E-book
7.35
drukowana A5
33.88
Zwyczajnie niezwyczajni

Bezpłatny fragment - Zwyczajnie niezwyczajni

Objętość:
196 str.
ISBN:
978-83-8155-165-6
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 33.88

Wstęp

Wbrew często powtarzanym, ale całkowicie nieprawdziwym opiniom, człowiek nie przychodzi na świat jako „biała, niezapisana karta”. Na której dopiero życie wypisze swj tekst.

Juz w momencie poczęcia, a potem urodzenia jesteśmy bogato „zapisaną kartą” poprzez oddziedziczone po przodkach geny. Determinujące nie tylko kolor naszych oczu, karnację skóry, ale i nasz temperament, zdolności, a nawet skłonności i to nie tylko do pewnych chorób.

Nie znaczy to jednak, że na naszej „kartce” nie zostało ani-ani pustego miejsca. Owszem — pozostało go sporo. I zapisujemy je sami. I zapisują je inni ludzie. A także i nawet rzeczy, z jakimi się stykamy.

Człowiek staje się po części tym, co zobaczył, przeżył i przemyślał. Kształtuje go wiara w Boga, którego czci i niewiara i inne bogi. Opowiadane mu w dzieciństwie bajki. I książki, jakie sam przeczytał. Miejsca, jakie odwiedził. I — czy przede wszystkim — ludzie, z którymi sie zetknął. Ci, których kochał, szanował i podziwiał. I ci, których nie lubił, którymi gardził lub których nienawidził.

Pisałam już o najważniejszych w moim życiu i dla mojego życia ludziach. Tych najbliższych — pradziadkach, dziadkach i rodzicach oraz innych członkach rodziny. Mojej własnej i tej, do której weszłam poprzez małżeństwo. Poświęciłam im wiele miejsca w swoich książkach wspomnieniowych: „Chochlą i mieczem”, „Czas zapamiętany”, „Panienka w PRL-u”, „Listach do Jasia” i „Listach do Jędrusia”. Można ich sylwetki, ich słowa, powiedzenia, reakcje odnaleźć w osobach bohaterów moich powieści z wielotomowego cyklu „Wschodów i zachodów”.

Ale byli i inni, z którymi nie łączyły mnie ani więzy krwi, ani powinowactwa. Wcale nie mniej dla mnie i mojej własnej „karty” ważni. Odcisnęli oni bardzo znaczący ślad w mojej „księdze życia”.

Otrzymałam od Losu przeogromny dar — pojawili się bowiem w moim życiu na długo, na krótko lub na mgnienie ludzie zwyczajnie niezwyczajni. Powszechnie znani lub znani jedynie w wąskim gronie ze swoich zwyczajnie niezwyczajnych przymiotów charakteru oraz swoich dokonań.

Im wszystkim zawdzięczam bardzo-bardzo wiele. Ich słowom, ich postawom, ich przemyśleniom, zachowaniom, a także ich wewnętrznym przemianom. Z ogromnie długiej listy tych zwyczajnie niezwyczajnych osób wybrałam tylko trzydzieści i jedną. I im poświęciłam swoje o nich wspomnienia. Ale bardzo chciałabym, aby starczyło mi życia, aby napisać także i o pozostałych. Równie dla mnie ważnych. Za których obecność w moim życiu jestem Dobremu Losowi nieskończenie wdzięczna.

Jerzy Mikke

Dlaczego Jerzy Mikke jako pierwszy? Nie był przecież pierwszym zwyczajnie niezwyczajnym człowiekiem, którego dane mi było poznać. Ale to on zainspirował mnie do spisania tych wspomnień. Był bowiem autorem audycji radiowej „Wizerunki ludzi myślących”. Audycja była niezwykła ze względu na jej pomysłodawcę i autora, na prezentowane w niej osoby, ale także na czasy, w których była emitowana. Czyli w okresie jak najbardziej realnego socjalizmu. Jerzy Mikke zapraszał wówczas do Polskiego Radia i rozmawiał z ludźmi, którzy nigdy nie przestali myśleć i mądrze, i pięknie. I którzy i mądrze, i pięknie swoje myśli przekazywali. Była to jedna z najciekawszych i najbardziej wartościowych audycji emitowanych przez Polskie Radio. Dodam — nie tylko wtedy.

W dzieciństwie Jerzy Mikke — cytując Broniewskiego — nie był głaskany po głowie i nie pijał ptasiego mleka. Ale nie miał też i pod górkę. Wcześnie osierocony wychowywał się w domu swego stryja. Tak, jak wychowywani byli chłopcy tamtych lat. W duchu patriotycznym, z naciskiem na dyscyplinę — nie tylko zewnętrzną, ale i wewnętrzną. W poszanowaniu tych wartości, które w rodzinach ziemiańskich były od wieków poważane. Opowiadał, że właśnie wtedy polubił historię, nauczył się myśleć po swojemu czyli samodzielnie (także o historii) i polubił konie. Te dwie miłości — do koni i do historii — przetrwały do końca jego życia. Choć doszły do nich potem i inne.

Stefan Bratkowski w swoim wspomnieniu o Jerzym określił go jako wzór państwowca. Najbardziej chyba krótkie i najbardziej trafne określenie jego poglądów politycznych. Zawsze na pierwszym miejscu widział i stawiał to, co najważniejsze i najcenniejsze dla państwa. Na drugim lub jeszcze dalszym to, co ważne dla jakiejkolwiek partii, jej wodza czy jakiejś grupy ludzi. A jeszcze dalszym — jednostek.

I tak właśnie postępował. Jak państwowiec.

Był zdecydowanym przeciwnikiem Powstania Warszawskiego. Uważał, że był to zryw powtarzający lub nawet przekraczający wszystkie błędy poprzednich powstań — Listopadowego i Styczniowego. Przewidywał jego tragiczne następstwa dla Warszawy i jej mieszkańców. Ale mimo to w Powstaniu brał czynny udział. I walczył do końca z całym oddaniem, odwagą, poświęceniem i determinacją.

Po wojnie ukończył studia na wydziale historii. Ale co ze swoimi studiami i po swoich studiach miał i mógł robić? Uczyć zafałszowanej historii? W szkole? Na uniwersytecie? Pisać książki i sztuki, filmowe scenariusze podlegające cenzurze? Czyli fałszujące historię?

Wybrał Polskie Radio. A w Polskim Radio redakcję reportaży literackich. Był „Rok Mickiewicza” więc Jerzy Mikke popularyzował z właściwą sobie inicjatywą, pomysłowością, fantazją i rozmachem twórczość naszego wieszcza. Potem „Rok Słowackiego”. Potem Norwida. Potem Krasińskiego. A do tych wieszczów nawet pierwszy cenzor Ludowej Rzeczypospolitej nie mógł się przyczepić. Byli przez sam Komitet Centralny (jeszcze) tolerowani.

A potem powstał pomysł audycji „Wizerunki ludzi myślących”. Jerzy wynajdywał samych Wielkich i Największych w myśleniu. W jego audycji występowali lub opowiadali o nieżyjących już „ludziach myślących” m. inn. prof. Tatarkiewicz, prof. Kotarbiński, prof. Maria Ossowska, prof. Maria Janion, prof. Felicjan Loth. Lista rozmówców Jerzego jest bardzo długa. On sam powiadał, że wizerunki ludzi myślących są przeznaczone dla ludzi myślących. Wierzył — nie bezpodstawnie — że jest ich bardzo wielu.

Audycje nadawano w latach siedemdziesiątych. Obecnie czasami są wznawiane. Oczywiście tylko te, których nagrania dotrwały i przetrwały. Czyli niewiele. Ale nic a nic nie straciły na swoim profesjonalizmie i swojej wartości. Bo myśli, które były tam wypowiadane — piękne myśli wyrażane pięknym językiem — po prostu się nie starzeją.

Jerzy nie należał do „Solidarności”, ale rozumiał znaczenie tego ruchu dla Polski. Dla jej przyszłości. Więc go popierał. Z całą właściwą sobie energią. A w okresie jej karnawału był jednym z inicjatorów dziennikarskiego „Forum”.

W siedzibie Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich, pod życzliwym patronatem prezesa SDP, red. Stefana Bratkowskiego, co tydzień toczyły się dyskusje. Do stołu prelegentów zapraszano znaczące wówczas postacie życia politycznego. A dyskutować z nimi, polemizować i spierać się mógł — teoretycznie — każdy. Teoretycznie, bo przychodziło na te spotkanie tak dużo osób, że gdyby każdy z przybyłych chciał powiedzieć choć jedno zdanie, „Forum” nigdy nie miało by końca. A i tak każde kończyło się późno w noc.

Tak naprawdę i najlepiej zapamiętałam pierwsze i ostatnie, choć uczestniczyłam we wszystkich.

Temat pierwszego wybrał (narzucił?) Jerzy Mikke. Problem pozornie odległy od ówczesnych wydarzeń, bo o królu Stanisławie Auguście. Najbardziej znienawidzonej przez Jerzego postaci w historii Polski, a może nawet świata i wszechświata. Potrafił jednak tak znakomicie, tak zręcznie i tak ciekawie poprowadzić tę — pozornie daleką od realiów — dyskusję, że stała się wciągająca i pasjonująca. Jak każda dyskusja z udziałem Jerzego Mikke.

Ostatnie „Forum” miało miejsce niemal w przeddzień 13 grudnia 1981 roku. Wtedy to towarzysz Kubiak, uchodzący za liberała PZPR oraz prof. Władysław Bartoszewski, wówczas jadowicie antykomunistyczny działacz opozycji, ścięli się tak ostro, że doszło niemal do rękoczynów. Profesor Bartoszewski na uspokajające słowa tow. Kubiaka wykrzyczał prorocze: Zaufać? Wam? A czy jest choć jedna obietnica, której wy, komuniści, żeście dotrzymali?

No i w dzień czy dwa później załomotano nocą do drzwi profesora, aby go wywieźć w — wtedy nieznane — miejsce internowania.

Oni przyszli także i po Jerzego Mikke. Tyle, że do mieszkania jego żony, gdzie był zameldowany. A nie do mieszkania kobiety, z która mieszkał, ale u której zameldowany nie był. Można więc powiedzieć, że nieprzestrzeganie szóstego przykazania okazało się dla Jerzego zbawcze.

Od strony dziennikarskiej, publicystycznej, a także pisarskiej, dramaturgicznej czy politycznej Jerzy Mikke był człowiekiem niezmiernie poważnym i poważanym. Od strony męsko-damskiej z tą powagą i poważaniem było trochę lub całkiem inaczej. Stefan Bratkowski napisał o Jerzym, że był urodzonym państwowcem, ale o temperamencie Casanowy. To prawda. Najładniejsze i najsłynniejsze panie drugiej połowy minionej epoki, czyli XX wieku, jeśli nie miały z Jerzym romansu, to bardzo chciały go mieć. I — jeśli się go znało — nie ma co się im dziwić. Przystojny, szarmancki, błyskotliwy, elegancki — podobał się paniom. Bardzo. A nawet — za bardzo.

Mimo jego wybuchowego charakteru, ostrego języka i bezkompromisowych sądów miał wielu przyjaciół także wśród mężczyzn. Wydawało się, że znał wszystkich, którzy mieli znaczenie lub wywierali wpływ na politykę, kulturę, dziennikarstwo. Na spotkaniach w jego ciasnym mieszkaniu na Placu Wilsona (był sąsiadem Jacka Kuronia) bywały same największe i najznakomitsze nazwiska. Wyłączając nazwiska polityków z PZPR. Tych gościnne progi Jerzego Mikke onieśmielały i nie zachęcały do ich przekroczenia. Przyjaźnił się z Janem Olszewskim, braćmi Kaczyńskimi i całą prawicą z okresu przed- i solidarnościowego. Ale także z wielu wybitnymi pisarzami, dramatopisarzami, reżyserami, dziennikarzami, naukowcami. Dziś powiedzielibyśmy — ówczesnymi VIP-ami i celebrytami. Z naciskiem na tych pierwszych.

Był człowiekiem, który zadziwiał swoją pracowitością. Był czynnym dziennikarzem, dramatopisarzem i działaczem politycznym. A oprócz tego miał czas na poznawanie nowych ludzi, na dyskusje, na spotkania przy kawie, winie i/lub koniaku, na brydża. No i uwodzenie pań.

Pracowałam z nim (i dzięki niemu) w „Przeglądzie katolickim”. Piśmie, które powstało w latach osiemdziesiątych z inicjatywy ówczesnego prymasa kardynała Józefa Glempa i gromadziło największe dziennikarskie sławy. Prawie wszyscy, a w każdym razie wielu z tych, którzy się przez to pismo choćby przewinęli, zajmowało potem bardzo wysokie stanowiska. W rządzie, w partiach politycznych, w urzędach, ambasadach. Jerzy Mikke powiedział kiedyś żartobliwie, że „Przegląd katolicki” jest jak orle gniazdo. Bo wyfruwają z niego coraz to nowe młode orły. I tak było.

Był bardzo egocentryczny i wysoko się cenił. Mogłoby się wydawać, że te dwie cechy jeśli nie całkiem wykluczają, to jednak bardzo utrudniają zawodową współpracę. No i rzeczywiście — łatwy we współpracy nie był. Kolegia redakcyjne z jego udziałem bywały tak burzliwe, że niekiedy się obawiałam, że Jerzy podczas dyskusji i kłótni dostanie wylewu lub zawału. Był impetykiem i cholerykiem. Potrafił tak wyrżnąć w biurko (ze sklejki „drewnopodobnej”), że pękało pod uderzeniem jego pięści. A kiedy trzaskał drzwiami to te nie-dębowe wysuwały się z zawiasów. Ale jednocześnie bardzo wspierał młodych dziennikarzy, jeśli uważał, że są zdolni. Pamiętam jak na kolegium obdarzył (co nie było w zwyczaju) oklaskami artykuł nowo przyjętej do pracy, młodziutkiej dziennikarki. Życzył jej sukcesów i przepowiadał powodzenie w zawodzie. Bez cienia zazdrości, a tym bardziej — zawiści.

Uwielbiał być uwielbiany, podziwiany i wychwalany. Ale nie skąpił uznania tym, którzy dobrze pisali, właściwie postępowali, byli utalentowani.

Zaprosił mnie na premierę swojej sztuki „Niebezpiecznie panie Mochnacki” wystawianej w teatrze „Ochota”. Przyjmował gratulacje w przeświadczeniu, że są mu należne. Ale przyznał — bez żadnej grzecznościowej obłudy — że swój sukces dzieli z reżyserem i aktorami. I że jego sztuka dzięki reżyserowi i aktorom zyskała na swej wartości. Podobnie było z filmem telewizyjnym o Zygmuncie Auguście i „zygmuntowskich czasach”.

— Sztuka jest dobra — powiedział — ale reżyser i aktor (główna rolę grał Jerzy Trela) sprawili, że stała się bardzo dobra.

Kiedy zaczęła się kampania prezydencka — ta pierwsza niezależna — stanął na czele Komitetu Wyborczego Lecha Wałęsy w Warszawie. Nie dlatego, że osobiście Lecha Wałęsę specjalnie lubił. Powiedziałabym nawet, że nie przepadał za nim jako człowiekiem. Ale przewidywał, że w tamtej sytuacji tylko Lech Wałęsa może wygrać ze Stanem Tymińskim i że tylko Lech Wałęsa jest w stanie zapanować nad porewolucyjnym chaosem. Kiedy krytyka, a potem bezprecedensowa nagonka lewej strony Solidarności (późniejsza Unia Wolności) jej przewodniczącego, zagroziła jego wygranej, Jerzy Mikke zastosował prościutki, ale niebywale skuteczny manewr. Zapożyczony od przyjaciela, Stefana Kisielewskiego.

Stefan Kisielewski opublikował kiedyś słynny „Alfabet Kisiela”. Była to wyliczanka sławnych nazwisk, ale bez słowa komentarza. Ci, którzy zostali wymienieni w tym alfabecie — od Andrzejewskiego po Żukrowskiego — zapewne woleliby zapaść się pod ziemię lub stracić rękę lub nogę niż znaleźć się na tej liście hańby. Jerzy Mikke zrobił pododbnie. W tygodniku „Solidarność” ogłaszał — też bez słowa komentarza — nazwiska ludzi, którzy zamierzali oddać swój głos na Lecha Wałęsę. Aż kręciło się w głowie od znakomitych nazwisk: najbardziej szanowanych profesorów, artystów, lekarzy, znanych publicystów i ludzi może bardziej zwyczajnych, ale powszechnie znanych, lubianych, obdarzanych szacunkiem i autorytetem.

Warszawski sztab wyborczy dowodzony przez Jerzego Mikke działał w dzień i w nocy. Kiedykolwiek się tam zajrzało zawsze można go było spotkać. Zdawałoby się, że nie podlega ludzkim słabościom, nie potrzebuje snu ani odpoczynku.

Jeszcze potem zapragnął mieć własne pismo. Nazwał je „Polska dzisiaj”. Miało propagować tę wartość, którą cenił najwyżej — szacunek dla swojego państwa. Dumę ze swojego państwa. Stawianie spraw państwa nad każdą inną sprawę. I założył to pismo. Tyle, że bez wsparcia polityków i wsparcia finansowego nie mógł wydać więcej niż kilka numerów. A politycy już wtedy zaczęli postępować dokładnie odwrotnie od idei, jakie miało krzewić pismo Jerzego.

Rozczarowany, wycofał się z życia politycznego. Może nie do końca, ale nie wkładał już w nie całej duszy i całego serca. Całego siebie.

Dużo pisał. Czasem teksty dziennikarskie, publicystyczne, ale przede wszystkim eseje i sztuki historyczne.

Córka Jerzego po śmierci ojca napisała w nekrologu, że mądrze żył i dzielnie umierał. Rzeczywiście — nie wiedziałam nikogo, kto by tak pogodnie i tak dzielnie odchodził ze świata. Byłam dziennikarką, która przeprowadzała z nim ostatni wywiad. Traktował ten wywiad jako rodzaj swojego testamentu. Był już bardzo słaby i wiedział, że jego czas dobiega kresu. Ale przyjmował mnie — niezmiennie elegancki — doskonałym gatunkowo czerwonym winem i czarował swoja erudycją, mądrością i przeogromnym wdziękiem. Przypominał Petroniusza i ostatnią ucztę, jaka wydał dla przyjaciół. Autoryzowałam ten wywiad na dwa dni przed jego śmiercią. Jeszcze dopieszczał swoje wypowiedzi. Potem zszedł do szpitalnego telefonu zainstalowanego na korytarzu i powiedział naczelnemu „Tygodnika Solidarność”, że wywiad jest skończony. I że zdołał w nim powiedzieć to wszystko, co chciał przekazać tym, którzy pozostają. Dodał: " Tym, którzy zostaną w Polsce. I będą za Polskę odpowiedzialni”.

Odprowadzały go na cmentarz tłumy przyjaciół, czytelników, znajomych i znajomych znajomych. A także całe mnóstwo pań. Tych, które kochał, które kochały jego, albo przynajmniej pragnęły, aby je kochał. Choćby na mgnienie. „Państwowiec o temperamencie Casanowy”. Człowiek myślący.

Stanisław Jankowski — „AGATON”

Było to w jednej z pierwszych klas szkoły podstawowej. Zadanie domowe: narysować Trasę W- Z. Czyli przebój budowlany tamtego właśnie roku, a może nawet i wielu tamtych lat. Najpierw poszliśmy z cała klasą na wycieczkę. Cóż to było za przeżycie — ruchome schody! Pierwsze ruchome schody, jakie widziałam w swoim życiu. No i pierwsze w Warszawie. Pierwsze w Polsce. Widok, jak z popularnej wówczas piosenki: „Na prawo most, na lewo most, a dołem Wisła płynie…”.

Z rysunkiem miałam problemy i dlatego na zawsze go zapamiętałam. W narysowaniu Trasy WZ pomagał mi tata, starając się, aby rysunek nie wypadł za bardzo udolnie. Ale i tak dostałam piątkę. Ani wtedy, ani przez wiele następnych lat nie wiedziałam, że Trasa W-Z to dzieło architekta Stanisława Jankowskiego. A przez wiele następnych lat nie wiedziałam, że Stanisław Jankowski to legendarny „Agaton”, okupacyjny zrzutek z Anglii, niezrównany specjalista w okupacyjnej legalizacji, czyli podrabianiu ausweisów i najrozmaitszych dokumentów, które dawały tysiącom polskich konspiratorów, agentów podziemnego wywiadu, osobom poszukiwanych przez gestapo i ukrywającym się możliwość przeżycia lat okupacji niemieckiej. Lub zwiększały szanse takiego przeżycia.

Stanisław Jankowski był też arcymistrzem w wymyślaniu i wykonywaniu skrytek na nielegalne dokumenty, a także (lub przede wszystkim) broń.

Książkę jego autorstwa „Z fałszywym ausweisem w prawdziwej Warszawie” przeczytałam dopiero w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Przedtem tego rodzaju wspomnienia nie były przez cenzurę ani mile, ani w ogóle widziane. Autor wspomina zresztą o tym w przedmowie do książki.

Przeczytałam Z fałszywym ausweisem… z zainteresowaniem większym niż wielkie. Bo opowiadała nie tylko o niezmiernie interesującej, a nieznanej mi dziedzinie działalności konspiracyjnej, ale opisywała tamten czas w sposób niezwykle barwny i żywy. A napisana była pięknym językiem. Już wtedy bardzo chciałam poznać, choćby przelotnie, jej autora.

Dodam, że zafrapował mnie jeszcze jeden wątek tej opowieści. Zbierałam wtedy materiały do książki o najbardziej kochanych kobietach i mężczyznach. A miłość młodziutkiej Hanny Woyzbunówny do starszego o niemal pokolenie (bo dwukrotnie) Stanisława Jankowskiego była jakby skrojona na tę poszukiwaną przeze mnie miarę kochania.

Pracowałam wówczas w redakcji któregoś z „Przeglądów…", chyba „Tygodniowego”. Prowadziłam w nim rubrykę o najcenniejszych pamiątkach rozmaitych sławnych i powszechnie znanych ludzi. Zatelefonowałam do Stanisława Jankowskiego z prośbą, aby opowiedział, który z posiadanych przez niego przedmiotów uważa za najcenniejszy w sensie emocjonalnym. Czyli co — mówiąc bardziej obrazowo — próbowałby ratować z płonącego domu jako symbol swojej przeszłości lub symbol najbardziej znaczącego fragmentu swoich dziejów. Stanisław Jankowski poprosił o tydzień do namysłu: Wie pani, to bardzo trudna sprawa. Tak długo żyję. Miałem bardzo ciekawe i barwne życie. Trudno będzie dokonać selekcji wśród tak wielu, czy — nieskończenie wielu- pamiątek. Po tygodniu zaprosił mnie do swojego mieszkania.

Co mnie zdumiało podczas tego spotkania? Jakie było moje pierwsze wrażenie? Skromność mieszkania. Pan Jankowski mieszkał na najwyższym (jednym z najwyższych?) piętrze bloku przy ul. Marszałkowskiej, na tyłach dawnego „Sezamu”. Wyobrażałam sobie, że architekt, który pracował na bardzo-bardzo eksponowanych stanowiskach, odbudowywał Skopje, opracował plan odbudowy Chimbote w Chile (też zniszczonego przez trzęsienie ziemi), był ekspertem Międzynarodowego Czerwonego Krzyża w Genewie, współpracował przy odbudowie wietnamskich domów zburzonych wojennymi nalotami i w tak wielu innych miejscach, że nie wspomnę o zasługach w odbudowie Warszawy, musi być człowiekiem bardzo zamożnym. I jako taki mieszka w imponującej rezydencji. Jak wielu jego kolegów ”po fachu”. A tu — zwyczajne mieszkanie w zwyczajnym domu.

Za to wyraźnie przez Stanisława Jankowskiego lubiane. Zaprowadził mnie do okna, pokazał panoramę miasta. Czułam — dla niego nie tylko pięknego, ale najpiękniejszego na świecie. Wtedy jeszcze nie było tych licznych i wcale nie najpiękniejszych wieżowców na Ścianie Zachodniej. Ale kto wie — może i one spodobały by się mojemu gospodarzowi? Miałam bowiem wrażenie, że nie ocenia on Warszawy jedynie po jej architektonicznym wystroju. Że tak, jak ktoś zakochany, patrzy na obiekt swego uczucia bardzo nieobiektywnym okiem. I podziwia za wszystko. Przede wszystkim za to, że jest. Że z n o w u jest. Że powstała z martwych.

Żona Stanisława Jankowskiego, pani Hanna Woyzbun-Jankowska przyszła do domu dopiero pod koniec naszej rozmowy. I zgorszyła się, że pijemy herbatę w szklankach bez spodeczków, wstawionych w metalowe i wcale niepiękne uchwytniki. Zaparzyła świeżą. Podała ciasteczka, chyba pospiesznie zakupione w cukierni „Hortexu”, która znajdowała się na parterze domu i wtedy uchodziła za niezmiernie ekskluzywną. A kiedy podawała nam herbatę i te ciasteczka, przypomniał mi się fragment z książki „Piękna Helena”: I zapomniał wszystkich trosk swoich, lecz nie w winie był czar.

Wcześniej, kiedy czytałam książkę o fałszywym ausweisie, próbowałam wyobrazić sobie panią Hannę „Krystynę”. Stanisław Jankowski pisał, że była śliczna. I nieprawdopodobnie odważna. Ja zobaczyłam jedynie dystyngowana, miłą, ale starszą już panią. Odniosłam jednak wrażenie, że dla pana Jankowskiego nadal była tą samą śliczną kilkunastolatką, którą 30 lipca 1944 roku wiózł na ramie swojego roweru przez Most Poniatowskiego, odwożąc ją na miejsce powstańczej zbiórki. A — w kilka lat później — czekającą w tłumie ludzi na tych, którzy przypłynęli z Anglii. Pełni obaw o to Wielkie Niewiadome, jakie czekało ich w Polsce.

Byłam bardzo ciekawa, o jakiej pamiątce opowie mi pan Stanisław Jankowski. Ponieważ pisał w swojej książce, a mnie opowiadał o tak wielu rzeczach, które wiązały i związały się z jego życiem myślałam, że będzie to coś bardzo szczególnego. On chyba też przewidział to moje oczekiwanie na jakąś nadzwyczajność, bo powiedział: Pewnie panią zaskoczę, ale myśląc nad tym, co mi pani zadała do myślenia, wybrałem „spadochroniarza”. I pokazał mi malutkiego ludzika, wykonanego z plasteliny. Nad owym ludzikiem rozpięty był mały spadochron zrobiony z białej chusteczki do nosa. Była to figurynka najwyraźniej wykonana przez dziecko. Takie, jakim byłam ja, kiedy rysowałam Trasę W-Z. Tyle, że ta figurynka była najpewniej wykonana całkiem samodzielnie.

Okazało się — przez wnuka pana Stanisława Jankowskiego. Na lekcji polskiego, kiedy dzieci miały plastycznie zilustrować temat: „Mój dziadek”.

Ten — dziś już dorosły mężczyzna — musi chyba czuć się niebywale wyróżniony i dumny, że to jego figurynka znaczyła dla dziadka więcej niż wszelkie medale, ordery i nagrody, jakie kiedykolwiek otrzymał. I w ogóle — niż wszystko inne.

Ale w kilka miesięcy później okazało się, że jest jeszcze coś, co pan Stanisław Jankowski wyróżnił spośród swoich pamiątek. Tyle, że ten przedmiot nie mógł już być przeze mnie opisany, bo na łamach „Przeglądu…” ukazał się tekst o „spadochroniarzu”.

Spotkaliśmy się przypadkiem, w Łazienkach. Pan Stanisław Jankowski był z żoną. Zaprosili mnie na herbatę do kawiarni „Trou Madame”. I tam „Agaton” opowiedział mi o innej pamiątce, której nie mogłam obejrzeć w realu, a jedynie na zdjęciu zamieszczonym w jego książce. Była to pierwsza okupacyjna — i oczywiście nielegalna — pocztówka Wielkanocna, wykonana (wedle pomysłu pana Stanisława Jankowskiego) przez jego późniejszą teściową, a w czasach okupacji „ciotkę” cichociemnych, Zofię Woyzbun. Był to maleńki wianeczek ze słomy, ozdobiony miniaturowymi bibułkowymi kwiatkami. Do wianuszka dołączona była maciupeńka, idealnie podrobiona hitlerowska pieczątka. Tyle że na niej — zamiast niemieckiego orła był nasz tradycyjny wielkanocny kurczaczek. A zamiast niemieckiego napisu — nasze tradycyjne Alleluja.

Eulalia (ALA) Hallayowa

Kiedy ją poznałam wydała mi się młodym, ładniutkim, zgrabnym i kruchym kobieciątkiem. To pierwsze wrażenie okazało się całkiem mylne. Bo pani Ala była wprawdzie fizycznie filigranowa, ale pod względem psychicznym była kobietą z tytanu. Żadne tam kobieciątko.

Pracowałyśmy w Towarzystwie Przyjaciół Dzieci. Ja na stanowisku inspektora, ona instruktora. Ale zapamiętałam ją jako wychowawcę. Nie tylko nietuzinkowego. Nie tylko wybitnego. Ale całkiem unikalnego w swoim pedagogicznym słuchu i pedagogicznej intuicji.

Czy była sympatyczna? Ja polubiłam ją od razu i na zawsze. Ogólnie jednak nie za bardzo za nią przepadano. Była niepokorna, pyskata i chadzała — jak kot — własnymi drogami. Na żadnej organizacyjnej smyczy nie dawała się prowadzić. Nie była więc kimś, kogo można było uznać za wzorowego pracownika: zdyscyplinowanego i podporządkowanemu odgórnym nakazom i zakazom. Przestrzegającego literalnie okólników i przepisów.

Pierwszy konflikt na linii pani Ala — władze TPD przypadł na początek lat 70-tych.

W tamtych latach „trójkąt” wyznaczony ulicami: Bracka — Chmielna (wtedy Rutkowskiego) — Krucza przypominał Dziki Zachód. Było tam dziwnie ciemno, nawet w jasny dzień. O prawdziwym zmierzchu bardzo niechętnie tam zachodzono. Zwłaszcza, gdy się było kobietą. Zbierali się tam bowiem okoliczni i przybywający z innych dzielnic młodzi menele. Wówczas nazywani chuliganami. Chętni do wulgarnych zaczepek, a czasem łaszczący się na damskie torebki lub męskie portfele. Milicja miała ich na oku, ale rzadko interweniowała, bo poważnych podstaw do interwencji na ogół nie było.

Kiedyś przechodziła tamtędy pani Ala. Wydała się chłopakom łakomym kąskiem. Młoda, niebrzydka i na pierwszy rzut oka — bezbronna. Zaczepili. Nie tylko słowami. Któryś uczepił się rękawa jej płaszcza, czegoś zażądał, coś niecnego zaproponował. Musieli się bardzo zdumieć kiedy blond-kobieciątko nie tylko się nie wystraszyło, ale posłało im taką wiąchę, która nawet ich zaskoczyła. Pani Ala nie skorzystała z ich chwilowego osłupienia i ogłupienia. Nie uciekła. Przeciwnie — została i zaczęła rozmawiać. Pytać. Czy rzeczywiście takie wystawanie na ulicy i polowanie na samotne kobiety, straszenie samotnych kobiet to wszystko czego chcą i co ich bawi. Początkowo stawiali się. Potem ona zaproponowała: a jakby załatwiła im lokal, żeby nie musieli wystawać z czerwonymi od zimna nosami na ulicy? I który by urządzili po swojemu? I w którym by robili coś choćby trochę ciekawszego od szlifowania chodników?

Nie uwierzyli w taką możliwość. Ale pani Ala wierzyła. Umówiła się z nimi na następną randkę. Oni mieli znaleźć w pobliżu jakiś pustostan, który by im pasował. A ona obiecała, że ten pasujący pustostan im ofiaruje. Na własność. I że będą mieli coś, co szumnie będą mogli nazwać swoim klubem.

W TPD wzruszono ramionami na jej propozycję. Owszem — TPD prowadziło w każdej warszawskiej dzielnicy duży ośrodek, a ośrodek nadzorował całe mnóstwo świetlic podwórkowych, ale trudno było sobie wyobrazić świetlicę dla takich osobników. Teraz nazywanych „trudną młodzieżą”, „niedostosowaną społecznie” lub innym poprawnie politycznym (czyli eufemistycznym) określeniem. Wtedy mówiono po prostu „łobuzy”. No, bo byli łobuzami. I to jakimi!

Pani Ala pokonała jednak wszelkie trudności, opory i przeciwności. Chłopcy dostali lokal znajdujący się pomiędzy dzisiejszym Domem Jabłkowskich i sąsiednią kamienicą. Dom Jabłkowskich i ta kamienica nie wyglądały wtedy tak dostojnie jak dziś. Wtedy były bardzo okropne.

Lokal — w odniesieniu do pomieszczenia zdobytego przez panią Alę — to powiedziane bardzo na wyrost. Ot, suterena, nieotynkowana i brudna do niemożliwości. Nawet nie wiem czy jakieś okno w niej było. Pani Ale sobie tylko wiadomymi czarami zapędziła łotrzyków do roboty. Nikt nie wierzył, że zechcą, że starczy im cierpliwości, że zdołają z tego niczego zrobić jakiekolwiek coś. Zechcieli. Starczyło im cierpliwości. Zdołali. Nie był to na pewno ekskluzywny klub, miejsce urokliwe i wytworne. Ale nie była to — czego się obawiano — melina. Panował tam jaki taki porządek, stały krzesła i stoły. A potem przybywało innych sprzętów. Stół do ping-ponga. Radio na tranzystorach. Już nie pamiętam co jeszcze.

Problem był jeden, ale zasadniczy. To nie była świetlica podwórkowa, ani dzielnicowa czyli powszechnie dostępna. Taka, jak inne prowadzone przez TPD. Należała wyłącznie do chłopaków i oni decydowali kto może, a kto nie może wejść. A tak naprawdę prawo wstępu do ich Klubu miała tylko pani Ala.

Było to nie do pojęcia i nie do przyjęcia, bo każda TPD-owska świetlica podlegała organizacyjnej odgórnej kontroli. A w tym przypadku nie dało się jej przeprowadzić. Każda inspekcja kończyła się skandalem. Odsyłani z kwitkiem przedstawiciele Okręgu Stołecznego TPD podnosili alarm. W zasadzie słuszny. Nie można było wszak pozwolić na takie państwo w państwie. Zwłaszcza, że społeczność tego państwa budziła więcej niż wątpliwości i niepokoje.

Kiedyś posłano mnie na inspekcję. Nie wiem czy miałam duszę na ramieniu. Wydaje mi się, że moja dusza tchórzliwie kryła się za moimi plecami i dygotała ze strachu. Otworzył mi drzwi ponury dryblas. Miałam wtedy dwadzieścia kilka lat i nie byłam całkiem brzydka. Więc pewnie dlatego nie zatrzasnął mi ich przed nosem. Ale do środka nie wpuścił. Bo przedstawiłam się jako osoba urzędowa. Więc bez prawa wstępu. Na moje szczęście w świetlicy była pani Ala. Przyszła. Kazała wpuścić. Więc wpuścił.

Trudno moją bytność w tej świetlicy nazwać inspekcją. Bo co właściwie można było skontrolować? A jeśli już nawet, to co nadawałoby się do raportu? Jeśli krytycznego — to owszem — sporo. Pozytywnego — niestety niewiele. A tak naprawdę — nic.

To nie był jeszcze czas narkotyków i dopalaczy. Ale papierosów jak najbardziej. Paliła — i to nieumiarkowanie — pani Ala. Palili — też nieumiarkowanie — jej podopieczni. Nie pili (w świetlicy) wódki. Ale piwo i owszem. Grali w karty. I chyba nie w świnkę ani — tym bardziej — brydża. Tyle, że nie na pieniądze, bo ich po prostu nie mieli.

Czy wobec tego inicjatywa utworzenia dla nich klubu była bez sensu? Odniosłam przeciwne wrażenie. Wrażenie jak największego sensu. Chłopcy nie stali się milusimi, uładzonymi aniołami. Byli jak najdalsi od wzorca dobrze ułożonych młodych ludzi. Ale w jakiś — dla nich zapewne nieuświadomiony — sposób dobrowolnie poddali się pewnym dyscyplinującym oddziaływaniom. Tyle, że jednej tylko osoby. Pani Ali.

Uwielbiali ją. Jeśli powiem, że skoczyli by za nią w ogień i oddali za nią życie to nie będzie to literacka przenośnia. Wydawała im polecenia, a oni wykonywali je bez szemrania i ociągania. Mogła ich sztorcować i żaden nie wzruszył ramionami ani nie odburknął. Nie starała się ich przerobić na kogoś całkiem innego, ale jednak maleńkimi kroczkami, codziennie, pomaleńku ukazywała im inny świat. Z innymi możliwościami. Oswajała ich z rzeczywistością inną od tej, jaką znali. I oswajała otoczenie z nimi. Nie takimi, jakimi byli przedtem. Ale takimi, jakimi mogli się stać.

Na początku mieszkańcy domu i okolicznych domów buntowali się i protestowali. Że nie chcą tej świetlicy w swoim sąsiedztwie. Że się najzwyczajniej o siebie i swoje mienie boją, No i nie chcą mieć obsikanych i zaśmieconych butelkami klatek schodowych.

Pani Ala zarządziła utworzenie klubowej wucetki. Prymitywnej, ale zapobiegającej obszczymurkom. Zakazała śmiecenia. Nakazała mówienie, a przynajmniej mamrotanie „dzień dobry” do sąsiadów. Posłuchali. Po kilku miesiącach i milicja, i mieszkańcy przyznawali — w okolicy zrobiło się jakby bezpieczniej. Kobiety wracały wieczorami do domów nie przyciskając kurczowo torebek do piersi. Potem zdarzyła się rzecz przełomowa — jakiś chuligan spoza kręgu podopiecznych pani Ali coś tam narozrabiał. Kogoś zaczepił, próbował obrabować czy poturbować. Chłopcy go odnaleźli, dali mu taki wycisk, że popamiętał na zawsze. Z rozbójników zmieniali się we wciąż wprawdzie dzikozachodowych, ale jednak szeryfów.

W lecie pani Ala zabierała ich na wycieczki. Najczęściej do lasu. Czasem z nocowaniem. Spali we własnoręcznie skleconych szałasach. Bo o namiotach, śpiworach czy nawet porządnych kocach mowy nie było. Teraz nazwalibyśmy to wyprawami survivalowymi. Wtedy to były wycieczki. Chłopcy bardzo je lubili. To też było dla nich inne życie. Nowe życie. Inna przygoda. Nowa przygoda.

Po jakimś czasie pani Ali udało się wywalczyć dla nich prawdziwy TPD-owski obóz. Było sporo wątpliwości czy ich obecność nie będzie demoralizująca dla zwyczajnych, wprawdzie podwórkowych, ale mimo wszystko mniej zdemoralizowanych od nich dzieci. Stanęło wreszcie na tym, że pojadą. Tym razem były już i namioty, i polowe łóżka, i regularne posiłki. I możliwość kąpieli w rzece. I prymitywny, ale jednak sprzęt sportowy. Piłki nożne, piłki do siatkówki i koszykówki. Rakietki do badmintona. Jednym słowem — luksusy.

Chłopaki zachowywali się wzorowo. Żadnych bójek, żadnych popijaw, jeśli grube słowa to z ograniczeniami. I tak, jak sielsko się rozpoczęło, tak i sielsko by się skończyło, gdyby nie dzień 22 lipca. Czyli największe po 1 maja socjalistyczne święto. Obóz na ten dzień musiał być odpicowany, sztandar na maszcie, uroczysty apel, a wieczorem też uroczyste ognisko z pieśniami, recytacjami i przemówieniami oficjeli. Na ten obóz przyjechała jedna z najważniejszych osób w TPD. Była minister, pani Z.D.

Chłopaki pani Ali nie mieli nic przeciwko Świętu Odrodzenia, choć zapewne nie mieli pojęcia co i kiedy się odrodziło. Nie były to jeszcze czasy politycznych dysydentów, ani nawet hurra-patriotycznie nastawionych dzisiejszych kiboli. Oni nie mieli żadnych politycznych poglądów. Oni najzwyczajniej nienawidzili patetycznego nastroju, stawania na apelach i czczenia czegoś, o czym nie mieli pojęcia. Było to w ich mniemaniu i nudne, i głupie. Tym razem też zademonstrowali swoją osobność i niesubordynację. Podczas przemówienia byłej pani minister poszli grać w piłkę.

No i skandal. Chłopakom niewiele można było zrobić. Ale pani Ali jak najbardziej. Za karę usunięto ją z obozu za to, że nie tylko dopuściła do owego skandalu, ale nie dopatrzyła się w nim antysocjalistycznych treści.

Następnego ranka namioty podopiecznych pani Ali były puste. Chłopcy w nocy opuścili obóz, wrócili do Warszawy i zabarykadowali się w swoim klubie. Nie było sposobu, aby ich stamtąd wykurzyć. Nie było też sposobu, aby zastąpić panią Alę innym wychowawcą. Wprawdzie w TPD pracowało i działało społecznie wielu naprawdę zdolnych, oddanych swej pracy i utalentowanych pedagogów, ale żadnemu nie udało się dogadać z buntownikami. Bo dla rebeliantów pani Ala była niczym papież — władza najwyższa, nieomylna, niepodważalna.

Nie pamiętam już co się stało ze świetlicą na Brackiej, bo odeszłam z pracy w TPD. Odeszła też pani Ala. Dochodziły mnie słuchy, że założyła prywatne przedszkole. Potem — ale tylko podobno — rodzinny dom dziecka.

Jej wychowankowie z klubu na Brackiej dorastali, ale nie zapominali o niej. I tym razem to inni sąsiedzi składali skargi i petycje. Byli to sąsiedzi pani Ali. Nie było im na pewno miło kiedy te zbiry, jak ich określano i za jakich ich uważano, kręcą się po domu, podwórku i okolicy. A kręcili się nieustannie, bo do pani Ali można było przychodzić zawsze, jeśli chciało się z nią pogadać, zwierzyć się jej, a najczęściej — najzwyczajniej z nią pobyć. Była dla swoich zbirów rodzicami, przyjacielem, autorytetem. Domem. Tym wszystkim, czego w życiu nie mieli.

Pani Ala miała dwoje własnych dzieci. Syna i córkę. Były to bardzo udane dzieci. Mądre, zdolne, świetnie wychowane. Bywało, że pani Ala zostawiała je pod opieką swoich brytanów. Pewna, że gdyby ktokolwiek chciał zrobić im krzywdę, nie wyjdzie z opresji cało.

Nikt nie pokusił się o zrobienie badań i nie wiadomo co też wyrosło z tych nicponi. Jak potoczyły się ich losy. Jaki ślad na każdym z nich i na nich wszystkich wywarła drobniutka, młoda kobieta, która się ich nie przestraszyła i usiłowała im pokazać inne, trochę lepsze życie. Nie mam pojęcia dlaczego tych badań nie zrobiono. To pytanie zadaję także samej sobie.

Upływały lata. Chłopcy stali się mężczyznami. Poszli swoją (jaką?) drogą. Dzieci pani Ali też dorosły, ukończyły studia, założyły szczęśliwe rodziny. Któregoś roku cała czwórka: syn, synowa, córka i zięć wyruszyli na egzotyczną wyprawę. Do Azji. Lecieli samolotem. Wieczorem, oglądając telewizję, pani Ala dowiedziała się o katastrofie — tej właśnie maszyny, w której były jej dzieci.

Nigdy nie zapomnę czterech stojących obok siebie trumien i skulonej, zmalałej, skręconej niewyobrażalnym bólem drobniutkiej kobiecej postaci.

W kościele były tłumy. I myślę, że dla każdego z uczestników tej ceremonii ta msza żałobna była jedną z najcięższych prób ich wiary. Ksiądz też zapytał: „Dlaczego?”. I nie znalazł odpowiedzi.

Na pogrzeb, oprócz rodziny i znajomych pani Ali oraz przyjaciół zmarłych przyszli dawni klubowicze z Brackiej. Ci, którzy przed laty opiekowali się dziećmi pani Ali. Na tyle, na ile potrafili, ale przecież z oddaniem i miłością. Wyobrażam sobie, że oni też próbowali — na swój sposób — pojąć zamysły Pana Boga. Chyba nie miłosiernego, skoro tak bardzo i tak niesprawiedliwie ukrzywdził ich panią Alę.

Hanka Bielicka

Najpiękniejsza chrypka świata — mówili o niej Zdzisław Gozdawa i Wacław Stępień. I najbardziej rozpoznawalna. W pokoleniu moich rodziców, w moim, a jak się później okazało także i młodszym, Hanka Bielicka była uosobieniem uśmiechu. Przez wszystkie najgorsze lata wnosiła w szare PRL-owskie życie element pogody i radości. Mnie kojarzyła się z radiowym, cotygodniowym „Podwieczorkiem przy mikrofonie”, jedną z najbardziej popularnych audycji powojennych lat. Hankę Bielicką można by porównać do Wiecha w spódnicy (i kapeluszu!). On stworzył postać Walerego Wątróbki, pana Piecyka i Geniuchny. Ona — Dziuni Pietrusińskiej. Były to postacie z całkiem innej rzeczywistości od dzisiejszej. Nie bardzo widzę dla nich miejsce w obecnej rozrywce i kulturze. Wtedy jednak naprawdę istnieli. Na przykład mieszkańcy starej Pragi, nie gardzący kieliszkiem, mówiący charakterystyczną gwarą przedmieścia i wyznający pogodną filozofię pogodnych nierobów. Istniały też paniusie pozujące na damy, ale wywodzące się z bynajmniej niedamowego środowiska.

Niezrównanym odtwórcą Wiechowych skeczów i monologów był Jarema Stępowski. W rolę Dziuni Pietrusińskiej wcieliła się natomiast — i to na kilka dziesięcioleci — Hanka Bielicka. Nie jestem pewna, czy dziś jej monologi bawiłaby w taki sam sposób, jak niegdyś. Obawiam się, że nie. Ale kiedyś rozśmieszała wszystkich. Była powszechnie lubiana. Pełna temperamentu, witalności, radości życia i sama bawiąca się swoimi występami i wygłaszanymi tekstami. Była kimś promiennym w PRL-owskiej egzystencjalnej szarości. Była kimś, kto tę szarość rozjaśniał, pozwalał ją pokonywać śmiechem.

Mogłoby się wydawać (i zapewne wydawało się), że ta aktorka, zawsze roześmiana, zawsze w doskonałym humorze, prezentująca z ogromnym wdziękiem swoje ogromne, zabawne kapelusze musi być także i w życiu prywatnym duszą każdego towarzystwa. Że w realu jest osobą równie żywiołową i wewnętrznie radosną jak na estradzie.

Nie miałam pojęcia, że kiedyś poznam osobiście Hankę Bielicką. I że poznam ją jako kogoś skrajnie odmiennego od Dziuni Pietrusińskiej.

Tu dygresja. Dwa razy w życiu po zakup moich książek ustawiały się długachne kolejki. Pierwszy raz na Targach Książki we Wrocławiu. Drugi raz przy namiocie Radia Dla Ciebie, ustawionym w warszawskich Łazienkach. Tego niebywałego powodzenia nie zawdzięczałam jednak wielkości swego literackiego talentu. We Wrocławiu dzieliłam stoisko z Lwem Starowiczem, niesłychanie wówczas popularnym autorem książek o seksie. W Łazienkach — z Hanką Bielicką właśnie.

Redaktor Jerzy Kisielewski zaprosił mnie do niedzielnych Łazienek na nagranie audycji o mojej książce „Chochlą i mieczem”. Zaproszona została też Hanna Bielicka, która miała komentować i ubarwiać moje wspomnienia anegdotami o przedwojennej Warszawie. Niewiele z tego wyszło, bo jak się okazało Hanka Bielicka przybyła do Warszawy na studia, które ukończyła w 1939 roku. Przed wojną mieszkała więc w Warszawie tylko kilka lat i zajmowała się nauką (studiowała równolegle na Wydziale Filologii Romańskiej UW i w Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej), a nie bywaniem w tzw. wielkim świecie. I nie znała żadnej z opisywanych w mojej książce restauracji, ani nie bywała na opisywanych przeze mnie wielkich balach. Mówiła więc — i to całkiem inaczej niż zwykle — o trudach tamtego okresu, o swojej ubożuchności i swoim braku czasu na wielkoświatowe i wielkopańskie rozrywki. Ale mówiła ciekawie, a dla słuchaczy, którzy nawet nie przypuszczali, że był taki okres w jej życiu — bardzo ciekawie. Tyle, że ukazywała całkiem inną stronę swojej osobowości. Jako osoby ambitnej, bardzo pracowitej i bardzo zapracowanej. Bardzo odpowiedzialnej i traktującej życie bardzo serio. Kiedy prowadzący audycję red. Jerzy Kisielewski wyraził leciuchne i taktowne zdziwienie, że zaprosił do studia osobę tak różną od powszechnego jej wizerunku, Hanna Bielicka wspomniała o Irenie Kwiatkowskiej. Postrzeganej tak, jak ona — jako rozśmieszaczkazabawiaczka, choć w istocie była osobą niezmiernie poważną, zamkniętą w sobie i jak najdalszą od tego, co dziś nazywamy celebrą czy celebryctwem. Obie panie dzieliły przez wiele lat wspólną garderobę. Można by więc pomyśleć, że znały się doskonale i na wylot. Tymczasem — jak opowiadała Hanka Bielicka — do końca życia pozostały w stosunkach oficjalnych i nigdy nie przeszły na „ty”. Nie dlatego, że się nie lubiły. Nie dlatego, że konkurowały ze sobą o popularność i serca oraz oklaski publiczności. One po prostu potrzebowały skupienia, były refleksyjne, wyciszone i — mówiąc językiem psychologicznym — introwertyczne, czyli niechętne manifestowaniu swoich wewnętrznych, osobistych przeżyć i uczuć. Scena, estrada, plan filmowy były dla nich tylko i wyłącznie miejscem pracy. Traktowanym bardzo poważnie. Przychodziły na próby punktualnie, zawsze świetnie przygotowane. Irytował je brak tych cech u kolegów. W środowisku uchodziły za pracusiekaczki dziwaczki. A Irena Kwiatkowska nawet za ponuraczkę. Bywało, że kiedy inni aktorzy po sto razy próbowali odegrać jakąś scenę, pani Irena odmawiała w kąciku różaniec. Była bowiem osobą niezmiernie religijną.

Podczas tego nagrania, o jakim mowa, następowały przerwy. Wtedy w studio radiowym nadawano informacje i muzykę. A Hanna Bielicka i ja miałyśmy czas dla siebie. Ponieważ namiot, w którym odbywało się nagranie, był otwarty, mijający go spacerowicze rozpoznawali najpierw charakterystyczny, ukwiecony kapelusz, a potem jego właścicielkę. Podchodzili, aby się z Hanną Bielicką przywitać lub ją albo z nią sfotografować. Była wtedy bardzo już wiekową panią i nie tylko tego dnia, ale od dłuższego czasu nie czuła się dobrze. Ale za każdym razem, kiedy mówiono jej miłe słowa lub proszono o autograf lub wspólne z nią zdjęcie od razu się uśmiechała w taki sam sposób, w jaki śmiała się do nas ze sceny.

W Łazienkach było tego dnia sporo młodych par, które przybyły do parku na swoją poślubną sesję zdjęciową. Fotografowie uznali, że Hanka Bielicka będzie dla młodożeńców o wiele bardziej atrakcyjnym tłem aniżeli Pałac na Wodzie, rzeźby Bugu czy Wisły oraz łabędzie. Co chwila więc proszono ją, aby pozowała do zdjęcia, obejmując czule pannę młodą lub stając pomiędzy młodymi małżonkami. Zauważyłam, że aktorka jest tymi prośbami i tymi zdjęciami coraz bardziej i bardziej zmęczona. A nawet — poirytowana. W pewnym momencie poprosiła, aby opuszczono podniesioną klapę namiotu. Redaktor Jerzy Kisielewski pozostał na zewnątrz. My w środku. I wtedy stało się coś, czego nie mogłam i nie mogłabym się spodziewać. Hanna Bielicka rozpłakała się. I jak to niekiedy bywa poczuła potrzebę zwierzenia się osobie zupełnie nieznanej, z która być może już nigdy więcej się nie spotka, z którą los zetknął ją na króciutką chwilę — chwilę jej własnej wielkiej słabości. Przez cały czas, kiedy mówiła, nie odezwałam się. Wiedziałam, że nie czeka na moje pytania, moje zdumienie, moje komentarze. Że chce mieć we mnie jedynie życzliwego słuchacza. Powiedziała mi wtedy, że nie chce pozować do zdjęć młodożeńców, bo zabobonnie boi się przeniesienia na nich swoich własnych miłosnych i małżeńskich zawodów i nieszczęść. Wyznała, że była dwa razy tak naprawdę, tak najgłębiej i najszczerzej zakochana. I dwa razy poniosła miłosną klęskę.

O jej pierwszym małżeństwie wiedzieli wszyscy. Jerzego Duszyńskiego poznała w Wilnie w pierwszych latach okupacji, kiedy oboje byli aktorami tamtejszego teatru „Pohulanka”. Zakochali się. Pobrali. Ona myślała, że będą ze sobą aż do śmierci. Ale nie byli. Małżeństwo przetrwało zaledwie kilka lat.

Jerzy Duszyński był niezwykle przystojnym mężczyzną, amantem filmowym, obiektem zainteresowania i westchnień całego mnóstwa pań. On sam także się paniami żywo interesował. Zainteresowanie jedną z nich, młodziutką i ładniutką kelnerką z warszawskiego SPATiF-u spowodowało rozpad jego małżeństwa z Hanką Bielicką. Była to połowa lat 40. ubiegłego wieku. Hanka Bielicka była wówczas młodą kobietą i choć bardzo uczuciowo poranioną, wciąż jednak zdolną i do kochania, i bycia kochaną. Wkrótce więc znalazł się obiekt jej nowego uczucia. Nie wymieniła jego nazwiska. Mówiła po prostu: „on”. W kilka lat potem, czerpiąc z różnych źródeł, domyśliłam się, że mówiła o Eugeniuszu Poredzie.

O takich ludziach jak Eugeniusz Poreda powiada się: „człowiek renesansu”. Z piękną okupacyjną przeszłością, z obiecującą przyszłością. Reżyser, aktor, dyrektor teatralny. Postać powszechnie znana. A ponadto — szalenie interesujący mężczyzna. Hanka Bielicka zakochała się w nim. Jak sądziła — z wzajemnością. Nie na długo jednak tej wzajemności starczyło. Jej powtórny dramat, spowodowany niewiernością wybranka omal nie zakończył się dramatem. Hanna Bielicka nie chciała i nie potrafiła przeżyć swego zawodu i cierpienia. Na szczęście dla nas, wielbicieli jej estradowego talentu, przeżyła. I wróciła na scenę, aby — mimo poczucia własnego nieszczęścia — rozpraszać smutki i smuteczki innych ludzi. Powiedziała mi: „Była taka piosenka — modlitwa. Śpiewaczka prosi w niej Pana Boga: »jeśli komuś ze słuchających mnie choć raz zakręciła się łza w oku, to dla tej czystej łzy jednej wybacz mi biednej, wybacz największy grzech«. I ja bym za tą pieśniarką powtórzyła: „jeśli komuś osuszyłam choć jedną łzę…”.

Pomyślałam wtedy o tych tysiącach czy tysiącach tysięcy ludzi, którym za jej sprawą jeśli „łza błysła w oku”, to była to dobra łza. Wywołana śmianiem się do łez. Najlepszym i najmilszym z ludzkich „płakań”.

W tej namiotowej ciemności Hanka Bielicka mówiła mi też o swojej fizycznej zgryzocie i cierpieniu ostatnich lat. Była „wzrokowcem”. Aby nauczyć się tekstu, musiała mieć go przed oczami. Nie była w stanie uczyć się przez słuchanie. A wzrok coraz bardziej słabł i słabł. Lekarze byli bezradni. Artystka wiedziała, że nadejdzie moment, kiedy już nawet najmocniejsze szkło powiększające nie pomoże. Że nie przeczyta już tekstu kolejnego monologu. Nie wygłosi go na estradzie. Jej wyznanie było wstrząsające: „Ja istnieję tak długo, jak długo rozśmieszam ludzi. W dniu, kiedy tego nie zrobię, przestanę istnieć dla świata. Umrę przed własną prawdziwą śmiercią”.

Wrócił redaktor Jerzy Kisielewski, włączył mikrofony, a my podjęłyśmy swoje opowiadania. Hanka Bielicka sypała zabawnymi anegdotami, ale nie związanymi z moją opowieścią o przedwojennych kulinariach Warszawy. I znowu się uśmiechała do spacerowiczów, którzy zatrzymywali się przed namiotem. Niektórzy prosili ją o autografy, które składała obok moich wpisów na mojej książce, niebywale — jak sądzę — podbijając jej wartość i cenę. Ktoś jednak chciał, aby nie tylko się podpisała, ale coś napisała. Choć jedno króciutkie zdanie. Odmówiła. I tylko ja wiedziałam, że ona nie widzi! Zbyła prośbę żartem, że dedykacje wypisuje na swojej książce „Uśmiech w kapeluszu”. Ale tej akurat tego dnia nie było na stoisku.

Żegnając się pocałowała mnie. Wymieniłyśmy wizytówki. Ale nie sądziłam, że skorzystamy z numerów naszych telefonów. A jednak Hanna Bielicka zatelefonowała. Następnego dnia. Powiedziała tylko: „Dziękuję Jolusiu”. I to był koniec naszej kilkugodzinnej, ale bardzo niezwykłej znajomości.

Na kilka dni przed śmiercią pojawiła się na estradzie. Podobno przed występem powiedziała, że jest to ostatni jej występ. Zakończyła go mówiąc: Bawcie się dzieci zanim babcia odleci. „Odleciała” sześć dni później. Kiedy dowiedziałam się o jej śmierci westchnęłam za jej duszę jej własnymi słowami: „jeśli któremu, któż to wie czemu, łza czasem błysła w oku, to dla tej czystej łzy jednej, wybacz jej biednej…”

Choć chyba niewiele było do wybaczania. Całe życie pomagała innym, wspierała mnóstwo charytatywnych inicjatyw, przekazując pieniądze dla ludzi biednych, dla chorych dzieci i dla opuszczonych zwierząt. Ale nade wszystko pocieszała ludzi wychodząc na estradę i wygłaszając swoje zabawne monologi. Dzieląc się z nami swoim uśmiechem i śmiechem, swoja uroczą chrypką, swoją — może udawaną, ale jakże przekonującą witalnością. I hasłem, które rozpropagowała: jeszcze Polska nie zginęła póki się śmiejemy.

Teresa (Magda) Czaputowicz

Poznałyśmy się bardzo dawno temu. W latach 70. ubiegłego wieku. Magda pracowała wówczas w „Kobiecie i Życiu”, ja w „Twoim Dziecku”. Spotykałyśmy się na konferencjach prasowych, a szczególnie często po zainicjowanej przez Stefana Bratkowskiego (wtedy młody tatuś i publicysta „Życia Warszawy”) akcji „Dziecko też człowiek”. Chodziło w tej akcji o tak pryncypialne w tamtych latach kwestie jak np. nosidełka dla niemowląt, proszek do prania pieluch („Cypisek”) oraz mąkę kukurydzianą, niezbędną w żywieniu dzieci z celiakią. Wkładałyśmy w tę batalię o nosidełka, „Cypiska” i mąkę bezglutenową mnóstwo serca. No i tak żeśmy się zakolegowały. Ale nie od razu i nie za bardzo. Po konferencji czasem wpadałyśmy na ciastko do kawiarni. Magda wypijała kawę i lampkę koniaku do kawy, ja — poczciwie — herbatę. Magda nie mogła się nadziwić, że jest na świecie ktoś, kto nie pali i nie pije — nawet kawy. Dziwowała się: „I można tak żyć?”.

Ale tak naprawdę nasza znajomość, a potem przyjaźń zaczęła się pod koniec lat siedemdziesiątych. Trwała — niestety — krótko. Bo Magda zmarła już w latach 80-tych, ale przedtem mieszkała i chorowała za oceanem. Bardzo chciała umrzeć w Polsce, ale nie było możliwości przetransportowania jej do kraju.

W owych późnych latach 70. Magda Czaputowicz zaczęła pracować w KAW (Krajowa Agencja Wydawnicza), najbardziej chyba reżimowej agencji wydawniczej, nad którą pieczę sprawował bodajże sam Komitet Centralny PZPR. Magda była kierownikiem redakcji, którą nazwała „Z budzikiem”, i której zadaniem było wydawanie różnotematycznych poradników. To było zadanie oficjalne. Nieoficjalnie „Budzik” po prostu przygarniał ówczesnych dziennikarskich dysydentów, którzy pod płaszczykiem pisania poradników przemycali niekoniecznie słuszne politycznie porady, a przede wszystkim — mogli na swoich publikacjach zarobić lub dorobić.

Magda mieszkała na przeciwko Oficyny KAW, a mieszkanie miała „wielohektarowe”, w starej kamienicy, z pokojami ogromniastymi jak boiska. Więc KAW wynajął jeden z jej pokoi na redakcję „Budzika”. Ten pokój istotnie służył za redakcję. Oficjalnie. Bo tak naprawdę był miejscem codziennych spotkań nie tylko współpracowników Magdy, ale bliższych i dalszych znajomych Królika. Ci wszyscy znajomi pili i palili, czyli — zdaniem Magdy — żyli normalnie.

Kogo tam nie było! Mogłabym wymieniać, ale akurat na listę nazwisk osób, które u Magdy nie bywały, szkoda czasu i atłasu. Natomiast na pewno warto wymienić kto bywał, choć ja poznałam tylko niewielczutki tych bywalców wyimek.

Bywał więc Stefan Bratkowski. O nim nie będę się rozpisywała, bo wtedy zabrakło by miejsca dla Magdy. On zresztą zasługuje na całkiem odrębny i wielotomowy wpis. Jeśli chodzi o „Budzik” to nie wiem, czy napisał swój poradnik (i o czym?), ale na pewno miał nań pomysł, a nawet — jak to Stefan — całe niezliczone mnóstwo pomysłów. Codziennie nowy. Albo nawet kilka w ciągu dnia. A każdy interesujący.

Poprzednio znałam redaktora Stefana Bratkowskiego jako czytelniczka „Życia Warszawy”. „Życie Warszawy” czytał chyba każdy Warszawiak, a artykuły i felietony Bratkowskiego należały w tej gazecie do najciekawszych. Ale prywatnie poznałam go u Magdy Czaputowicz.

Wilde powiadał, że znajomość rozpoczęta komplementem z reguły kończy się przyjaźnią. W tym przypadku wilde’wska mądrość się sprawdziła. Stefan Bratkowski powitał mnie bardzo eleganckim i bardzo wyszukanym komplementem. Tak eleganckim i tak wyszukanym, że nie dało się Stefana nie pokochać. Od razu i na zawsze.

To za nim przyszli do „Budzika” zaprzyjaźnieni z nim dziennikarze. Nie byle jacy. Był więc red. Jerzy Zieleński, dziennikarz niezmiernie popularnego w tamtych latach „Dookoła świata”, ale także redagowanego przez Stefana Bratkowskiego „Życia i nowoczesności” oraz „Problemów”. Jurek był opozycjonistą najczystszej wody, zaangażowanym w działalność KOR, uczestnikiem seminarium „Doświadczenie i przyszłość” (zainicjowanego przez Stefana Bratkowskiego). Prywatnie był straszliwym neurastenikiem, łatwo się zapalał, łatwo popadał w zatargi i spory. A w sporach ponosiły go nerwy. Rozgrzewał się najpierw do czerwoności, a potem do białości.

Był Juliusz Rawicz — przeciwieństwo Jurka Zieleńskiego, chodząca łagodność i dobroć, choć w sprawach politycznych bynajmniej nie ugodowiec. Podczas dyskusji przeradzających się — ze względu na temperamenty dyskutantów — w sprzeczki lub nawet awantury, Magda pełniła rolę plastra nasyconego kojącym balsamem. Zawsze z najwyższym podziwem śledziłam jak w charakterystyczny dla siebie, dyskretny, ale cudownie skuteczny sposób potrafiła powstrzymać adwersarzy od wymordowania się nawzajem. Magda umiała jednak nie tylko ścierpieć owe gorące „sejmikowanie”, ale i sprawić, że nikt nie wychodził obrażony czy pogniewany na zawsze. Miała mnóstwo taktu i wyjątkowego poczucia humoru, który nigdy nikogo i w niczym nie ranił. Ale przede wszystkim była w niej autentyczna siła spokoju. Myślałam i nadal myślę, że mogłaby być świetnym kandydatem na ministra spraw zagranicznych, a na pewno na mediatora. I słuchając dzisiejszych słownych politycznych czy obyczajowych bijatyk na słowa zawsze ją czule wspominam. I staram się wyobrazić sobie, jak by zareagowała, czym by ugasiła te wszystkie rozpalone głowy. Sama ministrem spraw zagranicznych nie została. Ale za to wychowała obecnego ministra spraw zagranicznych. Swego syna, Jacka.

Ja dostałam do zredagowania poradnik dla rodziców zatytułowany „Dom pełen dziecka”, w którym rozmaici autorzy mieli się wypowiadać na wszelkie tematy dotyczące wychowania dzieci. Czy szerzej — bycia z dziećmi. Nakład podręcznika był na dzisiejsze standardy oszałamiający: 100 000 (sic!) egzemplarzy. Dodam, że rozszedł się jak przysłowiowe (wówczas!) ciepłe bułeczki. I nic dziwnego — autorzy byli znamienici. Nie mam w domu ani jednego egzemplarza tej książki więc nie zdołam wymienić wszystkich. Za co niewymienionych przepraszam.

O dziecięcych ciuszkach i dziecięcej modzie pisała Danuta Wilhelmi-Machalica. Była to śliczna, elegancka i ogromnie sympatyczna mama dwóch córeczek, które wyglądały jak opisane w wierszyku Brzechwy „panieneczki z pudełeczka”. Pani Danuta — przyjaciółka Magdy — potrafiła bowiem nawet w czasach, kiedy w sklepach były tylko ekspedientki i puste półki wyczarować z dosłownie niczego pełne wdzięku dziecięce kreacje. I to nie takie jak dziś — powielane „pod jeden sznurek” serie, ale naprawdę oryginalne, skrojone na miarę nie tylko wieku i wzrostu, ale i osobowości dziecka. Pani Danuta była ex-żoną Romana Wilhelmiego i aktualną żoną Henryka Machalicy, dwóch najjaśniej świecących wówczas gwiazd polskiego teatru i filmu. Tym samym niewyczerpaną studnią anegdot o artystycznym świecie.

Magda lubiła nie tylko jak coś się działo za sprawą obecnych w jej redakcji panów, ale także babskie pogaduchy, które urządzała w swojej ogromnej kuchni. Nie pałała miłością do gotowania, ale — jak w Kanie Galilejskiej — potrawy jakimś cudownym cudem rozmnażały się w jej garnkach, a w butelkach — wino. Ja zapamiętałam z tych pogaduch bigos. Kto i kiedy go przyrządzał, że było go aż tyle — nie mam pojęcia.

Ale wracam do „Budzika”. „Dom pełen dziecka” stał się sztandarową pozycją tej serii, ponieważ jego autorzy byli najbardziej zdyscyplinowani ze wszystkich, którzy nawiedzali dom Magdy. Byli to ludzie najrozmaitszych zawodów, ale wszyscy obdarzeni dobrym, bardzo dobrym lub wręcz znakomitym piórem.

Ponieważ w sklepach nie było wówczas mebelków dla dzieci, jeden z dziennikarzy — znanych z całkiem innej tematyki — zaproponował wykonanie domowym sposobem łóżeczka w kształcie… samochodu. Wystarczała do tego (jego zdaniem) ojcowska „złota rączka” wspomożona ewentualnie „złotą rączka” dziadka, sąsiada czy przyjaciela. Łóżeczko było rewelacyjne i marzyłoby o takim każde dziecko, przynajmniej płci męskiej. Z tym autorem wiąże się niezmiernie dramatyczna historia. Miał chore serce, kiedyś doznał poważnego ataku. W jego domu nie było telefonu, o komórkach jeszcze nie słyszano. Żona dopadła więc samochodu, aby dotrzeć do sąsiadów, którzy telefon mieli. Uderzyła w drzewo. Zginęła na miejscu. Tekst o łóżku-samochodzie był już złożony do druku. Magda zasiadła ze mną do debaty: dać materiał do książki czy wycofać. Bo jakoś strasznie nas w tej sytuacji uwierał. Taki pogodny tekst i zarazem taki straszliwy rodzinny dramat autora. Magda wypaliła paczkę papierosów, wypiła parę wódeczek i postanowiła zaczekać do rana, które — jak wiadomo — jest mądrzejsze od wieczora. Rano postanowiła — dajemy tekst. Bo autorowi będzie przykro, jeśli będziemy się z nim aż tak cackać. I miała rację. Autor chciał, aby tekst się ukazał. No i chciał otrzymać za ten tekst pieniądze, które były przecież bardzo mu potrzebne.

Zazdrościłam i do dziś zazdroszczę Magdzie niezwykłej intuicji, jaką miała w stosunku do ludzi. Jakby widziała emocje i pragnienia innych pod emocjonalnym rentgenem. Nie wyobrażam sobie, by mogła mieć wroga. Była — dziś powiedzielibyśmy — nieprawdopodobnie empatyczna.

Do tej redagowanej przeze mnie książki artykuł o urządzeniu dziecięcego pokoju napisały dwie utalentowane siostry — dziennikarka Teresa Umer (szwagierka Magdy Umer) oraz Marysia Pałasińska — architekt, żona Jacka (tego od „Świata według Jacka”). Bardzo ładny i zgrabny to był tekst. Teresa świetnie pisała, Marysia pięknie rysowała.

Andrzej Zakrzewski, radiowiec, autor popularnej „Powtórki z rozrywki” napisał „O wyprawie w głąb kamienia łupanego” czyli wycieczkach z dzieckiem. Bardzo ciekawy i bardzo zabawny felieton.

Piszę o tych detalach, aby pokazać, jak bardzo różni byli ludzie, których gromadziła wokół siebie Magda. Ona ich wszystkich lubiła. Oni wszyscy lubili Magdę.

Panowała zasada — można przychodzić do Magdy o każdej porze dnia i nocy. I przychodzono, bo drzwi były całkiem dosłownie otwarte.

Podczas, gdy w jednym z pokoi działała ta dość niezwykła redakcja, w innym konspirowali studenci, koledzy syna Magdy, Jacka Czaputowicza, legendy polskiej opozycji lat 70. i 80. Do i po młodych konspiratorów przychodziła milicja. Przeprowadzono rewizje. Magda znosiła ze stoickim spokojem to, co działo się za ścianą, często nie przerywając kolegium redakcyjnego, na którym omawiano sprawy od redakcyjnych tak odległe jak Ziemia od Kasjopei. Kiedyś, w czasie mroźnej zimy, w pokoju Jacka robiono kipisz, a Magda spokojnie pytała tajniaków, czy „nie wstąpili by do pokoju redakcji, aby napić się gorącej herbaty, a może i czegoś do gorącej herbaty”. Tajniacy zbaranieli. Bo domyślali się (i słusznie!), że w owej redakcji ukrywane są poszukiwane przez nich samizdaty, ale prawa do rewizji w redakcji KAW-u nie mieli.

Prezes Wydawnictwa miał z Magdą istny krzyż pański. Ale i dziwną do niej słabość. Wzywał ją do siebie na rozmowy, niby groził, niby ostrzegał, ale w końcu ulegał jej urokowi. I wszystko toczyło się tym normalnym-nienormalnym torem. A „Dom pełen dziecka”, tak niewinny w swej tematyce, zawsze służył za niepodważalne alibi.

Kiedy powstała „Solidarność” Magda od razu zapragnęła założyć niezależny i samorządny związek w Wydawnictwie. Zaprosiła na zebranie założycielskie mecenasa Jana Olszewskiego, aby pomagał w rozstrzyganiu wszelkich zawiłości prawnych. Przeciwko niemu stanęli prawnicy KAW. Mieli udowodnić, że nowy związek zawodowy jest potrzebny jak dziura w moście, ponieważ istniejący może łatwo się przekształcić itd. itp. Więc po co dwa związki itp. itd. Byłam na tym zebraniu. Prezes krzywił się na moje uczestnictwo, ale Magda stwierdziła, że jako członek jej redakcji mam prawo do bycia. Powiedziała wtedy swoim spokojnym głosem: Pan prezes też jest na zebraniu ze swoim członkiem, prawda?”. Roześmiał się i machnął ręką.

Awantura, jaka wybuchła podczas tego zebrania, doprowadzała mnie i innych obecnych na skraj wylewu pod- czy nad-pajęczynówkowego. Jedynymi osobami, które przez cały czas zachowały zimną krew był mecenas Jan Olszewski i Magda Czaputowicz. Spokojnie — mówiła do mnie — wygramy”.

Stan wojenny rozpoczął się dla redakcji „Z budzikiem” tragicznie. Nie ze względu na sytuację ogólną. Także z powodów czysto osobistych.

W nocy z 12 na 13 grudnia milicja zgarnęła Jacka Czaputowicza. W więzieniach i w internatach przebywał jedenaście miesięcy. Magda usiłowała się dowiedzieć gdzie jest, a potem dotrzeć do niego: z paczką, dobrym słowem, pomocą. Wystając na trzaskającym mrozie, w długachnych kolejkach pod murami więzienia i obozu internowania, przypominała te czarno ubrane kobiety z czasów Powstania Styczniowego, szukające po więzieniach swoich najbliższych. Sama tak kiedyś powiedziała: Te wszystkie panie Rollisonowe… Ale nie tragizowała. Swoim spokojem, rozsądkiem, nawet sposobem mówienia — miała taki stonowany, niski, opanowany głos — dodawała innym otuchy. Ogrzewała nas słowem — powiedziała jedna z pań z takiej smutnej „kolejki po widzenie”.

Tej samej strasznej nocy popełnił samobójstwo Jurek Zieleński. Przebywał wówczas w szpitalu. Dowiedział się o wprowadzeniu stanu wojennego, otworzył okno i wyskoczył. Zginął na miejscu. Dla Magdy i dla wszystkich jego przyjaciół był to całkiem nieoczekiwany i bardzo bolesny cios.

Był jednym z założycieli i pierwszym redaktorem naczelnym „Tygodnika Mazowsze”. Przygotował do druku pierwszy jego numer. Tyle, że nie zdążył go przed 13 grudnia 1981 roku wydać. Aby uczcić jego pamięć nie wydano „Mazowsza” z numerem 1. Ten, który ukazał się (nielegalnie) już po wprowadzeniu stanu wojennego sygnowany jest numerem 2.

Jurek Zieleński zajmował się bardzo poważną tematyką. Tym bardziej sobie ceniłam, że to właśnie on napisał wstęp do „Domu pełnego dziecka”. Ciepły, miły tekst zachęcający do przeczytania książki. I zarazem ostatni tekst, jaki napisał.

Potem miałyśmy z Magdą stosunki już jedynie prywatne. Zawsze cieszyłam się, kiedy słyszałam w słuchawce telefonu jej charakterystyczne, powolnie i spokojnie wymawiane: Jola? i propozycję, abyśmy spotkały się w Łazienkach. Magda chodziła tam na spacery ze swoją malutką wnuczką-imienniczką. Siadywałyśmy na ławce, a malutka, płomiennowłosa Magdusia wdrapywała się najpierw na stary samochód strażacki (Babciu, widzisz mnie dobze?), a potem wdrapywała się na kratownicę. Na kolejnym stopniu ustawała i wzywała pomocy (Oj, babusiu! Jus nie mogę!). Magda zachowywała olimpijski spokój: Dasz radę. I rzeczywiście — ambicja malutkiej Magdusi, podbudowana wiarą babci w jej możliwości sprawiała, że mała zdobywała szczyt.

Magda wyjechała do Stanów, gdzie przebywał i pracował jej mąż. Nie przewidywała, że do Polski już nie wróci. Choć tak bardzo chciała wrócić. Choroba zaatakowała ją nagle i była wobec niej okrutna i bezwzględna. Stefan Bratkowski zorganizował „pocztę wsparcia”. Znajomi Magdy napisali do niej najserdeczniejsze listy. Wszystkie wysłano do Stanów. Magda podobno się nimi ucieszyła i wzruszyła, ale jeszcze bardziej zapragnęła wrócić do kraju. Aby umrzeć wśród swoich. Nie dało się spełnić tego, ostatniego w jej życiu pragnienia.

Podczas pogrzebu na warszawskich Powązkach Stefan Bratkowski zaintonował nad jej grobem „Jeszcze Polska…". Należał jej się polski hymn. Bardziej może jej niż niektórym wielkim publicystom i bardziej od niej znanym dziennikarzom. Bo Magda była cząstką Polski — dobrą jej cząstką.

Aby nie kończyć tego wspomnienia zbyt rzewnie nawiążę do poczucia humoru Magdy. Była niewątpliwie pięknym człowiekiem, ale jako kobieta nie za bardzo. Chętnie przytaczała anegdotę o Talleyrandzie, którego kiedyś posadzono przy damie, która ze swej brzydoty uczyniła wabik. Czy widział pan kiedykolwiek brzydszą ode mnie kobietę? — spytała kokieteryjnie dama. Nie proszę pani, nigdy — odparł Talleyrand. Magda się zaśmiewała: Widać nigdy nie siedział przy mnie.

Kiedy ją wspominam wydaje mi się całkiem ładna. I chyba każdy, kto ją znał, też powie, że była całkiem ładna. Urok osobisty, wdzięk, dobroć, serdeczność, zdolność do autoironii sprawiały, że można ją było nie tylko zwyczajnie kochać, ale i zakochać się w niej. Co zdarzyło się wielu panom.

Tadeusz de Virion

Z perspektywy kilku dziesiątków lat pierwsze spotkanie z mecenasem Tadeuszem de Virion wspominam przede wszystkim jako zabawne. I opowiadaniem o nim rozśmieszam swoich znajomych. Ale wtedy, kiedy miało miejsce, do śmiechu wcale-a-wcale mi nie było. Przeciwnie — byłam skonfundowana, zawstydzona i chciałam natychmiast i już na zawsze stać się niewidzialna.

To musiał być rok 1985. Może 1986. W każdym razie już po procesie i skazaniu zabójców księdza Jerzego Popiełuszki. Wcześniejsza deklaracja mecenasa de Virion, że gdyby został poproszony, podjął by się obrony Grzegorza Piotrowskiego, wywołała bardzo różne reakcje i w środowisku prawniczym, i wśród tzw. opinii publicznej. Zwłaszcza, że inni znani i cenieni adwokaci podczas tego właśnie procesu przesiedli się z ław obrońców na ławy oskarżycieli. Wprawdzie tylko posiłkowych, ale jednak.

Do mecenasa de Virion zostałam wysłana przez redakcję „Przeglądu Katolickiego”, aby przeprowadzić z nim wywiad na ten właśnie temat. Miałam się wywiedzieć, dlaczego chciał podjąć się obrony Grzegorza Piotrowskiego i jaka byłaby linia tej obrony.

Mecenas Tadeusz de Virion miał opinię jeśli nie najlepszego, to jednego z najlepszych, najbardziej inteligentnych, błyskotliwych i skutecznych adwokatów powojennej Polski. Mnie to nazwisko było znane od lat najwcześniejszych, ponieważ jego ojciec, mecenas Jerzy de Virion był częstym bywalcem przedwojennego Klubu Prawników Polskich. A ten właśnie Klub prowadziła moja babcia. Nasłuchałam się od niej najrozmaitszych anegdot o członkach tego klubu. Ale mnie utkwiło w pamięci to właśnie nazwisko, pewnie ze względu na odmienne od innych i romantyczne brzmienie.

Potem — może właśnie ze względu na owo nazwisko — zaciekawiłam się audycją telewizyjną. Już nie pamiętam jej tytułu, ale doskonale pamiętam jej konwencję i przesłanie. Adwokat i prokurator rozpatrywali — każdy ze swojego punktu widzenia — przypadek jakiegoś przestępstwa. Z reguły bardzo złożony, niejednoznaczny i kontrowersyjny. Bez względu na omawiany przypadek zawsze „kibicowałam” obrońcy, czyli mecenasowi de Virion. Kojarzył mi się wtedy z adwokatem wszechczasów, Clarence Darrowem. Tyle, że mecenas de Virion miał nad tamtym niebagatelną przewagę. Darrow był fizycznie nieciekawy. Tadeusz de Virion miał urodę filmowego amanta. Był elegancki jak Petroniusz, a jego głos predestynował go na najlepszą scenę teatralną. Dla mnie — ideał. Pod każdym względem.

Już sama wyrażona przez niego zgoda na wywiad i zaproszenie mnie do willi, w której mieszkał, wydawało mi się przeogromnym wyróżnieniem. Ale potem nic nie poszło jak z płatka.

Furtkę do ogrodu otworzyła mi pani w średnim wieku, tak elegancka i tak dystyngowana, że byłam przekonana, iż jest to żona pana mecenasa. I bardzo się speszyłam i stropiłam, kiedy zaczęła mi pomagać w zdejmowaniu kożucha. Potem sięgnęła po trzymaną przeze mnie w ręku walizeczkę. Walizeczka była bardziej niż byle jaka, a w niej miałam też bardziej niż byle jaki magnetofon. Szpulowy, wielki, nieporęczny, a dla ochrony owinięty w (też byle jaki, bo innych wtedy nie było) … ręcznik. No więc z tą walizeczką zaczęłam wchodzić po schodach na pierwsze piętro, a na przeciw mnie wyszła nie kobieta, ale zjawisko. Była młoda, pełna wdzięku i prześliczna. Piękność w swej doskonałej formie. Nigdy przedtem nie widziałam aż tak urodziwej istoty. Zjawisko zapytało, jaką herbatę będę piła, co jeszcze bardziej zbiło mnie z tropu. Znałam bowiem Gruzińską, Yunan i Madras, choć nie pamiętam czy w tamtym okresie te dwie ostatnie bywały jeszcze na sklepowych półkach. Milczałam, a urocza pani domu uśmiechnęła się i spytała, czy może być herbata angielska. Oczywiście — mogła być. I pani, która mnie do domu wprowadziła, udała się, aby ją zaparzyć. A ja weszłam do gabinetu. Przepięknego. Pełnego antyków i wielkiej urody (a myślę, że i wartości) bibelotów. I ogromnej ilości — też zapewne bardzo cennych — książek. Swoją tandetną walizeczkę położyłam na wytwornym skórzanym fotelu i zaczęłam odwijać z bawełnianego ręcznika mój dziennikarski sprzęt. Byłam purpurowa z konfuzji, ale pan mecenas udał, że niczego nie widzi — ani tej konfuzji, ani tej walizeczki, ani tego ręcznika. Sam pomógł mi nawet włączyć mój toporny magnetofon do kontaktu, bo ręce latały mi tak bardzo, że gotowa byłam włożyć tam raczej własny palec niż wtyczkę. Potem Zjawisko wniosło herbatę na srebrnej tacy. Śliczne porcelanowe filiżanki, śliczny imbryczek, śliczna srebrna cukiernica. Ręce latały mi nadal. I byłam pewna, że trema i zmieszanie odbiorą mi i rozum, i głos. I pewnie by odebrały, gdyby nie przeogromny takt, kultura i wyrozumiałość mecenasa de Virion. Wymieniliśmy wzajemne komplementy. Ja wyznałam, że bardzo lubię jego telewizyjne audycje i że bardzo stronniczo na nie patrzę. On pochwalił któryś z moich poprzednich wywiadów. No i tak pomaleńku doszliśmy najpierw do rzeczy, a potem do luźnej już rozmowy.

To, co mówił mecenas de Virion o procesie zabójców księdza Jerzego Popiełuszki i jak uzasadniał swoją deklarowaną chęć podjęcia się obrony Grzegorza Piotrowskiego było i przejmujące, i niezwykłe, i niezmiernie interesujące. Powiedziałam mu, że dobrze się stało, iż Grzegorz Piotrowski nie miał w nim swojego obrońcy, bo zapewne nie dostałby nawet tych mizernych 15 lat odsiadki.

Podczas rozmowy wiedziałam, a mecenas zapewne też, że wywiad się nigdy nie ukaże na żadnych łamach żadnego oficjalnego czasopisma. Cenzura na Mysiej oznaczała wówczas zakwestionowane zdania lub fragmenty artykułów wykropkowaniem. Niektóre pisma, drukując ocenzurowane artykuły, pozostawiały w miejscach niedozwolonych do druku białe plamy. W tym przypadku artykuł okazał się jedną wielką białą plamą. Nawet jego tytuł.

A co powiedział wtedy mecenas de Virion? W największym skrócie — że jego linia obrony psychopatycznego mordercy opierałaby się na oskarżeniu totalitarnego systemu. Który nie tylko dopuszczał się i nadal dopuszcza bestialskiego mordowania ludzi mających odmienne od jedynie słusznych przekonania, ale zabija też sumienia własnych współpracowników przez wpajanie im systemu anty-wartości. Mecenas mówił więc o dwóch zbrodniach. O zabójstwie księdza i morderstwie dokonanym na psychice jego oprawców. Oczywiście jego wywód brzmi całkiem inaczej niż ta relacja. Był to najprawdziwszy, najbardziej wyrazisty i jednoznaczny wielki akt oskarżenia komunizmu.

Artykuł, jak przewidywaliśmy, nie ukazał się na łamach „Przeglądu Katolickiego”. Ale przesłałam go mecenasowi de Virion. A on — w rewanżu — zaprosił mnie na salę sądową, abym mogła obejrzeć jego procesowe wystąpienie nie tylko w telewizji, ale na żywo.

Bronił oskarżonych w wielu najrozmaitszych sprawach. Bardzo głośnych: w tzw. aferze mięsnej, w której skazano na śmierć Stanisława Wawrzeckiego. Był adwokatem opozycjonistów: Karola Modzelewskiego, Jacka Kuronia, Adama Michnika. Reprezentował Aleksandra Kwaśniewskiego w sprawie wytoczonej „Życiu Warszawy”. Był obrońcą gangstera „Baraniny”. Charakterystyczne, że we wszystkich sprawach — i tych dotyczących osób powszechnie znanych, i tych dotyczących ludzi bez tzw. „nazwisk” zawsze okazywał takie samo osobiste zaangażowanie. Bronił zawsze z całym oddaniem, oddając w służbę swojego klienta nie tylko swoją niezwykle rozległą wiedzę prawniczą, swoje wielkie doświadczenie i oratorskie talenty, ale — tak mi się przynajmniej wydawało — swoje adwokackie sumienie. Nakazujące mu bronić każdego wbrew wszystkim i wszystkiemu. Z całkowitym przekonaniem o słuszności takiego postępowania.

Kiedyś go zapytano, czy podjąłby się obrony Hitlera. Odpowiedział: „Nie wiem. Hitler nigdy się do mnie z taką prośbą nie zwrócił”.

Był pierwszym niekomunistycznym ambasadorem w Wielkiej Brytanii. Można pogratulować Polsce tego wyboru. Był bowiem nie tylko ikoną polskiej adwokatury. Był także ikoną polskiej dyplomacji.

Kiedy pisałam książkę wspomnieniową o mojej rodzinie („Chochlą i mieczem”) wspierał mnie anegdotami zasłyszanymi od ojca i ojcowych kolegów.

Pod koniec swego życia kupił i miał zamiar rozbudować zameczek w Bąkowej Górze. Śmiałam się, że powinnam wytoczyć mu proces, ponieważ za Władysława Łokietka Bąkowa Góra stanowiła nadanie Floriana Szarego. A Florian Szary był wprawdzie bardzo odległym, ale w całkiem prostej linii pra-przodkiem mojego męża. Odpowiadał — też żartem — że woli iść ze mną na ugodę niż zadzierać z Władysławem Łokietkiem. I proponował mi — w ramach owej ugody — dożywotnie korzystanie z wybranej komnaty w tej zameczkowej posiadłości.

Nie wiem czy on sam zdążył tam zamieszkać. Zmarł w 2010 roku.

A ja wyobrażam go sobie, jak staje przed Panem Bogiem i broni grzeszników — pewnie równie skutecznie, jak czynił to na ziemi. W każdym razie polecam się jego obronie.

Włodzimierz Fijałkowski

Rzadko pamięta się dokładną datę poznania kogoś. Pomijając — rzecz jasna — osoby, które były jak emocjonalny grom i związane były z nami w szczególnie ważny sposób. Ale profesor Fijałkowski nie był dla mnie emocjonalnym „gromem”, choć stał się dla mojego życia kimś wielce znaczącym.

Poznałam go pierwszego dnia mojej pracy w redakcji „Twojego Dziecka”. Zawsze, gdy był w Warszawie, wpadał do swojej redakcji, za jaką „Twoje Dziecko” uważał. I wtedy właśnie, tamtego bardzo dla mnie wyjątkowego dnia, był w Warszawie i wpadł do swojej redakcji.

Pomyślałam wtedy, że gdybym kręciła film na podstawie sienkiewiczowskiej „Trylogii”, obsadziłabym profesora w roli pana Wołodyjowskiego. „Nikczemnego wzrostu”, niezmiernie ruchliwy, nawet wąsikami tak samo ruszał. Przez następnych piętnaście lat współpracy między nim — autorem artykułów i mną — ich redaktorką, stosunki układały się różnie. Mieliśmy okresy sielankowego współistnienia i okresy ostrych konfliktów. Bo profesor miał bardzo bojowego ducha, bardzo zdecydowane i „niedyskutowalne” poglądy, a język cięty jak — wracając do użytego już porównania — szabla „Małego Rycerza”.

Teraz, po dziesiątkach lat, które upłynęły od tamtego czasu, po mojej pracy w wielu redakcjach i po niezliczonych kontaktach z czytelnikami wciąż zdumiewa mnie jedna i naprawdę zdumiewająca rzecz. Przez piętnaście lat mojej pracy w „Twoim Dziecku” i zamieszczaniu co miesiąc artykułów profesora (łatwo więc policzyć, ile tych artykułów było) nie znalazła się ani jedna czytelniczka, która by napisała do redakcji lub do autora list z krytyką jego wywodów. Albo list z żalami, że jego porady okazały się zawodne. Rozczarowujące.

Nakład czasopisma był — na dzisiejsze czasy — zawrotny: ćwierć miliona egzemplarzy. Czyli przynajmniej ćwierć miliona czytelniczek czytało to pismo co miesiąc. Czy możliwe, aby żadna nie zapragnęła choćby pospierać się z profesorem Fijałkowskim, zakwestionować jego racje, przeciwstawić jego racjom opinie innych specjalistów lub swoje własne? Nie umiem tego — nadal! — ani zrozumieć, ani wyjaśnić. Mimo to przynajmniej spróbuję.

Kiedy wybuchła wojna Włodzimierz Fijałkowski miał lat 22 i był studentem medycyny. Podczas okupacji studia kontynuował na tajnych kompletach. Ale nie myślał wtedy o ginekologii. Raczej o medycznej służbie wojskowej. Bo swoje przedwojenne studia rozpoczynał w Szkole Podchorążych Sanitarnych. A wojsko bardzo go pociągało. W 1939 roku brał udział w kampanii wrześniowej, wprawdzie nie jako żołnierz liniowy, ale sanitariusz. Ale prochu się nie brzydził i chętnie go wąchał. Nawet zbyt chętnie, bo w kilka lat potem za działalność w AK-owskim Podziemiu został ujęty przez Gestapo. Był więziony i torturowany. Potem zesłany do obozów koncentracyjnych. Najpierw do Birkenau, potem do obozu w Wirtembergii. W obydwu pracował w obozowych lazaretach. Trudno powiedzieć o tych miejscach — szpitale. Były to raczej umieralnie. To, co profesor o nich opowiadał, przekraczało nie tylko naszą wyobraźnię, ale i filmowe horrory. On sam najsilniej przeżywał śmierć obozowych dzieci. Tych nowonarodzonych i tych, którym oprawcy nie pozwolili się urodzić. Był świadkiem jak Niemki — po odebraniu porodu — na jego oczach i na oczach matki noworodka, topiły dziecko w miednicy. Lub w beczce z deszczówką. Był też świadkiem dokonywania aborcji w momencie, kiedy ciąża stawała się widoczna, czyli mniej więcej w czwartym jej miesiącu. Rozkawałkowane w macicy dziecko wydobywano po kawałku: raczka, główka, nóżka. Wrzucano te szczątki do naczynia i zanoszono do chlewa. Jako pokarm dla obozowych świń. Nie sądzę, aby profesor Fijałkowski chciał nas tymi opowieściami epatować. Przeciwnie — chyba mocno je cenzurował, aby nie odbierać nam w miarę choćby spokojnego snu.

Po tych obozowych doświadczeniach zapragnął zostać ginekologiem-położnikiem. Bo miał obsesyjne pragnienia przywracania kobietom radości ich macierzyństwa. Przez odegnanie związanych z macierzyństwem i rodzicielstwem — czasem lub często — cierpień psychicznych i fizycznych. Temu przywracaniu radości rodzicielstwa poświęcił całe swoje życie. Jako lekarz-praktyk i jako naukowiec.

Dla mnie był pasjonatem swojej pracy. I pasjonatem — jeśli chodzi o jego osobowość. Ale on nie lubił tego słowa. Zastępował je innym, bardziej ogólnym i troszeczkę napuszonym: powinność. Nie mam pasji, to jest jedynie moja powinność — prostował, kiedy tak o nim i jego działaniach mówiono. Ale to nie była prawdziwa prawda. To, co robił, a przede wszystkim — jak robił, to była autentyczna życiowa pasja. Przeogromna. Dodająca mu sił, krzepiąca ducha i zaraźliwa. Przynajmniej dla mnie. I dla wielu osób, które dzięki niemu poznałam. I pewnie dla bardzo wielu, których nie poznałam.

Ta jego pasja w jakiś magiczny sposób oddziaływała też na czytelniczki „Twojego Dziecka”. Pismo zgromadziło zespół naprawdę wybitnych autorów: najlepszych lekarzy, psychologów i pedagogów. Ale z taką wewnętrzną pasją nie pisał chyba żaden z nich. I żaden nie potrafił tak, jak prof. Fijałkowski ukazywać, jak wielkim darem jest macierzyństwo i ojcostwo. Jak przeogromnym darem jest dziecko. A nawet (tak zatytułował jedną ze swoich licznych książek) dar rodzenia.

Prof. Włodzimierz Fijałkowski odwracał proporcje i sposób postrzegania: ciąża i poród nie były wedle niego jedynie biologicznym procesem, uciążliwym, trudnym do zniesienia i bolesnym. To miał był czas nadziei i radości. To miało być wydarzenie, w którym powinni uczestniczyć oboje rodzice, ich rodziny, a lekarz jedynie w przeżywaniu tej radości pomagać, ukazując możliwości uniknięcia dolegliwości somatycznych i psychicznych.

Za tą — ja powiedziałabym „pasję”, a on „powinność” — profesor Fijałkowski uznał propagowanie ekologicznego rodzicielstwa. W latach 60-tych ubiegłego wieku, bo wtedy żeśmy ze sobą współpracowali, ekologia nie była jeszcze ani uznana, ani — tym bardziej — modna. Ale już-już zaczynało się o niej jeśli nie głośno mówić, to jednak wspominać. Bo na bogatym i konsumpcyjnym Zachodzie pojawiała się już ekologiczna żywność, a hippisi propagowali powrót do natury. U nas żywności było tak mało, że jadało się każdą, jaką „rzucono” do sklepów. A do natury nie trzeba było wracać, bo socjalistyczna cywilizacja jej całkiem nie zniszczyła. Profesor Fijałkowski znalazł jednak dziedzinę, w której jego ekologiczne pasje (przepraszam — „powinności”) znalazły ujście. Był to ekologiczny poród i ekologiczne sposoby planowania rodzicielstwa.

Teraz szkoły rodzenia wydają się czymś tak oczywistym jakby istniały od początku świata. Aż trudno uwierzyć, że zaczął je zakładać prof. Włodzimierz Fijałkowski. I to — dopiero! — mniej więcej sześćdziesiąt lat temu. Takich szkół było wtedy w Polsce bardzo niewiele i patrzono na nie bardzo sceptycznie. Że niby czemu i komu miałyby służyć? Jakim bezbolesnym porodom? Jakiej tam znowu radości świadomego i na dodatek ekologicznego porodu?

Wzruszano ramionami na wzmiankę o porodach bez bólu. Uważano, że to utopia. Ba, obraza Boska, bo przecież niewiasta w bólach.. itd.

ekologiczne planowanie poczęć? Też uważano (uważa się nadal) za głupotę i prostactwo. Po kiego licha zawracać sobie tym głowę, skoro istnieją środki mniej ambarasujące. W tamtych latach takimi środkami były: prezerwatywa, wkładki dopochwowe i przysłowiowe już globulki Z. Obecnie — niemal niepoliczalne środki i metody zapobiegające ciąży, a także uniemożliwiające jej rozwój lub przerywające ją w jej najwcześniejszym okresie.

Profesor Fijałkowski uważał kobiecy organizm jako jeden z najdoskonalszych Boskich wynalazków. Twierdził, że jeśli pozna się dobrze jego funkcjonowanie, można wyzwolić kobiety od całego mnóstwa ich odwiecznych utrapień, chorób, a nade wszystko od ich lęków. Jego powiedzenie: kobieta płacze macicą, zostało potwierdzone ogromem naukowych badań. W trakcie tych badań okazywało się, że wiele tzw. kobiecych chorób czy dolegliwości jest trudnych lub niemożliwych do wyleczenia mimo stosowania całej fury najnowocześniejszych leków. Mimo zabiegów i operacji. A dlaczego? Bo tak naprawdę podłożem tych dolegliwości nie są bakterie, grzyby czy wirusy. Ale kobiecy lęk. Ukrywana przez nią rozpacz. A strach i rozpacz to droga dla nie tylko uporczywych lecz niegroźnych dolegliwości. Ale i nowotworów. Czasem łagodnych, czasem złośliwych.

Przed zbadaniem pacjentki profesor zawsze zadawał zaskakujące ją pytanie: Czy czuje się pani szczęśliwa jako kobieta? Czy kocha pani swojego męża? Czy czuje się pani przez niego kochana?. Lub: Co pani dolega? A kiedy pacjentka wymieniała somatyczne objawy, kręcił głową: Nie proszę pani, ja pytam o ból pani duszy. Co panią dręczy? Jakie ma pani kłopoty? Niespełnione lub zawiedzione marzenia? Jaką stratę pani poniosła — niedawno lub kilka miesięcy, a nawet lat temu?”. Kobiety baraniały. A potem zdumiewały się, odkrywając związek pomiędzy ich some- i psyche. Kiedyś, rozpoznawszy u mojej przyjaciółki nowotwór w jego końcowej już postaci, zapytał: Czy kilka lat temu przeżyła pani jakiś życiowy dramat? Przeżyła. Tragiczną śmierć swego jedynego 17-letniego syna. Profesor po jej śmierci stwierdził: A jednak nie przeżyła.

Zadając takie, dalekie od medycznej rutyny pytanie, profesor Fijałkowski doskonale wiedział, czego chce się dowiedzieć. Od odpowiedzi pacjentki w wielkiej mierze zależała zaordynowana terapia. Nie zawsze w formie medykamentów. Czasem — psychoterapii.

Co miesiąc publikowałam jego artykuły pozwalające kobiecie poznać samą siebie. Poznać i zachwycić się samą sobą. Swoimi możliwościami wykorzystywania wiedzy o swoim organizmie w planowaniu życia, unikaniu wielu dolegliwości i chorób. A nade wszystko w pokonywaniu strachu przed tym, co może się — wbrew jej woli — zdarzyć. Kobiety przyznawały to w pisanych do pana profesora listach. Że już wiedzą co i jak, dlaczego coś (i co) w ich kobiecym mechanizmie się zacina i zgrzyta. Pytały — jak to naprawić? I czy da się to naprawić?

Był człowiekiem niesłychanie optymistycznym, pogodnym i miał wielkie poczucie humoru. Opowiadał, że być może nie zająłby się nigdy sprawami planowania rodziny, ale kiedy żona urodziła mu czwarte dziecko, zaczął się zastanawiać, że może to jednak nie tylko bociany i kapusta. I że może da się tym kierować. A przynajmniej zrozumieć skąd się biorą dzieci. Nauczył setki, a raczej setki tysięcy kobiet metody Billingsów, prawie wówczas nieznanej. Raz jeszcze powtórzę — z wciąż nieustającym zdumieniem — nigdy nie przyszedł do redakcji „Twojego Dziecka” list, w którym kobieta skarżyłaby się na zawodność tej metody. Choć statystycznie rzecz biorąc jest to niemal nieprawdopodobne. Profesor otrzymywał natomiast setki listów, w których kobiety pytały o szczegóły stosowania tej metody, konsultowały swoje spostrzeżenia z wiedzą i doświadczeniami profesora. Zdumiewała mnie jego niebywała cierpliwość i pracowitość. Każdy list był przez niego uważnie czytany, przeanalizowany, a odpowiedź — szybka, wyczerpująca i kompetentna. A przy tym pisana w sposób niezwykle osobisty i serdeczny. Był to list nie tylko od lekarza, ale lekarza-przyjaciela.

Listy dotyczyły najrozmaitszych spraw. Także najbardziej intymnych. Nie oprę się pokusie przytoczenia jednej z nich, nie po to by rozbawiać czy bulwersować czytelników, ale aby jak najlepiej scharakteryzować osobę prof. Fijałkowskiego. Jedna z czytelniczek pytała czy to normalne i czy tak jest w każdym małżeństwie, że mąż jest zdolny do stosunku tylko wtedy, kiedy gra muzyka. W ich przypadku był to marsz z „Aidy” Verdiego. Autorkę listu to rozpraszało, a z czasem irytowało. Wstydziła się także sąsiadów zza ściany, którzy musieli wysłuchiwać marsza w środku nocy. Czasem dwa razy pod rząd. Przyznam ze skruchą, że zachowałam się całkiem nieprofesjonalnie i śmiałam i z tego marsza, i tego męża. A profesor Fijałkowski? Odpisał całkiem serio i z największą życzliwością, że na mężczyzn (kobiety) działają podniecająco i inspirująco bardzo różne bodźce. Czasem muzyka. I to jest nawet miły bodziec. „Choć — przyznawał — szkoda, że mąż nie zmienia repertuaru. Jest przecież wiele innych interesujących i działających na zmysły pięknych kompozycji. Zdumiałam się, że profesor znajduje czas na takie głupoty. Popatrzył na mnie — też ze zdumieniem. Dla tej kobiety to nie jest głupota. Bo ma znaczenie dla jej życia intymnego. A to dziedzina bardzo w życiu ważna. Nie oceniam problemów moich pacjentek z mojego, ale z ich punktu widzenia.

Ilu było? I ilu jest takich lekarzy?

Bywał bardzo zabawny w opowiadaniu najrozmaitszych anegdotek. Zaproszony przez Jana Pawła II do Watykanu i na wspólne z Ojcem Świętym śniadanie, skarżył się: „Były jajka na miękko. Siostra spytała, ile jajek ma ugotować. Ojciec Święty wyraził chęć na jedno. Ja bym zjadł chętnie dwa, ale nie wypadało. Podobnie z bułeczkami. W koszyczku leżało kilka, ale nie śmiałem sięgnąć po drugą, skoro papież zadowolił się jedną. Najgorzej jednak było z sernikiem. Pachniał i wyglądał bardzo apetycznie, ale papież go nie jadł. Więc i ja musiałem obejść się smakiem. W rezultacie, po pożegnaniu Ojca Świętego, pomknąłem do najbliższej pizzerii i zamówiłem placek wielki jak młyńskie koło. I zastanawiałem się potem, czy aby nie popełniłem w tym świętym miejscu, jakim jest Stolica Apostolska, grzechu obżarstwa. Zapytałem o to znajomego księdza, pracownika Watykanu. Odparł z westchnieniem, że nikt z ucztujących z naszym papieżem nie jest od tego grzechu wolny. Bo papież jada bardzo niewiele i bardzo skromnie, nie zdając sobie sprawy z większych od jego własnego apetytów gości. Dodał dość złośliwie: A taki podobno nieomylny.

Wpadniecia do redakcji rozpoczynał opowiedzeniem jakiegoś żartu. Potem wypijał słabą herbatkę (tyle esencji, żeby woda była troszkę zabrudzona). Potem wdawał się w pogawędkę. Interesowało go wszystko. Był nadzwyczajnym słuchaczem i nadzwyczajnym opowiadaczem. A przede wszystkim optymistą. W każdej sprawie i w każdym człowieku dostrzegał coś dobrego, jasnego. Podobnie w każdej sytuacji. Ponieważ nie wykonywał zabiegów przerywania ciąży (wówczas zabiegi takie były dopuszczone przez prawo i można je było wykonać „na życzenie” pacjentki) usunięto go z pracy w szpitalu. Uczelniany Komitet PZPR zablokował jego przewód habilitacyjny. W 1974 roku wyrzucono go z pracy w Akademii Medycznej (dopiero w roku 1981 uczelnia przeprosiła profesora za tę swoją — jak to eufemistycznie określono — niechlubną postawę). On przyjmował te szykany ze stoickim spokojem, a nawet pogodą. Twierdził, że dzięki temu ma więcej czasu na upowszechnianie idei szkół rodzenia i może im poświęcić więcej uwagi. I ma więcej czasu na odczyty i prelekcje, a tym samym — jak żartował — więcej pieniędzy niż na chudym etacie w klinice.

Był uwielbiany przez pacjentki. Kobiety przyjeżdżały z różnych stron Polski, aby urodzić przy profesorze. Bo wtedy — jakoby — nie bolało. A nawet — co wydaje się całkiem nieprawdopodobne — poród stawał się trudną, ale cudowną życiową przygodą. Tak to właśnie wiele jego pacjentek określało. Pewnie nie bez powodu.

Cieszył się wielką, także międzynarodową estymą. Był członkiem siedmiu poważnych towarzystw naukowych, między innymi Polskiego Towarzystwa Ginekologicznego, Międzynarodowego Towarzystwa Naukowego Psychologii Prenatalnej, Polskiego Towarzystwa Lekarskiego, Polskiego Towarzystwa Psychologicznego. Był świetnym wykładowcą, mówił i pisał jasno, ciekawie, mądrze.

W roku 1998 otrzymał Krzyż Komandorski Orderu Świętego Grzegorza Wielkiego, czyli najwyższe odznaczenie watykańskie, jakim honoruje się najwybitniejsze osoby o najwybitniejszych zasługach.

Tym bardziej więc jestem zaszczycona wyróżnieniem otrzymanym od profesora Włodzimierza Fijałkowskiego. Cenię je sobie najwyżej ze wszystkich otrzymanych nagród. Kiedyś wysłałam mu do autoryzacji jego zaadiustowany przeze mnie artykuł. Odpowiedział: Pani Jolanto, artykuł przez Panią poprawiony podoba mi się bardziej niż w jego pierwotnej formie. Lepiej, prawdziwiej i piękniej oddaje moje myśli. Trzeba głęboko odczuwać i głęboko rozumieć drugiego człowieka, aby tak to zrobić. Pozdrawiam, podziwiam i dziękuję. Włodzimierz Fijałkowski

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 7.35
drukowana A5
za 33.88