbawienny. I cieszę się, że tak się stało. Jako doświadczony stary wilk morski, bujający po falach namiętności i zmagający się ze sztormami uczuć, mogę powiedzieć Ci, że jesteś jedną z tych nielicznych w obliczu, których myśli milkną, niepokój ustaje a wiara w nieznane wartości powraca. Powiem Ci, że piękną masz duszę i nie przejmuj się tym, iż mało kto to dostrzega. Rób swoje i nie szukaj potwierdzenia u ogółu bo zamiast tego dostaniesz ciche dezaprobaty. Rób swoje i nadal bądź taką. Twórz, maluj, komponuj i udoskonalaj, a zapewniam kiedyś znów ktoś zawinie do Twojego portu i może tym razem zaprosi Cię na swój statek w bardzo długi rejs ku nieskończoności. Jestem przekonany, że lepszego sternika w tę podróż nie znajdzie.
Tak więc tworze i udoskonalam swe dzieła czekając na ten dzień, w którym poza mną na statku znajdzie się ktoś jeszcze, zupełnie mi obcy a jednocześnie tak bliski. Ludzie niby są zbudowani z krwi i kości, to jednak bardzo się od siebie różnią, mają inne charaktery, inne spostrzeżenia i poglądy na otaczającą nas rzeczywistość. Czasami nawet te same słowa interpretują na własne upodobanie. Mimo, iż nie każdy może być artystą poetą, plastykiem, muzykiem czy filozofem, to jednak każdy z nas może stać się wielkim geniuszem swojej osobowości. Nauczyciel był geniuszem i odkrył go także we mnie:
— Dawno temu czytałem Paulo Coelho „Alchemik” Na resztę książek zabrakło czasu, i zamiar rozpłynął się gdzieś w codzienności zajęć, ale wiem, że kiedyś przeczytam wszystkie. Musisz wiedzieć, że jesteś wyjątkowa. Sięgasz tam gdzie inni gubią się i błąkają przestraszeni i ślepi, a Ty unosisz się w tych przestrzeniach jak właśnie taka chmura dostrzegana przez nielicznych. Nie chciałbym pisać tu poematów ani epitafiów na Twój temat, ale naprawdę jesteś kobietą wyjątkowo wrażliwą i bogatą wewnętrznie i dzięki Tobie i ja naładowałem swe akumulatory wiary w istnienie prawdziwych pięknych dusz. Jestem niewierzący, ale biblię przeczytałem. Był w niej taki jeden cytat słów Jezusa. Przytoczę go własnymi słowami bo nie chce mi się grzebać w bibliotece. „(…) Jezus szedł a za nim tłumy. Odwrócił się i rzekł: zaprawdę, zaprawdę powiadam wam, niejeden z was dostąpi życia wiecznego”. I właśnie słowa te „niejeden z was” są przez większość opacznie rozumiane. Ludzie myślą, że jak nie jeden to znaczy bardzo wielu, a ja myślę inaczej, że jak niejeden z was to znaczy bardzo nieliczni, i Ty z całą pewnością do nich należysz. Patrząc na prostactwo i płytkość ludzi jestem pewien, że jeśli Bóg istnieje to musiałby być ciężkim frajerem by nie wybrał Ciebie do życia wiecznego. Jeśli wybierze i mnie to zapewniam, że nie zapomnę Cię kiedyś tam odwiedzić…
Przez te wszystkie lata mojego życia znalazłam naprawdę niewielu bliźnich, którzy dokładnie jak ja zapuścili się w głąb dziewiczego lasu i spoczęli na pniu złamanego drzewa, jak najdalej od tego ciasnego i rozhałasowanego świata. Którzy w taki sposób jak ja patrzą na świat z dystansem, jednocześnie wzbudzając w sobie pragnienie możliwości dążenia do czegoś wyższego i doskonalszego, do czegoś, czego jeszcze motłoch postępów cywilizacyjnych nie okaleczył i nie skaził. Którzy wsłuchują się w szum fal bo dają im błogostan. Którzy siadają wśród łany żyta i z zachwytem wpatrują się w źdźbło zboża. Zanim moje przemyślenia zdołały wreszcie zamilknąć, bo wiadomo, jak to bywa, zawsze coś w głowie grzmi, nagle zostały brutalnie zakłócone przez wrzask przebudzających się ulic. Dźwięki miasta, które jeszcze chwilę temu były niczym spokojne szumienie morza, teraz przypominały raczej orkiestrę złożoną z samochodów, autobusów, motocykli i nieoczekiwanych wybuchów klaksonów. Jakby sam świat próbował mi przypomnieć, że życie tu się nie zatrzymało, a ja wciąż żyje w tym chaosie.
W tym momencie, z tą dziwną mieszanką niechcianych odgłosów i wewnętrznego hałasu, postanowiłam sprawdzić pocztę. Bo kto nie lubi porannej dawki adrenaliny w postaci e-maili? A przynajmniej mam pretekst, żeby jeszcze przez chwilę unikać kontaktu z rzeczywistością. Tak więc, z ręką na sercu i jednym okiem na ekranie, zaczynam przewijać skrzynkę, czekając na to, co ważnego tym razem przyjdzie. Może faktura za coś, czego wcale nie zamówiłam, albo wiadomość z banku, że kolejna rata kredytu, którego nie wzięłam, zaraz zniknie jak niewidzialna siła. Ale i tak klikam. Przecież coś tam musi być. Tak też trafiam na wiadomość od Nauczyciela:
— Przerażające jest to, że taka masa ludzi niby wykształconych i niby rozwiniętych intelektualnie, a tak płytkich i mało twórczych istnieje wokół nas. Owszem są i tacy co w duszach swych zawierają całe wieki doświadczeń i wiedzę daleko wykraczającą poza akademicką, ale trafić na taką osobę to jak wygrać niemal w totka. Większość ludzi uprawia jakiś niemy ekshibicjonizm w oczekiwaniu na pochwalne posty, a nic z siebie, ze swego wnętrza nie pokazuje. Dlatego mając w świadomości, że mam tak odległy a zarazem tak czytelny kontakt z taką jak Ty, która góruje nad większością w swej głębi, czuję się bardzo zadowolony i jakby to napisać-doładowany. Naprawdę świadomość, że czasem co kilka, kilkanaście lat spotykam kogoś o niepospolitej duszy jest dla mnie niemal pokarmem pozwalającym znajdować potwierdzenie, że nie jestem taki jedyny i wyobcowany. To dzięki takim jak Ty, mogę przemierzać codzienność wśród motłochu zwykłych ludzi, wtapiając się w ich kulturę i modę udając takiego jak oni. Pamiętam jak pojechałem z kolegami na rajd. Pewnej nocy oni robili grilla, a ja wymknąłem się i poszedłem w pola tylko po to by zaznać tej górskiej ciszy i popatrzeć na bezmiar rozgwieżdżonego kosmosu leżąc na wilgotnej trawie. Gdy wróciłem nie powiedziałem po co gdzieś poszedłem bo nikt by tego nie zrozumiał. Kiedy miałem naście lat, już wtedy myślałem o końcu pobytu na tej ziemi i może dlatego tak mocno, tak zapalczywie, tak emocjonalnie, uświadamiam sobie niemal każdego dnia fakt nieprawdopodobnego szczęścia jakim jest w ogóle istnienie w świadomości istnienia. Kiedy jestem gdzieś, gdzie można oddać się kontemplacji istnienia, wzbiera we mnie taka radość i emocjonalne napięcie jak wtedy, gdy wygrywasz na loterii, jak wtedy, gdy znajdujesz coś naprawdę zaskakująco cennego lub jak spotykasz kogoś o kim marzysz i możesz wreszcie go usłyszeć, zobaczyć i dotknąć. Ja tak mam kiedy patrzę szerokimi oczami z absolutnie wyostrzoną świadomością na ten świat pełen nieprawdopodobnej materii oraz istnień. Potrafię wtedy usłyszeć ciszę, zobaczyć absolutną ciemność i wyobrazić sobie jak nieprawdopodobnym jest fakt istnienia wszechświata i mnie samego. Dawno temu byłem zawodowym wróżbitą. Stawiałem ludziom tarota i horoskopy. Wiele lat przy karcianym stole pozwoliło mi poznać mentalność ludzi i ich naturę niemal na wskroś. Sam też na tym skorzystałem bo wykreowałem w sobie pewien sposób postrzegania wszystkiego, dający możliwość zobaczenia tego czego nie widzą i nie zobaczą inni. To w czym ludzie widzą siły boskie ja widzę jako naturalne zjawiska metafizyczne a to co dla ludzi jest magią ja traktuję jako zwykłe siły płynące z intencji, myśli i zamiarów. Może dlatego czuję się wolny w swej duszy, która jak ma szczególną okazję szczodrze i szczerze daje światło nadziei tym co potrafią takie światło dostrzec. Dlatego, że takich jest niewielu, złożyłem karty do pudełka i skończyłem bawić się w zbawcę ludzkości. Ale kiedy potrzeba sięgam po karty, ale już nie papierowe tylko te jakie maluje wyobraźnia i mówię to co widzę. A widzę, że czyta to teraz właściwa dusza przed, którą długa droga istnienia. Pisząc długa droga mam na myśli czas daleko dłuższy niż przydzielony zwykłym śmiertelnikom. Kasiu, maluj dalej emocjami ten świat bo jest taka teoria, że to co istnieje, istnieje tylko dlatego bo ktoś kiedyś tak wymyślił i tak to sobie wyobraził. A więc może kiedyś Twoje myśli staną się rzeczywistością a ja z chęcią w takim świecie pomieszkam, o ile będę jeszcze istniał.
Nie raz moim jedynym pragnieniem stawała się ucieczka donikąd, z dala od przepychu świata. Wsiąść w pociąg nie wiadomo dokąd i odnaleźć to co utraciła współczesna cywilizacja. Odnaleźć i doprowadzić swą osobowość do szczytu duchowej doskonałości. Bo to ja jestem najważniejszym towarzyszem swojego życia. A o najlepszym towarzystwie mówi się, że rozmowa z nim poucza, a milczenie kształci i ulepsza życie dzięki świadomemu działaniu. Świat z każdym dniem pokazuje mi, że ludzie znają dziś cenę wszystkiego, nie znając wartości niczego. I to jest trochę jakbyście szli na zakupy do sklepu, gdzie ceny na metkach są wysokie, ale wiecie, że jedyną rzeczą, która naprawdę się liczy, jest to, czy ten nowy gadżet przyda ci się do życiowej misji. Na przykład do robienia świetnych zdjęć jedzenia na Instagramie. Bo przecież liczy się tylko to, ile osób kliknie „lubię to”, prawda?
Z perspektywy dotychczasowego życia zauważyłam także, że świadomość i doświadczenie to dokładnie te rzeczy, które zdobywamy tuż po chwili, w której go potrzebowaliśmy. To jak z tą sytuacją, kiedy kupujesz bilet na samolot, zrzucasz walizkę na ziemię, wsiadasz do środka i wtedy przypominasz sobie, że nie sprawdziłeś, czy masz paszport. „Ach, to tak działa!” myślimy, patrząc na nasze doświadczenie życiowe, które nie do końca zdało egzamin.
Żyjemy w świecie iluzji. Wszystko wokół jest trochę jak te soczyste zdjęcia w reklamach, które sprawiają, że czujesz się głodny, choć właśnie skończyłeś obiad. Wygląda na to, że to, co widzimy, to nie do końca prawda. To bardziej jak magiczna sztuczka, w której każdemu pokazują, jak wiele rzeczy mają, ale mało kto mówi o tym, czego naprawdę potrzebują. Więc żyjemy w tej iluzji, starając się w nią uwierzyć, albo przynajmniej na Instagramie wyglądać, jakbyśmy ją rozumieli.
To, co wydaje się oczywiste, często jest tylko starannie wykreowanym obrazem, a to, w co wierzymy bez wahania, okazuje się sprytnie zaplanowaną manipulacją. Tak jest z wieloma rzeczami. Od polityki, przez relacje międzyludzkie, aż po jedzenie. Weźmy na przykład gluten. Jeszcze kilka dekad temu nikt specjalnie się nim nie przejmował. Ludzie jedli chleb, makaron, pizzę i jakoś nikt nie wpadał w panikę na widok bułki pszennej. A potem nadeszła marketingowa rewolucja, która zrobiła z glutenu wroga publicznego numer jeden. I nagle… bum! Cały świat zaczął unikać czegoś, co przez setki lat było podstawą diety. Wielkie koncerny wyczuły złoty interes i zaczęły bombardować nas produktami „gluten-free”, nawet tam, gdzie gluten nigdy nie występował, tak teraz nawet woda „bez glutenu” to hit na skalę absurdu. Nagle każdy „świadomy konsument” uznał, że musi zrezygnować z glutenu, choć nie ma ku temu żadnych medycznych przesłanek.
A to dopiero początek, bo w tej samej marketingowej iluzji żyjemy w wielu innych aspektach. Czy naprawdę podejmujemy świadome wybory, czy może ktoś zręcznie podsuwa nam gotowe odpowiedzi, udając, że to nasza własna decyzja? Niby wszyscy żyjemy na tej samej planecie, a jednak każdy ma swój własny, unikalny filtr rzeczywistości. To trochę jakbyśmy wszyscy oglądali ten sam film, ale każdy miał inny zestaw okularów 3D. Jeden widzi dramat, drugi komedię, a trzeci po prostu nie rozumie, o co chodzi. I tak naprawdę, mimo że siedzimy obok siebie, to wcale nie musimy widzieć tego samego. Świat dla każdego z nas wygląda trochę inaczej. Od tego, jak widzimy kolory, przez to, jak odbieramy dźwięki, aż po to, jak odczuwamy głód. Bo przecież jednemu do szczęścia wystarczy kawa, a inny czuje się jakby go pochłonął pustynny wicher. Więc zanim założymy, że wszystko jest proste i oczywiste, pamiętajmy, że świat to iluzja, ludzie to tajemnica, a rzeczywistość to tak naprawdę miks filmu science fiction i komedii, w którym nigdy do końca nie wiadomo, co się wydarzy. A wszystko to w zależności od tego, jaką parę okularów akurat założymy. Więc spokojnie, jeśli życie wydaje się nieco dziwne, to po prostu jesteśmy w jednym z tych momentów, w którym filtr właśnie się zmienił. Także witajcie w świecie, gdzie życie jest jak lustro w gabinecie krzywych zwierciadeł. Patrzycie na coś, co wydaje się oczywiste, a po chwili okazuje się, że to tylko złudzenie.
III. Człowiek jest i w niczym sie od nas nie różni
To, co bierzemy za prawdę, często okazuje się interpretacją, a to, co wydaje się nam obce, w rzeczywistości jest nam bliższe, niż sądziliśmy. Bo nic nie jest takim, jakim się wydaje. Ani świat, ani ludzie, ani my sami. A już szczególnie, gdy człowiek opuszcza swoje bezpieczne miejsce i rusza w nieznane. Emigracja często wydaje się czymś, co zmienia ludzi, oddziela ich od „nas” i przenosi do innego świata. Ale w gruncie rzeczy, czy naprawdę coś się zmienia? Gdziekolwiek się znajdzie, człowiek pozostaje człowiekiem z tymi samymi lękami, pragnieniami i nadziejami. Niezależnie od tego, czy budzi się w Nowym Jorku, Berlinie czy Warszawie, nadal zastanawia się, co zjeść na śniadanie, jak ułożyć sobie życie i dlaczego poniedziałki muszą być takie trudne. Emigracja to nie magiczna transformacja, po której stajemy się kimś zupełnie innym. To po prostu nowa sceneria dla tej samej sztuki, w której wszyscy gramy główne role. I w tym tkwi piękno. Że gdziekolwiek jesteśmy, kimkolwiek jesteśmy, ostatecznie wszyscy jesteśmy tym samym tworem. I w niczym się od siebie nie różnimy.
Wyjechałam na Majorkę, bo chciałam, bo miałam dość tego smutnego kraju, bo nie jestem wedle światła innych patriotką. Szczerze przyznam, że jeśli próbowano by odebrać moje prawa do poczucia tożsamości obelgami, to i tak kupiłabym ponownie ten bilet w jedną stronę właśnie jak to uczyniłam kilkanaście lat temu. I chociaż miałam dom, miałam pracę, miałam co jeść, miałam w co się ubrać, byłam przedsiębiorcza i spełniona, to jednak brakowało mi w tym kraju choć grama szacunku do mnie samej. Nie neguję jednak tego ponurego kraju, który miał tak trudną historię. Kraju, w którym zawsze trzeba było być gotowym aby stanąć do walki z przeciwnościami losu. Kraju, gdzie rzadko było miejsce na szczęście i spełnienie. A jeśli było, to zapewniam, że nie na długo. Myślałam, że człowiek wyjeżdża za granicę po to żeby życie smakowało lepiej. Myślałam także, że na emigracji wzrośnie we mnie specyficzne poczucie dumy skąd pochodzę. A tymczasem mimo, iż nie da się odebrać nam tego gdzie się urodziliśmy, ani tego gdzie mamy korzenie, to emigracja odebrała mi pozostałości wiary które jeszcze chowałam głęboko w sercu związane z moim krajem. Poznałam na obczyźnie ludzi dzielących się na tych naprawdę świetnie sobie radzących, którzy wiedzieli, że jak ci Polak nie zaszkodził, to znaczy, że już ci pomógł. Inna grupa to mniej radząca cygańska komuna na kredytach, którzy jeśli nie ukradną okradając siebie nawzajem z człowieczeństwa to znacjonalizują. Oraz trzecia grupa, która jako bydło z polski wyjechała i zamiast stać się bardziej cywilizowanymi obywatelami Europy stali się bezwartościowym motłochem. Tak właśnie wygląda rzeczywistość polska za granicą. Postrzeganie nas nie tylko poza granicami państwa, nie zależy od tego jakiej jesteśmy nacji, tylko co sobą reprezentujemy. Właśnie. Co reprezentujemy? Potrafimy czasami zapukać nawet w dno. Prawdopodobnie to właśnie reprezentujemy. Zniszczyliśmy własny kraj a teraz sramy w innych. Co gorsze, mamy problem z wyznaczeniem linii demarkacyjnej oddzielającej to, co uznawane jest za rasizm, antysemityzm, islamofobię. Bo czy to biały, czy to czarny niewolnik, czy pod przemocą niesprawiedliwego prawa, czy pod łańcuchami jęczy, człowiek jest i w niczym się od nas nie różni. Mogę być Polką z gorszego sortu, ale nie mentalnym „zacofem”. I to jest chyba najważniejsze. Bo mentalność to coś, czego nie da się wyemigrować ani wyeksportować. A na emigracji to szczególnie widać. To jakbyśmy byli polskimi uchodźcami na wojnie, gdzie nie chodzi o to, jak wyglądamy, ale o to, jak działamy i jak trzymamy się swoich zasad, bo w obcym kraju każda decyzja może okazać się kluczowa. Tam trzeba być naprawdę uważnym. Szczególnie w niektórych kwestiach tj. karta przetargowa w kretyńskich radach owych „kolegów/koleżanek”, matek polek, emigranckich psiapsiół które uśmiechając się do siebie wbijają sobie nóż w plecy, jakby od tego zależała ich karta przetargowa na rynku popularności. Czy owych chodzących encyklopedii, orłów w każdej dziedzinie, którzy wiedzą wszystko o wszystkim, chociaż ich mózg nie pracuje na optymalnych obrotach. Jakby każda rozmowa była wyścigiem, a nie wymianą myśli. Ale to nie tylko rozmowy o tematach poważnych. To tak, jakby nasz sposób patrzenia na życie nagle stał się konkurencją w tej małej emigranckiej społeczności. To właśnie na emigracji przyjaźń między kobietami oznacza spisek przeciwko trzeciej. Tu nie ma miejsca na sentymenty, a wsparcie to raczej uzależnione jest od tego, ile masz do zaoferowania w tej grze, którą większość z nas prowadzi na własnym podwórku. Taka prawda. Wciąż niezrozumiała dla mnie. Bo czy nie prawdą jest, że wspólnie moglibyśmy więcej. Emigracja to nie związek małżeński. Wspieranie się nawzajem poza granicami kraju nie zobowiązuje nas do składania przysięgi. Kwestie migracji i integracji powinny być ściśle ze sobą powiązane. A tymczasem nic, tylko nasuwa mi się tekst piosenki Czesława Mozil „(…) Trzymaj się Polaku z dala od rodaków. Za granicą nie ma zmiłuj się. Nie myśl, nie daj Boże, że Ci kto pomoże, Że Ci kto pomoże. Oby tylko nie oszukał Cię, Cię, Cię, Ciebie, Ciebie, Ciebie”.
Mam dość wyrachowane i ekstremistyczne spojrzenie na to wszystko czym otacza nas dzisiejszy świat. Przez wiele ostatnich lat więcej obserwowałam, niżeli dawałam się obserwować i wnioskuję po tych kilkuletnich obserwacjach, że największym problemem w komunikacji pomiędzy ludźmi w dzisiejszych czasach, głównie tych na emigracji, jest to, że nie słuchają, by zrozumieć. Słuchają po to, by zripostować, by zabłysnąć. Często zamiast szukać porozumienia, zrozumienia i współczucia, dochodzi do sytuacji, w której rozmowy stają się pojedynkami na słowa, a nie próbą wspólnego dojścia do sedna problemu. Powinniśmy dojrzewać rozmawiając, przeżywając, obserwując i mając czas dla samych siebie. Bez skupiania się na życiu innych. Zagłębić się właśnie w siebie i desperacko rzucić się w poszukiwania harmonii w sobie samym, a jednocześnie starać się dawać ją także najbliższym, a szczególnie rodakom na emigracji. Wskrzesihasło „Bo wszyscy Polacy to jedna rodzina”. To doskonała okazja by wspólnie odpuścić opór przed uznaniem zmienności życia. Uznać to, że życie jest niczym płynąca rzeka, każdego dnia jest inne, zmienne, naturalnie piękne, przynosi nam okazje do rozwoju, do wzrostu. A gdy zauważycie w swoim życiu cokolwiek, od czego uzależnione, warunkowane jest wasze samopoczucie, przyglądajcie się temu. Zobaczcie swoje przywiązanie do oczekiwań, osób, wydarzeń. To doskonała okazja by nauczyć się o sobie czegoś nowego. Każdy kolejny dzień to okazja do spotkania kogoś nowego. Nigdy nie wiemy, czy będzie to osoba, która tylko na chwilę wstąpi na ścieżkę naszego życia, czy może zostanie na niej już na zawsze. Czy nie jest to piękna tajemnica?
Mimo początku pobytu na Majorce miałam nieprzyjemne spotkanie z rodakami, starając trzymać się od nich z daleka, mimo, pomimo i wbrew miałam też to szczęście, że trafiłam na takiego jednego człowieka, który nie wrzeszczy, nie tupie i nie odwraca się plecami, kiedy obdarzam go od czasu do czasu dozą zdrowej, szczerej, konstruktywnej krytyki. Z którym można pogadać o wszystkim, zapytać o radę i mimo że nie zawsze przyznam mu rację, nie wykreśla mnie od razu ze swoich ulubionych. Trudno się z nim nudzić, bo zasady na jakich się przyjaźnimy sprawiają, że możemy robić niemal wszystko.
— Siemka. Wybierasz się do nas na karaoke? Tak. Tak. To nie pomyłka...serio pytam…
— Godzinę i miejsce ustawki proszę tylko podaj i… zadzieram kiecę i lecę. Tylko czy mogę przyjść z osobą towarzyszącą?
— Jak ma aktualną kartę szczepień i opłacone podatki.
— A badania na choroby zakaźne i aktualne ubezpieczenie też?
— Choroby mogą być zakaźne, oby tylko mało swędziały…
To był niekontrolowany wypad, ale za to bardzo udany. Z reguły rzeczy, które mi szkodzą nie kuszą mnie, jednak ta pokusa miała swój zamierzony cel. Syndrom Pszczółki Mai, gdzieś jestem, lecz nie wiadomo gdzie. A jednak wiadomo u kogo. Bo tak naprawdę przygoda spotyka nas wtedy, kiedy się w nią rzucimy.
— Żyjesz?
— O dziwo. Poskładałam się trochę.
— Ty się chyba na głodniaka zaprawiłaś. Nie dali Ci nic z grila? Jak końcówki nie pamiętasz to czeka Cię powtórka. Ja nie po to czterdzieści litrów wachy spalił żeby mi goście imprezy nie pamiętali. Za tydzień powtórka!
— Masz coś z zucha.
— Tak. Krótkie spodenki i scyzoryk.
— A osełkę do scyzoryka ma?
— A na kamyczku ostrzy. Za to ma otwieracz do piwa.
Tego dnia mój mózg jeszcze się nie włączył. Jakieś kulki waty go łaskotały i ogólnie był tak bezlitosny dla mnie jak nigdy. Trzeba było się z tym przespać.
— Jak tam. Żyjesz?
— Jeszcze rano obijałam się o ściany, ale powoli dochodzę do siebie.
— Grawitacja nigdy nie zawodzi. Odpalaj szkło. I tak już masz współudział, więc gorzej nie będzie. Napijemy się online.
— A dziś to że niby za co mam współudział? Ja grzeczna dziewczynka jestem.
— No dzisiaj faktycznie biały welon Ci przysługuje. To co pijemy?
— Winko? Bo akurat mam.
— A jakie masz te winko?
— Dobre.
— Mniamnuśne znaczy. Ja tu mam wiśniową soplicę,
— Ja się do historii nie cofam. Żadne Soplicowo. Potem będę się musiała przed Panem Tadeuszem tłumaczyć.
— Ehhh… i cały misterny plan w p…
Dobrze mieć na emigracji kogoś, dzięki komu mamy powód, by uśmiechać się do monitora telefonu. Teraz funkcja wersje robocze w moim telefonie wie o mnie wszystko. Bo szczęście to stan umysłu.
Kocham moje życie tak bardzo, że nie wiem, jak ubrać to w zdania, bo wobec ogromu emocji słowa są śmiesznie małe. Po prostu nie potrzebuję wiele, żeby czuć się doskonale szczęśliwa. Ustanowiłam własne życie celem samym w sobie. I postanowiłam, że będzie ciekawie, a ja nigdy nie będę się nudzić. Nie zmieniłam świata dookoła siebie, swojego statusu, położenia w nowej przestrzeni geometrycznej. Jedynie swój sposób pojmowania. Być może jest jakaś granica, po której przekroczeniu pozostaje już tylko czuć bezwarunkową wdzięczność za to, że udało się przetrwać. Doceniam też swoją wolność i prawo do stanowienia o sobie i że w ogóle potrafię wciąż kochać i zakochuję się każdego dnia od nowa w świecie, w którym przyszło mi żyć. Bo jeśli poczucie własnej wartości jest niskie, zewnętrzne rzeczy go nie podniosą. A emigracja to walka o codzienność, o siebie, o lepszą przyszłość, a nawet o przyjaźń. Jeśli nosimy w sobie ranę i pustkę, zewnętrzne rzeczy tego nie zapełnią. Jeśli wykształciliśmy w sobie niezdrowy perfekcjonizm, nic nigdy nie przyniesie nam satysfakcji. Znacznie łatwiej jest żyć, tworzyć i działać z poziomu wdzięczności za życie, zamiast czuć wieczny niedosyt i czekać na szczęście, które nie przyjdzie dopóki tak nie zdecydujemy. Zróbmy to teraz. Poczujmy się dobrze bez stawiania sobie warunków pod tytułem „gdybym miał…, to wtedy byłbym szczęśliwy”. Jesteśmy na emigracji czy nie, mamy co jeść, mamy dach nad głową, mamy bliskich ludzi przy sobie, to mamy wspaniałe życie do przeżycia. Dajmy sobie spokój z ciągłymi oczekiwaniami. Bądźmy po prostu szczęśliwi tu gdzie jesteśmy, z tym co mamy i w tej chwili. Pamiętajmy, że szczęście nie zależy od tego, co posiadamy, ani od tego, co wydarzy się w przyszłości. Chociaż dążenie do celów może być inspirujące, warto przypomnieć sobie, że to, co jest naprawdę ważne, dzieje się teraz, w naszych drobnych codziennych momentach, w uśmiechu, w rozmowie, w prostych przyjemnościach życia. Nie musimy czekać na „idealny moment”, by poczuć się spełnionymi. Szczęście to wybór, którego dokonujemy każdego dnia, zaczynając od tego, co mamy teraz. Oczekiwania mogą nas ograniczać, zatrzymywać nas w przeszłości lub w niepewnej przyszłości, ale szczęście jest dostępne w tej chwili, w tym miejscu. Więc dajcie sobie spokój z oczekiwaniami. Bądźcie szczęśliwi tu, gdzie jesteście, z tym, co macie i w tej chwili. Bo to, co naprawdę się liczy, to to, jak żyjemy teraz, a nie to, co mogłoby się wydarzyć później.
Emigracja przez lata niejednokrotnie budziła we mnie mieszane uczucia. Z jednej strony tęsknota za czymś nowym, nieznanym. Z drugiej strony lęk, bo przecież zawsze mówi się o tym, jak trudno jest odnaleźć się na obczyźnie. Jednak kiedy już postanowi się wyjechać i wkroczyć na ten „drugi świat”, okazuje się, że człowiek na emigracji jest i w niczym się od nas nie różni. I to, wbrew pozorom, nie jest wcale takie proste do ogarnięcia.
Na początku to wszystko wygląda jak wielka przygoda. Czujemy się jak bohater filmu, najlepiej z Oscarem w tle, który opuszcza rodzinne strony, by odkryć nowe lądy, smaki, ludzi i może przy okazji samego siebie. Wyjeżdżamy, myśląc: „Wow, to ja. Człowiek wyjątkowy. Niosę światło światu. Inni nie wiedzą, co tracą”. Ale nie martwcie się. Ta faza mija. Zazwyczaj szybciej niż trwa lot z przesiadką. Bo oto nadchodzi prawda i wali nas w twarz jak czynsz w euro. Po pierwsze wszyscy są tacy sami. Tak, tak, nawet jeśli noszą sandały do skarpet (inaczej niż wy), mówią dziwnie melodyjnie, jedzą śniadanie na ciepło i nie znają smaków dzieciństwa typu pasztet podlaski. W środku każdy człowiek to mieszanka. Trochę zagubienia, trochę zmęczenia, odrobina frustracji, garść marzeń i szczypta pytań egzystencjalnych, które zaczynają się od „co ja tu robię?”. I nagle zdajemy sobie sprawę, że emigracja nie zamienia nas w herosa z Netflixa. Nie robimy rewolucji w globalnej świadomości. Po prostu zmieniamy lokalizację, jak w Simsach, a potem próbujemy ogarnąć jak zapłacić za prąd, gdzie kupić ogórki kiszone i czemu w nowym kraju drukarki też nie działają, kiedy ich potrzebujemy. To jak wrzucenie nas do nowego kotła. Różni ludzie, różne języki, czasem dziwny zapach w windzie, ale zasady są te same. Trzeba pływać. Albo przynajmniej dryfować z godnością. I chociaż czasem czujemy się jak mała polska wysepka pośród obcych kontynentów, to pewnego dnia orientujemy się, że wszyscy mamy ten sam ocean. Tylko inne dmuchane kółka.
Nie ma co ukrywać, emigracja potrafi pokazać nam, jak bardzo wszyscy jesteśmy do siebie podobni. Przynajmniej na początku, bo później przychodzi ten moment, gdy zaczynamy rozumieć, że codzienne życie w obcym kraju jest jak gra w „chowanego”. Wszyscy starają się być tacy sami, ale równocześnie czują, że są inni. Każdy ma swoje małe, osobiste problemy, które wcale nie różnią się od tych, które mieliśmy w Polsce. Kiedyś myślałam, że ktoś, kto żyje na obczyźnie, musi być od razu kimś lepszym. Że jeśli zmienisz kraj, to zmienisz siebie. Okazało się, że nie. Człowiek na emigracji to wciąż ten sam człowiek, który prędzej czy później napotka wszystkie te same trudności: miłość, zdrada, problemy z sąsiadami, rachunki, rozwody, niezadowolenie z pracy, marzenia, które ciągle umykają. To trochę tak, jak z tymi, którzy mówią, że wyjeżdżając, „odkrywają siebie na nowo”. Cóż, nie odkrywają. Znajdują tylko nowe miejsce na to, by poczuć się tak samo zagubionymi, jak wcześniej. No bo przecież wszyscy mamy swoje cienie, bez względu na to, gdzie się znajdziemy. To jak z przesuwaniem mebli w pokoju. Myślimy, że wstawienie nowej sofy w inne miejsce rozwiąże wszystkie problemy, ale w końcu wracamy do punktu wyjścia, bo odkrywamy, że problem wcale nie tkwi w tym, gdzie stoimy, tylko w tym, kto stoi obok nas.
Na emigracji odkrywamy, że wszystko to iluzja, że na końcu dnia nieważne, czy mieszkamy w Warszawie, Londynie czy Nowym Jorku, wszyscy próbują zrobić to samo. Przeżyć życie, znaleźć sens w codzienności, pokonać zmagania i odnaleźć odrobinę szczęścia. I choć „obcy” język i inne przepisy mogą nas czasem przytłoczyć, to nie zmienia faktu, że nie jesteśmy tam sami. W obcym kraju spotkamy takich samych ludzi jak ci, których spotkaliśmy w Polsce. I wszyscy oni mają swoje problemy, marzenia, nadzieje i rozczarowania.
Emigracja to nie jest magiczne miejsce, które sprawia, że nagle stajemy się lepsi, mądrzejsi, bogatsi w doświadczenie. To po prostu drugi dom, w którym musimy nauczyć się, że człowiek jest człowiekiem, niezależnie od tego, gdzie się znajduje. To jak gra w otwarte karty. Wyjeżdżając, zostawiamy część siebie za sobą, ale w nowym miejscu nadal jesteśmy tym samym człowiekiem, który miał nadzieje, marzenia i dylematy.
Emigracja nie zmienia tego, kim jesteśmy. Zmienia tylko nasze spojrzenie na to, jak być szczęśliwym i jak przetrwać w świecie, który wcale nie jest taki inny od tego, z którego przyszliśmy. To, co zmienia się na emigracji, to nasze podejście do życia, do ludzi i do samych siebie. Czasami w nowym miejscu odkrywamy, że to, co naprawdę liczy się w życiu, to po prostu żyć w zgodzie ze sobą i być w tym autentycznym, niezależnie od tego, czy jesteśmy w Polsce, czy gdziekolwiek indziej.
Tak więc, w gruncie rzeczy, emigracja tylko ujawnia, że człowiek na emigracji jest po prostu człowiekiem z tymi samymi pytaniami, odpowiedziami i zagadkami, które czekają na rozwiązanie, niezależnie od szerokości geograficznej. I w tym właśnie tkwi piękno, że pomimo wszystko, wszyscy jesteśmy tacy sami i w niczym się od innych nie różnimy.
IV. Religia czy placebo dla mas
Niezależnie od języka, koloru skóry czy miejsca urodzenia, wszyscy szukamy tego samego. Sensu życia, pocieszenia i chociaż jednej instrukcji obsługi do dorosłości. I właśnie wtedy, na całe nieszczęście albo i szczęście, wkracza ona. Religia. Wielowiekowy patent ludzkości na przetrwanie psychiczne. Trochę jak parasol w czasie ulewy. Może nie zatrzyma burzy, ale przynajmniej nie przemokniesz całkiem do suchej nitki. Tak naprawdę religia ma z placebo więcej wspólnego, niż większość z nas chciałaby przyznać. Działa wtedy, gdy się w nią wierzy. Zmniejsza stres, poprawia nastrój, a nawet potrafi przekonać nas, że trzygodzinny korek na trasie to „plan Boży”, a nie po prostu remont, który ciągnie się od czasów dinozaurów. Ale czy to źle? No właśnie niekoniecznie. Jeśli coś sprawia, że człowiek jest spokojniejszy, nie krzyczy na ekspedientkę za brak drożdżówek i nie rzuca się z widłami na sąsiada za parkowanie na skos, to może nie warto się czepiać. Może nie chodzi o to, czy to „prawda prawdziwa”, tylko czy to „działa działająco”. Bo koniec końców, wszyscy jesteśmy bardzo podobni: szukamy odpowiedzi, sensu, choćby maleńkiej iskry nadziei. Czy to w nauce, religii, astrologii… czy w czekoladzie o 23:47.
Pochodzę z rodziny ortodoksyjnych katolików i tak też mnie wychowano, w duchu katolickiej religii, chociaż religijne rytuały nigdy nie wzbudzały we mnie szczególnego zainteresowania. Zawsze zastanawiałam się czy rzeczywiście potrzebujemy religii. Chyba byłam sceptykiem, chociaż z drugiej strony patrząc jakiego spokoju doznawała moja babcia podczas odmawiania modlitwy, odczuwałam jakąś wewnętrzną radość. Czy jednak owi guru są prawdziwi? Owi guru pełnią w jakiś sposób role przewodników świata. Chociaż każdy z nich uważa się, że jest inny, dla mnie są to ci sami ludzie. Nie kwestionuje duchowości, ale nikt nie jest bardziej uduchowiony od reszty.
Od wieków religia była jednym z najpotężniejszych fundamentów społeczeństw, oferując wyjaśnienia dla niewyjaśnionego, pocieszenie w trudnych chwilach oraz system zasad moralnych, które kształtowały ludzkie postawy. Ale czy rzeczywiście jej wartość leży w głębokiej prawdzie, czy raczej w psychologicznym mechanizmie przynoszącym ulgę i złudzenie bezpieczeństwa?
Religia bywa porównywana do placebo, ponieważ podobnie jak ono, nie zawsze wymaga namacalnych dowodów swojej skuteczności. Ludzie wierzący w boską opiekę, życie wieczne czy karmę często czują się lepiej, spokojniej, bardziej spełnieni, choć dowodów na te idee brak. W ten sposób religia działa jak balsam dla niepokoju egzystencjalnego, łagodzi strach przed śmiercią, a także daje poczucie przynależności i sensu. Czy to źle? Absolutnie nie. Tak jak placebo może realnie poprawiać zdrowie pacjenta dzięki wierze w jego skuteczność, tak religia może wpływać pozytywnie na życie ludzi, dostarczając im nadziei i siły do działania. Jednak krytyczne spojrzenie na religię ujawnia także jej cienie. Czy bywa narzędziem manipulacji? W historii wielokrotnie wykorzystywano ją do kontrolowania mas, usprawiedliwiania wojen, segregacji czy podporządkowywania kobiet. Niektóre instytucje religijne, zamiast zbliżać ludzi do transcendencji, zajmują się gromadzeniem bogactw i sprawowaniem władzy. W takim kontekście religia staje się narzędziem, a nie celem samym w sobie.
Zastanawiając się nad metaforą „placebo”, warto zauważyć, że religia daje też wspólną płaszczyznę dla rozwoju wspólnot. Łączy ludzi wokół rytuałów, świąt, tradycji. Pozwala na wyrażenie tego, co w ludziach pierwotne, czyli potrzeby wyższej idei, przekraczania codzienności. Nawet jeśli to placebo, jest ono niezwykle skuteczne, ponieważ odpowiada na najgłębsze potrzeby ludzkiego umysłu: sens, nadzieję i miłość.
A zatem, czy religia to placebo? Może. Ale czy placebo nie jest czasem lepsze niż pustka? Może nie ma znaczenia, czy religia jest prawdziwa w sensie obiektywnym, skoro jej „działanie” jest odczuwane subiektywnie. Być może klucz leży w tym, by patrzeć na nią nie jako na uniwersalne lekarstwo, ale jako narzędzie, które dobrze użyte, może uleczyć, a źle wykorzystane, może zranić.
Niegdyś natrafiłam na film dokumentalny, którym chętnie się teraz posłużę jako celnym przykładem, zawierającym przesłanie jak ludzie odnajdują guru w zmyślonej religii. Uprzedzę, że wychowałam się w wielokulturowym społeczeństwie, więc nigdy nie patrzyłam na ludzi przez pryzmat ich pochodzenia i religii. Film pt. „Kumare” to opowieść o kłamstwie jakie wymyślił i prawdzie jaką odkrył oświecony guru ze wschodu, który nie jest prawdziwym przewodnikiem duchowym. Film opowiada, jak udając guru Vikram Gandhi zyskuje wianuszek zwolenników, prowadząc dokładnie zaplanowany eksperyment społeczny, którego celem, jest odpowiedzieć na pytanie czym we współczesnym świecie może być iluzja.
Ludzie i zwierzęta zawsze mają lidera, przewodnika, opiekuna. Mniej lub bardziej świadomie poddajemy się przewodnikowi, czy to samiec alfa, samica alfa, szef, wódz, prezydent, czy też wcześniej pełniący tę funkcję rodzice, nauczyciele. Czasem, żeby wskrzesić w sobie wewnętrzną siłę, potrzebujemy kogoś z zewnątrz, mimo, iż tą siłę cały czas w sobie mieliśmy. Każdy z nas jest więc guru sam dla siebie.
Zgodnie z przesłaniem wspomnianego dokumentu aby osiągnąć przede wszystkim te wewnętrzne szczęście, nie potrzebna jest pomoc z zewnątrz. W swoich ostatecznych poszukiwaniach uznaje, że tożsamość potrafi być złudna. Guru, którego tak naprawdę szukamy, jak powiedział Vikram, jest w nas samych. Można by rzec, że przesłanie, które Vikram stworzył, jest właśnie nauką Kumare. W trakcie ostatnich lat spędziłam więcej czasu w bibliotekach niż we własnym domu, a wszystko to po to, by móc odnaleźć sens tego wszystkiego, istnienia owego guru, karmy, przeznaczenia. W końcu nadeszła w moim życiu taka chwila, w której znalazłam się bliżej własnego ducha niż kiedykolwiek i dorosłam do możliwości zadania wszechświatowi pytania: „Mieć czy być?”. Tak też właśnie ono brzmiało. Doznałam wówczas jakiegoś przebudzenia, olśnienia. W moim świecie wszystko uległo zmianie, ten brzeg przemienił się w tamten, a ziemia przemieniła się w raj. Zaczęłam cieszyć się życiem i miłością, pięknem świata, dosłownie zaczęłam cieszyć się wszystkim.
— Oczywiście, że być! wykrzyknęłam w głębi duszy najmocniej jak się tylko dało. Zupełnie jakby otworzył się nowy wymiar, którym była świadomość. Moje wewnętrzne ja odzyskało przytomność. Przecież ja jestem agnostykiem. Przecież według mnie zawsze było niemożliwe całkowite poznanie rzeczywistości. Więc i niemożliwe też jest dowiedzenie się, czy Bóg lub bogowie istnieją, czy też nie. Zawsze więc pozostaje wybór między niekonieczną prawdą, a kojącą i pełną barw iluzją.