Recenzje
***
Arek ma kota. Dosłownie i w przenośni. A właściwie, dwa koty. Po pierwszego musiał jechać 400 km. Drugi pojawił się sam, wabi się Poezja i towarzyszy administratorowi Poetyckiej Kawiarenki Charliego każdego dnia. Arek jest twórcą wyjątkowo płodnym i już wydanie pierwszego tomiku było nie lada wyzwaniem. Autor musiał wybierać spośród ponad dwóch tysięcy wierszy, które wyszły spod jego pióra. Ilość, w tym przypadku, absolutnie nie szkodzi jakości. Autor nieustannie rozwija się i z każdym dniem jego utwory stają się dojrzalsze. Arek w swym debiucie przekazuje nam całe spektrum emocji. Nie ucieka od trudnych tematów, ale również nie ucieka od wierszyków dla najmłodszych. Jak w zwierciadle duszy, w jego wierszach odbijają się pytania o sprawy najistotniejsze. Miłość i nienawiść, wiara i zwątpienie, spokój i rozterka tańczą, przyprawiając nas o zawrót głowy i pozostawiając bez prostych rozwiązań i łatwych odpowiedzi na pytania o kondycję ludzkiego jestestwa. Nie unikając grubych słów, Arek sprawnie, ale i boleśnie grzebie widelcem pióra, w egzystencjalnej jajecznicy. Jeśli — wraz z Autorem — nie boicie się zajrzeć głęboko w otchłań kłębiących się w was lęków, może to być fascynująca podróż. Ja już mam ją za sobą. I serdecznie polecam.
charlie k. pill
***
Wyjątkowego poetę, Arkadiusza Orłowskiego poznałam dzięki wspólnym znajomym. To człowiek mocarny ciałem o wrażliwym wnętrzu, które odzwierciedla jego pseudonim: Zwierciadło Duszy.
Wczytując się w jego nietuzinkową poezję okraszoną pięknym słowem nie mogłam się nadziwić, skąd czerpie swoją wrażliwość, umiłowanie do otaczającego świata, do drugiego człowieka? Niemniej wyruszyłam w podróż bez trzymanki po kolejnych stronicach (tu wpisz tytuł tomiku). Początkowo pełna obaw, co mnie tam spotka, z każdym kolejnym wierszem, nabierałam przekonania, że odnalazłam nie tylko pokrewną duszę, ale i przyjaciela, któremu nie muszę nic mówić, on po prostu wie.
Niniejszy tomik to zbiór wyjątkowych utworów, okraszonych emocjami, empatią, tym, co dzieje się w sercu poety.
Ujmujące jest to, że Arkadiusz nie skąpi czytelnikowi środków poetyckich, którymi posługuje się sprawieni i z wyczuciem. Jego kunszt i dobór słowa, wartość przekazu, wyszukane metafory, symbolika, sprawiają, że ma swój unikatowy styl, w którym czuje się jak ryba w wodzie.
Mogę pokusić się o stwierdzenie, że poeta zabierając czytelnika na bezkresny ocean ars poetica, ofiarowuje cząstkę samego siebie. Nic nie ukrywa, nie ma dla niego tematu tabu. Jest sobą, tak po prostu, prawdziwie. Nie boi się ani sacrum ani profanum. Wystarczy pochylić się nad wierszem Schizofrenia: /Chorób worek na plecach/świata zamknięte oczy/ideałów już nie ma/diabła cień z nami kroczy/. W niewielu słowach zawarł kosmos przekazu.
Z kolei w wierszu Zagubiony ukazał swoją wrażliwość: /duszę się sam sobą/wszędzie mnie pełno/jestem każdym krokiem mych stóp/spojrzeniem oczu dwóch niebieskich planet/miarowym biciem serca/słowem z ust mych/.
Podobne przykłady mogę mnożyć, ale nie o to chodzi. Najważniejsze jest to, że czytelnik, który zaryzykuje i wyruszy z Arkadiuszem w podróż po nieznanych wodach jego urzekającej poezji, przekona się, że warto zatopić się w Zwierciadle Duszy.
Kasia Dominik
***
Arek Orłowski pseudonim Zwierciadło Duszy jest Poetą niezwykle wrażliwym na ludzką krzywdę i zmagania z życiem. W jego twórczości dużo jest wierszy poświęconych tematyce społecznej. Jak nikt umie pisać o życiu, o jego wzlotach i upadkach. Jego podmioty liryczne to osoby silne ale pokorne. Biorące się za bary z problemami i umiejące się przyznać do porażki, z której wyciągają celne wnioski.
Arek jest też Poetą lirycznym, nad wyraz romantycznym. Jego wiersze o miłości potrafią wzruszać, zachwycać i roztkliwiać czytelnika. Pisze o różnych rodzajach miłości: miłości silnej i dojrzałej, zawiedzionej i spełnionej, rodzicielskiej i erotycznej. Umie też pisać o miłości do Boga, wierze i nadziei…
Nieobce jest Mu też poczucie humoru, które wykorzystuje, by rozbroić czytelnika.
Arek … Zwierciadło Duszy jest Poetą, w pełnym znaczeniu tego słowa. Sprawnie posługuje się metaforą, umiejętnie dobiera słowa, by potęgować lub osłabiać wrażenia. Przy jego wierszach można odpocząć, ale też pomedytować. Polecam te wiersze.
S. Anna Ziętek
***
Przyznam, że nie znam Arka osobiście ale od dłuższego czasu poznaję go poprzez jego słowa, jego wspaniałe wiersze. Jest człowiekiem pełnym ciepła i miłości, wnikliwym obserwatorem otoczenia i ludzi.
Jego wiersze są pełne emocji, niektóre potrafią rozbawić ale w szczególności, większość z nich, skłania do głębszych przemyśleń.
Arkadiusz w swojej twórczości porusza sprawy zarówno dotyczące codzienności, jak również natury egzystencjalnej, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy. Przemyślenia tej wewnętrznej walki jaka rozgrywa się przecież w każdym z nas.
Serdecznie zapraszam do lektury, wspólnej podróży w głąb siebie i poetyckich rozmyślań.
Izabela Sroka
Informacje o autorze
Arkadiusz Orłowski urodził się 13. lipca 1974 roku w Gdańsku. Tato dwójki dzieci Nikoli i Oliwiera które przyczyniły się w dużym stopniu do wejścia na drogę poezji.
Od 2004 roku współzałożyciel i Prezes Zarządu Kaszubskiej Fundacji Ekologicznej.
Współtwórca i administrator Poetyckiej Kawiarenki Charliego.
Walkower
Tworzyłem silną drużynę
na imię miała rodzina
walkower który oddałem
wisi mi wciąż przed oczyma
Cierpienia pełne puchary
każdy do dzisiaj spija
wbite zęby jadowe
toczy je życia żmija
Każdy przystanek boli
każde wspomnienie dotyka
łez mokre posłanie
nocą bezsenną znika
Dłonie które splecione
niosły dziecięce życie
głębia mej samotności
zerka spod oka skrycie
Patrzę na to co było
patrzę na to co będzie
czarne plamy na niebie
czarne widzę je wszędzie
Nieobecna
Patrzę na Ciebie i widzę
że wcale Ciebie tu nie ma
ciało dotyka ziemi
dusza szuka schronienia
Mówię ale nie słyszysz
postać twoja wciąż znika
myśli wysłane słowa
żadne Cię nie dotyka
Stąpasz bosa po życia
wypaczonej krawędzi
krzyża ścięte ramiona
kościół pustych orędzi
Echo które nie wraca
luster puste odbicia
porcja krwi na śniadanie
nie doganiasz wciąż życia
Środek tarczy w oddali
nie znajduje w nim Ciebie
ciało siedzi wciąż ze mną
dusza krąży po niebie.
Stryczek
Chłodno mi nawet zimno
niebo wciąż sennie ziewa
tony słów na ulicach
wiatr je w kąty rozwiewa
Moje myśli jak durszlak
przeciekają w mej głowie
pogubione spółgłoski
zatrzymuje w półsłowie
Cierpki sygnał karetki
koniec końca to zera
gaszę szeptem latarnie
lecz mój głos nie dociera
Po kolana w urynie
dwa bilety do piekła
dusza wisi na stryczku
mimo zimna jest ciepła
Anioł zgubił dziś skrzydła
nieba długi remanent
słów rozlanych emocje
diabeł spisał testament.
Mój peron
Tydzień za tygodniem znika
wymazuje gumka życie
nie śpisz nocą
dzień umyka
łapiesz chwile
szeptem skrycie
Peron pełen pustych marzeń
wśród wydmuszek nagie myśli
nocą kiedy spać nie możesz
sen na pewno Ci się przyśni
Na klamerkach wieszam słowa
wykrzyczane szeptem ciszy
echa pośród nagich wspomnień
mimo krzyku nikt nie słyszy
Jeden oddech jedno brzmienie
nut rozsiane martwe pola
przebaczenia ciche słowa
ludzkie życie ludzka wola
Mimo życia wciąż umieram
żywy martwy w jednym grobie
dzisiaj świecę palę sobie
jutro będzie płonąć Tobie.
Kim?
Kim dla mnie byłaś
kim jesteś
nie odpowiem
nie umiem
myśli niczym pociągi
rozjeżdżają się w tłumie
Jesteś moim peronem
stacją metra równaniem
sumą wszystkich
mych działań
iksem i rozwiązaniem
Kim dla mnie byłaś
kim jesteś
ciągle wracasz jak echa
dzielę myśli na czworo
między wciąż gruba krecha
Jesteś ust pocałunkiem
dniem co z nocą się splata
blaskiem świecy na stole
końcem początkiem świata
Kim
to pytanie
odpowiedzi nie będzie
jesteś wszystkim
co kocham
we mnie w życiu
tu wszędzie.
Ściecha
Patrzę z mojego okna
obraz życia wyrasta
rzeka nurtem ulicy
magia mojego miasta
Ludźmi płyną chodniki
Dj bity nagania
piwo lekiem sumienia
żądze zmysłów odsłania
Wieczór budzi się rankiem
nocy nuty na ciele
w łóżku naga kobieta
co tu robisz aniele
Film się kręci do tyłu
zbieram kadry jak zdjęcia
nie pamiętam pół nocy
nikną senne ujęcia
Nozdrza kitem zapchane
kokainy uciecha
seta setę pogania
miedzy nimi jest ściecha
Parkiet tańczy do rana
życia tracę rachubę
byłem sam jestem z Tobą
ktoś podrzucił tą zgubę
Mimo kaca wciąż czuję
nagość ciała przy ciele
chcę się kochać dziś z Tobą
mej nagości aniele.
Czas
Lecą karty kalendarza
drogę odciska życie
echo bezgłośnie powtarza
kochaj kochaj mnie skrycie
Usiadłem z Tobą przy stole
kawa nieme spojrzenia
wzrok w zimnym rosole
liści stos bez znaczenia
Opadły wśród ziaren czasu
odcisk zmarszczek na twarzy
cisza pośród hałasu
wzrok który wciąż marzy
Nasze splecione dłonie
drogą wspólnego życia
miłość która w nas tonie
zerka sennie z ukrycia
Czy?
Czy można wypić za błędy
upić własne sumienie
kacem rozłupać głowę
niczym twardym kamieniem
Czy można uciec od siebie
zamknąć okna przed sobą
nowa maska na twarzy
jestem nową osobą
Czy można zabić emocje
by z uśmiechem na twarzy
pozabijać marzenia
te o których ktoś marzy
Czy można fałszywie kochać
tak na pokaz dla ludzi
aż się w końcu sumienie
z tej miłości obudzi
Czy można na niby umrzeć
trochę piekła i nieba
gdy już błędy opijesz
mam Ci polać?
nie trzeba
Jak?
Jak poukładać myśli
pośród chaosu życia
kiedy już je ustawisz
nowa wyjdzie z ukrycia
Jak poukładać życie
kiedy wszystko tak boli
noga idzie przy nodze
drogą własnej niedoli
Jak poukładać słowa
poplątane w nieładzie
pogubione litery
U na plecach się kładzie
Jak poukładać marzenia
niespełnione od końca
niczym partia szachisty
pionek twój bije gońca
Jak to wszystko ułożyć
tak by życie znów żyło
by słów twoich oblicze
marzeń dzieło wieńczyło
Jak to zrobić sam nie wiem
ja po prostu poczekam
gdy słów moich korale
na paciorki nawlekam
Chciałem
Chciałem Ci to powiedzieć
lecz odwagi nie miałem
wbity strachu spojrzeniem
tylko się przyglądałem
Chciałem Ci to wykrzyczeć
patrząc wprost w twoje oczy
stanęło tylko na chciałem
słów potok wciąż za mną kroczy
Chciałem odejść bez słowa
drogą której nie znałem
wrosłem w Twoje oblicze
chciałem jednak zostałem
Teraz nawet już nie chcę
stoję w obłudzie życia
małe słońca promienie
chwytam cicho z ukrycia
Mimo smutku się śmieję
mimo bólu nie płaczę
maski na mojej twarzy
słoną łzą życia znaczę
Oczy ciągle niebieskie
patrzą teraz przed siebie
zawsze chciałem powiedzieć
lecz nie mówię do Ciebie
Moja gałąź
Usiadłem na życia gałęzi
bosy spoglądam za siebie
na stole ostatnia kolejka
wypije zapale już w niebie
Zebrałem wśród kurzu na półce
marzeń mych odcięte głowy
gumką ścieram wciąż z siebie
życie mej pierwszej połowy
Już nie pamiętam dzieciństwa
szkoły oblicze zmazane
lecą dni z kalendarza
zszywam wciąż serca ranę
Nikną kolejne dekady
gałąź ledwo mnie trzyma
nie dostrzegam już Ciebie
ciemna noc przed oczyma
Kiedy w końcu upadnę
kiedy zamknę powieki
świat nie będzie mi ciążył
już nie będę kaleki
Uschnie gałąź wraz ze mną
prochy wzlecą do nieba
szkoda łez proszę nie płacz
tu pożegnań nie trzeba
Pragnienia
Słowem niczym pędzlem
narysowałem zarys piersi
wpatrzony w piękno
dojrzałego owocu
spływam każdym kęsem
po Tobie
zatrzymując się
by spijać nektar
Twej kobiecości
W zakamarkach ud
ułożyłem do snu
mej wyobraźni duszę
budząc ją budzę ogień
rozpalony w każdej myśli
mego pożądania
Ust Twych odbicie
na ciele drży
struną dreszczy
niesionych pocałunków
Kochaj mnie
całuj
nie przestawaj.
Ból myśli
Natłok myśli jak strzały
przedarł przedsionek
by w korytarzach
echem uderzyć
Oczy pełne łez
spłynęły na podłogę
łącząc witraże
nagich wspomnień
Opadłszy na kolana
poczułem ból
niemego krzyku
pustej samotności
Dusząc się samym sobą
wpełzam w dziurę
zamkniętego umysłu
gabinetu cieni
Słowa które utknęły w gardle
zapijam własnym smutkiem
utraconych nadziei
minionego czasu
Klatka
Nie znałem jej z tej strony
wspólna przestrzeń
zaczęła cisnąć i uwierać
Jedna twarz
zagubiona wśród masek
twojego człowieczeństwa
Byłem jedynym kwiatem
który chciałaś pielęgnować
niepodlewany niknę w zaroślach
Cisza dziecięcych pokoi
ostatnią łzą
słowa rodzina
Odwróceni od siebie
trzymamy w dłoniach
skrawki miłości
Zlepki starych wspomnień
które nadal
proste jak cienie
I te cholerne obrączki
jak stygmaty
na koślawych palcach
Przestań zrzędzić…
przecież się kochamy
Lęk
jestem jak próchnica
pożeram sama siebie
gniewem ciało wydrapane
blizny jak przejścia dla pieszych
wędrują po mnie
nie kończąc podróży
Strach elektrodą bólu
paraliżuje umysł
zamknięta w ciasnym pokoju
boję się ludzi
boję się rozmowy
szkoły otwarte korytarze
gabinetem strachu
mej codzienności
mam marzenia… lecz
uśmiech mój uleciał
z pierwszym lękiem każdego dnia
nie patrzcie na mnie
niewidzialna wśród ludzi
znikam pod kołdrą samotności
nie płacz kochanie
mama zaraz da Ci leki…
Czy bycie poetą to…
ubrany w garnitur romantyzmu
niosę wnętrze mych myśli
w słów ubrane przesłania
Nie szukam poklasku
prościej obejrzeć filmik na Tik Toku
niż pochylić nad treścią
Oczyma mej wyobraźni
przechadzam się pomiędzy
wami a mną
życia radości i smutki
nawlekam na słów mych korale
Prawd ukryte znaczenia
odkrywam stronę po stronie
Uciekam od emocjonalnego gwałtu
wyzwalając obraz który maluję
całym sobą
Idziesz ze mną
trzymając mą dłoń
czując każdy zapach
każdą myśl
która spływa łzą po poliku
Dziękuję że jesteście
Modlitwa
Uleciała ostatnia iskra
słowa które w gardle utknęły
wody tylu rozlanych wspomnień
to w nich dzisiaj razem toniemy
Czubek nosa jak nagi wskaźnik
mapy mają wydarte strony
nagie cienie emocji i wiary
obraz życia jest słowem spaczony
Ranek kiedy jeszcze wciąż śpimy
niesie osad rozmowy znad rzeki
myśli które latają jak ważki
krążą w świecie tak nadal kalekim
Obietnicy odcięte kokardy
namaszczone grzechem istnienia
pochowały mych sumień oblicza
które toną na granicy cienia
Niedowidzę choć oczy me sprawne
niedosłyszę choć nastawiam uszy
tylko echa ostatniej modlitwy
niosą przekaz wśród życia tej głuszy
Czarna plama
Węzeł na gardle ściśle trzyma
oddech uleciał ponad myśli
zamknięty między szeptem ciszy
śmierć która nocą znów się przyśni
Odganiam niczym szaman przeszłość
w słoiki łapię ciszy szczątki
naklejam nowe łaty szczęścia
w sercu układam życia wątki
Wyłaniam ze skorupy głowę
powietrza łapiąc hausty czasu
które na ciele niczym grzyby
rosną zapachem woni lasu
Liście na wietrze niczym sztandar
wołają głosem zapomnienia
wyrasta kamień na kamieniu
spowiedzi echa światłem cienia
Wiary odgłosy pośród buszu
rozsiały prawdy małe ziarna
zamykam oczy gaśnie światło
plama jak była tak jest czarna
Odwaga
Pomiędzy powiem lub nie powiem
pomiędzy kocham lub przestałem
stanęły myśli w kłębek zbite
a ja nad nimi wciąż płakałem
Chciałem powiedzieć lecz odwagi
starczyło tylko na milczenie
spalony wstydem niczym ziarno
cały wewnętrznie się czerwienie
Nie skasowałem życia płyty
odtwarzam zapisane myśli
dzień który tonie ciemną nocą
sen nigdy za dnia się nie przyśni
Oczyma chwytam obraz który
dotyka głębi mojej duszy
mechanizm świata nad przepaścią
stanął ja czekam kiedy ruszy
Noga przy nodze nadal stoi
wciąż szukam drogi między światy
zamykam oczy ciągle marzę
lecz przed oczyma życia kraty
Nie znam godziny ni minuty
autobus na mnie już nie czeka
spłynęły łzami moje oczy
niczym ostatniej drogi rzeka
Nagość
Nie jesteśmy starzy
młodzi też nie jesteśmy
a twoja nagość
rozpala me zmysły
do granic trzeźwości umysłu
Krwi rzeka napełnia
wszystkie fragmenty mego ciała
wzrokiem chwytam każdy zakamarek
twojej nagiej słodyczy
Nie potrafię myśleć
zwierzęcy instynkt
obejmuje nagie pośladki
twej kobiecości
Ukojony ciepłem piersi
niosę Cię jak zdobycz
w objęcia ciepłej pościeli
Splotszy dwa nagie ciała
uściskiem pożądania
niczym król lew
konsumuje twoja kobiecość
Obojętność
Świata zamknięte oczy
nie widzieć, nie czuć
obłokiem uleciała ludzka twarz
masek oblicza wśród ludzkiej rasy
lecz człowieka tam brak
Grzechu wyssane prawdy
w dezinformacji codzienności
fałszem malowane usta
uśmiechem dnia
Zagubieni w realiźmie
szukamy wyjść
prawdą kalecząc stopy
pośród chaosu słów
Na firmamencie życia
martwe płody trzymają łona
w płaczu niosąc echa
nienarodzonej nadziei
Obojętność odziana grubym płaszczem
upaja się w myśli rozgrzeszeniu
świata zamknięte oczy
naszymi sumieniami
Bez Ciebie
Dwa dni samotności
pościel która straciła twój zapach
pustka która dusiła
w bezsłowiu
Myśli stały się nowym domem
skrzętnie układałem ich zakończenie
lecz każda spływała szybciej
niż pojawiła się na dobre
Nagie ściany pokoju
a ja przechadzam się w Twojej nagości
puste ramy obrazów
jak i puste godziny bez Ciebie
Na szklance w zlewie
odcisk twych ust
którym tkliwie złożyłaś pieczęć
na mym poliku
Pralka skończyła wirować
rozwieszę bieliznę
którą każdą myślą ściągam
z zakamarków naszej przestrzeni
Niech schnie jak moja tęsknota
na klamerkach codzienności
pomiędzy niebem a piekłem
czekam
Ja
Dla czego taki jestem
może gdybym był
Piotrem bądź Adamem
nosił włosy w czerni kolorze
to nie zjadł bym
jabłka z Twej dłoni?
Czuję jego słodycz
jak grzesznie rozpływa się
po zakamarkach mych myśli
Słyszę Twoje szepty
obślizgły język węża
na małżowinie pierwszego grzechu
Ewą nigdy nie byłaś
a serce me skradłaś
jak złodziej nocą w czerń ubraną
Kusząc zmysłem rozebranym do naga
bieli ciała
na aksamicie rozścielonej pościeli
Raj zamknięty w starym testamencie
grzechy zebrane w paciorki różańca
modlitwą odbitą echem
za czyny pierworodne
każdego człowieka
Grzeszny
Świat zawirował w pędzie
światła jak błyski flesha
niebo zsuwa rolety
diabeł pazurem miesza
Egzystencji przystanek
idziesz dalej wysiadaj
słowa w gardle utknęły
zamilcz lub odpowiadaj
Grzechy niczym paciorki
wśród modlitwy różańca
zbrodni nagie oblicze
nosi twarz bez kagańca
Czarne miesza się z białym
grunt to dobra rozrywka
melancholii doznanie
w ciszy gra pozytywka
Wspomnień martwe emocje
otuliły nas ciszą
pośród gradu emocji
do snu lekko kołyszą
Wyobraźni robak
Stanąłem z boku nie walczę
nie idę nie siedzę znikam
zapach martwej nadziei
widzę czuję dotykam
Kluczę kręcę ósemki
slalom gigant dwa zera
życia suche kikuty
wszystko we mnie umiera
Łez rozchlapane kałuże
zdeptane klepsydry ziarna
zgasło światło latarni
noc taka ciemna aż czarna
Ścian obdrapane tynki
ruin nieme cmentarze
oczy które nie widzą
umrzeć czy się odważę
Stopy me na krawędzi
życia nie mam odwagi
śmierci martwa recepta
linią mej równowagi
Spójrz wyobraźni robak
drąży we mnie tunele
szafa pełna pomysłów
wciąż je mnożę i dzielę
Wróć
W szeleście liści na wietrze
w kolorze błękitu nieba
tylko twojego uśmiechu
jest mi wielka potrzeba
Szukam go między ludźmi
szukam w każdej przestrzeni
słońca promieni dotyk
nic już we mnie nie zmieni.
Tak mi Ciebie brakuje
słowa w gardle utknęły
marzeń nagie oblicze
sny które we śnie usnęły
Kocham ponad przeciętność
pragnę ponad granice
myśli krążą przy Tobie
może jedną uchwycę
Schizofrenia
Nikną wciąż, ślady twych stóp
czas, ich zamazał znaczenie
drzewa odcięte konary
tracą, na zawsze swe cienie
Spójrz, pośród złamanych serc
rosną nadziei ziarna
jednak plama honoru
tak jak była, jest czarna
Schizofrenii oblicze
nosi maskę na twarzy
mimo bólu udręki
dusza patrzy i marzy
Chorób worek na plecach
świata zamknięte oczy
ideałów już nie ma
diabła cień z nami kroczy
Kiedyś siądę nad rzeką
w niej utopię zmartwienia
wzrosną znów drzew konary
świat znów wyjdzie spod cienia.
On stał
Spotkałem przy drodze Boga
trosk oblicze szepty liści
On stał
wzrok dotykał źrenic w objęcia
oddech ziemi
u jego stóp po horyzont
bólem spękane
stopy nagie ślady człowieczeństwa
Stał ja posąg
dłutem rzeźbiarza w granicie
niemy kamień
dłonie ku niebu
smutkiem niosły modlitwę
jedynie szelest liści
pokazywał życie
na jego ziemi spękanej
w agonii grzechu
a on stał.
Bezsilny
W dłoniach mych ziarna piasku
cząstka nadmorskiej plaży
lecą pod moje stopy
kiedy umysł wciąż marzy
W oczach mych jasne słońce
mimo deszczu i burzy
promień mej wyobraźni
oczy w marzeniach mruży
Stopy po matce ziemi
niosą me trudne myśli
świata który w tyrani
nocy snem Ci się przyśni
Słowa które utknęły
w bólu dnia codziennego
dobro w paszczy otchłani
stoi na straży złego
Stoję przed wielkim murem
oczy łez oceany
świat podzielonych ludzi
siecią grzechu utkany
Ostatni
Spójrz ostatni liść spadł z drzewa
nagie ich konary
tak nagie jak nasze dusze
Spójrz odleciały żurawie
wrócą… zawsze wracają
jak echa naszych wspomnień
Spójrz pada deszcz
okna zalane łzawym dotykiem
to nasze łzy
Spójrz idzie burza
czerń nieba przecięta białym fleshem
rozbłyska słońcem
Spójrz na kolory tęczy
mienią się łąki rozlanym kwieciem
dotyk porannej rosy
Spójrz to nasza miłość
dotyk piękna świata
zapisany w dwóch sercach
Maska
Śmieję się
w smutnym wyrazie twarzy
zawartych tęsknot
maska uśmiechu
namalowałem sobie uśmiech
jak słońce maluje piegi
pod powłoką mężczyzny
delikatnej duszy cichy płacz
odziany w ciało muskularnej postawy
niczym twierdza otula
delikatnych westchnień echa