Rozdział I. Gromadzice
Moja mama, Irena Zaręba, z domu Baran urodziła się 19.III.1926 roku we wsi Gromadzice /wtedy powiat Opatów/. Jej rodzicami byli Wiktoria i Piotr Baranowie.
1. Miejsce urodzenia, dzieciństwo i szkoła
Gromadzice to wieś położona w województwie świętokrzyskim, w powiecie ostrowieckim /dziś/, w gminie Bodzechów. W latach 1975—1998 należała do województwa kieleckiego. Sięgając do historii to osadnictwo zorganizowane było tu na przełomie XIV i XV wieku. Funkcjonował tu wtedy folwark i zakłady garncarskie. Pierwszym wzmiankowanym dziedzicem Gromadzic na przełomie XIV i XV wieku był Stanisław herbu Wieniawa.
W XV wieku Gromadzice miały siedmiu dziedziców: pięciu Straszów herbu Odrowąż i dwóch Gromadzkich herbu Wieniawa. Znajdował się tu wtedy młyn na rzece Skarzynie /obecnie Kamionka/. O tym młynie jest wzmianka w kronikach Jana Długosza. W 1784 roku wieś należała do powiatu i województwa sandomierskiego. Była wtedy własnością Ignacego Grodzieckiego, cześnika pilzneńskiego.
Zespół dworski powstał prawdopodobnie w pierwszej połowie XIX wieku i otoczony był parkiem. Do parku przylegała istniejąca do dziś kapliczka /Zdjęcie nr 1/.
Do czasów współczesnych zachowały się jedynie pozostałości założenia parkowego z okazami starodrzewu lipowego i kasztanowego. Pierwotnie szkoła podstawowa była obok dworu i do tej właśnie szkoły chodziła moja mama. Zdjęcie nr 2 pochodzi z tego okresu. Jest na nim mama /w środku z grzywką/ z dwiema koleżankami: Fredką Styczniówną z lewej i Dzidką Formianką z prawej. To zdjęcie pochodzi z roku ok. 1935 i jest to najstarsze zdjęcie jakie mama posiada. Jest ono zrobione przed szkołą.
Do szkoły podstawowej, która w Gromadzicach była cztero klasowa, mama chodziła do wybuchu wojny czyli do IX.1939 roku. Niemcy zburzyli dwór i zlikwidowali szkołę. Nauczycieli wywieziono i wielu już nie wróciło. Mama pamięta nauczyciela Dryjasa. On to powiedział, gdy wybuchła wojna: „słuchajcie dzieci, jak któregoś dnia nie przyjdę do szkoły to będzie to znaczyło, że szkoły już nie będzie”. I tak też stało się. Dryjas nie zjawił się w szkole i zniknął.
Mama pamięta też pierwszą nauczycielkę. Była to pani Synaradzka pochodząca z Ostrowca Świętokrzyskiego. Dojeżdżała do szkoły i mieszkała wtedy tam w pomieszczeniach specjalnych dla nauczycieli.
Szkoła w Gromadzicach miała tylko 4 klasy, wyższe klasy były w Szewnie koło Ostrowca Św. Pierwszy dzień szkoły utkwił mamie w pamięci. Pojawiła się wtedy ze swoją mamą aby zapisać się. Weszła do klasy i zobaczyła w ławkach kałamarze z atramentem. Nie wiedząc co to jest zanurzyła tam palec i wyjęła cały czarny. To była jej pierwsza lekcja.
Z czasów szkolnych mama pamięta też „pogrzeb” Marszałka Piłsudskiego. Cała szkoła poszła pieszo do Ostrowca /ok. 7 km/. Tam w kinie wyświetlano film z uroczystości pogrzebowych. Nauczycielka, która ich zaprowadziła do kina to była pani Synaradzka.
Na wsi często dzieci chadzały boso. Buty były dobrem luksusowym ale do szkoły chodziło się w butach. Zeszyty i książki zawiązywało się w chustę, przepasywało się przez siebie wpół i tak się maszerowało do szkoły. W szkole obowiązywał fartuch i tarcza.
Wieś Gromadzice była też ośrodkiem garncarsko-ceramicznym regionu świętokrzyskiego obok Ćmielowa, Denkowa, Kunowa i Staszowa. Założycielem i pierwszym właścicielem fabryki ceramicznej był Wyszyński. Następnym był Aleksander Bełdowski, który sprowadził tu angielskiego ceramika Fryderyka Janslina. Fabryka produkowała naczynia-kamionki zdobione wypukłym reliefem w różnych odcieniach brązu. Po śmierci Bełdowskiego zakład przejęła jego córka Paulina Dobiecka herbu Ossorya. Przez kolejne lata zakład pozostawał w rękach Dobieckich.
Wsią zarządzał rządca. Mama pamięta, że jej matka Wiktoria szyła ubrania dla córek rządcy. Były to Basia i Irena.
Jedna osiadła w Szewnie a druga w Warszawie. Te córki przychodziły do Wiktorii. Mama moja była bardzo ciekawa „ich świata”, trochę innego od tego, w którym żyła. Lubiła siadywać pośrodku nich, patrzeć i przysłuchiwać się rozmowom. A jej matka przeganiała ją z tego „towarzystwa”.
Jakie było dzieciństwo mamy i dorastanie zanim wybuchła wojna? Mieszkała na wsi więc naturalną koleją rzeczy było to, że pomagała w polu plewić, siać, zbierać zboże i inne produkty rolne. Woziła konie do wodopoju. W Gromadzicach było magiczne miejsce tzw. „doły”. Był to taki wąwóz zielony z „rzeczką” płynącą pośrodku. Mama mówiła na nią „struga”, bo to właściwie była taka struga wody wypływająca ze źródełka. I do tej strugi mama prowadziła konia. Siadała na niego na oklep i prowadziła go do wodopoju. Z tego źródełka brało się też wodę do picia i do gospodarstwa zanim powstała studnia. Tam odbywało się też pranie tzw. „kijanką”. To był kij lub krótka deszczułka /łopatka/. Pranie polegało na uderzaniu tą deszczułką brudnej odzieży i wypłukiwaniu. Dopiero w późniejszych czasach kijankę zastąpiono tarką. Wodę ze źródełka brało się na tzw. „jarzmie” na barkach.
2. Kolonizacja
Wracając do wczesnego dzieciństwa mamy należy zaznaczyć, że pierwotnie rodzice Ireny mieszkali w Gromadzicach we wsi na dole, w starym domu rodzinnym Baranów, obok kościoła, nieopodal dworu. W 1932 roku, czyli jak mama miała 6 lat, przeprowadzono we wsi tzw. „scalanie gruntów”. Był to wtedy czas „kolonizacji”. Rodzina Baranów przeniosła się wtedy z całym domem i dobytkiem na górę wsi. Tam, na górze, przydzielono im działkę. Stary dom drewniany został rozebrany i postawiony w nowym miejscu. Mama pamięta, że do szkoły chodziła już z nowego miejsca. Mama rozpoczęła szkołę w 1935 roku, a w 1939 roku wybuchła wojna i szkoły już nie było.
3. Żydzi i Cyganie
Pytałam mamę czy pamięta Żydów sprzed wojny. Mówiła, że Żydzi w samych Gromadzicach nie mieszkali. Czasami zjawiali się we wsi ze swoim warsztatem i oferowali swoje usługi. Było to: ostrzenie noży, szklenie okien, lutowanie garnków, zbieranie szmat, zelowanie butów. Na zakupy po buty jeździło się konno furmanką do pobliskiego miasta Ostrowca Świętokrzyskiego. Mama pamięta sklepy prowadzone głównie przez Żydów. Opowiadała, że gdy wchodziło się do takiego sklepu, to cały od dołu do góry wypełniony był pudełkami pełnymi butów. Handel niemal w całości opanowany był przez Żydów. Mieli oni bardzo bogate sklepy i było w nich niemal wszystko.
Mama też pamięta jak dzieci były straszone Żydami, tym że porywają dzieci i ich krew przerabiają na macę. Dzieci się zatem bardzo bały.
W czasie wojny, gdy Hitler rozpętał Holocaust i Żydzi zaczęli znikać z otoczenia, wśród Polaków pojawiły się lęki: Co teraz będzie? Kto będzie prowadził handel? Kto będzie szył? Kto będzie piekł? Kto będzie naprawiał garnki? Jednak wkrótce okazało się, że Polacy szybko nauczyli się wielu rzeczy i wszystko prawie potrafili.
W Ostrowcu Św. pozostał duży cmentarz żydowski na wzgórzu. Był on zamknięty i ogrodzony ale dało się widzieć grobowce żydowskie.
Żydzi pracowali też u dziedzica we dworze w Jacentowie i Miłkowie.
Z zasłyszanych przez mamę opowieści wynikało, że byli w okolicy Polacy, którzy pomagali Żydom w czasie wojny. Mówiło się o synu Jedlikowskiego z Czerwonego Miasta, że przechowywał Żydów. Jego ojciec, „stary Jedlikowski”, mieszkał po przeciwnej stronie „dołów” w Gromadzicach.
Mówiło się też o przypadku zabicia Żyda, gdzieś w Obręcznie miało to być.
Czy był antysemityzm? Pytałam mamy. Odpowiadała, że Żydzi denerwowali ludzi tym, że „panoszyli” się bardzo. Próbowali opanować wszystko i wszystkich i to bardzo raziło i zniechęcało do nich. Poza tym byli dobrze zorganizowani i bogaci i to budziło również zazdrość.
W czasie wojny chodziły słuchy, że Niemcy opalali brody Żydom i kazali im żywcem skakać do ogniska.
Mama we wsi widywała przejeżdżające tabory cygańskie. Trzeba było wtedy pilnować się i strzec dobytku, bo Cyganie potrafili kraść po wsiach zboże, kury, jajka i inne produkty. Oferowali wróżenie z rąk, sprzedaż garnków, a zwłaszcza patelni. To było w czasie gdy Cyganom nie zabraniano poruszać się z taborem.
Rozdział II. Czas wojny
1. Wspomnienia wojenne mamy
2. Kurs szycia u Petaszowej
1-go września 1939 roku był piękny słoneczny dzień. Na drogach było bardzo sucho, słońce i pełno kurzu. Tak wkroczyli Niemcy. Samoloty latały i huczały. Niektórzy nawet cieszyli się tym wkroczeniem Niemców. Dlaczego? Nie wiadomo.
Wojna wybuchła, nauczyciel Dryjas zniknął, szkołę zamknięto. Wtedy mama Ireny posłała ją na kurs kroju i szycia do Petaszowej w Ostrowcu Św. Była to prywatna szkoła, za którą trzeba było płacić. Tam mama nauczyła się szyć i została krawcową z zawodu. Szkoła ta mieściła się początkowo przy ulicy Sienkiewicza, a później przeniosła się na Młyńską, gdy Niemcy zajęli pierwszy lokal.
Parę zdjęć z mamy kursu zachowało się do dziś /Zdjęcia nr 3, 4/.
W czasie tego kursu na ulicach Ostrowca zdarzały się tzw. „łapanki”. Niemcy łapali ludzi na ulicach i wywozili na roboty. Należało się zatem wtedy chować. Kursantki chowały się na strychu u Petaszowej.
Co mama pamięta z czasu wojennego? Dla mamy to był okres dorastającej dziewczyny. Mama miała 13 lat gdy wybuchła wojna i 18 gdy się skończyła. Tęskniła do zabawy, beztroski, śpiewu, tańca, rozrywki i radości życia. A tu wojna!
W domu jej rodziców stacjonowali Niemcy. Trzeba było dawać im zakwaterowanie, nierzadko i jedzenie. Mama czasami sprzątała im pokój, za co dostawała czekoladę. Niemcy według niej byli i źli i dobrzy.
Jej mama piekła bardzo dobry chleb. Niemcy często przywozili jej mąkę aby upiekła im chleb. Potem z tego upieczonego można było wziąć część dla własnego użytku. To było to dobro u Niemców.
Były i dla mamy wydarzenia tragiczne. Pewnego razu Niemcy porwali mamę z drogi do samochodu i odjechali z nią. Mama krzyczała i wrzeszczała, aż ją wypuścili. Strach miała jednak ogromny.
Innym razem Niemcy celowali w nią, gdy stanęła w obronie rodziców. Niemcy źle potraktowali rodziców i ona powiedziała, że pójdzie poskarżyć /na komendę chyba/. Wtedy „dobry” Niemiec się znalazł z ich kwatery i kazał opuścić pistolet wycelowany w mamę.
Mama też wzięta została jeden raz do kopania „okopów” niemieckich. W domu i na wsi nie było już mężczyzn do takich prac więc kierowano dzieci. Niemcy pieszo pognali grupę osób ze wsi do Św. Krzyża. Tam kopali cały dzień „rowy-okopy”. Dostali do jedzenia zupę grochową. Po skończonej pracy kazali im wszystkim wracać pieszo do domów.
Niejednokrotnie mama słyszała latające samoloty, które zrzucały bomby. Wtedy ludzie chowali się w „dołach”, w jamach- takich dołach-dziurach wykopanych. Tam ludzie się chronili i przeczekiwali czas nalotów. Było tam ciasno, ciemno i duszno. Raz zasypane zostało tam dziecko stolarza Gumuły, ale odratowano je. Mama mówiła, że bomby podczas nalotów furczały dookoła.
Mama przeżyła też stresującą sytuację, gdy partyzanci byli w domu rodziców i mieli porozkładaną broń, bo czyścili ją akurat. Nagle pojawili się Niemcy na drodze. Na szczęście nie weszli do domu, bo wystraszyło ich coś. Było bardzo niebezpiecznie jednak. Partyzanci czyścili broń, jedli, ubierali się zanim poszli w las. Niemców wystraszył wtedy jakiś wybuch w pobliżu. Gdyby weszli do domu to byłaby masakra.
Mama widziała też płonący samolot, który spadł w „doły” obok zabudowań Kasprzyka. Pilot się spalił. W samolocie była amunicja i było później dużo wybuchów w „dołach”.
Mama mówiła, że Niemcy wyglądali na porządnie ubranych ludzi i mieli jakąś kulturę osobistą. Tego nie mogła powiedzieć o Rosjanach, którzy wkroczyli wkrótce za Niemcami. Rosjanie według niej byli łachmaniarzami, brudasami, złodziejami i potrafili się odżywiać byle czym. Potrafili np. zgarniać z podłogi zboże czy kaszę i gotować w garnku. Koszule nocne traktowali jako suknie balowo-świąteczne.
Taki to był czas wojny dojrzewającej dziewczyny. Marzyła ona wtedy o rowerze i bardzo chciała nim pojeździć. Pewnego dnia ktoś przyjechał rowerem i „wykradła” go aby pojeździć /Zdjęcie nr 5/.
Rowerem też wybrała się pewnego razu do swojej siostry Anieli, która mieszkała w Obręcznie. Gdy wracała, to trzeba było jechać z górki. Mama puściła się pełnym gazem. Nie umiała hamować i o mały włos wjechałaby w furmankę z koniem, która jechała naprzeciwko. Cudem uniknęła kolizji. Był to jej „śmiertelny” zjazd. Roweru nikt jej jednak nie kupił i więcej nie próbowała.
Powstanie Warszawskie wybuchło 01.VIII.1944 roku. Czy mama coś pamięta? Dla mamy to był okres „zamieszania” w czasie wojny. Rodzina jej matki Wiktorii, a dokładnie jej brat Jan Jasiu Kasprzyk mieszkał wtedy z żoną Władysławą z Czerwińskich, w Gromadzicach. Dla mamy to był wuj i wujenka. Siostra wujenki Władysławy mieszkała w Warszawie. Gdy wybuchło powstanie to ta siostra razem ze swoją córką uciekła z Warszawy do Gromadzic i tam zamieszkała. „Uciekinierki” przyjaźniły się potem z bratem mamy — Lonkiem.
W czasie wojny mama utraciła swoją siostrę Krystynę Baran. Zmarła ciężko chora podczas porodu córki Krystyny /później Szczerbińskiej/ w 1940 roku. Zmarł również ojciec mamy, Piotr Baran, w 1944 roku.
Mama pamięta też koniec wojny. Pamięta jak Niemcy uciekali gonieni przez Rosjan. Palili za sobą wszystko po drodze — domy, mosty. Pytali o drogę na Maryję czyli Częstochowę. Wszystko się wtedy dookoła paliło, łuny czerwone rozświetlały noce.
3. Reforma rolna i dwór Jacentów
W czasie wojny nastąpiło jeszcze jedno ważne wydarzenie. We wrześniu 1944 roku została przeprowadzona reforma rolna: nastąpiła zmiana stosunków własnościowych i zmiana struktury agrarnej wsi. Nastąpiło wywłaszczenie majątków powyżej 50 ha — parcelacja majątków. Ziemie dzielono między chłopów, a częściowo państwo stało się właścicielem ziemi. Państwo przejęło majątki — wysiedlono właścicieli — ziemian z ich domów. Warstwa ziemiańska została zlikwidowana.
Mama pamięta te czasy. Ziemię można było brać w posiadanie, tylko chłopi nie mieli czym i za co jej obrabiać. I z tym był kłopot.
W pobliżu Gromadzic był dwór w Jacentowie. Dwór w Jacentowie wydzierżawił ok. 1880 roku Aleksander Olszowski /1847—1910/ od książąt Druckich-Lubeckich, a wykupił ten majątek w 1907 roku. Zbudowano wtedy dwór, ogrodzono teren, założono park.
Od 1925 roku opiekunem parku i ogrodów był Stanisław Gumuła, syn stangreta. Gumułowie to była rodzina stolarzy. Córka Gumulanka chodziła później do szkoły podstawowej ze mną /Wanda/.
Stanisław Gumuła pracował w majątku aż do około 1945 roku. W 1944 roku rodzina Olszowskich opuściła Opatów i osiedliła się w Opatkowicach k. Krakowa.
Pałac w Jacentowie nie został zniszczony w czasie wojny. W 1945 roku urządzono w nim filię szpitala opatowskiego. W następnych latach była tu 2-letnia Szkoła Rolnicza, potem Państwowy Ośrodek Maszynowy, firma PPU-Marol, filia Fabryki na Żeraniu produkująca filtry do ciągników. Ostatnio była tu stacja diagnostyki pojazdów. To tu w latach 80-tych stał komin wysokościowy, który malowałam przed wyjazdem na wyprawę górską do Afryki /Wanda/.
W 1996 roku gmina Sadowie sprzedała prywatnemu nabywcy pałac za 1,5 mld. złotych. Jest tu teraz hotel „Magnat” /Zdjęcie nr 6/.
Rozdział III. Rodzice mamy
Mama mojej mamy to Wiktoria Baran /z domu Kasprzyk/ żyła w latach 1891—1973 /Zdjęcie nr 7/. Wyszła za mąż w 1911 roku za Piotra Barana z Chmielowa /Zdjęcie nr 8/. Ojciec mamy żył w latach 1880—1945. Zmarł na serce jeszcze w czasie wojny.
Mieszkali w Gromadzicach, początkowo w centrum wsi koło kościoła, a potem w wyniku podziału kolonii i scalania gruntów, przenieśli się do górnej części wsi, przy drodze do Jacentowa. Zbudowali tu dom na otrzymanej działce. Dom został zbudowany z materiałów po rozbiórce pierwotnego domu na dole wsi.
Małżeństwo Wiktorii z Piotrem było aranżowane przez rodziców. Wiktoria była młoda, miała 18 lat, a Piotr był starszy od niej o 11 lat. Był jednak majętny w ziemię. Piotr pracował też w kopalni gliny w Chmielowie, gdzie nabawił się choroby żołądka. Mama pamięta jak Wiktoria piekła placki na sodzie dla Piotra. Podczas I Wojny Światowej służył w wojsku. Spędził parę lat na wojnie rosyjsko-japońskiej w górach Kaukazu. Piotr Baran był synem Tomasza Barana z Chmielowa i Agnieszki. Miał dwóch braci Andrzeja i Jana oraz trzy siostry Mariannę, Wiktorię i Helenę.
Wiktoria, mama mojej mamy, była bardzo dzielną i zaradną osobą. We wspomnieniach mojej mamy jest wyjątkowo piękną kobietą. Piotr, jej mąż, był bardzo o nią zazdrosny i często w przykry sposób dawał jej o tym znać.
Wiktoria i Piotr mieli dwóch synów Leopolda /żył w latach 1913—1983/ mieszkającego później w Lulkowie koło Torunia i Bogdana /1919—2007/ mieszkającego z matką oraz cztery córki: Krystynę /1922—1940/, Aurelię /1924—2008/, Irenę /ur. w 1926 roku, mieszkającą do dziś w Krakowie/ oraz Jadwigę /mieszkającą w Starachowicach/. Zdjęcia rodzeństwa Ireny to fotografie nr 9, 10, 11, 12, 13.
Wiktoria była przede wszystkim zdolną i cenioną krawcową w całej okolicy. Szyła nie tylko swoim licznym kuzynom i ich znajomym ale też dla dworu w Miłkowie i dla rządcy Gromadzic. Ubierano się wtedy w gorsety, koronki, kapelusze, pióra. Były to dla mamy damy, które ona podziwiała.
Wiktoria miała w domu dużo magazynów mody. Prowadziła też nieformalną szkołę nauki krawiectwa. Miała po kilka uczennic w roku. Od niektórych pobierała opłaty, inne pomagały w gospodarstwie lub odpłacały się produktami rolnymi.
Podczas wojny, gdy nie można było dostać materiałów, Wiktoria szyła odzież dla najbliższej rodziny z koców lub worków pozostawionych przez Niemców. Farbowała też i przerabiała stare ubrania. Mąż Piotr był chorowity. W czasie wojny dostał ataku serca w 1944 roku. Zawieziono go do szpitala niemieckiego w Jacentowie. Tam Niemiec dał mu zastrzyk ale ojciec zmarł.
Wiktoria opowiadała też Irenie jak w czasie I-ej wojny była w odwiedzinach u męża na froncie. Była tam razem z synem. Było nawet w rodzinie zdjęcie z tego czasu ale gdzieś zaginęło. Tak to wtedy wyglądało, że rodzina mogła jechać na front odwiedzić swojego bliskiego.
Po śmierci Piotra Barana cały trud utrzymania rodziny i gospodarstwa spadł na Wiktorię. Musiała utrzymać dorastające dzieci mieszkające wciąż z nią. Dawała sobie świetnie radę ciężko pracując. Inwestowała w swoje gospodarstwo dokupując ziemie /2 morgi/ i maszyny rolnicze. Kupiła kierat a nawet patefon do muzyki. Z tym patefonem chodzili później jej bracia po wsi, grali muzykę, bawili się, tańczyli.
To były również czasy gdy w domu piekło się chleb w piecu chlebowym. Wraz z chlebem piekło się podpłomyki, na które czekały zwłaszcza dzieci.
Ja babcię Wiktorię pamiętam jak dawała dzieciom jabłka kosztele, które przechowywała przez całą zimę na strychu lub w piwnicy. Smak słodkich koszteli pamiętam do dziś. Pamiętam też jej „garus”, taki barszcz z jabłek zabielany mlekiem, który jadło się z ziemniakami.
Babcię pamiętam też opatuloną dużymi wełnianymi chustami.
W czasie wojny, gdy trudno było o mąkę, Wiktoria mełła na żarnach jęczmień i z niego później piekła chleb. Olej rzepakowy można było wycisnąć samemu z zebranych nasion w specjalnej prasie u jednego z mieszkańców Zagaja-Gromadzic. Oczywiście to wszystko robiło się potajemnie, bo w czasie wojny oficjalnie taki proceder był zakazany przez okupanta niemieckiego.
Rozdział IV. Babcia Salomea /22.X.1874—1968/
Babcia Salomea to była babcia mojej mamy — Salomea Kasprzyk z domu Styczeń, córka Franciszka Stycznia i Marianny z Kwiatkowskich /dom rodzinny w Henrykowie/. Wyszła za mąż za Kasprzyka z Chmielowa, z którym miała 6 lub 8 dzieci. Po śmierci męża ponownie wyszła za mąż za Józefa Barańskiego. Salomea była szykowną kobietą. Ubierała się w gorsety, suknie z halką, kapelusze. Salomea pod koniec swojego życia mieszkała w Gromadzicach w pobliżu swojej córki Wiktorii czyli mamy mojej mamy. Mieszkała w domu Kasprzyków razem z synem Stefanem i jego żoną. Często przychodziła do Wiktorii. Miała tu w starej kuchni za piecem ogromną szafę, w której trzymała swoje skarby: stroje, szale, gorsety, halki, korale, kosmetyki. Te ostatnie trzymała w garnku. Szafę tą trzymała u swojej córki Wiktorii bo jej synowa niechętnie na nią patrzyła. Była to dziwna kobieta, kłótliwa, napastliwa, potrafiła kraść rzeczy takie jak np. serwis porcelanowy z domu babci Wiktorii. Zamykała chleb na kłódkę przed Salomeą. Być może była to kobieta chora.
Mój brat Janusz wspomina szczególnie używaną przez Salomeę szkatułkę z różowym pudrem, którym pokrywała swoje policzki. Niemal w każdą niedzielę przychodziła do córki aby ubrać się odświętnie do kościoła. Starała się wyglądać elegancko i z szykiem. Ja, oprócz pudru na policzkach, pamiętam jej szalik na szyi ze stylonowej pończochy, to też był jej styl i szyk. Robiła też sobie loczki. Opowiadano w rodzinie, że gdy była młodsza to zapraszano ją do okolicznych dworów. Dziedzice doceniali jej urodę i inteligencję, grywała ponoć z nimi w karty. Podobno raz przegrała większą sumę. Według opowiadań naszej mamy, gdy podczas wojny były problemy z opałem, to rządca Gromadzic przywoził jej węgiel pod dom. Tenże rządca często przejeżdżał obok jej domu tzw. „linijką” w kierunku Jacentowa.
Salomea przychodziła także do domu córki Wiktorii po jedzenie. Żaliła się wtedy na złą synową, która zamykała jej jedzenie w kredensie. Traktowała ją jako darmozjada. Mój brat Janusz wspomina Salomeę tak: „Gdy miałem w szkole pierwsze lekcje z historii Polski, wykorzystałem prababcię jako uzupełniające źródło wiedzy. Pytałem ją np. jak wyglądały czasy zaborów, które przecież znała z autopsji i czy widziała żołnierzy austriackich i rosyjskich itp.”
Salomea zmarła w 1968 roku w Gromadzicach po krótkiej chorobie, miała 95 lat. Salomea miała ośmioro dzieci:
1) córkę Joannę /1900—27.XII.1984/, która wyszła za mąż za Jana Kozieła z Sadowia. Mieli oni czwórkę dzieci: