PROLOG
Czy da się pomóc komuś w trzydzieści sekund?
Może nie uratujesz świata. Może nie uleczysz wszystkich ran. Ale czasem te pół minuty wystarczy, żeby ktoś poczuł, że jeszcze jest człowiekiem. Że jest widziany. Że nie został całkiem sam.
Ten tekst nie jest o bohaterstwie. Nie jest o heroicznych czynach spod znaku syren i defibrylatorów.
To słowa z serca — tych, którzy codziennie słuchają „pierwszych spowiedzi”, tych trudnych, czasem ostatnich. To głos ludzi, którzy nie boją się być blisko cierpienia. Nie odwracają wzroku, gdy boli.
Dla jednych zwykła praca. Dla nas — codzienne spotkanie z prawdą o drugim człowieku.
Jeśli chcesz zajrzeć na chwilę za kulisy medycznej codzienności — tej surowej, pełnej ciszy, która krzyczy — przeczytaj.
Kiedyś ktoś powiedział: „Nie przyzwyczajaj się za bardzo do pacjentów”.
Ale my, starzy szpitalnicy, wiemy swoje. Nie budujemy murów. Nie wznosimy zapór w komunikacji międzyludzkiej. Nie należymy do tych, którzy są obojętni na cierpienie drugiego człowieka — skrzywdzonego, głodnego, zniszczonego przez los i tysiące tułaczek.
Życie boli. Nie rozpieszcza. Wystarczy już dyskryminacji i pochopnych osądów. My nie jesteśmy po to, by „dokopywać”.
Jesteśmy tu, by być. Trwać obok tych, którzy w szpitalnych salach czekają choćby na uścisk dłoni. Bez masek — bo nie trzeba ukrywać człowieczeństwa.
W pracy socjalnej, na ratowniczym dyżurze — odwiedzamy codziennie osoby „zmasakrowane” przez ubóstwo i choroby. Pochylamy się nad ich bezsilnością, bo chcemy być bliżej Człowieka.
Nie, nie zabierzemy ich bólu w jednej chwili. Nie zlikwidujemy bezdomności. Ale możemy przez kilka minut rozmowy podarować coś prawdziwego — garść słów, oddech uwagi, szczyptę obecności.
Co jest najpiękniejsze w pomaganiu?
Obdarowywanie litością? Czy bycie po prostu obok?
Przedzieramy się przez gęste zasłony ludzkiej rozpaczy — tej, od której przechodzień odwraca wzrok.
Jeśli myślisz, że jesteśmy bohaterami — proszę, zmień nastawienie.
Każdy z nas w indywidualny sposób odnajduje się w tej misji: ratowaniu, towarzyszeniu, pomocy tym, których los porzucił. To nie jest proste. Wymaga nieustannego szlifowania wewnętrznej sfery — duchowej, psychicznej.
Jeśli w ciągu dnia spotkasz się sam ze sobą — żadna służba Cię nie zaskoczy.
Może się mylę…, ale…
Tymczasem włączamy syreny. Odjeżdżamy na kolejne wezwanie.
Prywatność zostawiamy za parawanem dyżurów.
Nie jesteśmy gwiazdorami.
Nie gramy dla aplauzu.
Nie rozdajemy autografów za okazaną pomoc.
Nie robimy selfie na tle ludzkiego cierpienia.
Nasza scena to oddziały ratunkowe — bez scenariusza, bez dubli.
Czasem medyk staje się kimś na wzór duchownego.
Bo każdej doby, w dzień i nocą, słuchamy pierwszych spowiedzi.
Spowiedzi trudnych. Prawdziwych. Niekiedy ostatnich.
Mam czas na trzydzieści sekund…
Zatrzymaj się na chwilę…
Czasem nie potrzeba wielkich słów ani bohaterskich czynów. Wystarczy obecność, kilka sekund uwagi, spojrzenie, które mówi: „Widzę cię”. Może każdy z nas może dać komuś te symboliczne „trzydzieści sekund”? W pracy. W domu. Na ulicy. Może dziś?
A Ty?
Czy kiedykolwiek spotkałeś się z cierpieniem, które zmieniło Twoje spojrzenie na ludzi?
Czy potrafisz być obok — nie jako sędzia, ale jako człowiek?
Podziel się swoją refleksją w komentarzu.
Może Twoje słowa będą dla kogoś takim właśnie uściskiem dłoni, którego dziś bardzo potrzebuje
MARCIN STASZAK
Rozdział I
Swój pierwszy dyżur odbyłem w hospicjum we Wrocławiu. Pamiętam to miejsce do dziś — pełne ciszy, skupienia, ale też głębokiej ludzkiej obecności. Nie przypuszczałem wtedy, że ta noc stanie się początkiem drogi, która trwa już 24 lata. Od tamtej pory moje życie zawodowe i osobiste nieodłącznie splata się z losem ludzi w potrzebie. Po hospicjum przyszedł czas na dyżury w schronisku dla bezdomnych mężczyzn — tam zetknąłem się z samotnością i trudami życia na marginesie społeczeństwa. Następnie trafiłem do domu opieki społecznej, gdzie codzienność wyznaczały ciche rozmowy i troska o tych, którzy często nie mieli już nikogo bliskiego. Wreszcie przyszedł czas na szpital — miejsce, w którym jestem do dziś. Każdy z tych etapów nauczył mnie czegoś innego, ale wszystkie łączy wspólny mianownik: obecność przy człowieku w jego najtrudniejszych chwilach.
Każde z tych miejsc miało swój własny rytm, zapach, ciszę i ból. W hospicjum uczyłem się, że śmierć nie zawsze przychodzi nagle — często siada obok i zostaje, cicha i bezlitosna, ale czasem też łagodna, jeśli człowiek nie jest sam. Zrozumiałem tam, że więcej znaczy to, by być niż by mówić. Czasem milczenie i dotyk dłoni niosą więcej niż najlepsze słowa pocieszenia.
W schronisku spotkałem ludzi, których los rzucił na dno, ale którzy wciąż trzymali się życia z zadziwiającą siłą. Często wracałem z tych dyżurów w milczeniu, nie mogąc oderwać myśli od rozmów, które słyszałem w nocy. Historie przepełnione upadkiem, stratą, uzależnieniem, ale też nadzieją. Tam nauczyłem się nie oceniać. Każdy człowiek ma swój kontekst, którego nie znamy.
Dom opieki społecznej był innym światem. Czas płynął tam powoli, dni przypominały siebie nawzajem, ale nie dla tych, którzy czekali na wizytę, na list, na telefon. Dla wielu z nich byłem jedynym odwiedzającym, choć tylko „z dyżuru”. Tam zobaczyłem, jak ważne jest, by pamiętać o tych, którzy zostali zapomniani. Nie dla nich, ale z nimi. Bycie „dla” łatwo przeradza się w relację jednostronną. Bycie „z” — daje godność obu stronom.
Szpital to miejsce, gdzie ludzki dramat jest codziennością. Choroba, niepewność, ból, oczekiwanie. Tu nie ma miejsca na pozory. Każde spojrzenie, każde słowo, nawet to wypowiedziane przypadkiem — może zostać zapamiętane na zawsze. Uczę się tego każdego dnia na nowo. Że obecność to nie tylko fizyczna obecność przy łóżku chorego, ale bycie prawdziwie obecnym — słuchającym, uważnym, nieobojętnym.
Dwadzieścia cztery lata dyżurów to nie tylko liczba przepracowanych nocy. To tysiące spotkań, twarzy, historii. To lekcje pokory, uważności i współczucia. Być może nie jestem w stanie zmienić całego świata, ale mogę być obecny w małym fragmencie czyjegoś życia — wtedy, kiedy tego najbardziej potrzebuje. I może właśnie w tym zawiera się sens tego wszystkiego. Nie w wielkich gestach, ale w prostym byciu. Tak jak wtedy, we Wrocławiu, od mojego pierwszego dyżuru.
Rozdział II
Są miejsca, gdzie czas płynie inaczej. Gdzie cisza ma ciężar, a oddech drugiego człowieka staje się modlitwą. Szpitalne korytarze — bezpieczne i bezwzględne jednocześnie — bywają przestrzenią nie tylko walki o życie, ale też o sens, wiarę, nadzieję. To nie jest tekst o medycynie. To szept duszy, która próbuje odnaleźć siebie — wśród ludzi, wśród zmęczenia, w brudowniku rzeczy zbędnych… a jednak ważnych.
Budowanie na fundamencie dzisiaj to ogromne wyzwanie. Przeszłość — ta prawdziwa — istnieje tylko pod Twoim kluczem.
Pustki nie da się wypełnić byle czym, ani byle kim. A słowa — czasem — mają w sobie wielką moc. Przemierzamy własne ścieżki, na których gubimy siebie i dobre szanse.
Znikamy za parawanem czasu. Chowamy się w sobie. Czasem zapominamy, czym jest wiara. Nadziei… często nie chcemy nawet wspominać. Bo każdy z nas coś przeszedł. A jednak — ukradkiem — spoglądamy w niebo i wypatrujemy dobrych aniołów.
Chcielibyśmy garściami czerpać z życia — bez konsekwencji, na szybko, na już, na teraz. Ale są przystanki. Takie własne, duchowe. Czysto ludzkie. Zatrzymujemy się, by rozejrzeć się dookoła. Jeśli się da — ominąć ból duszy. Ominąć to, co czyni pustkę beznadziejną.
W naszych skrzyniach chowamy marzenia. Z czasem błądzimy mniej niż kiedyś. Zwalniamy tempo… choć wciąż obijamy się o mury swoich dyżurów. Biegniemy — wciąż — by być blisko CZŁOWIEKA.
Przekraczamy próg jego cierpienia. Jesteśmy. Czuwamy. Nie ignorujemy. To, co wspaniałe, może się jeszcze wydarzyć.
Cuda bywają niewidoczne dla ludzkiego oka.
Przełom może nadejść tu i teraz. Czasem — jak nagły wiatr — i nie wiesz, kiedy dokładnie to się stanie.
Trzydzieści sekund. W samą porę.
Może właśnie tu, w miejscach najbardziej zwyczajnych, rodzi się to, co najważniejsze.
Nie zawsze trzeba wielkich gestów. Czasem wystarczy być.
W ciszy, przy kimś.
Z uważnością.
Z człowiekiem.
I może — gdzieś między jednym oddechem a drugim — zdarzy się cud.
Rozdział III
Zmęczeni — a jednak powstajemy. Odradzamy się po każdym szpitalnym dyżurze. Czasem jakby uśpieni, lecz zawsze czujni, nawet jeśli oczy szukają cienia snu.
Tu słychać każdy szelest zza okien hospicjum. Czuć ludzki lęk, uśmierzony ból, życie przypięte do łóżek, przejażdżki na wózkach inwalidzkich. Niby wiemy i rozumiemy wszystko, a jednak, gdy nadchodzi ta chwila — pożegnanie, uścisk dłoni — nie powiemy przecież: „będzie dobrze”. Bo nie zawsze będzie.
Nauczyliśmy się żyć obok tęsknot, które przyciskają nas do ścian kalendarza. Dni opadają jak jesienne liście — bezszelestnie, najciszej. Z kroplami łez. Z zamkniętymi oczami. Bez ludzkiego zgiełku, po cichu ustawiamy się w kolejce po zwykłe marzenia — jeden oddech bez tlenu.
Może inni myślą, że zwariowaliśmy. Że zbyt wiele dyżurów nas wypaliło. A jednak — sami wybraliśmy to życie. Życie na sygnale, życie na oddziale. Czasem wołamy o szklankę wody, choć wiemy, że nowe scenariusze już się nie wyśnią. Żaden sen się nie spełni.
W porze deszczowej czekamy na opóźnione tramwaje i próbujemy zapomnieć to, czego zapomnieć się nie da — to, co wydarzyło się tej ostatniej nocy na intensywnej terapii. Szpitalne sale codziennie piszą nowe historie. Wysłuchane prośby brzmią jak modlitwy, spełnione życzenia — jak zdmuchnięcie świeczki. Uściski dłoni, podziękowania, życzenia zdrowia innym. Ale wiemy, najlepiej wiemy, że istnieje też druga strona — ta, gdzie sale zamieniają się w konfesjonały, łzy są ostatnie, podróż jest ostatnia, spowiedź obejmuje całe życie.
A my? Rozwiązujemy swoje problemy po cichu, nerwowo paląc papierosy — jeden po drugim — w szpitalnym brudowniku. Miejsce jak z innego świata. A dla nas — czasem jak gabinet terapeutyczny. Tam wypluwamy niesmaczne słowa, ciężary dnia, ciężary życia.
Bywają dni, kiedy bardziej stajemy na nogi. By na kilka godzin zatrzasnąć za sobą drzwi brudownika, zostawić w nim wszystkie gonitwy myśli.
Wracamy jakby nawodnieni dobrym czasem. Bo mimo wszystko — wciąż chcemy wierzyć. W nadzieję. W to, że warto podać rękę. Nie gasząc przy tym iskry dobrej energii.
W środku własnych myśli — wiemy. Będzie dobrze. Gdy zamykamy furty domów opieki po nocnych dyżurach — choć nie zawsze świeci słońce — to nikt z nas nie zamieniłby tego świata z seniorami na żaden inny. Nawet za milion dolarów. Nawet za życie ponad stan i wszystkie bogactwa świata. Bo w ulotnym momencie, one wszystkie runą — jak bańka mydlana.
A potem — na trzydzieści sekund, zanim rozpalą się karetki — stoimy w ciszy jak latarnie na granicy dnia i nocy. Nie ratujemy już świata — tylko jego oddech.
Tylko jedno serce, jeden uśmiech, jedną chwilę.
I choć wypaleni jak papieros do końca — jeszcze żarzymy się miłością do życia, którego inni już nie mają siły nieść.
Rozdział IV
Trzydzieści sekund — tak mało, a jednak tyle potrzeba, by zdążyć…
Zdążyć przed wybuchem, przed łzą, przed słowem, które już nie wróci. To czas, którego nie ma w grafiku, nie przewiduje go regulamin pracy ani karta pacjenta. To moment, który lekarz kradnie między uderzeniami serca, pielęgniarka wyrywa z pośpiechu dnia, a salowa zamyka w ciszy szpitalnego brudownika — jedynego miejsca, gdzie w końcu można złapać oddech i zrzucić z ramion brud codzienności.
W tym pomieszczeniu, wśród odoru środków dezynfekujących i zmęczonego światła jarzeniówek, dokonuje się osobliwa spowiedź. Nie taka ze świętym obrazem nad głową — to bardziej modlitwa z oczyma wbitymi w podłogę, między ścierki a stertę brudnych prześcieradeł. Tam, gdzie nikt nie słyszy, padają najcięższe słowa:
— Nie zdążyłem.
— Nie miałam siły.
— Znowu zawiodłem.
Trzydzieści sekund staje się luksusem. W tych sekundach człowiek szuka siebie, weryfikuje decyzje, wypala resztki empatii jak papierosa na tylnych schodach oddziału.
Szpital nie zna litości. Czas płynie tu inaczej — w rytmie alarmów, zgonów, wybudzeń. Gonitwa z dyżuru na dyżur, od pacjenta do pacjenta. Każdy dzień zostawia ślad — czasem cienką kreskę w pamięci, czasem ranę. A mimo to każdy z nas — lekarz, pielęgniarka, opiekun medyczny — próbuje jakoś wrócić do tej zwykłej, szarej codzienności. Do domu, w którym czeka cisza albo wręcz przeciwnie — ktoś, kto pyta: „Jak było w pracy?” i nie oczekuje odpowiedzi.
Ja wciąż walczę o swoje trzydzieści sekund.
Nie po to, żeby odpocząć. Nie po to, żeby uciec. Ale po to, żeby zdążyć…, przed sobą samym.
Rozdział V
Są miejsca w szpitalach, które nie istnieją w oficjalnych planach budynku. Nie zapisano ich w procedurach, nie zaznaczono na schematach. Brudowniki — wąskie, ciemne zakamarki oddziałów, gdzie ukrywa się zużyte narzędzia, odpady, czasem łzy. To właśnie tam, między jednym dyżurem a drugim, wyznajemy swoje sekrety. Na szybko, szeptem, bez zbędnych słów. To są nasze małe konfesjonały — bez koloratki, ale z autentyczną potrzebą oczyszczenia.
Dyżury traktujemy jak misję. Nie zawsze heroiczną, ale zawsze głęboko osobistą. Dla wielu z nas to coś więcej niż zawód — to ścieżka, którą wybraliśmy, wierząc, że będziemy ratować, naprawiać, nieść nadzieję. I chociaż ta wiara nie gaśnie, z czasem pokrywa się kurzem rzeczywistości. Bywa, że w przerwach między salami chorych, ktoś rzuca półgłosem: „Mam dość, odchodzę, zmieniam branżę.” Nie ma w tym krzyku, nie ma pretensji — jest zmęczenie i cisza.
Życie, które codziennie ratujemy, zostawia w nas swoje ślady. Historie pacjentów zabieramy do domów, nieproszone wnikają w nasze myśli, rozsiadają się w kuchni przy porannej kawie. Przenikają do prywatności, której często już prawie nie mamy.
Toczymy w sobie walki, których nikt nie widzi. Przegrywamy je po cichu. Nie dlatego, że przestajemy dbać o innych — przeciwnie. Po prostu czasem zapominamy, że i my jesteśmy ludźmi. Presja czasu, dynamika decyzji, adrenalina — wszystko to zostaje w ciele i w duszy. Gdy milkną monitory, a światła gasną, zostają emocje, których nie było kiedy przetrawić.
Po studiach medycznych wierzyliśmy, że będziemy gwiazdami — jasnymi punktami na niebie każdego pacjenta. Ale życie nie zna bajek. Po latach pracy wiesz już, że nie zbawisz świata. Możesz jednak, choćby na chwilę, być czyimś światłem — i to musi wystarczyć.
Zanim jeszcze odprawa się zacznie, snujemy nocne wyznania, czasem do współpracownika, czasem do pustego pomieszczenia. Może będzie lżej. Może uda się znów podnieść głowę i wejść na salę z uśmiechem. Myślami już jesteś na kolejnym dyżurze.
Na trzydzieści sekund przed wyjściem z brudownika podłączasz siebie do reanimacji emocjonalnej. Kalibrujesz serce na następne 12, a czasem na 24 godziny. Po to, by znów móc stanąć obok łóżka chorego i zapytać głosem pełnym spokoju:
— „Dzień dobry, czy mogę w czymś pomóc”?
Tylko że czasem, pod tym spokojem, drży coś więcej. Czasem pomaganie innym odbywa się kosztem pominięcia samego siebie. A przecież my też potrzebujemy pomocy. Też chcemy, by ktoś zapytał nas — szczerze, nie z automatu — „Jak się dziś czujesz?”, „Z czym ci ciężko?”, „Co cię boli?”.
Bo choć na co dzień składamy ludzi z kawałków, sami coraz częściej rozpadamy się po cichu — w tych brudownikach, w windach, w pustych pokojach socjalnych. Tam, gdzie nikt nie słyszy, a serce bije głośniej niż dźwięk respiratora.
W świecie, gdzie medyk bywa traktowany jak maszyna do ratowania życia, zapomina się, że to też człowiek. Ze swoją historią, bezsenną nocą, śladami dłoni pacjenta na fartuchu, których nie da się sprać ani zapomnieć.