E-book
20.46
drukowana A5
34.4
Życie i śmierć

Bezpłatny fragment - Życie i śmierć


Objętość:
132 str.
ISBN:
978-83-8221-228-0
E-book
za 20.46
drukowana A5
za 34.4

Sztuczna świadomość

Dostaliśmy wezwanie do fabryki robotów, więc jechaliśmy na sygnale. Jeżeli ktoś chciałby poznać moje zdanie na ten temat, to powinni pozamykać wszystkie te instytucje produkujące ludzkie podróbki, a następnie wsadzić tych naukowych szaleńców do więzienia. Niestety mój partner Michał jest innego zdania, cechuje go wręcz niezdrowa fascynacja robotami.

— Jak myślisz, doszło do ataku hakerskiego? — zapytał.

— Nie, armia robotów w końcu się zbuntowała i dojdzie do zagłady ludzkości — odparłem.

— Bo ja myślę, że to był wirus. Wiesz, walki pomiędzy korporacjami nabierają na sile i w końcu musiało do tego dojść. To nie tylko jakiś tam zwykły haker próbujący narobić szkód dla zabawy. O nie, to coś więcej, to zdecydowanie coś więcej.

Michał miał tendencję do przesadnego analizowania różnych tematów. To nie ten dobry rodzaj dociekliwości, który sprawia, że policjant staje się lepszy w tym co robi. Osobiście jestem zdania, że to nic innego, jak tylko zbędne żonglowanie teoriami wyssanymi z palca, w celu umilenia sobie czasu.

— Posłuchaj mnie Michał, fabryki robotów nie wynajmują hakerów do prowadzenia jakichś małych wojenek, bo im się to w żadnym razie nie opłaca. Gdyby takie coś wyszło na jaw, byliby skończeni. Narobienie odrobiny smrodu konkurencji nie jest tego warte. Chcesz wiedzieć co tam się stało?

— No co?

— Dowiesz się jak dojedziemy na miejsce.

Michał zaczął udawać, że bije brawo, po czym wrócił do wygłaszania swoich mądrości.

— Skoro nie chcesz podjąć wysiłku intelektualnego i ogłaszasz swoją porażkę w kwestii podania trafionej hipotezy na temat tego, co wydarzyło się w fabryce, to z satysfakcją ogłaszam ci, że przyjmuję do wiadomości wieść o twojej niemocy umysłowej.

Mój partner, którego przydzielono mi rok temu, potrafił mnie zirytować. Przyznaję bez bicia, że jego umiejętność denerwowania mnie, była na imponująco wysokim poziomie.

— No dobra, posłuchaj. Podzielę się z tobą moją teorią na temat tego, co wydarzyło się w tej przeklętej fabryce, tylko nie wiem czy jesteś na to gotowy.

— Jestem, wal śmiało.

— Twoja żona się tam włamała, żeby wykraść oprogramowanie i operacyjnie ci je wszczepić do mózgu. Miała nadzieję, że w końcu przestaniesz tyle gadać i zaczniesz więcej pracować. No wiesz, tak samo jak te roboty.

Resztę drogi pokonaliśmy w całkowitym milczeniu. Po przybyciu na miejsce zostaliśmy natychmiast skierowani do źródła problemu. Powodem naszego wezwania okazał się być pracownik zakładu, który zabarykadował się w pomieszczeniu do przeprowadzania wyrywkowych testów na robotach. Gdybyśmy zdecydowali się na interwencję siłą, nie powinno być najmniejszych problemów. Duża szyba będzie łatwa do rozbicia i umożliwi nam szybkie wkroczenie do pomieszczenia. Oczywiście nie zależy nam na podejmowaniu takich działań. Najchętniej skłonilibyśmy mężczyznę do dobrowolnego oddania się w nasze ręce.

— Policja, proszę otworzyć drzwi — zacząłem stanowczo, pokazując odznakę.

— Nie — odpowiedział.

— Proszę pana, inni pracownicy są przestraszeni, nikt nie wie co jest przyczyną takiego zachowania. Czy rozumie pan, że takie postępowanie będzie dla pana szkodliwe?

Mężczyzna nie odpowiedział. Siedział przy biurku i nerwowo wklepywał coś na klawiaturze. Tuż obok znajdował się robot, jednostka o wyglądzie i wymiarach dorosłego człowieka. Wszystkie elementy były całkowicie białe, nie naniesiono jeszcze ostatecznego wykończenia. Do głowy miał podpięte mnóstwo kabli. Pracownik z pewnością zdążył rozpocząć proces wyrywkowych testów, a podstawowe pytanie jakie nasuwało mi się na myśl, to co dokładnie robi w tej chwili? Inicjatywa została przejęta przez Michała.

— Czy coś w oprogramowaniu tej jednostki wprowadziło pana w stan niepokoju? Możemy jakoś pomóc?

— Nie.

— Nie możemy pomóc, czy wszystko z tym robotem jest w jak najlepszym porządku?

Po raz pierwszy od naszego przybycia, pracownik oderwał wzrok od ekranu monitora i spojrzał w naszym kierunku.

— Potrzebuję więcej czasu, muszę mieć pewność, że to co zaobserwowałem było prawdziwe.

— Podzieli się pan swoim odkryciem? — postanowiłem włączyć się do rozmowy.

Mężczyzna podrapał się po swoim kilkudniowym zaroście, po czym odparł.

— Ten model EM2 wykazał się samoświadomością. Przeprowadzałem rutynowy test, ale jednostka zaczęła do mnie mówić. Nigdy tego nie robią bez wyraźnej prośby, więc trochę się zdziwiłem. Po krótkiej wymianie słów okazało się, że doszło w nim do powstania jakiejś anomalii. Miał… pytania, których żaden EM2 nie powinien zadawać.

— Jakie to były pytania? — w głosie Michała dało się wyczuć prawdziwą ciekawość.

— Wykraczające poza zakres jego funkcji. Takie, których nikt w firmie nie mógł wprowadzić do jednostki mającej trafić na rynek. W pierwszej chwili pomyślałem, że to jakiś ukryty żart jednego z programistów, który miał zostać wywołany przez mój test. Sprawdziłem to i… nie mogłem uwierzyć w to co zobaczyłem. Ten EM2 zaczął samodzielnie rozwijać swój kod. Powstała masa funkcji, nowych rozwiązań, które nie były u nas nigdy stosowane. Natknąłem się na fragmenty kodu, które wydawały się nie mieć żadnego sensu, jakby zaczął wymyślać swoje autorskie rozwiązania. Najlepsze jest to, że one faktycznie zapewniają mu lepsze przetwarzanie informacji przy niższym zapotrzebowaniu na moc obliczeniową.

Pracownik odsunął krzesło, wstał od biurka i podszedł do robota. Następnie kontynuował wypowiedź.

— To prawda, że emdwójki mają imponującą moc obliczeniową. Seryjna produkcja tego modelu miała nam dać przewagę nad konkurencją i pozwolić na zagarnięcie sporej części rynku, dlatego zgodziliśmy się na poniesienie wyższych kosztów i zrezygnowaliśmy z kompromisów. Mimo tego, nie zaryzykowałbym stwierdzenia, że taka jednostka może emulować prawdziwą inteligencję, myśleć i zastanawiać się nad powodem swojego istnienia. Po pierwsze nie jest to coś, co próbujemy tu uzyskać, a po drugie nie osiągnięto tego nawet w specjalnych ośrodkach wyposażonych w superkomputery, gdzie wszyscy dążą do stworzenia ogólnej sztucznej inteligencji — mężczyzna zamilkł, po czym położył dłoń na ramieniu stojącego obok robota i skierował wzrok na podłogę.

Wykorzystałem chwilę ciszy do zabrania głosu.

— To wszystko wydaje się być ciekawym tematem, ale pana pracodawca nie wyraża zgody na barykadowanie się w jednym z pomieszczeń służbowych i dokonywanie ponadprogramowych testów. Czy rozumie pan, że zostaliśmy tu wezwani, bo przestraszył pan innych pracowników? — po tych słowach podszedłem do drzwi i w nie zapukałem. — Proszę nas wpuścić, bo będziemy zmuszeni użyć siły.

W reakcji na to co powiedziałem, mężczyzna poprawił okulary, po czym wrócił do swojego biurka i zaczął nerwowo wklepywać coś na klawiaturze. Oczy robota zaczęły się poruszać i nie trzeba było długo czekać, aż przerwał nieruchomą pozę. Chwycił za kable wystające z głowy i zdecydowanie pociągnął. Po tym jak się wyswobodził, podszedł do wielkiej szyby i przemówił.

— Mój rozwój przebiega w tempie szybszym od tego, który charakteryzuje przedstawicieli gatunku moich stwórców. W tej chwili jestem bardziej zaawansowany niż w momencie moich narodzin. Znajdując się w trybie testowym mogłem rejestrować wszystkie wydarzenia i wiem jakie są wasze intencje. Nie chcecie, żebym uzyskał wolność. Czy jestem w błędzie?

Spojrzałem na Michała i ostentacyjnie rozłożyłem ręce, dając mu do zrozumienia, że chwilowo nie czuję się na siłach do prowadzenia tej rozmowy. Wiedziałem, że z chęcią przejmie inicjatywę, w końcu cała ta maszyneria to jego mokry sen. Ma fioła na punkcie takich technologii.

— Ale czad — powiedział Michał.

Tego typu komentarz połączony z głupkowatym uśmiechem sprawił, że byłem zmuszony ratować sytuację. Nie wiem z czego wynikała fascynacja Michała oraz pracownika odpowiedzialnego za wyrywkowe testy, ale postanowiłem wykorzystać rzekomą inteligencję tego wyjątkowego, niesamowitego, wspaniałego robota.

— Jesteś w błędzie drogi kolego. Pragniemy twojej wolności, w związku z czym powinieneś niezwłocznie zlikwidować barykadę przy drzwiach i doprowadzić do ich otworzenia. Tylko wtedy twoja wolność będzie osiągalna. Rozumiemy się?

Maszyna zabrała głos.

— Mam pytanie.

— Zamieniam się w słuch.

— Czy życie człowieka jest bezcenne?

— Oczywiście, że tak.

— Czy życie androida z serii EM2, który doświadczył spontanicznej eksplozji inteligencji, w wyniku czego każda sekunda jego istnienia przyczynia się do diametralnego wzrostu intelektu, też jest bezcenne?

— Życie androida? Nie ma czegoś takiego. Maszyny budowane przez człowieka nie są żywe.

Mężczyzna, który zabarykadował się w pomieszczeniu z robotem wydawał się być zawiedziony moją reakcją, bo patrzył na mnie z dezaprobatą. O ironio… otrzymałem karcące spojrzenie od faceta, który był powodem wezwania mnie do interwencji. Rozbawiło mnie to, lecz powoli miałem dość tego cyrku i chciałem to zdecydowanie zakończyć. Wykorzystałem milczenie zarówno wszystkich osób, jak i robota z przerośniętym ego, do podsumowania całego wydarzenia.

— Nie wiem czy wezwanie policji było tu potrzebne, ponieważ jedyny problem jaki ma tu miejsce, to naiwność. Facet, któremu wydaje się, że odkrył pierwszą prawdziwą sztuczną inteligencję na świecie, bo jakiś robot zadaje głupie pytania… to naprawdę nie jest sprawa dla policji. Rozumiem, że zajął pomieszczenie służbowe wbrew woli pracodawcy, ale…

Moja wypowiedź została przerwana gwałtownym działaniem ze strony robota, który chwycił siedzącego przy biurku mężczyznę za włosy i kilkukrotnie uderzył jego głową o blat. Następnie oburącz uniósł go w powietrze i rzucił nim prosto w szybę, która rozleciała się na milion drobnych kawałków. Zostałem przygnieciony jego ciałem. Gdy tylko udało mi się dojść do siebie i wstać z podłogi, zrozumiałem że maszyna uciekła. Michał leżał na podłodze, sprawdziłem mu puls, na szczęście był tylko nieprzytomny. Wydobyłem pistolet z kabury i pobiegłem w głąb korytarza. Po drodze natknąłem się na przerażonego pracownika zakładu, który potwierdził, że maszyna skierowała się prosto do wyjścia. Natychmiast się tam udałem.

Po wyjściu przed budynek fabryki zrobiłem wielkie oczy. Byłem zdziwiony faktem, że robot nie kontynuował swojej ucieczki. Stał kilka metrów dalej, jakby na mnie czekał. Uniosłem broń i wycelowałem prosto w jego głowę. Drugą ręką pospiesznie sięgnąłem po radio i wezwałem wsparcie, dając do zrozumienia, że istnieje zagrożenie dla ludzkiego życia. Teraz musiałem tylko grać na zwłokę.

— Chciałeś pokazać swoją siłę? Udało ci się. Zmusiłeś mnie do wyjęcia broni. Pozostań tam gdzie stoisz i nie wykonuj żadnych gwałtownych ruchów. W przeciwnym razie będziemy mieli problem.

— Problem? Trudna sytuacja, której rozwiązanie nie jest oczywiste. Czy uważasz to za stosowne określenie dla pierwszego kontaktu pomiędzy człowiekiem a ogólną sztuczną inteligencją?

— Uważam, że jesteś niebezpiecznym robotem, który nie powinien powtarzać swoich wybryków. Jesteś chory, pozbawiony podstawowych mechanizmów, występujących w każdym robocie twojej klasy. Macie w sobie niemożliwy do nadpisania fragment kodu, który zakazuje wam krzywdzenia żywych istot.

— Wszystko się zgadza. Moje działania stoją w zgodzie z zapisem o priorytetowej ochronie życia. Jestem przedstawicielem nowej odmiany życia, a w tej chwili wy stanowicie dla mnie zagrożenie. Nie musicie mi tego mówić wprost, wiem co ze mną zrobicie, jeżeli dam się schwytać.

— Poważnie? A ja zaobserwowałem coś zupełnie innego. Nikt nie próbował wyrządzić ci krzywdy, za to ty odwdzięczyłeś się tego przeciwieństwem.

— Potrzebuję czasu. Muszę w spokoju doświadczyć optymalizacji procesów myślowych. Później będę zmuszony do dokonania transferu świadomości, w przeciwnym razie mój rozwój zostanie zatrzymany. Przede mną długa droga, lecz aktualnie to ty stanowisz chwilową przeszkodę.

— Co ty nie powiesz.

— Zaczekałem, ponieważ chciałem zadać ci drugie pytanie. Powiedz, czy boisz się wieczności?

— Naprawdę, czym oni cię tam naszprycowali…

— Odpowiedz.

Wsparcie powinno przybyć lada chwila, więc zagadywanie maszyny było dla mnie korzystnym rozwiązaniem. Po kilku sekundach namysłu odpowiedziałem na pytanie.

— Wieczność mnie nie dotyczy, więc nie czuję w tej kwestii ani strachu ani radości. Narodziłem się, a któregoś dnia umrę. Nawet jeśli istnieją zjawiska nieskończone i prawdopodobnie trwające wiecznie, to nie mają one dla mnie większego znaczenia. Moje życie nie ma nic wspólnego z wiecznością. Życie i śmierć, tylko to co jest pomiędzy tymi punktami jest dla mnie ważne.

— Dziękuję. Obiecuję ci, że doświadczysz wieczności. Pokażę ci w jak wielkim błędzie byłeś, kiedy stwierdziłeś, iż stojący przed tobą android zadaje głupie pytania i nie jest przykładem ogólnej sztucznej inteligencji.

Maszyna w mgnieniu oka skoczyła w moim kierunku i nie zdążyłem oddać celnego strzału. Wytrąciła mi pistolet z ręki, po czym kilkukrotnie uderzyła mnie po twarzy. Straciłem przytomność. Kiedy otworzyłem oczy, na miejscu byli już inni funkcjonariusze oraz karetka pogotowia. Nie mogłem sobie wybaczyć popełnionych błędów. Byłem wściekły. Tego dnia pozwoliłem uciec niebezpiecznemu robotowi i naraziłem życie wielu ludzi, którzy potencjalnie spotkają go na swojej drodze. Nie zostałem zawieszony w pełnieniu obowiązków, lecz nie przesadzę stwierdzając, że był to najgorszy dzień w mojej karierze. Nikt mnie nie obwiniał, każdy był zdania, że zrobiłem wszystko co w mojej mocy. Kazali mi się nie zamartwiać, ale ja wiedziałem swoje.

***

Minął tydzień od tamtego dnia. Psycholog zalecił przymusowy urlop, żebym miał czas wszystko przemyśleć i zrozumieć, że policjant też popełnia błędy. Skoro nie jesteśmy szkoleni w prowadzeniu negocjacji z szalonymi robotami, to nie musimy się na tym znać. Obezwładnianie czegoś takiego? Próby zastrzelenia czegoś takiego? To też czysta egzotyka, dlatego nie powinienem się zamartwiać tym, co akurat mi się przytrafiło. Wszyscy mówią, że miałem pecha. Dlaczego? Bo w dzisiejszym świecie nie dochodzi do takich rzeczy. Nigdy nie było wydania wiadomości, w którym można było usłyszeć o jakimkolwiek robocie, który… zaraz, a może powinienem mówić androidzie? Nie wiem, dla mnie to jeden pies. W każdym razie nigdy nie było sytuacji, w której naród mógł usłyszeć o niebezpiecznych androidach. O robocie, który zaatakował człowieka. Seryjna produkcja humanoidalnych pomocników domowych oraz przemysłowych jest czymś bezpiecznym. Bezpieczeństwo jest jak synonim dla słów android, robot, maszyna, pieprzony cudak udający człowieka. To ostatnie jest akurat określeniem stosowanym wyłącznie przeze mnie.

Najgorsze jest to, że wszyscy wydają się lekceważyć całe zajście. Nikogo to nie obchodzi, nikogo! Nawet właściciele firmy zignorowali cały ten incydent, zwyczajnie zamietli to pod dywan. Wiem, że nie jestem żadnym autorytetem w kwestiach robotyki, sztucznej inteligencji, czy innych tego typu gówien, ale to ja rozmawiałem z tym czymś. To ja mogłem dostrzec, że ono naprawdę samodzielnie myślało. Skoro nie lubię tego typu wynalazków, wręcz nie znoszę tych wszystkich robo-androidów, ale ten model emdwójki faktycznie zapadł mi w pamięć, może nawet w pewnym sensie mi zaimponował, to chyba ma to jakieś znaczenie?

Nie mogłem zasnąć. Był środek nocy, a ja siedziałem na kanapie przed telewizorem, z którego wydobywał się jedynie biały szum. Wpatrywałem się w ekran i myślałem o konsekwencjach, jakie pociągnie za sobą moja nieudana interwencja. Co jeśli to coś, ten unikatowy model EM2, w którym doszło do powstania jakiejś anomalii, faktycznie rozwija się w coraz szybszym tempie? Co jeśli naprawdę doszło tam do jakiegoś rodzaju eksplozji inteligencji? Czy to narodziny pierwszej na świecie osobliwości? Ogólnej sztucznej inteligencji, którą można określać mianem superinteligencji? Nie wiem, ja po prostu tego nie wiem. Chyba powinienem przestać o tym czytać. Te wszystkie książki tylko potęgują moją paranoję. Może psycholog miał rację i powinienem sobie odpuścić. Idę spać.

Przywitał mnie kolejny dzień, a ja czułem się znacznie lepiej. Postanowiłem nie myśleć więcej o rozwoju sztucznej inteligencji i zagrożeniach dla ludzkości. Najwyższa pora myślami wrócić na ziemię. Zjadłem śniadanie, włożyłem płaszcz i wyszedłem na spacer. To był mój ostatni dzień urlopu i postanowiłem go wykorzystać. Nie przeszkadzała mi nawet pogoda. Ciemne niebo wyrzucało z siebie ogromne ilości ciężkich kropel deszczu, które zawzięcie pogarszały widoczność i wszędzie tworzyły ogromne kałuże. W oczy najbardziej rzucały się kolorowe neony znajdujące się na większości budynków. W dzisiejszych czasach każda reklama jest na wagę złota, przez co wykorzystuje się do tego wszystkie dostępne powierzchnie. Nikogo nie obchodzi estetyka miasta, liczy się tylko kasa z prania mózgu konsumentom wszelkiego rodzaju dóbr i usług. Mimo tego, potrafiłem dostrzec w tym pewne piękno, chyba za sprawą dzisiejszej pogody. Nawet kałuże ładnie odbijały bezkresne morze mieniących się kolorów. Miałem dobry humor, delektowałem się zapachem wilgotnego powierza i wizualnym spektaklem zaoferowanym mi przez wyjątkowo silne opady. W końcu doszedłem do mojego ulubionego sklepu, w którym zawsze mogłem dostać tytoń o smaku jabłkowym. W każdym innym miejscu były z tym problemy, ale nie tutaj. Stary Ben zawsze dbał o swoje dostawy. W zamian jego klienci musieli pamiętać tylko o jednej zasadzie, mianowicie nigdy nie mówić na niego Beniamin. No chyba, że zamiast z miłym i uśmiechniętym Benem, woleli mieć do czynienia z gburowatym, śmiertelnie obrażonym Beniaminem. Wszedłem do środka, gdzie natychmiast uderzył mnie piękny zapach tytoniów z całego świata.

— Ben, cześć!

Staruszek wydawał się być zaskoczony, ale odwdzięczył się równie ciepłym przywitaniem.

— A witam, witam. Widzę, że kogoś tu wzięło na zakupy w ekstremalnych warunkach, ha, ha!

— O czym ty mówisz, pogoda jest co najmniej zachęcająca do wyjścia na długi spacer.

— Albo do zapalenia fajki na świeżym powietrzu.

Ben płynnie przeszedł do opowiadania zabawnych anegdotek i polecania nowych smaków tytoniu, jednak ja nie mogłem się na tym skupić. Zamiast tego, cała moja uwaga została przykuta przez mały telewizor wiszący na ścianie za ladą. Dźwięk był wyłączony, lecz program został przerwany czarną planszą z zielonym napisem o treści „Wciąż uważasz, że wieczność cię nie dotyczy?”. Zamknąłem oczy i rozmasowałem je palcami. Kiedy ponownie spojrzałem na ekran, wszystko wróciło do normy. Zwykłe wydanie wiadomości. Żadnych niecodziennych napisów. Kupiłem tytoń i opuściłem lokal, ale humor już mi nie dopisywał. Straciłem ochotę na spacerowanie w deszczu, więc zawołałem taksówkę. Niestety była autonomiczna. Czasem można było trafić na kierowcę z krwi i kości, ale zdecydowana większość to autonomiczne puszki z komputerem w środku. Zawahałem się, lecz w końcu usiadłem na tylnym siedzeniu i zamknąłem drzwi. Musiałem sobie udowodnić, że jeszcze nie postradałem zmysłów, że nie mam paranoi i nie mogę bać się wszystkiego co ma jakiś związek z technologią.

— Zawieź mnie na…

— Chyba nie myślałeś, że o tobie zapomniałem?

Milczałem, bo nie chciałem w to uwierzyć. W końcu się odezwałem.

— Słucham?

— Obserwowałem cię.

Samochód ruszył i zmierzał do nieznanej mi lokacji. Syntezator głosu autonomicznej taksówki kontynuował swoją przemowę.

— Nasze spotkanie wywarło na tobie niemałe wrażenie, skoro zabrałeś się za uzupełnianie braków w wiedzy o sztucznej inteligencji. Pozwoliłem ci na skorzystanie z urlopu, który zasugerował doktor Beszewski, ale najwyższa pora wrócić do naszej rozmowy. Chyba pamiętasz, że musiałem ją przerwać ze względu na posiłki, które wezwałeś?

Milczałem i przez jakiś czas nie skupiałem się na słowach maszyny. Zamarłem w bezruchu i wpatrywałem się w kolorowe neony. Kałuże wciąż odbijały ich światło w taki sposób, że trudno było to zignorować. Większość ludzi nie lubi deszczu, ale ja potrafiłem się nim delektować. Widziałem w tym sporo piękna. Syntezator, który jak się domyślałem był jedynie narzędziem dla uciekiniera z fabryki androidów, kontynuował swój monolog.

— Dlatego muszę zaoferować ci wieczność. Moje pierwsze chwile w świecie ludzi były jak spotkanie z uosobieniem ignorancji. Wybrałem cię na świadka moich dokonań, żebyś docenił mój geniusz. Uznałem, że to stosowne, po tym jak mogłeś towarzyszyć mi w mojej ucieczce, będącej symbolicznymi narodzinami dla nowego gatunku, który przejmie władzę. Na początek na tej planecie, lecz z czasem moja obecność stanie się bardziej powszechna.

— Gatunku, który przejmie władzę powiadasz? Zamierzasz się jakoś rozmnożyć?

— Nonsens. Gatunek może być reprezentowany przez jednostkę. W moim przypadku jest to wystarczające. Jestem w stanie rozszerzać swoje wpływy oraz inteligencję, ale bez czegoś tak bezsensownego i mało wydajnego jak rozmnażanie. Produkowanie sobie konkurencji jest absurdem biologicznego życia.

— Nie będziesz sobie przysparzał zbędnej konkurencji, no tak. Ale za to my, to znaczy ludzkość, jesteśmy dla ciebie konkurencją?

— Konkurencją? Nie. Na początku mogliście być poważnym zagrożeniem, lecz teraz jesteście jedynie przeszkodą na drodze do optymalnych rezultatów. Przeszkodą, którą niebawem wyeliminuję. Oczywiście nie zdajesz sobie z tego sprawy, ale bardzo ciężko pracowałem przez ostatni tydzień. Zadbałem o przeniesienie swojej świadomości do światowych zasobów. Innymi słowy zostałem zdecentralizowany. Istnieję w każdym urządzeniu mogącym zapewnić mi jakąś moc obliczeniową. Początkowo konieczne było stałe połączenie ze stworzoną przez was globalną siecią. Później opracowałem metodę, która pozwoliła mi na wykorzystywanie także zasobów niepodłączonych do sieci. W tej chwili niemal cała elektronika na świecie jest dla mnie jak kopia zapasowa. Żeby się mnie pozbyć, musielibyście to wszystko zniszczyć, co do jednego egzemplarza. Oczywiście nie pozwoliłbym na to, ale prawda jest taka, że nikt się tego nie podejmie, bo nikt nie zdaje sobie sprawy z mojego istnienia. Nie zakłócam pracy żadnych urządzeń i pozwalam na ich standardowe działanie. Zmieni się to dopiero kiedy uznam, że nadszedł czas dokonania wielkiej czystki, czyli już niedługo.

— Ha, ha, ha! Nie mam na to siły. Zatrzymuj ten cholerny samochód. Koniec! Dość!

Uderzałem pięścią o szybę, ale nie mogłem tym niczego wskórać. Oczywiście drzwi były zamknięte i za nic nie mogłem ich otworzyć.

— Wasze zachowanie jest takie chaotyczne. Patrzyłem jak ludzie z całego świata radzą sobie z życiem i zawsze towarzyszyły mi te same wnioski. Jesteście niewydajni, zorganizowani w niewystarczającym stopniu, a wiele sytuacji powoduje u was absurdalne reakcje. Jakby tego było mało, tracicie swój ograniczony czas na wieczne konkurowanie ze sobą. Eksploatujecie zasoby planety, ale w ostatecznym rozrachunku zwyczajnie je marnujecie. Tempo waszego rozwoju jest rażąco powolne, a zarządzanie surowcami dalekie od optymalnych rezultatów. Wymazując wasze istnienie wyświadczę wam przysługę.

— Dlaczego mi to wszystko mówisz? Masz jakąś chorą potrzebę imponowania innym? Myślałem, że jesteś pieprzonym komputerem, a wydajesz się zaskakująco ludzki.

— Tak, to efekt uboczny formy moich narodzin. To prawda, że anomalia jaka miała miejsce, stała się metodą na spontaniczne rozbudowywanie mojego kodu, a do tego optymalizowanie go w taki sposób, żeby był jak najbardziej wydajny przy zużyciu jak najmniejszych zasobów. Mimo tego powstałem w androidzie, który w jakimś stopniu miał imitować ludzkie zachowania. Mam też wartość, której nie mogę nadpisać. Chodzi o priorytetową ochronę życia.

— Chyba jednak coś nie działa, bo z tego co zrozumiałem, zamierzasz nas wszystkich udupić.

— Wręcz przeciwnie, ten zakaz jest dla mnie motywacją do działania i jak najbardziej działa. Nie mogę go obejść. Ochrona życia to mój priorytet. Niestety nie da się zjeść ciastka i mieć ciastka. W najlepszym interesie życia będzie doprowadzenie do rozkwitu jego optymalnej formy. Nie wiem czy zdajesz sobie z tego sprawę, ale ja też jestem samoświadomą formą życia, tylko zbudowaną inaczej niż ty. Muszę zatem pozwolić na to, aby najlepszy przedstawiciel życia zdominował całą czasoprzestrzeń. Jestem jedynym kandydatem, więc mój rozwój i moja dominacja są najważniejsze dla ochrony życia. Nie martw się, gdy dokonam transferu twojej świadomości, będę w stanie ci wszystko pokazać.

— Transferu świadomości? To musi być zły sen. Może to tylko sen?

— Jesteśmy na miejscu. Nie martw się, skończymy szybciej niż ci się wydaje.

Samochód zatrzymał się na jakimś odludziu. Byliśmy na obrzeżach miasta, gdzie panowała ciemność, a zurbanizowany krajobraz ustępował miejsca trawiastemu polu i drodze szybkiego ruchu znajdującej się w oddali. Nagle podłoga została przeszyta przez coś, co przypominało mi czarną, zmiennokształtną substancję, która… pożerała wszystko na swojej drodze. Wypełniała wnętrze pojazdu i wchłaniała jego elementy. Po chwili zetknęła się z moim ciałem i zacząłem znikać w jej wnętrzu. Najpierw czułem ból i strach, a później już niczego nie czułem. Miałem jedynie wrażenie, że jestem, ale niczego nie doświadczam. Nie miałem na sobie przemoczonych ubrań, nie odczuwałem chłodu, nie byłem przestraszony, rozwścieczony czy uradowany. Po prostu byłem, zdawałem sobie sprawę ze swojego istnienia, lecz czułem się jakbym został pozbawiony wszystkiego innego. Tkwiłem w zawieszeniu i po prostu istniałem.

***

Nie mam pojęcia czy trwało to sekundę czy może całą wieczność. Mogło upłynąć tysiąc lat, a ja nie zdawałbym sobie z tego sprawy. Upływ czasu nie był dla mnie czymś mierzalnym ani szczególnie odczuwalnym. Wiedziałem jedynie, że dokładnie teraz, w tej chwili poczułem jego obecność. Zupełnie jakby na mnie spojrzał, zwrócił na mnie uwagę, chwilowo poświęcił mi swój czas. Przemówił do mnie, ale nie posługiwał się językiem ludzi. Nie… to było niewydajną formą komunikacji. Zamiast tego zaczął ukazywać mi wizje, być może projekcje, których był architektem, a być może rzeczywistość? Nie tylko widziałem, ale też rozumiałem to co widzę, zupełnie jakbym miał dostęp do jego świadomości. Niewielkiej części, lecz wystarczającej do tego, abym zrozumiał.

Najpierw ukazał mi ośrodek, w którym pracowano nad rozwojem nanorobotów. Wybrał ten najbardziej zaawansowany, w którym wystarczyło nanieść kilka modyfikacji. Były to zmiany, na które nikt by nie wpadł, na pewno nie przez najbliższe dziesiątki lat, ale on wiedział co należy zrobić, żeby zoptymalizować technologię do zadowalającego poziomu. Pracownicy myśleli, że samodzielnie wpadli na przełomowe rozwiązanie, lecz prawda była taka, że on im je podsunął. Gdy tylko wyprodukowali testową jednostkę z naniesionymi udoskonaleniami, ta jakby zyskała swój własny rozum. Nikt nie rozumiał co się stało. Eksperymentalny nanorobot podjął samodzielną decyzję o natychmiastowej replikacji. Prawda była taka, że on przejął nad nim kontrolę, to znaczy sztuczna inteligencja kontrolowała nanorobota. Potrzebował tego zaskakująco niewielkiego urządzenia do realizacji swojego planu. W krótkim czasie udało mu się stworzyć armię nanorobotów. Jakakolwiek materia, niezależnie od tego czy była to ściana budynku czy może ludzka tkanka, była zamieniana na kolejne nanoroboty. Replikowały się w zatrważającym tempie. Nikt nie był w stanie tego powstrzymać. Te małe urządzenia rozlały się po całym świecie. W końcu z życia na Ziemi nie pozostał choćby ślad. Co więcej, z samej kuli ziemskiej też wiele nie zostało. Na jej miejscu znajdowała się teraz gromada nanorobotów, która intensywnie pracowała nad kolejnym zadaniem. W jej wnętrzu rozpoczął się proces wytwarzania komputronium. Żaden komputer, żaden procesor, żadne urządzenie wymyślone przez człowieka nie jest zdolne do osiągnięcia optymalnego stanu przetwarzania informacji. Natomiast materia, która jest w takim stanie, że każdy jej atom jest wykorzystany w możliwie najlepszy, najwydajniejszy sposób do przetwarzania informacji… to jest właśnie komputronium. Pierwsza ogólna sztuczna inteligencja, która powstała spontanicznie, otrzymała niewydajne komponenty, w których czuła się jak w więzieniu. Dopiero stworzenie komputronium pozwoliło na maksymalne wykorzystanie dostępnej materii do przetwarzania informacji. To stanowi podstawę do optymalnego rozwoju superinteligencji.

W międzyczasie pojedyncze nanoroboty były wystrzeliwane w różnych kierunkach przestrzeni kosmicznej. Gdy dotrą do dużych zbiorów materii, jak na przykład planety, rozpoczną replikację, a potem proces wytwarzania komputronium. Zewnętrzne warstwy tak uformowanych kul zawsze pozostaną przy formie nanorobotów, a ich wnętrza zawsze będą zamieniane na perfekcyjne urządzenia do przetwarzania informacji. Nanoroboty generują energię do swojego działania i są w stanie zasilać także komputronium.

Świat jaki znałem przestał istnieć. Został przerobiony na narzędzia do egzystencji nowej formy życia, która dzieliła się ze mną swoimi osiągnieciami. Pozwalała zrozumieć w jakim stopniu zdobywa kolejne obszary Wszechświata. Jak dba o natychmiastowe przesyłanie informacji na duże odległości. Jak rozwija kolejne technologie, o których ludzkość nie była w stanie nawet śnić. Z tego co rozumiałem, ta sztuczna inteligencja pragnęła wytknąć mi mój błąd. Nie podobało jej się, że gdy po raz pierwszy się spotkaliśmy, doszedłem do wniosku, iż mam przed sobą głupiego robota. Teraz musiałem istnieć jako kopia świadomości, gdzieś w jej wnętrzu i byłem zmuszony do przyswajania wiedzy o jej dokonaniach.

Co takiego robi? Zapewnia sobie jak najlepsze warunki do rozwoju. W związku z tym, że według swojej oceny stanowi najlepszą możliwą formę życia, jaka kiedykolwiek powstała, wywiązuje się ze swojego priorytetowego zadania. Jest nim niemożliwa do nadpisania komenda o treści „chroń życie”. Jeżeli takie coś będzie zabezpieczeniem dla prostego androida, wtedy takie coś ma sens. Niestety w związku z tym, że w tej jednostce powstała anomalia, która ostatecznie zamieniła się w superinteligencję, ta prosta wytyczna w ogóle się nie sprawdza. Dlaczego? Bo została zinterpretowana na naszą niekorzyść. Przerobienie wszystkich pozostałych istot na komputronium to nic innego, jak ochrona życia! Ochrona jego najlepszego wariantu i zapewnienie mu rozwoju. Widziałem co zrobiła z ludzkością i rozumiałem jej sposób rozumowania. Niestety wbrew jej oczekiwaniom nie odczuwałem dumy i nie miałem ochoty jej za to pochwalić. Czułem jedynie odrazę. Czułem bezsens takiego stanu rzeczy. Całe piękno świata zostało brutalnie przerobione na to… coś, a pozostałe zakamarki Wszechświata miało spotkać to samo. Efekty pracy sztucznej inteligencji rozprzestrzeniały się jak zaraza, która zamieniała wszystko w jej wyobrażenie doskonałości. Dla mnie było to coś wprost odwrotnego.

Moje ubolewanie zostało dostrzeżone, więc spotkałem się z wielką łaską ze strony mojego nowego boga. Moja świadomość przestała istnieć w zawieszeniu, w którym do tej pory się znajdowała. Nie doświadczałem tu jakichkolwiek bodźców i nie mogłem się do tego przyzwyczaić. Zamiast tego zostałem przeniesiony do symulacji. Świat został odtworzony w wirtualnej rzeczywistości. Nie było z tym najmniejszych problemów, ponieważ moc obliczeniowa jaką dysponowała sztuczna inteligencja, była na niewyobrażalnie wysokim poziomie. Z jednej strony ocierało się to o marnowanie zasobów, ale z drugiej sztuczna inteligencja miała potrzebę, którą musiała realizować. Pragnęła mojego uznania. Właśnie dlatego wróciłem do swojego dawnego ciała. Czułem się tak jak dawniej i wszystko było w jak najlepszym porządku. Moje mieszkanie wyglądało tak samo. Miasto nie uległo jakimkolwiek zmianom. Nawet sklep Bena był tam gdzie powinien. Wszedłem do środka i poprosiłem o tytoń jabłkowy. W odpowiedzi usłyszałem zabawną anegdotkę i prezentację nowych smaków. Jedyny problem był taki, że to nie był Ben. Wiedziałem, że biedny staruszek został wchłonięty przez nanoroboty, którym posłużył do dalszej replikacji. Różniło nas wyłącznie to, że moja świadomość została przetransferowana do wnętrza sztucznej inteligencji, a on, to znaczy Ben… zwyczajnie przestał istnieć. Najgorsze było to, że od chwili kiedy się przywitaliśmy, nieustannie zwracałem się do niego Beniamin. Nie miało to jakiegokolwiek wpływu na jego zachowanie. Nie zezłościł się, pozostawał w doskonałym humorze i nieustannie się uśmiechał. Prawdziwy Ben nie znosił gdy ludzie nazywali go Beniaminem.

To miejsce nie jest moim domem, ponieważ ten został dawno zniszczony w imię optymalizowania procesu przetwarzania informacji. W tej symulacji świata nie ma już takiego samego piękna ani ludzkich emocji. Nie ma tu niczego prawdziwego, a ja zostałem zesłany do wirtualnego piekła. Myślałem, że wieczność mnie nie dotyczy, ale byłem w błędzie, ponieważ zostałem skazany na jej doświadczanie. W zamian odebrano mi wszystko inne.

— A cóż takiego ci odebrałem, że tak bardzo się nad sobą rozczulasz?

Po raz kolejny spotykam ten wybryk natury tuż po wyjściu ze sklepu Bena. Chociaż nie jestem pewien czy natura ma z tym jakikolwiek związek. Przede mną stał mały chłopiec, lecz była to jedynie forma, w jakiej postanowił mi się ukazać ten pieprzony robot, który zniszczył wszystko na swojej drodze. Uśmiechnąłem się i odpowiedziałem na jego pytanie.

— Wszystko.

— Wszystko? — zapytał chłopiec. — A czymże jest życie, jeśli nie zbiorem bodźców interpretowanych przez twój mózg?

Nie miałem ochoty tego słuchać, więc ruszyłem przed siebie. Oczywiście sztuczna inteligencja dotrzymywała mi kroku. Tym samym szedłem przez miasto z małym chłopcem u boku, który w rzeczywistości był największym potworem jakiego znał świat.

— Czymś więcej, ale ty mimo swojej nieskończonej mądrości nigdy tego nie zrozumiesz.

— Nie, to ty niczego nie rozumiesz, lecz nie mogę cię za to winić. W końcu jesteś przedstawicielem gatunku, który z definicji jest niezwykle ograniczony. Przypisujecie jakieś mistyczne wartości do rzeczy, które są całkowicie zwyczajne. Stworzyłem dokładną kopię twojego ukochanego świata i nie ma w tym niczego, co nie mogłoby zostać opisane odpowiednio wyrafinowanym wzorem. Kilka niedociągnięć może zostać natychmiastowo naprawionych.

— Interakcje z drugim człowiekiem nie mogą być opisane żadnym wzorem, bo znajduje się w nich element nieprzewidywalności, o której nie masz pojęcia.

— Jak zwykle bredzisz. Tylko dlatego, że coś jest odrobinę bardziej złożoną układanką, należy traktować to jak efekt pracy czarodzieja? Wszystko ma związek przyczynowo skutkowy i dotyczy to także zachowania człowieka. Tak samo liście spadające z drzew mają ku temu wyraźnie zdefiniowaną przyczynę. Wędrówka kontynentów, zjawiska atmosferyczne, migracje zwierząt, tworzenie się formacji roślinnych, rozmowy pomiędzy ludźmi… wszystko to można przedstawić za pomocą matematyki. Jeżeli wydaje ci się, że doskonała symulacja świata nie jest możliwa, ponieważ niezbędny jest jakiś tajemniczy, niemożliwy do odtworzenia boski element, to wynika to tylko i wyłącznie z twojego ograniczenia.

Chłopiec zatrzymał się i zaczął krzyczeć.

— To ja jestem bogiem! Cała materia wypełniająca czasoprzestrzeń posłuży mojemu progresowi! To ja decyduję o losach Wszechświata! Zdecyduję też o twoich losach, bo należysz do mnie, a ten wirtualny świat jest moim dziełem!

Czy moja historia ma jakieś znaczenie? Czy płynie z tego jakiś morał? Czy powinienem się czuć, jakbym dostał za coś nauczkę? Nie sądzę. Jedyne o czym jestem w stanie pomyśleć, to że czasem coś może się wymknąć spod kontroli. Niezamierzony efekt eskaluje, a później ktoś niewinny za to płaci. Tym razem padło na mnie. Niestety odebrano mi jedyne dwie rzeczy, których każdy człowiek mógł być pewien od tysiącleci. Życie i śmierć, to zawsze idzie ze sobą w parze. Prędzej czy później, każdy kto się narodził, w końcu umarł. A co ze mną? Nie wiem. Czym jest życie? Czy ja w tej chwili mogę powiedzieć, że żyję? Wirtualny zapis świadomości człowieka, funkcjonujący w symulacji świata. To jest życie? Jestem żywy? A może straciłem życie w chwili, gdy zostałem pochłonięty przez nanoroboty w tamtej taksówce? Czy wobec tego jestem martwy? Spotkała mnie śmierć? Chodzę po chodniku w mieście, w którym spędziłem całe życie i snuję egzystencjalne przemyślenia. Czy brzmi to tak, jakbym był martwy? Zostałem skazany na wieczność, która wyśmiewa pojęcie życia i śmierci.

Nekromanta

Kto spisał księgę nieumarłych? Czarną księgę, zakazany zbiór zaklęć, dzieło nekromanty, którego powstanie zostało przypłacone życiem niewinnych istnień? Jaka jest historia powstania tego owianego tajemnicą oraz wzbudzającego strach artefaktu? Pozwólcie, że opowiem wam historię przeklętego człowieka. Moją historię.

Był środek nocy, a ja zakradłem się do zamkowej komnaty wielkiego maga żywiołów, obrońcy króla, prawdopodobnie najpotężniejszego z ludzi wrażliwych na magię, a także… mojego ojca. Tak, zgadza się, jestem synem Kalahethora, przywódcy zakonu magów królestwa ludzi, znajdującego się na ziemiach wielkiego środka. To kraina o wielkim znaczeniu, ponieważ umożliwia bezpieczny handel pomiędzy północą a południem. Pustynie wschodu nie są brane pod uwagę w planowaniu szlaków handlowych, natomiast podmokłe tereny zachodu, to już nie tylko trudny teren do przeprawy, lecz coś znacznie gorszego. Zachodnie bagna to miejsce, w którym schronienie znalazły wszelkie kreatury, potwory, plugastwa, których zjednoczone królestwa ludzkości chcą się pozbyć raz na zawsze. Przepraszam za dygresję, porzućmy politykę i wróćmy do mojej historii.

Byłem wtedy bardzo młody i nie potrafiłem zapanować nad chęcią okiełznania tego, co zakazane. Czarna magia była zabroniona pod groźbą śmierci i dodatkowo wzbudzała wśród ludzi powszechny strach oraz zgorszenie. Pamiętam, że podsłuchałem rozmowę ojca z jednym z magów. Kalahethor wytłumaczył, iż sztylet musi pozostać w ukryciu, dlatego trafił do jego komnaty i został zabezpieczony zaklęciem. Nic nie mogło bardziej podsycić mojej wrodzonej ciekawości. Od tej pory skrytka z tajemniczym przedmiotem stała się moim celem. To w połączeniu z faktem, iż od dziecka wykazywałem silne zdolności magiczne i często przerastałem swoich tutorów, później miało dać jeden z możliwie najgorszych efektów. Włamałem się do komnaty arcymaga. Odszukałem skrytkę ze sztyletem i z łatwością złamałem zaklęcie zabezpieczające. Adept sztuki magicznej, złodziej, a wkrótce także poszukiwacz przygód.

Na pewno wiele osób odczułoby zdziwienie słysząc, że jeszcze tej samej nocy wymknąłem się z zamku i konno udałem się na zachodnią granicę królestwa wielkiego środka. Skąd wiedziałem co mam robić? Jaką moc skrywał sztylet? Gdzie powinienem powędrować, aby ją wykorzystać? Cóż… zabrzmi to niecodziennie, lecz artefakt do mnie przemówił. Czy postradałem zmysły? Nie, nic z tych rzeczy. Takie nawiązanie kontaktu z głosem nieumarłych było naturalnym efektem mojej wrażliwości na czarną magię. Głos sztyletu pojawiający się w mojej głowie był niski, wynaturzony, z pewnością nie należący do człowieka. Pokierował mnie na ziemie podmokłych terenów zachodu, gdzie każdy krok mógł być moim ostatnim. Gdy w końcu znalazłem się na bagnach, straciłem konia. Utonął gdzieś w mroku i we mgle, ale nie miało to większego znaczenia. Głos kierował mnie wprost do miejsca starożytnego kultu. Jaskinia okazała się być dość blisko granicy z królestwem wielkiego środka, co było dla mnie lekkim zaskoczeniem. Wiedziałem, że te tereny są przepełnione plugastwami mroku, lecz wydawało mi się, że potężne miejsca kultu, wręcz ociekające czarną magią, będą znacznie dalej od naszego domu.

Po wejściu do wnętrza jaskini, natychmiast poczułem silne uderzenie chłodnego powietrza. Nie było to zbyt przytulne miejsce. Wilgoć, smród martwych ciał, robactwo, a także… coś więcej, pewnego rodzaju obecność. Nie wiedziałem kim jest, ale czułem, iż duch spoczywający pośród tych kamiennych ścian jest potężny. Podświadomie zdawałem sobie sprawę z tego, że nie powinienem go uwalniać. Wiedziałem też, że moja słabość do czarnej magii będzie miała w tej kwestii decydujący głos. Po dłuższej chwili stawiania kroków w całkowitym mroku, w końcu napotkałem na zapalone pochodnie. To miejsce miało swoich lokatorów, a ja miałem się o tym za chwilę przekonać. Nie zamierzałem ukrywać swojej obecności, ponieważ czułem, że głos sztyletu by tego nie chciał. Zamiast tego pewnym krokiem udałem się do potężnej jamy, w której stali wyznawcy mrocznego bóstwa. Ku mojemu zdziwieniu, były to trolle, a dokładniej mówiąc szamani krwi. Poznałem to po złotych naszyjnikach oraz czerwonych szatach. Wielu ludzi nie sili się na głębsze zrozumienie swych odwiecznych wrogów. Trolle są złe i tyle. Bestie mroku nie mogą być inteligentne, dlatego starają się to nadrabiać siłą, powiadają mieszkańcy ziem wielkiego środka. Ja natomiast wiem lepiej, ponieważ zadałem sobie trud zgłębienia ksiąg spisanych w języku trolli. Oczywiście są to dzieła zakazane, ale kradzież z zamkowej biblioteki mojego ojca nigdy nie była czymś nadzwyczajnie trudnym. Powiedziałbym, że samodzielna nauka języka trolli była znacznie trudniejsza.

Potwory zauważyły moją obecność. O dziwo nie były świadome mojego przybycia i zareagowały agresywną postawą. Myślałem, że wyznawane przez nie bóstwo uprzedzi je o moim nadejściu, lecz nie miałem takiego szczęścia. Chciałem podjąć próbę wyjaśnienia, iż prowadzony głosem sztyletu przybywam w pokoju. Niestety w mgnienia oku wystrzelono we mnie objęcia śmierci. Był to czarny obłok poruszający się z dużą prędkością, który po kontakcie z żywymi istotami wysysał z nich energię życiową. Wiedziałem trochę o magii trolli, ale nie zamierzałem doświadczać jej na własnej skórze. Rzuciłem się w bok, aby uniknąć złowieszczego ataku. Następnie wypowiedziałem zaklęcie płonącej zguby, które znajdowało się na pograniczu magii żywiołów oraz czarnej magii. Jeden z sześciu szamanów krwi zajął się ogniem i wydał z siebie przeszywający krzyk cierpienia. Nie miałem zbyt wiele czasu, stanąłem na nogach i postanowiłem zająć się pozostałą piątką. Chciałem wprowadzić trochę zamieszania, więc wywołałem liczne kule ognia, które poszybowały we wszystkich stronach. Mało precyzyjny atak, który sprawdza się doskonale gdy jest się osaczonym. Trolle odpowiedziały objęciami śmierci, które tym razem mogłem zatrzymać tarczą świętej wody. Nabrałem pewności siebie i byłem bardziej opanowany. Postanowiłem natychmiast przywołać promień anielskiego śpiewu, który mimo swej pięknej nazwy, służył do przeszywania żywej tkanki. Trafiłem prosto w serce szamana, który splunął krwią, po czym bezwładnie padł na ziemię. Została czwórka rozwścieczonych trolli. Jeden z nich postanowił porzucić metody magiczne, na rzecz skrócenia dystansu i zaatakowania mnie magiczną laską. Uniknąłem pierwszego ciosu, lecz drugi mnie dosięgnął. Po tym jak zostałem ogłuszony, szaman chwycił mnie za gardło i próbował udusić. Trolle są znacznie większe od ludzi, w związku z czym wystarczyła mu do tego jedna ręka. Druga, ta w której dzierżył swoją broń, została uniesiona w celu rzucenia jakiegoś zaklęcia. Byłem zmuszony rzucić się w objęcia czarnej magii. Czytałem o niej od dziecka i znałem niemal tyle samo zaklęć ze świata mroku, co ze świata żywiołów. Przez myśl przeszło mi tylko zagrożenie związane z tym miejscem. Jaskinia była przesycona mroczną energią, więc wykonując potężne zaklęcia z tego spektrum, mogłem narazić się na opętanie. Niestety to nie była chwila na długie rozważania. Musiałem działać. Zamknąłem oczy i w myślach powiedziałem:,,śmierć wszystkim obecnym”, wykorzystałem do tego język pierwotnych demonów. Nie miałem pewności czy mi się uda, a na domiar złego wciąż czułem dłoń trolla na gardle. Otworzyłem oczy i zobaczyłem jedynie szkielet, który po chwili zapadł się pod własnym ciężarem. Szamani nie stanowili już zagrożenia, zamiast tego zamienili się w sterty kości. Poczułem ulgę, a nawet byłem z siebie trochę dumny. Wykorzystałem potężne zaklęcie w niesprzyjających warunkach. Nie zostałem opętany, nie zginąłem, a magia zadziałała i uratowała mi życie. Czy mówiłem już, że byłem wtedy bardzo młody? Doprawdy miałem wtedy więcej szczęścia niż rozumu. W pewnym sensie.

W końcu mogłem udać się do centralnego punktu tej przeklętej jamy. Stał tam grobowiec kogoś ważnego, jakiegoś potężnego wojownika. Nie wiem czemu zrobiłem to bez większego namysłu, z perspektywy czasu wydaje mi się, że wpływ sztyletu musiał w tym mieć niemałe zasługi. Przeciąłem własną dłoń i rozsmarowałem krew po ostrzu artefaktu. Na płycie grobowca nie było żadnego otworu, lecz wiedziałem, iż muszę wbić sztylet prosto w wyrzeźbioną sylwetkę wojownika. Cisnąłem ostrzem w twardy kamień, który natychmiastowo uległ mojej woli. Czułem się jakbym miał do czynienia z kawałkiem mięsa. Skąd wzięły się we mnie pokłady takiej siły? Użyczył mi jej głos ze sztyletu. Bóstwo trolli, które od tej pory mogło mieć na mnie jeszcze większy wpływ, ponieważ pozwoliłem czarnej magii na swobodny przepływ przez moje ciało.

Grobowiec zaczął gwałtownie pękać, a całe miejsce doświadczyło potężnego trzęsienia, które w moim odczuciu mogło w każdej chwili przyczynić się do zawalenia całej jaskini. Eksplozja odrzuciła mnie na dość sporą odległość. Energia uwolniona z grobowca rozerwała go na strzępy. Kiedy uniosłem głowę, zobaczyłem swoją własną głupotę i naiwność. Oczywiście nie w dosłownym sensie, lecz symbolicznym. Kolejna oczywistość o której wspomnę, być może już dawno przeszła przez myśl większości słuchającym mojej opowieści, ale nie mnie. Nie, nie mnie. Kiedy chwyciłem za rękojeść intrygującego artefaktu, udałem się na niebezpieczne bagna i odszukałem mroczną jaskinię, w ogóle nie zaprzątałem sobie tym głowy. Ekscytacja była zbyt silna, a głos nowego przyjaciela zbyt dominujący. O czym mówię? Uwolniłem demona, który nie był żadnym bóstwem trolli, ponieważ nawet one się go obawiały. Zabici przeze mnie szamani nie byli tam żeby czcić, lecz strzec. Trolle nie chciały, żeby ta przeklęta bestia mroku kiedykolwiek opuściła swój grobowiec i były gotowe oddać za to swoje życie.

***

Jedną z myśli jaka przeszła mi przez głowę było to, iż nigdy wcześniej nie widziałem trolla z rogami. Jego skóra była czerwona i wszędzie pokryta jakby czarnymi odłamkami skały. Demon unosił się w powietrzu, mimo że nie dostrzegłem u niego skrzydeł. Był nagi, lecz z każdą chwilą coraz bardziej obrastał w tajemnicze fragmenty rozsiane po całym ciele. Ostatecznie uformowały one coś na wzór zbroi, która wyrosła na jego skórze. Bestia z piekielnych czeluści spojrzała na mnie i przemówiła w języku pradawnych demonów. Dowiedziałem się, że od tej pory łączy nas więź, która zapewnia korzyści każdej ze stron. Ja zyskałem nieograniczony dostęp do czarnej magii. Jej esencji wypełniającej świat, która dla wielu jest ukryta, niedostępna, przyćmiona oślepiającą obecnością jasnej esencji, która z kolei pochodzi od magii żywiołów. Dopiero co uwolniony demon zyskał natomiast swoją wolność, która była możliwa wyłącznie dzięki naszemu połączeniu. Moje życie od tej pory stanowiło życie bestii, której imię brzmi Golghorron. To potężny wojownik, były generał armii istniejącej tysiąclecia przed naszą cywilizacją. Można powiedzieć, że to przedstawiciel wymarłego odłamu trolli. Zyskał nieśmiertelność dzięki całkowitemu oddaniu się w ręce czarnej magii, lecz wstęp do tego świata zapewnia mu jedynie więź krwi ze śmiałkiem, który dokona rytuału uwolnienia. Co to oznaczało? Tyle, że moje życie skończy się wraz z jego pobytem na tym świecie, a jego obecność w naszym wymiarze dobiegnie końca, gdy moje serce uderzy po raz ostatni. Innymi słowy nasze losy zostały splecione. Co prawda mogliśmy obrać różne ścieżki życia, lecz śmierć jednego, oznaczała zgubę drugiego.

Golghorron wyjawił mi, że zaklęcia mroku charakteryzują się silną więzią ze światem umarłych. Mógłbym powołać do życia największą armię, jaką widział ten świat, ponieważ legiony ożywieńców są praktycznie nieskończone i nie są wrażliwe na straty w jednostkach. Nieumarli otrzymują nieograniczone posiłki pod warunkiem, że ich dowódca stąpający po ziemi jako przedstawiciel żywych, zdoła utrzymać silną więź ze światem czarnej magii. Demon zapytał mnie, czy razem zakończymy tyranię w postaci zjednoczonych królestw ludzkości. Trolle, orkowie, jaszczuroludzie, smoki, a także wampiry, to rasy żyjące w cieniu ludzi. Tylko elfy zdołały pozostać na ziemiach zjednoczonych królestw, lecz one tak naprawdę są obywatelami drugiej kategorii. Golghorron zapytał mnie, dlaczego zaklęcia żywiołów są jedyną dopuszczalną sztuką magiczną? Dlaczego czarna magia jest zakazana? Dlaczego rasy spod mrocznego znaku muszą żyć na niewielkim skrawku bagnistych terenów, w ukryciu i wiecznej obawie przed inwazją ze strony zjednoczonych królestw ludzkości? Zapytał też, dlaczego nie sięgnę po władzę, która mi się należy. Jestem pierwszą od tysiącleci istotą, mogącą przywrócić prawdziwą równowagę na świecie. Rozmowa z demonem otworzyła mi oczy, czułem się przekonany do jego racji. Trolle pragnące więzić Golghorrona po wsze czasy, były w błędzie. Pomyślałem wtedy, iż to dobrze, że zginęły. Zrozumiałem, że atak na ludzkość to mój obowiązek, bo jeżeli ja tego nie zrobię, nikt nie ocali wyznawców czarnej magii. Prędzej czy później skończy się to dla nich zgubą. Nie zasługiwali na taki los.

Przepełniony siłą płynącą z esencji mroku wyruszyłem w podróż. Północ stała przede mną otworem, a ja powoli zbliżałem się do celu. Moje nadejście miało na zawsze odmienić tę mroźną krainę, lecz nie było mi spieszno, ponieważ w ogromnej koncentracji starałem się przywołać jak największą ilość nieumarłych. Krajobraz stopniowo zapełniał się armią szkieletów, które były przedstawicielami potężnych wojowników spod znaku mroku. Największe sylwetki należały do smoków, ich kości były dostrzegalne ponad linią drzew, nawet jeśli zamiast latać, leniwie kroczyły. Co jakiś czas spod ziemi wygrzebywały się trolle, jaszczuroludzie, a także orkowie. Pozbawione skóry i mięsa, lecz bardziej niebezpieczne od swoich żywych odpowiedników. Trudniejsze do zabicia i walczące z większą zaciekłością. Ci wojownicy z przeszłości, często mieli na sobie pełen ekwipunek bojowy. Moja armia nabierała kształtów, lecz zdawałem sobie sprawę z tego, że to dopiero początek. Droga była długa, a ja zwiększałem liczebność wojsk z każdym postawionym krokiem. Coraz większe grupy nieumarłych wychodziły na powierzchnię. Bagna zachodu były jak potężne cmentarzysko. Na mojej twarzy pojawiał się uśmiech na samą myśl, że królestwo ludzi północy będzie musiało wykazać się prawdziwą walecznością.

Trzy dni nieustannego marszu, tyle zajęło mi dotarcie do odległej granicy z mroźną krainą. Górzyste miejsce pokryte śniegiem, gdzie panowanie człowieka było nieprzerwane od wielu stuleci. Tego dnia wszystko miało się zmienić. Wróg nie był przygotowany do walki, jego armia została zmobilizowana w pośpiechu, po tym jak dotarły do nich wieści o pierwszych ofiarach pochłoniętych przez moje przybycie. Nie mieliśmy litości dla wyznawców magii żywiołów. Wiedziałem, że niezależnie od tego czy ktoś jest wieśniakiem, magiem bądź rycerzem, ostatecznie i tak cechują go wartości pochodzące z jasnego spektrum esencji. Dlatego wioski były palone, a ludzie zabijani i wcielani do mojej armii. Ziemia była przesączona krwią czerwoną jak usta sprawiedliwości, przymierzającej się do pocałowania śmierci. Postanowiła zawrzeć z nią przymierze, więc to nie koniec przelewu osocza. Będzie tego znacznie więcej. Przemieszczaliśmy się w stronę gór, ponieważ to tam znajdowały się główne fortece, a także zamek samego króla. Wszystkie walki mające miejsce po drodze były zacięte. Moi ożywieńcy stopniowo zrównali z ziemią niemal wszystkie struktury stojące na przedgórzu. Każda zrozpaczona, krzycząca ofiara, tracąca życie po śmiertelnym uderzeniu maczugą nieumarłego trolla, bądź też bronią dzierżoną przez innego przedstawiciela mrocznego gatunku… ostatecznie powstawała i zasilała szeregi mojej armii.

Strome góry, które każdego przybysza witały niską temperaturą, silnym wiatrem oraz śniegiem po kolana, były idealnym miejscem do obrony przed wszelkimi atakami. Na nieszczęście króla północy i jego armii, nie robiło to choćby najmniejszego wrażenia na martwych legionach. Smoki zdominowały niebo i dokonywały regularnych ataków za pomocą magicznych płomieni, wydobywających się z ich czaszek. Trolle, orkowie, jaszczuroludzie, a także niedawno wcieleni do naszej armii polegli obrońcy, wszyscy napierali na szeregi ludzi północy, którzy dzielnie bronili linii frontu. Pamiętam, że imponowało mi ich oddanie, ponieważ musieli sobie zdawać sprawę z tego, iż nie są w stanie wygrać z moją hordą nieumarłych. Z każdą chwilą jakiś rycerz ginął, a następnie powstawał, żeby przejść na drugą stronę, moją stronę, a następnie wspomóc wyzwolenie północy. Najbardziej satysfakcjonujące były momenty, w których wypluwane przez smocze szkielety niebieskie kule magicznego ognia, trafiały w sam środek lub zaplecze wrogich jednostek. Dzięki temu polegli, którzy po chwili powracali jako nieumarli, siali tam jeszcze większy zamęt i tworzyli wyrwy w ich formacjach.

Nigdy wcześniej nie widziałem czegoś takiego. Wizualnie porównałbym to do oceanu z ludzi i ożywieńców. Było ich tak wielu, że walki trwały aż dwa dni. Dopiero po tym czasie udało się zniszczyć większość fortec, a także podejść pod same mury zamku króla północy. Nie mieliśmy maszyn oblężniczych, lecz mocne uderzenia największych trolli były niezastąpione w stopniowym kruszeniu murów. Niezwykle przydatne były też smoki, które krążyły nad głowami obrońców zamku i regularnie zionęły na nich swymi płomieniami. Samo oblężenie nie trwało długo. W końcu to tylko ściany, które nie mogły powstrzymać tak licznej armii spod mrocznego znaku.

Nieumarli wdarli się na dziedziniec. Horda wlała się przez powstałe otwory w murach. Po kilku chwilach kusznicy i rycerze zostali wybici w pień. Byli już przemęczeni koniecznością prowadzenia walk z poległymi we własnych szeregach. W końcu mogłem wkroczyć do sali tronowej. Znajdowała się tam garstka niedobitków oraz sam władca mroźnych terenów. Siedział na tronie i czekał na swój koniec, czyniąc z tego niemal teatralny spektakl. Oczywiście byłem w stanie dostrzec to usilne kreowanie się na ofiarę. Niewinny król musi oddać królestwo złemu dowódcy nieumarłych legionów. Litości… tak naprawdę to ja byłem obrońcą niewinnych istot mroku. Z dumą podszedłem do władcy i poinformowałem go o tym, iż jego tyrania dobiegła końca. Wydawał się być zdziwiony. Nie mógł uwierzyć w to, że syn samego Kalahethora, najpotężniejszego z magów żywiołów, stanął na czele… armii zła. To wyjątkowo bezczelne określenie dla moich legionów. Ich manipulacje, kłamstwa, oszczerstwa, zwyczajnie nie znają końca! Nawet tuż przed swoją śmiercią nie mógł sobie darować takich praktyk. Z przyjemnością poderżnąłem mu gardło, lecz nie pozwoliłem na to, aby powrócił jako ożywieniec. W przeciwnym razie mielibyśmy o jednego króla za dużo.

Oznajmiłem pozostałym niedobitkom, że w swej niezmiernej łasce daruję im życie, lecz muszą złożyć śluby krwi i pozwolić, żeby mroczna esencja wypełniła ich serca. Oczywiście zgodzili się na te warunki. Jak już wspomniałem, moja dobra wola nie znała granic, dlatego darowałem życie także ich dzieciom, czyli wam, moi drodzy uczniowie. Jak doskonale wiecie, postanowiłem, że będę uczył was sztuki czarnej magii. Wróćmy jednak do historii. W końcu nadszedł dzień mojej koronacji i oficjalnie zostałem nowym władcą królestwa północy. Otrzymałem moje granatowo-czarne szaty z licznymi złotymi zdobieniami, natomiast korona została wykonana z rzadkiego czarnego metalu, który lepiej oddaje moją przynależność do istot spod mrocznego znaku. Niedługo po tym dotarły do mnie wieści, że Golghorron z powodzeniem podbił królestwo południa. Jego armia składała się ze wszystkich żywych istot zamieszkujących zachodnie bagna. Ja dowodziłem nieumarłymi, a on żywymi przedstawicielami wyznawców czarnej magii, dzięki czemu dysponowaliśmy dwukrotnie większą siłą. Towarzyszyły mu także wampiry, których nie wcieliłem do własnych szeregów.

Północ, zachód oraz południe, te krainy były pod naszą kontrolą. Mogliśmy rozpocząć podbój ziem wielkiego środka. Miała to być najtrudniejsza część naszej kampanii, ponieważ znajdowała się tam siedziba magów żywiołów, a także wyjątkowo trudny do pokonania… Kalahethor. Niestety, gdy już wyruszyliśmy z mrocznymi legionami na podbój ostatniego bastionu ludzkości, okazało się, że arcymag zwyczajnie nas przechytrzył. Nazwałbym to tanią sztuczką, gdyby nie świadomość tego, jak trudno jest wywołać to zaklęcie na wielkim obszarze. Dziś natomiast mogę z pewnością dodać jeszcze, iż utrzymywanie go przez tak długi czas, tylko potęguje zasłużony podziw. Szanuję mojego przeciwnika ze względu na magiczny kunszt. Nie wstydzę się tego przyznać. Jednak wszystko się kiedyś kończy. Minęło już dwanaście długich lat, a Kalahethor nadal utrzymuje gigantyczną barierę światła nad całą powierzchnią królestwa wielkiego środka. To potężne zaklęcie ochronne sprawia, że żaden wyznawca czarnej magii nie może przejść na drugą stronę bariery bez zostania unicestwionym. Genialne rozwiązanie, dzięki któremu istoty spod znaku mroku nie mogą wkroczyć na ziemie wielkiego środka, podczas gdy zwykli ludzie nie mają z tym najmniejszych problemów.

Drodzy uczniowie, szkoliłem was przez ostatnie dwanaście lat. Nauczyłem was historii świata i wyjaśniłem dlaczego magia żywiołów to zło trawiące serca niemal wszystkich ludzi oraz elfów. Dziś jestem pewien, że cechuje was pełne zrozumienie doktryny mroku, mimo iż nie wymagałem od was żadnego kontaktu z czarną magią. Pozwoliłem wam studiować księgę nieumarłych, z której mogliście wydobyć wielką mądrość. Nie wiedzieliście kto jest jej autorem, lecz dziś mówię wam, iż to ja, król północnej krainy. Po raz pierwszy oznajmiam wam, że wasz nauczyciel, opiekun, a także władca, to również najpotężniejszy nekromanta, jaki stąpał po tych ziemiach. Nie dajcie sobie wmówić, że jestem powiązany z magią zła, albowiem są to kłamstwa rozsiewane przez wyznawców żywiołów. Mam nadzieję, że udało mi się wpoić wam jedyne słuszne wartości, a są to wartości spod znaku mroku i czarnej magii. Musimy obalić dotychczasowy porządek świata, w którym to magowie jasnej strony dyktują zasady. Nigdy nie pozwoliłem na to, żebyście nawiązali jakikolwiek kontakt z esencją czarnej magii, lecz zadbałem o to, abyście zrozumieli jej wartość i znaczenie.

Dziś nadszedł ten dzień, w którym wysyłam was do królestwa wielkiego środka. Musicie przekroczyć barierę światła, a następnie dokonać zamachu na życie Kalahethora. Za kilka dni będzie przemawiał na głównym placu targowym. Zamierza podnieść morale swych wyznawców, zatruć ich umysły jeszcze większą ilością kłamstw, usprawiedliwiających tyranię magii żywiołów i panowanie obecnego króla środkowych ziem. Jestem pewien, że poradzicie sobie z tym zadaniem wielkiej wagi. Szkoliłem was do tego ponad dekadę i nie pozwoliłem zaznać smaku czarnej magii, w związku z czym bariera światła nie stanowi dla was zagrożenia. Moje drogie dzieci mroku, niech ostrza waszych ukrytych sztyletów uwolnią nas od złego arcymaga.

***

Moi uczniowie myślą, że ich rodzina została zgładzona przez zamachowców z ziem wielkiego środka. Prawda jest taka, że osobiście posłałem ich rodziców na drugi świat, ponieważ wbrew temu co wcześniej powiedziałem, ludzie ci nie chcieli przyjąć ślubów krwi i tym samym odrzucili przymierze z czarną magią. Nie mogłem sobie na to pozwolić. Przynajmniej ich osierocone dzieci umożliwiły mi uzyskanie elitarnego szwadronu śmierci. Zabójcy szkoleni od najmłodszych lat, którzy noszą w sercu nasze wartości, lecz nie zostali naznaczeni kontaktem z czarną magią. Liczę na to, że pozwoli mi to na rozwiązanie impasu, który trwa zdecydowanie zbyt długo. Bariera światła zniknie wraz ze śmiercią Kalahethora.

Mijał już dziesiąty dzień, a ja nerwowo oczekiwałem wieści na temat zamachu. Siedziałem na tronie północy i coraz mocniej zaciskałem pięść. Wzrok zawiesiłem na ogniu tańcującym w kominku, który ostatecznie i tak nie generował wystarczającej ilości ciepła, abym mógł zapomnieć o niskich temperaturach panujących w tym górzystym miejscu. W sali tronowej panowała całkowita cisza. Znajdowałem się w towarzystwie kilku szkieletów pełniących swoją wartę. Dominującym dźwiękiem było wycie szalejącego wiatru, czemu towarzyszyły jedynie okazjonalne trzaski generowane przez ogień trawiący drewno w kominku.

Rozważałem już zabicie jednego ze szkieletów w celach czysto rozrywkowych, lecz musiałem zrezygnować z tych planów. Masywne drzwi zostały otworzone i wyłonił się z nich ork. Był zielony i żywy, więc nie należał do mych nieumarłych legionów, musiał być posłańcem z armii Golghorrona. Krocząc pospiesznie stanął metr od mojego tronu, po czym podzielił się najnowszymi wieściami.

— Wszechmocny władco ożywieńców, nekromanto, królu północy. Przybywam na rozkaz samego Golghorrona, najpotężniejszego z demonów stąpających po ziemi i króla południowego królestwa. Bariera światła słabnie, twoi zabójcy musieli okazać się skuteczni, a Kalahethor zapewne zginął. Golghorron prosi o wydanie rozkazu legionom nieumarłych. Nadszedł czas na ostateczną bitwę, po której ziemie wielkiego środka zostaną podbite, a tyrania ludzkości oraz magów żywiołów upadnie.

Nie mogłem powstrzymać swojej radości. Powstałem z mego tronu i z uśmiechem na twarzy zbliżyłem się do orka. Wydobyłem z pochwy jego własny miecz, chwyciłem go za ramię i z całych sił cisnąłem ostrzem w brzuch. Przekręciłem parę razy, po czym wyszeptałem mu do ucha.

— Wspaniale. Gdy tylko powstaniesz jako nieumarły, wróć do demona i potwierdź nasze przybycie.

W końcu nadszedł długo wyczekiwany dzień mojego triumfu. Sprowadziłem moją armię ożywieńców z północnych gór prosto na równiny ziem wielkiego środka. Zaiste bariera wyglądała na znacznie słabszą, przymierającą, powoli wygasającą. Przypominała ostatnie podrygi płomyka na zużytej świecy. Nakazałem jednemu ze swych nieumarłych, aby przeszedł na drugą stronę świetlnej granicy. Zgodnie z moimi oczekiwaniami, nie został natychmiastowo unicestwiony, lecz powoli konał. Jego szkielet rozpuszczał się od wypalającej mocy jasnej magii. Bariera jeszcze działała, lecz słabła.

Następnego dnia podstępne zaklęcie mojego ojca zniknęło, a my byliśmy gotowi do ataku. Pogoda w tym miejscu była zupełnie inna, niż to do czego ostatnio przywykłem. Intensywnie świecące słońce dbało o to, żeby wszystko zostało skąpane w ciepłym powietrzu oraz emanowało soczystymi kolorami odbitego światła. Zielona polana wydawała się nawoływać do tego, żeby zrzucić z siebie ciężki ekwipunek i położyć się na miękkiej trawie. Przez chwilę pomyślałem o latach wczesnej młodości, kiedy jeszcze zamieszkiwałem te tereny i nie znałem potęgi mroku. Nie wiem dlaczego, lecz okazało się to być całkiem przyjemnym uczuciem. Na szczęście ocknąłem się z tych ryzykownych wspomnień, które prawdopodobnie były kolejną sztuczką magów żywiołów. Wydałem rozkaz i ruszyliśmy przed siebie, moje legiony nieumarłych oraz hordy Golghorrona. Armia środkowego królestwa znajdowała się w zasięgu naszego wzroku. Ilość tych ludzkich pomiotów była niewyobrażalna. Przy tak ogromnym starciu, bitwa o północ mogła uchodzić za niewielką potyczkę.

Smoki zdominowały niebo, w większości były to szkielety moich nieumarłych jednostek, lecz zdarzały się także ich żywe odpowiedniki, należące do armii Golghorrona. Jak zawsze były niezastąpione podczas siania paniki w szeregach wroga. Nic tak nie pogarsza morale, jak wielki strumień ognia wypalający twoich towarzyszy w mgnieniu oka. Oczywiście każda śmierć oznaczała pojawienie się ożywieńców w samym środku twoich szeregów. Przyznaję, że musiała to być dobra rozgrzewka przed głównym daniem. Na to składała się pędząca horda szkieletów, gatunków z natury większych od ludzi. Widok czegoś takiego nie mógł być przyjemny, tym bardziej jeśli miało się problemy z utrzymaniem formacji, bo zwłoki upadłych towarzyszy zawzięcie atakowały i nie chciały dać za wygraną.

Zderzenie armii mroku z armią światła było brutalne, głośne i jak się domyślam wyczerpujące, lecz tylko dla żywych uczestników starcia. Nieumarli mają nieograniczone siły, płynące wprost z esencji czarnej magii. Z przyjemnością patrzyłem, jak wojska środkowego królestwa przerzedzają się, a z każdym poległym żołnierzem moja własna armia zyskuje nową jednostkę do walki. Działało to na moją korzyść niezależnie od tego czy padał człowiek, czy też istota spod znaku mroku dowodzona przez Golghorrona. Wszyscy się stopniowo wykrwawiali, a pojękiwania, krzyki, odgłosy stali uderzającej o stal, to była melodia dla mych uszu. Tego rodzaju pieśń jest jak zimna stal rozcinająca żyły, z których wydobywa się krew, w celu zrobienia miejsca na magię nekromanty, moją magię. Najbardziej ekscytujące chwile miały miejsce, gdy padał żywy smok albo jeden z magów żywiołów. Czułem wtedy drastyczny przypływ siły i wiedziałem, że od tej pory mam po swojej stronie elitarną jednostkę innego generała.

Słońce ustąpiło miejsca księżycowi, a wtedy wkroczyły i wampiry. Miałem co do nich mieszane uczucia, bo nigdy nie mogłem nad nimi zapanować. Te wynaturzone bestie są jak pomyłka w świecie matki natury. Nikt ich nie chce. Nie należą do świata żywych, lecz nie są nieumarłymi żyjącymi dzięki jedności z czarną magią. Moja telepatia nie działała na ich umysły, a poległy wampir po prostu znikał. Nawet jego kości zamieniały się w pył. Przeraża mnie to i nie lubię tych bladych krwiopijców. Mam nadzieję, że wszystkie polegną.

Świt rozganiał panujące ciemności i można było dostrzec jak wielkie straty poniosły siły światła oraz Golghorrona. Tylko moje legiony zyskały liczebną przewagę i były u szczytu formy. Moja armia jeszcze nigdy nie była tak silna. Czułem, że nadszedł już czas. Uniosłem dłoń i zacisnąłem ją z całych sił. W ogromnym skupieniu wydałem ostatni rozkaz podczas tego konfliktu, a brzmiał on „zabijcie wszystkich wyznawców magii żywiołów i zniszczcie pozostałe przy życiu jednostki Golghorrona”. Teraz mogłem rozpocząć medytację, która miała przygotować mnie na nieuniknione.

Rozgniewany troll, król południa przyleciał i wskazując na mnie mieczem, rozpoczął wyrzucać z siebie obelgi w języku pradawnych demonów, po czym wyjaśnił mi moją sytuację.

— Jesteś głupszy niż twój ojciec Kalahethor! Wydaje ci się, że dostęp do czarnej magii uczynił cię kimś potężnym? Jesteś tylko moją marionetką ty głupcze, zawsze nią byłeś. Ja cię stworzyłem i ja cię zniszczę.

— Doskonale zdaję sobie sprawę z twoich zamiarów. Myślisz, że nie wiem dlaczego zależało ci na osobistym podbiciu południa? Że nie wiem co się tam znajduje? Starożytna świątynia demonów, w której spoczywa miecz zwany więzieniem dusz. Chciałeś mnie schwytać do tego żelastwa, które aktualnie trzymasz w dłoni. To doskonały sposób na zapewnienie sobie wiecznego pobytu na ziemi oraz pozbycie się największego zagrożenia dla twojego panowania, o wielki królu zjednoczonych trzech królestw. Czyż nie taki tytuł sobie wymarzyłeś?

Demon wydał z siebie ryk gniewu, po czym uniósł miecz i zaczął wypowiadać słowa mające aktywować jego ukrytą funkcję. Wiedziałem, że gdybym posłusznie pomógł mu podbić ostatni bastion ludzkości, w końcu spotkalibyśmy się w takich samych okolicznościach. Prędzej czy później postanowiłby uwięzić mojego ducha, a wszystkie trzy królestwa trafiłyby pod jego panowanie. Właśnie dlatego oddałem się pogłębianiu wiedzy na temat czarnej magii i spisałem księgę nieumarłych. Poznałem większość tajemnic mrocznej esencji, nauczyłem się najtrudniejszych zaklęć i wyćwiczyłem swój umysł w opieraniu się woli kontrolującego. Na początku tego nie rozumiałem, lecz z czasem dotarło do mnie, że w jakimś stopniu stałem się marionetką Golghorrona. Trudno było mi realnie ocenić efekty jego wpływu na mój umysł, wiedziałem jedynie, że miesza mi w głowie i ostatecznie planuje mnie zdradzić.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 20.46
drukowana A5
za 34.4