E-book
14.7
Związki i rozwiązki

Bezpłatny fragment - Związki i rozwiązki


Objętość:
171 str.
ISBN:
978-83-8104-097-6

Rozdział pierwszy, w którym spędzamy wakacje nad Bałtykiem

Kiedy miałam 19 lat wydawało mi się, że wiem, czego chcę. Uważałam się za osobę dorosłą i odpowiedzialną. Byłam też głęboko przekonana, że dobrze wyglądam w sztruksowych dzwonach i tunice w drobne kwiatki. No i kochałam Emila.

Od tego czasu minęło 15 lat, zamieniłam sztruksy na proste spodnie z kantem, dorosłość i odpowiedzialność od dawna nie były przywilejem, ale Emila kochałam nadal. I właśnie nadszedł ten moment, kiedy poczułam gotowość do przyjęcia oświadczyn. Miałam już nawet na oku pewien srebrny pierścionek z cyrkoniami, uroczy i niedrogi. I wszystko byłoby dobrze, gdyby mój ukochany odbierał i prawidłowo interpretował sygnały płynące z mojej strony, zwłaszcza w pobliżu sklepów jubilerskich. Tymczasem on milczał uparcie. Chociaż dopuszczałam możliwość, że po jednym nieudanym małżeństwie może, podobnie jak ja, czuć przesyt, było mi przykro. A może tylko czeka na odpowiedni moment? Może szuka odpowiedniego pierścionka? Może powinnam uzbroić się w cierpliwość i udawać zaskoczoną, kiedy on wreszcie się zdecyduje? Wierzę w opieszałość sądów polskich, w brak czasu spowodowany nadmiarem pracy, w złośliwość rzeczy martwych, nawet w ufo wierzę, ale dlaczego on wciąż mi się nie oświadcza? Nie składa żadnych wiążących deklaracji? Ja wiem, że mamy razem dziecko, ale to jeszcze nic nie znaczy. Z moim byłym mężem też mam dwoje dzieci i nic z tego faktu nie wynika. Gdyby mi się oświadczył, mogłabym te oświadczyny dumnie odrzucić, każąc mu się najpierw rozwieść. Mogłabym też je przyjąć, na razie tylko zaocznie, w zawieszeniu, do czasu, kiedy będzie już wolnym, rozwiedzionym człowiekiem. A tak pozostawało mi bierne czekanie. Ale chwileczkę — czy ja wyglądam jak Ghandi, żeby tak sobie tylko biernie stawiać opór materii i czekać na lepsze czasy? Postanowiłam coś zrobić, a ponieważ to coś nie przyjęło na razie żadnych konkretnych kształtów, postanowiłam mu nadać ramy czasowo-przestrzenne. Wybrałam na jego realizację drugą połowę sierpnia, kiedy oboje mieliśmy udać się wspólnie na wakacje życia do znanego na całym świecie miasta portowego o bogatej historii, przesyconego zapachem towarów handlowych z całego świata, pełnego uroczych knajpek i porywających zabytków, jednym słowem — do Gdańska.

— A my jedziemy na Kretę — powiedziała Marzenka, kiedy siedziałyśmy razem na naszej działce nad rzeką przeznaczonej pod uprawę marchewek, ziemniaków i ogórków wyglądającej obecnie jak połączenie sawanny z lasem równikowym.

— Każdy ma taką Kretę, na jaką zasłużył — odpowiedziałam filozoficznie zerkając na kretowisko kilka metrów od nas, pod pniem wysuszonej wiśni.

— Oj tam oj tam, nie przesadzaj. Macie w końcu trójkę dzieci, utrzymujecie dwa mieszkania, dwa samochody, coś jecie, ciuchy też musicie kupować. I tak dobrze sobie radzicie.

Jednak przyjaciółka to przyjaciółka. Zaraz zaraz..

— Ale wy też macie trojkę dzieci, utrzymujecie dwa samochody, macie mieszkanie, budujecie dom, coś jecie i nosicie, a jedziecie na Kretę — powiedziałam.

— Moja droga, my po prostu racjonalnie wydajemy pieniądze. Zawsze da się coś odłożyć — odpowiedziała Marzenka, zapewne nie mając nic złego na myśli.

— No tak, tylko że jak ja coś odłożę, to potem muszę szybę wymienić w samochodzie albo pralkę kupić, bo mi się stara zepsuła.

— My nie musimy, bo mamy nowy samochód i nową pralkę.

— Ale dlaczego? — zapytałam przeczuwając, że nie jest to pytanie z gatunku mądrych, a odpowiedź może mnie zaskoczyć.

— Bo racjonalnie wydajemy pieniądze — odpowiedziała Marzenka, której mąż był kimś Bardzo Ważnym w jakiejś Ważnej Firmie i zarabiał miesięcznie tyle, ile my razem przez pół roku.

Zapadła filozoficzna cisza, co zdarza się często, gdy o pieniądzach rozmawiają kobiety przeliczające swoje wypłaty na ilość potencjalnych par butów.

— Ale wpadniecie do nas, jak będziecie w Gdańsku? — zapytała Marzenka z nadzieją w głosie.

— Wpadniemy.

Kiedy dotarliśmy z dziećmi do Gdańska dwa tygodnie później, wizyta u Marzenki była ujęta w grafiku. Marzenka miała przecież męża, może Emilowi udzieli się klimat związków formalnych.

— A jakie macie plany na jutro? — zapytał mąż Marzenki po wykwintnym obiedzie składającym się z ekologicznego kurczaka z wolnego wybiegu, kaszy gryczanej i z sosu z kurek zakupionych w Borach Tucholskich. Chyba wykazaliśmy się zbyt małym entuzjazmem w konfrontacji z wytwornym posiłkiem, bo mój ukochany odpowiedział:

— Może zaczniemy od jakiegoś McDonalda. A potem będziemy szaleć dalej.

— A jakie szaleństwa masz na myśli? Przecież jesteście z dziećmi — dopytywała się Marzenka, która wpisała się do kronik towarzyskim wypowiedzianym kiedyś zupełnie poważnie zdaniem, że dopóki kobieta nie zdejmie majtek, o zdradzie nie może być mowy.

— A nie wiem — odpowiedział mój mężczyzna z błyskiem w swoim pięknym, stalowym oku oraz uniesionym szyderczo kącikiem ust wprost stworzonych do tego celu — może wsiądziemy w tramwaj i będziemy jeździć, aż nas wyrzucą?

— Aha — odpowiedziała Marzenka spoglądając na mnie ze współczuciem.

Gdybym mogła, też spojrzałabym na mnie ze współczuciem. A może ja za dużo oczekuję? W końcu już kiedyś przerabiałam wszystkie to historie z oświadczynami i ślubem, byłam ogólnie rzecz biorąc szczęśliwa, nic mi nie brakowało, miałam fajne dzieci, świetnego faceta, pracę, własne auto rocznik 97, nową sukienkę w kolorze pudrowego różu i naszyjnik z korali ceramicznych, czego tu więcej chcieć. A że moje życie było ostatnio spokojne i poukładane, czynności powtarzalne i rutynowe, a związek przewidywalny i stabilny… cóż, to chyba nieźle. W końcu ile można tkwić w stanie niekończącej się euforii?

— To co będzie z tym szaleństwem? — zapytałam następnego dnia, kiedy Emil pochłonął drugi talerz fasolówki na słodko-kwaśno, która od wielu lat stanowiła specjalność mojej mamy, a od kilku również moją.

— Deser? — zapytał z nadzieją w głosie, chociaż doskonale wiedział, że ja doskonale wiem, że nie jada nic słodkiego po obiedzie, a chleb z szynką i majonezem nie mieści się dla mnie w kategorii deser. Już byłam zła.

— A na co byś miał ochotę? — zapytałam z nienaganna dykcją ukrywając za tym z pozoru błahym pytaniem bardzo złe intencje.

— Kochanie, już ty wiesz, na co miałbym ochotę — odpowiedział patrząc na mnie z ufnością psa rasy mieszanej, który właśnie nasikał na dywan.

— Hrr. Szsz — odpowiedziałam rezygnując z starannej dykcji oraz ukrywania prawdziwych intencji.

— Tak? — zapytał nie zmieniając wyrazu poczciwej mordy, to znaczy twarzy — coś mówiłaś, kochanie?

— Ty wredny małpiszonie — odparłam z ćwiczonym w samotności na wszelki wypadek arystokratycznym poczuciem wyższości — najpierw przy mojej przyjaciółce i jej mężu składasz deklaracje, a teraz się z nich wycofujesz? Słowo się rzekło, ale niekoniecznie musi stać się ciałem, zwłaszcza moim. Żadnym innym też nie, możesz sobie pomarzyć! I nie, nie waż się o tym nawet marzyć!

— Już dobrze, słonko, zakładaj buty i idziemy — powiedział, całując mnie w sam czubek mojego zimnego nosa — Dzieci, zakładajcie buty i idziemy!

— Dokąd? — zapytał Maciuś podekscytowany.

— Ja nie idę! — odkrzyknęła Amelka znad tabletu — no dobra, ale jak się bajka skończy.

Igorek przyniósł sandałki, założyłam mu je, wrzuciłam do torby pieluszkę na zmianę i paluszki i już byłam gotowa do wyjścia.

— Chciałabym wiedzieć, dokąd nas zabierasz — zapytałam Emila, na wszelki wypadek wciąż trochę obrażona.

— No jak to, idziemy jeździć tramwajem.

— To jest oczywiście jakiś żart? — zapytałam z nadzieją.

— Ależ skąd — odpowiedział spokojnie, wyraźnie rozbawiony — ja zawsze dotrzymuję słowa — dodał poważnie.

Tym sposobem po 7 minutach staliśmy na przystanku pod Operą Bałtycką czekając na tramwaj. Ku radości dzieci mój ukochany kupił w automacie 6 biletów, po dwa na głowę odliczając nieletnich poniżej lat 5 i powiedział dzieciom, że wsiądziemy w pierwszy tramwaj, który przyjedzie i pojedziemy nim do samego końca. Niestety nie sprecyzował, do końca czego będziemy jeździć: ulicy czy może świata.

— Mama, mama, jedzie! — krzyknął Maciejko, gdy tylko na horyzoncie pojawiła się sylwetka tramwaju.

— To numerek 6! — ucieszyła się Amelka.

Szybko zerknęłam na rozkład i zdenerwowałam się jeszcze bardziej: szóstka jechała do Nowego Portu. W liceum chodziłam z chłopakiem z Brzeźna, który mi opowiadał, że w Nowym Porcie nie wychodzi się po zmroku z domu. Chciałam zaprotestować, zaproponować, że poczekamy na tramwaj w jakimś bardziej przyjaznym rodzinie z dziećmi kierunku, ale było już za późno: dzieciaki były już w środku. Głupio byłoby zostać samej na przystanku, więc szybko wskoczyłam na pokład, na sekundę przed zamknięciem się drzwi.

Zawsze lubiłam jeździć tramwajem. Niezależnie od miejsca, natężenia ruchu i zagęszczenia pasażerów. Patrzeć przez szybę na miasto, czuć jego puls, wciąż w bezpiecznej odległości od prawdziwego życia. Lubiłam jeździć sama, z słuchawkami na uszach, z szalem na szyi. A teraz mknęliśmy pięknymi ulicami Gdańska, moje dzieci zafascynowane nowym środkiem lokomocji i mój mężczyzna przyglądający się mi z uśmiechem i miłością.

— I jak, może być? — zapytał.

Mogło. Nawet bardzo. Późne popołudnie, lekki przewiew, z jednej strony drogi pobłyskujące w promieniach słońca morze, z drugiej bloki i sklepy, za sterami szalony motorniczy sądząc z tempa, w jakim wykonywał wszystkie manewry, głównie hamowanie na czerwonym i ruszanie na zielonym. Było idealnie.

— Następny przystanek: latarnia morska. Kres podróży — zabrzmiał tymczasem stanowczy głos z głośników.

— Dzieci, wysiadamy! — zarządził Emil.

Udało nam się wysiąść, zanim szalony motorniczy nie ruszył z piskiem tego, co pełni w tramwaju funkcję opon.

— I co teraz? — zapytałam.

— Kochanie, ciesz się chwilą — odpowiedział Emil — Widzisz za płotem te rzędy nowych nissanów na portowym parkingu? Dziś możemy sobie pomarzyć, że któryś z nich jest nasz.

— Dawno nie byłeś taki romantyczny..

— Prawda? — ucieszył się — wiesz, zawsze mogłyby to być skody.

— I jaki rozrzutny. Proszę proszę. Miałam nadzieję, że wreszcie dostanę od ciebie ten obiecany koronkowy staniczek, a tu nowy nissan.

— Rozumiem twoją radość, ale to nie koniec atrakcji na dziś.

— Nie? — zapytałam zastanawiając się, czy mój sarkazm jest wystarczająco czytelny.

— Jesteśmy! — powiedział z triumfem — po prawej Westerplatte. Pozwól, że nie będę ci o nim opowiadał, bo jesteś w końcu filologiem germańskim i powinnaś na ten temat co nieco wiedzieć.

— Wiesz, to nie jest chlubna karta historii Niemiec..

— Tym lepiej. Po lewej mamy coś znacznie ciekawszego. Piękna, prawda? — zapytał, zwracając się w stronę niewysokiej wieży.

— Co to? — dopytywał się niecierpliwie Maciuś.

— A można tam wejść do środka? — pytała Amelka, podczas gdy Igorek już wdrapywał się na pierwsze stopnie.

— Dzień dobry państwu — przywitał nas tymczasem niskim radiowym głosem mężczyzna siedzący na ratanowym fotelu pod latarnią — wspaniale państwo trafili z pogodą. Dawno nie było tak dobrej widoczności. Dochodzi 18, są państwo dziś ostatnimi zwiedzającymi, bilety dla państwa w promocji za pół ceny.

— Dziękujemy! — ucieszy się mój ukochany wręczając kustoszowi 10 złotych i mrugając okiem zapytał:

— Możemy trochę pobyć u góry? Obiecałem mojej ukochanej szaloną przygodę w romantycznej scenerii i mimo obecności kochanych dzieci trzymam się planu.

— Oczywiście, jak najbardziej — odpowiedział kustosz zachowując kamienną twarz — a ja w ramach promocji szalonych przygód w romantycznej scenerii popilnuję państwu wózek.

— Dziękujemy — powiedział Emil i ciągnąc mnie za rękę szepnął mi do ucha — chodź malutka, zabiorę cię na szczyt.

Co miałam zrobić, poszłam, dzieci były już w połowie drogi na górę, a Igorek na rękach swojego ojca wyrywał się w tym samym kierunku. Schody były strome i wąskie, zupełnie niedopasowane do mojego kroku. Cały czas potykałam się o kolejne stopnie, chociaż nie przestawałam patrzeć pod nogi. No dobrze, nie na nogi, tylko na moje nowe sandałki zakupione w bardzo dużej promocji w bardzo drogim sklepie za pomocą bliskiego sercu każdej kobiety środka płatniczego, czyli karty kredytowej. Sandałki składały się z kilku skórzanych kolorowych pasków i kiedy tylko zaczynałam dzielić ich cenę przez ilość pasków, mylił mi się krok. Pomyślałam sobie, że to znak z góry, że mam raz na zawsze porzucić tę bezsensowną arytmetykę, co niezwłocznie zrobiłam. Jednak sandałki były tak ładne, że nie mogłam oderwać od nich oczu. Udało mi się to dopiero wtedy, kiedy schody się skończyły, poczułam wiatr we włosach, spojrzałam przed siebie i zamarłam, bo właśnie wtedy przypomniało mi się, że mam straszny, obezwładniający, paraliżujący lek wysokości.

Wszystko zaczęło się we wczesnym dzieciństwie, kiedy moi rodzice jako młodzi budowniczy Polski Ludowej otrzymali przydział na mieszkanie. Mieszkań było więcej, konkretnie 20, w czteropiętrowym bloku na Osiedlu Młodego Robotnika. W tych siermiężnych czasach budownictwa z wielkiej płyty i kartek na mleko w proszku nie brakowało oczywiście romantyzmu i ducha przygody. Przydział przydziałem, ale jakaś niespodzianka musiała być. Wymyślono zatem, że każda rodzina wylosuje sobie mieszkanie, normalnie jak na losowaniu drużyn do grup w eliminacjach do mistrzostw świata w piłce nożnej. W sobotnie popołudnie szczęśliwcy zebrali się w sali kina, w którym później obejrzałam z wypiekami na twarzy całą sagę o Panu Kleksie. Na stole stały trzy koszyki, w jednym mieszkania jednopokojowe, w drugim dwu, w trzecim trzypokojowe. Sierotki, czyli dzieci, ciągnęły losy. Ja wylosowałam numerek 9, czwarte piętro. Rodzice byli umiarkowanie szczęśliwi, ale szybko pogodzili się z zrządzeniem losu i 81 schodami w jedną stronę. Nie mieli wyjścia. Mieszkanie było ładne i duże, miało też balkon, który starannie omijałam nie znając przyczyny takiego stanu rzeczy. Kiedy pewnego dnia rodzice wyszli i zostałam sama w domu, postanowiłam sprawdzić, co tam jest. Nieśmiało otworzyłam drzwi i postawiłam stopę na betonowej płycie. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki świat zaczął się kręcić w jedną stronę, balkon w drugą, a ja usiłowałam utrzymać równowagę, co było trudne, bo oblałam się zimnym potem, zbladłam i nie byłam w stanie się ruszyć. Jakimś cudem udało mi się ujść cało z tej śmiertelnej pułapki i postanowiłam już nigdy nie wychodzić na balkon. Niestety następnej jesieni zaczęłam chodzić do szkoły. Po drodze był drewniany most, pod nim płynęła rzeka. Jakoś sobie radziłam z pokonywaniem tej przeszkody dwa razy dziennie, w drodze do i ze szkoły. Patrzyłam prosto przed siebie na góry trocin w miejscowym zakładzie produkującym płyty pilśniowe i wiórowe. Jednak pewnego zimowego dnia dałam się namówić mojej koleżance Lucynie na karmienie łabędzi kanapkami. Miałam na sobie ciepłą kurtę, a pod nią przywiązane na sznurku rękawiczki z jednym palcem, które były ciepłe i wygodne, jednak uniemożliwiały dzielenie chleba na małe kawałki przystosowane do dziobów łabędzi. Zdjęłam więc rękawiczki, oderwałam kawałeczek i wrzuciłam do rzeki. To był błąd, bo razem z chlebem za balustradą zawisł sznurek, do którego przymocowana była rękawiczka. Poczułam, że rękawiczka zamienia się w ołów i wciąga mnie na druga stronę mostu, do wody, a ja nie mogę się bronić, nie mogę się niczego złapać, nie mogę się ruszyć! Po kilku minutach udało mi się odkleić od balustrady. Resztką sił wróciłam do domu, położyłam się i spałam do rana. Koszmar o rękawiczce wciągającej mnie w spienione odmęty rwącego nurtu ciemnej wody wracał do mnie potem bardzo często. Budziłam się spocona i szybko łapałam się najbliższej nieruchomości, najczęściej łóżka albo szafy.

Mniej więcej tak samo poczułam się teraz, na szczycie latarni morskiej. Przez kłótnię z Emilem i sandałki zapomniałam, że jak się gdzieś wchodzi po schodach, a schodów jest dużo, to najczęściej ląduje się na jakiejś wysokości. Tak też było tym razem — z jednej strony zobaczyłam bezkres błękitnego morza, z drugiej symetryczne rzędy nowych nissanów. Ani symetria, ani nieograniczone przestrzenie, ani tym bardziej spora odległość od ziemi nie działały dobrze na moją psychikę. Panika rzuciła mną najpierw na jedną kamienną ścianę, potem na drugą, aż wreszcie po omacku udało mi się złapać coś metalowego, co okazało się być balustradą balkonu wokół tarasu widokowego. Dzieci biegały wesoło, szczebiotały coś o statkach, mój ukochany robił im zdjęcia, a ja stałam przyczepiona do balustrady i starałam się opanować mdłości. Po kilku minutach, które dla mnie były jak wieczność, mój ukochany powiedział:

— My już schodzimy, Maciek chce siku. Dogonisz nas?

— Nie — odpowiedziałam.

— Nie wygłupiaj się. Będziemy na dole.

I poszedł, zostawiając mnie u góry.

— Kochanie — powiedziałam słabym głosem. Nie miał szans mnie usłyszeć. I to by było na tyle w kwestii wołania o pomoc. Trudno. Trzeba będzie tu zostać do zmroku. Może po ciemku, jak już nie będę nic widziała, będzie łatwiej. Ale przecież to jest latarnia morska. One świecą w nocy.

— Przepraszam — zawołałam z nadzieją, że ktoś mnie usłyszy.

Cisza.

— Przepraszam — zawołałam nieco głośniej.

— Tak? — odezwał się radiowym głosem kustosz.

— Przepraszam bardzo, ale czy ta latarnia działa? — zapytałam.

— Działa, oczywiście — odpowiedział.

— Ale działa z stu procentach? — brnęłam dalej starannie omijając sedno sprawy. Wolałam jednak przygotować się na odpowiedź, że tak, świeci w nocy i tak, nadal widać, jak stąd daleko do ziemi.

Tymczasem kustosz wychylił się z zainteresowaniem, co dostrzegłam kątem oka, gdyż starałam się patrzeć przed siebie, nie w dół.

— Ma pani na myśli, czy oświetla drogę żeglarzom?

— Tak mniej więcej.

— A to nie, niestety już nie.

Uf. Czyli wystarczy poczekać do zachodu słońca, a potem powinno już pójść jak z płatka.

— Teraz cały port jest oświetlony tak, że w nocy jest tu zupełnie jasno. A dziś będzie wyjątkowo piękna noc — odparł uprzejmie — a jeżeli jesteśmy przy pięknej nocy, pani mąż prosił, żeby pani przekazać, że czeka z dziećmi na przystanku.

— Niemożliwe. Mój mąż już dawno na mnie nie czeka — odpowiedziałam.

— Słucham? — zapytał kustosz zaciekawiony.

— Raczej już stracił nadzieję, że wrócę.

— Pani mnie zaskakuje. Proszę pozwolić, że się upewnię: mamy na myśli tego pana z trójką dzieci?

— Nie, z dwójką, mój mąż ma dwójkę dzieci — sprostowałam — no chyba że o czymś nie wiem.

Cisza.

— Proszę poczekać, ja pójdę po tego pana — powiedział i po chwili usłyszałam energiczne kroki mojego ukochanego oraz towarzyszący mu tupot małych stóp.

— Skarbie, pan Dariusz mi powiedział, że się do mnie nie przyznajesz — krzyknął rozbawiony.

— Bo się nie przyznaję — odkrzyknęłam.

— Pogadamy o tym w domu, a teraz zejdź, pan Dariusz powoli zamyka.

— Nie zejdę — odpowiedziałam kamiennym głosem. W obecnym stanie ducha mogłam tylko kurczowo trzymać się barierki, na inne akty odwagi i heroizmu nie mogłam się jakoś zdobyć.

— O, a można wiedzieć dlaczego? — zapytał.

— Nie.

— Wiesz, ja jakoś wytrzymam, ale tu na dole zebrało się już kilka osób, które zainteresowały się twoimi wyczynami i chętnie dowiedzą się, jaki jest powód tej sceny balkonowej.

Spróbowałam spojrzeć w dół. Świat zawirował w szalonym tempie, jakimś cudem udało mi się dostrzec grupkę gapiów na dole. No tak, pogoda ładna, okoliczności przyrody sprzyjające, a ja, zdaje się, dostarczałam większej rozrywki niż wieczorne wiadomości.

— To jak będzie, kochanie, schodzisz? Czy mam po ciebie wejść?

— Po moim trupie.

Szmer.

— Panie, może straż pożarną wezwać? — usłyszałam życzliwy głos.

— A może pogotowie od razu, tak na wszelki wypadek? — zapytał inny.

— Jezu Chryste, ale tak na oczach dzieci? — zapytał retorycznie trzeci głos.

— Proszę państwa o spokój, jestem psychologiem — powiedział czwarty głos należący z całą pewnością do kobiety — proszę się rozejść, ja postaram się z panią porozmawiać.

— Kochanie, porozmawiasz z panią psycholog? — zapytał mój ukochany.

— Ja? Dlaczego ja? — zdziwiłam się — uważasz, że mam jakiś problem?

— Absolutnie nie. Jestem pewny, że nie masz żadnego problemu, tylko wiesz, sytuacja jest trochę niecodzienna…

— Może ja spróbuję? — zapytał damski głos.

— Proszę bardzo. Powodzenia — odpowiedział mój ukochany.

— No dobrze. Nazywam się Magdalena Żak i chciałabym pani pomóc.

— Madzia? — zapytał Emil wyraźnie zdziwiony — to ty?

— Tak, a pan? — zapytała zdziwiona pani psycholog.

— Naprawdę mnie nie poznajesz? Emil. Z ogólnika. Połowinki 1996, pamiętasz?

— Jezu, to naprawdę ty? Co za spotkanie! — ucieszyła się pani psycholog.

— Halo, tu jestem! — krzyknęłam z góry, gdyż poczułam się odrobinę pominięta.

— Oj, przepraszam najmocniej. Zaraz do pani wracam — odpowiedziała — Co u ciebie słychać? — zwróciła się do Emila — to twój synek? Śliczny!

— Igor, rok jeden i pół. Straszny brój.

— Jakie ma słodkie dołeczki! Zupełnie jak tatuś.

No nie. Tego już za wiele. Pani psycholog! Miłośniczka dołeczków! Zaraz zejdę i coś im powiem. A tak, prawda, nie zejdę, bo trzyma mnie tu ta cholerna barierka.

— Twoja żona tak często? — usłyszałam tymczasem wśród radosnego szczebiotu pytanie Madzi, które chyba dotyczyło mnie.

— Żona? — zdziwił się — a nie, to nie jest moja żona.

— Nie? A kto? — zainteresowała się pani psycholog.

— No, Łucja. To jest Łucja.

No pięknie. Nagle jestem Łucją, już nie kochaniem i skarbem. Nie podoba mi się ta rozmowa, muszę ja jak najszybciej przerwać. Tylko jak? Rzucić się w dzikie odmęty Martwej Wisły niczym Wanda, która nie chciała Niemca? Nawet ładnie by się komponowało z Westerplatte, kolejny bohaterski akt w tej lokalizacji, tyle tylko, że latarnię morską dzieliło od Martwej Wisły jakieś 10 metrów i istniało wysokie prawdopodobieństwo, że nie dolecę i skończę jako mokra plama na środku bulwaru niczym norwidowski fortepian, który sięgnął bruku. Po drugie Wanda nie chciała wyjść za mąż, a ja wręcz przeciwnie. Byłam tak wielką fanką związku małżeńskiego, że chciałam w niego wstąpić po raz drugi.

— Aha — powiedziała tymczasem pani psycholog — a Łucja tak często? Osobowość chwiejna typu borderline?

— Wiesz, nie jestem pewny — powiedział ten zdrajca — kiedyś wydawało mi się, że to jej zaleta, a teraz już sam nie wiem..

— Cisza! — krzyknęłam z góry — wszyscy mają być cicho!

— Skoczy! — krzyknął jakiś głos.

— Nie skoczy — odezwał się inny — kobiety jak chcą się zabić, to biorą tabletki, a nie rzucają z mostów.

— Czy ona bierze jakieś tabletki? — zainteresowała się Magda.

— Rutinoskorbin i czasem żeń- szeń jak ma niższe libido.

Ja go chyba zabiję. Wydziobie wątrobę, wydrapię oczy, odgryzę język i nabiję na pal.

— Hm, to dużo tłumaczy — odpowiedziała ta zołza.

— Schodzę! — krzyknęłam z góry, puściłam się balustrady i z zamkniętymi oczami wpadłam na klatkę schodową. O dziwo udało mi się trafić, ale potknęłam się o próg i przewróciłam na schody. Nie zdążyłam jeszcze wstać, kiedy poczułam silne ramiona mojej miłości.

— Kochanie, co się stało? Nawet nie wiesz, jak się bałem — powiedział.

— Kto to jest ta Magda? — zapytałam i poryczałam się, bo to wszystko mnie przerosło.

— Nikt, jedna taka mało ważna postać z przeszłości. Ty jesteś ważna. Co się stało?

— Ja.. — usiłowałam coś powiedzieć — ja…

— Jesteś nieszczęśliwa? Za mało o ciebie dbam. Wiem, kochana, przepraszam, nie tak miało być. Jesteś dla mnie wszystkim, zrobię dla ciebie wszystko. Obiecuję ci, pojedziemy na prawdziwe wakacje, dokąd tylko zechcesz, kupię ci stanik, nawet nissana ci kupię, tylko daj mi szansę — szeptał mi do ucha.

— Ale ja… Ja..

— Skarbie, nic nie mów, obiecuję cię, że wszystko się zmieni — zapewniał żarliwie i, nie ukrywam, bardzo mi się to podobało, ale nie miałam sumienia martwić go dłużej.

— Ja mam lęk wysokości!

— Ach tak? — zapytał zdziwiony, a potem zaczęliśmy się śmiać. Śmialiśmy się i całowaliśmy równocześnie, a kiedy oboje uspokoiliśmy się na tyle, żeby zejść, przywitały nas oklaski gapiów.

— Cześć, Magda jestem — powiedziała pani psycholog — właśnie usiłowałam ci uratować życie

— Cześć, Łucja — odpowiedziałam — musisz jeszcze popracować nad warsztatem, bo kompletnie pomyliłaś symptomy.

— Tak? To nie jesteś wariatką? — zapytała ironicznie.

— Może i jestem, ale to o mnie napiszą jutrzejsze gazety — odpowiedziałam z miną Dody, Edyty Górniak i Hanny Gronkiewicz-Waltz równocześnie, odwróciłam się na pięcie i poszłam przed siebie, ciągnąc za rękę mojego ukochanego.

— Oddaję dzieci w stanie nienaruszonym — powiedział pan Dariusz — pod państwa nieobecność opowiedziałem im całą historię naszej latarni. Maluszek zasnął w wózeczku.

— Dziękujemy bardzo.

— Mamuś, co tak długo? — dopytywała się tymczasem Amelka.

— Mamusia i ja odbyliśmy właśnie romantyczną scenę balkonową — odpowiedział z uśmiechem mój ukochany — ale już wracamy do domu. Mam nadzieję, że ostatni tramwaj nam nie odjechał.

— O lety! -przestraszył się Maciek — i cio, zostaniemy tu na amen?

— Na amen to może nie, ale może do rana? Chcielibyście spać dziś na plaży? — zapytał Emil.

— Tak! — ucieszyły się dzieci.

— Nie — powiedziałam — na przystanek biegiem marsz — rozkazałam i o dziwo wszyscy mnie posłuchali.

Do mieszkania Emila dotarliśmy przed dziesiątą. Dzieci padły ze zmęczenia. Poszłam do kuchni, włączyłam chilli zet i czajnik. W szafce starego kredensu znalazłam herbatę i dwa kubeczki z kamionki. Za oknem ostatnie tramwaje zjeżdżały do zajezdni, motorniczy spieszyli się do domów, do swoich rodzin, ukochanych kobiet i dzieci. Każdy za czymś goni, mniej lub bardziej na oślep, znając kierunek mniej lub bardziej. Ja tego wieczoru nie spieszyłam się nigdzie. Wszystko, czego potrzebowałam, o czymś kiedyś marzyłam działo się właśnie teraz, było moją present continous, poprawną gramatycznie, składniowo i leksykalnie. Chciałam tą filologiczną myślą podzielić się z moim chłopakiem informatykiem i poprosić go o interpretację w języku liczb, kodów i obiektów, ale kiedy weszłam do pokoju zobaczyłam, że śpią razem z Igorkiem na materacu. Niech śpią. Położyłam się z nimi i czując ich ciepłe oddechy na twarzy poczułam się bardzo zmęczona.

W tym miejscu nasza historia mogłaby się zakończyć. Byłoby to zakończenie godne hollywoodzkich komedii romantycznych. Miłe dla oka, lekkostrawne dla duszy, akceptowalne dla umysłu. Tak się jednak składa, że jest to dopiero początek tej historii. Może akurat w tym momencie, leżąc na materacu u boku mężczyzny mojego życia, nie miałam tej świadomości. Może zdawało mi się, że szczęście jest nam dane na zawsze, że jedna dobra chwila równoważy sto złych z przeszłości, że jestem wystarczająco zakochana, żeby nie myśleć, kim jest kobieta z jego przeszłości spotkana przypadkiem na wakacjach, wystarczająco pozytywnie nastawiona do teraźniejszości i przyszłości, żeby nie odwracać się za siebie. Jednak każda ludzka historia zaczyna się w środku innej historii, a kończy w środku kolejnej. I choć niektórzy sceptycy twierdzą, że życie jest opowieścią idioty nie wartą zbyt wiele, dla mnie moje życie jest wszystkim, co mam. I chyba takie właśnie myśli plątały mi się po głowie, kiedy zasypiałam tego wieczoru przy jego boku.

Rozdział drugi, w którym wracamy do kolorowej rzeczywistości

Wszystko przemija, nawet najdłuższa żmija. A co dopiero urlop, dni 10, pod koniec sierpnia, kiedy wieczory są już chłodne, a plaże mniej kuszące niż w lipcu. Pierwszy tydzień upłynął nam na przygotowaniach szkolno-przedszkolnych. Kompletowanie wyprawek, kredek, ołówków, worków na WF, śniadaniówek i tym podobnych miało swój urok, przenosiło w cudowny świat dzieciństwa, kiedy życie toczyło się w rytmie lekcyjno-wakacyjnym, wydawało się, że przyjaźnie i sojusze podwórkowe przetrwają tysiąc lat a najlepsza przyjaciółka, której powierzało się wszystkie tajemnice nigdy nas nie zdradzi. Potem nadeszła era pierwszych miłości i nagle okazywało się, że w miłości i na wojnie wszystko jest dozwolone. Moja najlepsza przyjaciółka z tamtych czasów miała na imię Samanta. Była zielonooką blondynką, jedynaczką, mieszkała dwa bloki dalej i chodziła do klasy b. Ja chodziłam do klasy a, więc musiała to być wielka przyjaźń godna literatury pozytywistycznej, skoro udało nam się przezwyciężyć odwieczne animozje międzyklasowe. Przed lekcjami Samanta dzwoniła i ustalałyśmy, co ubieramy. Nasza podstawówka przypada na wczesne lata dziewięćdziesiąte, kiedy absolutnym hitem mody młodzieżowej i kobiecej były czarne legginsy z lycry. Nosiłyśmy je razem od rana do wieczora. Nie miałyśmy zresztą zbyt dużego wyboru, oprócz legginsów w szafach było jeszcze kilka par spodni dresowych i jedne niewygodne dżinsy. Do tego jaskrawe opaski do włosów i tak wystrojone szłyśmy codziennie do szkoły wstępując po drodze do sklepu po gumę balonową z naklejką. Nigdy się nie kłóciłyśmy, to znaczy ja się nie kłóciłam, bo w naszej przyjaźni to Samanta była Izabellą, a ja Wokulskim, czasami nawet Rzeckim. Byłam w nią wpatrzona jak w obrazek, zwłaszcza, że Samanta pierwsza z dwóch klas szóstych miała chłopaka. Chłopak miał na imię Tomek i chodził do ósmej klasy. Jak to zwykle bywa, było to wielkie i głębokie uczucie do czasu, aż się skończyło. Czyli przez jakieś trzy tygodnie. Ku mojemu zaskoczeniu Samanta zerwała w tym samym czasie również znajomość ze mną. Przestała mi nawet mówić cześć, a moje miejsce szybko zajęła pewna Sylwia. Nie rozumiałam, co się stało, aż pewnego dnia wracając ze szkoły spotkałam Tomka. Zagadnięty na okoliczność Samanty powiedział mi coś, co zmieniło mój światopogląd.

— Nie przejmuj się tą wariatką — powiedział Tomek — jest nudna i bezbarwna, widzi tylko siebie i gardzi innymi.

— No co ty, przecież nie Samanta.

— Samanta właśnie. Mówiła, że zawsze każe ci się ubrać tak samo, bo we wszystkim wygląda lepiej od ciebie, a ty jesteś głupia i robisz to, co ona powie. Wkurzyła mnie, bo nie można tak traktować ludzi. To jej powiedziałem, że jesteś fajną dziewczyną i można z tobą normalnie porozmawiać w przeciwieństwie do niej, a ona ze mną zerwała. No i dobrze, sam chciałem to zrobić.

Było to moje pierwsze rozczarowanie związane z przyjaźnią. Żadne później nie było tak bolesną szkołą życia. I pomyśleć, że moje dzieci maja teraz przechodzić przez to samo.. Jednak młodość jest strasznie trudna.

— Cześć i czołem — przywitała mnie Malwina.

— A cześć! Już po wakacjach?

— Weź lepiej mi nie przypominaj..

Najwidoczniej nie była jakoś wybitnie szczęśliwa, że wraca do pracy.

— A jak tam twoja firma doradcza? Działa?

— Działa działa, ale wiesz, nie chcę płacić zusów i zostawiłam sobie pół etatu w podstawówce. I teraz żałuję, bo czuję, że rozmieniam mój talent na drobne.. No ale Krzychu powiedział, że ktoś z nas musi mieć legalną pracę w budżetówce, dwóch biznesmenów w domu to za dużo.

— A co, Krzysiu też założył jakiś biznes? — zainteresowałam się. Zawsze mnie cieszyło, kiedy znajomi odkrywali swoje talenty i powołanie, do tego byli przedsiębiorczy i pracowali na krajowy produkt brutto.

— Z teściem mają firmę, zreperują wszystko od zlewu po samochód, ostatnio fuchę za fuchą robią, zaprojektowałam im ulotkę i mają takie wzięcie że hej.

— Fajnie — ucieszyłam się — a masz tę ulotkę?

— Mam. Proszę — powiedziała Malwina wygrzebując z torby kolorową kartkę papieru. Na samym środku w pozie Jamesa Bonda stało dwóch przystojnych chłopaków w kombinezonach, a na dole było napisane: „Jesteś samotną kobietą? Potrzebujesz silnej męskiej ręki lub odpowiedniego klucza do twojego zlewu, rury lub silnika? Jesteśmy dla Ciebie: Ojciec i Syn, spółka cywilna. Licencja na naprawianie”.

— Boskie! — powiedziałam, bo ulotka naprawdę była super i przez chwilę miałam nawet ochotę być samotną kobietą z rurą do naprawienia — a nie jesteś zazdrosna o Krzysia? Wiesz, te napalone ryczące czterdziestki i te sprawy..

— No co ty. Przecież z tatą jest. Przy tacie to by się nie odważył.

— W sumie racja. A twoja teściowa? Też taka wyluzowana?

— No pewnie — odpowiedziała spokojnie Malwina — przecież przy dziecku chyba by nie mógł…

— Genialnie to wymyśliłyście.

— Ja to genialnie wymyśliłam — poprawiła mnie Malwina, jak przystało na pijarowca — teraz rozumiesz, dlaczego czuję, że w tej pracy rozmieniam się na drobne. Wiesz, ja jestem jak milion dolarów, a wiejskie szkoły przyjmują tylko monety dwuzłotowe.

Zastanowiłam się przez chwilę nad barwną przenośnią Malwiny. Sama pracowałam w szkole i nie była to absolutnie praca gorsza od innych.

— Słuchaj, a może chciałabyś zmienić pracę? U nas są wolne godziny dla germanistki.

— Ja? — zdziwiłam się.

— A co, ja? — odpowiedziała Malwina retorycznie i mało uprzejmie.

— Wiesz, ja bym chyba już teraz nie mogła.. — powiedziałam niepewnie.

— Dlaczego nie? — zainteresowała się Malwina.

— Bo wiesz, po rozwodzie, w wiejskiej szkole.. To chyba nie wypada..

— Głupia jesteś. Tu każdy ma swoje brudne tajemnice.

— Tak? — zapytałam z nadzieją na ciąg dalszy. Zawsze uwielbiałam takie historie, po usłyszeniu których człowiek zaczyna sobie zdawać sprawę, że takie Twin Peaks to przy jego mieście radosna twórczość średnio rozgarniętego scenarzysty.

— Teraz nie mam czasu — powiedziała Malwina machając szczupłą ręką zakończoną krwistoczerwonymi paznokciami — muszę jechać.

— Szkoda — powiedziałam z nutką zawodu — a o tej pracy to ty tak na serio? — wolałam się upewnić.

— Serio. Jak coś to dzwoń, dam cynk Sebie.

— A Seba to kto? — zainteresowałam się.

— No ojciec dyrektor tego przybytku. Niesie kaganiec oświaty po wioskach pomorskich.

— Chyba kaganek?

— Whatever. By by, Łucja — pożegnała się jak przystało na anglistkę.

Zostawiła mnie na tym parkingu w samym środku przemyśleń na temat moralnych kwalifikacji do wykonywania zawodu nauczyciela. Miałam nawet pewne doświadczenia praktyczne oraz daleko idące wnioski. Uważałam mianowicie, że nauczanie niemieckiego może przybierać różne formy charakteryzujące się mniejszą lub większą dawką romantyzmu. Będąc młodą nauczycielką skusiła mnie propozycja podbudowania wątłego budżetu prywatnymi lekcjami w domach klientów. Uczniów miałam trzech: menadżera, gimnazjalistę i lekarza. Menadżer był bardzo interesującym zjawiskiem, język niemiecki był jego pasją i choć trudno w to uwierzyć, po pierwszych zajęciach miałam pewność, że tak właśnie jest. Poczułam się nawet odrobinę zawstydzona, że ja, absolwentka jedynej właściwej filologii nie jestem aż takim freekiem. Ponadto, jak sam się wyraził, nie było mu obojętne, z kim będzie dzielił swoją pasję. Spodobało mu się moje zaangażowanie, dlatego wybrał mnie. Gimnazjalista kochał się we mnie miłością młodzieńczą, zarumienioną i spoconą, lekarz natomiast przyjmował mnie wieczorami na dwugodzinnych sesjach na skórzanej kanapie.

W takich trudnych warunkach pracy sprawdza się tylko nauczyciel z powołania charakteryzujący się nienaganną postawą moralną. Może dlatego wydawało mi się, że nauczycielem może być tylko osoba bez rys na charakterze? A mój charakter przypominał trochę blat kuchenny, na którym kroi się wszystko bez deski. Chociaż z drugiej strony wszyscy jesteśmy ludźmi i nie wiem, czy istnieje oddzielna moralność nauczyciela, oddzielna lekarza, a oddzielna takiego na przykład spedytora.

— Od poniedziałku będzie pani spedytorem — powiedziała kierownik Aldona Miecik marszcząc czoło — oraz fakturzystką. Czy to pani odpowiada, pani Łucjo?

— Nie wiem — odpowiedziałam zgodnie z prawdą — a może nie odpowiadać?

— Raczej nie — powiedziała kierownik tonem, który nie pozostawiał pola na wątpliwości i inne manewry obronne.

— Aha — odpowiedziałam. Boże, czemu ja jestem tak mało błyskotliwa, gdy których rozstrzyga się moja przyszłość? Czemu zdaję się na ślepy traf i decyzje innych ludzi?

— Kiedyś już wystawiałam faktury, ale spedytorem nigdy nie byłam — przyznałam się.

— Nie szkodzi — kierownik Miecik wykazała się wysokim poziomem empatii — razem z panią do nowego budynku przenosimy pana Marka.

— O — zdziwiłam się — nowego budynku?

— Tak, do Kalisk.

— O, jak miło! — ucieszyłam się — to tylko 8 kilometrów ode mnie!

— Prawda? Pan Marek jest mniej zadowolony, bo ma dalej, ale zaproponowałam mu w związku z tym podwyżkę. A w związku z podwyżką pana Marka chciałam też zaproponować podwyżkę pani, chociaż zupełnie nie wpisuje się to w moją politykę wynagradzania pracowników — powiedziała, ciężko wzdychając.

— Ojej — teraz ja mogłam wykazać się empatią — tak mi przykro. A wysoka ta podwyżka?

— W zasadzie nie, 200 zł.

— A nie, to nie tak źle — ucieszyłam się, ale szybko opanowałam emocje, skądinąd bardzo pozytywne. Szybko zmieniłam temat — a Marek też będzie fakturzystką i spedytorem?

— Tylko spedytorem. I trochę magazynierem.

— Wobec tego dziękuję pani kierownik w imieniu własnym i Marka za zaufanie — powiedziałam, bo wydawało mi się, że coś takiego mniej więcej należy w tym momencie powiedzieć.

— Aż tak bardzo to ja państwu nie ufam — powiedziała ta żmija — tam jest już pani Mariola, która jest wykwalifikowanym logistykiem i spedytorem i wprowadzi państwa w temat. Proszę się tak nie cieszyć — powiedziała, kiedy wstawałam od stołu w konferencyjnej — nie ma pani pojęcia o specyfice tamtej pracy.

A ty masz? — miałam ochotę odpowiedzieć, ale nigdy nie przeszłoby mi przez usta zdanie, w którym zwróciłabym się do przełożonego na ty. Niby urodziłam się w roku 80, w czasach strajków pracowniczych, ale rewolucjonistka ze mnie żadna. Dobrze, że inni wywalczyli już to, co było w tym temacie do wywalczenia. I dobrze, że nie urodziłam się w Chińskiej Republice Ludowej. Gdyby tak się zdarzyło, pewnie teraz składałabym iPhony za miskę ryżu dziennie i jeszcze by mi się wydawało, że pracodawca dba o moją linię i środowisko wewnątrzjelitowe.

No nic, trudno. Nie ma co dyskutować, trzeba wykonywać rozkazy. Mimo ogólnej postawy charakteryzującej się pokorą i wdzięcznością dla pracodawcy zapewniającego mi chleb, czasem nawet z szynką oraz paliwo na dojazd do miejsca pracy, pakowałam rzeczy z biurka z uczuciem zawodu. Niby zmiany są dobre, niby wszystko płynie i tak dalej, ale dlaczego znowu dotyka mnie? Ja już mam dość zmian, dość bycia flexibel i optimistic about future. Ja tylko chciałam prowadzić spokojne życie drobnomieszczańskie, mieć dwoje dzieci i meble i IKEI, przesadzać kwiatki i gotować domowe obiady. Nigdy nie wiedziałam, co chcę robić, nigdy nie miałam pasji, dla której byłabym gotowa zaryzykować, a potem kurczowo się jej trzymać. A kiedy tylko udawało mi się polubić jakiś status quo, poukładać sobie elementy zajmowanego przez mnie kawałka rzeczywistości w wzór zgodny z moim wyobrażeniem szczęścia, wszystko kończyło się gwałtownie samo z siebie lub za sprawą moich spontanicznych działań. Zaczęłam myśleć, że mam pecha, że nie dane mi jest doświadczyć żadnej, nawet pozornej stabilizacji. A może po prostu wciąż szukałam? Moją życiową dewizą powinno być: nie przyzwyczajać się. A do tego biurka i notatnika z flagą Szwajcarii już zdążyłam się przyzwyczaić. Było miło, czasem nudno, znałam już klientów, zadania, miła rutynka biurowa.

Marek chyba miał podobne myśli, pakował się w ciszy. Boże, przecież ja tego człowieka w ogóle nie znam. Co innego być z kimś częścią 10-osobowego zespołu, a co innego znaleźć się z tym kimś sam na sam. Nie licząc Marioli. I kim jest Mariola?

— Mogę się zabrać z tobą? — zapytał tymczasem Marek. Stał obok mnie w marynarce z torbą na ramieniu, gdyby nie lekko siwiejące włosy wyglądałby jak student. Żal mi się go zrobiło.

— Jasne, za dwie minuty jestem gotowa i możemy jechać.

Wrzuciłam ulubiony długopis do torebki, wyłączyłam komputer. Oprócz nas w biurze nikogo nie było. Akurat była przerwa śniadaniowa, wszyscy poszli do kuchni. Chyba wypadało się pożegnać, ale nie bardzo było z kim. Anka od miesiąca już nie pracowała, Karolina załatwiała jakieś ważne sprawy pani kierownik.

— Dobra, idziemy.

Wsiedliśmy do mojego ukochanego autka, która nagle wydało mi się strasznie stare i zakurzone.

— Kurwa — powiedział tymczasem filozoficznie Marek.

— No — potwierdziłam — nie wiesz, dlaczego nas zsyłają? — zapytałam, bardziej, żeby podtrzymać rozmowę niż uzyskać odpowiedź.

— Jesteśmy z starego układu — powiedział Marek.

— Nie przesadzasz aby trochę? — zapytałam, starając się rozładować napiętą atmosferę.

— Anka odeszła, Karolina donosi, chłopaków z logistyki już przenieśli jak byłaś na urlopie.

— A nie myślisz, że to coś jak awans? Nowe wyzwania? Szansa na zbadanie nowych pól działalności firmy?

— Pogięło cię?? — zapytał Marek uprzejmie — w tej dziurze? Na prowincji? Awans? Wyzwania? Tobie się wydaje, że pracujesz w korporacji? Heloł, tu jest koniec świata, a to jest nasza robota. Ta sama, na zmiany nie licz.

— Ale to jest kwestia podejścia — wkurzył mnie, więc postanowiłam się z nim trochę pokłócić — a ty masz wybitnie negatywne.

— Popracuj w tej durnej firmie jeszcze kilka lat, to pogadamy — uciął Marek.

— A znasz tą Mariolę w ogóle? — zmieniłam temat tonem pojednawczym. W końcu siedzimy na tej gałęzi razem, nie należy jej podcinać.

— No pewnie, kto jej nie zna. Szurnieta jak mało kto.

— O — zdziwiłam się — mam nadzieję, że znowu twoje negatywne nastawienie przez ciebie przemawia.

— Sama się przekonasz. Tylko uważaj na nią, to kawał..

— To tu? — zapytałam, podjeżdżając pod nowy budynek zbudowany w technologii szkieletowej.

— Chyba tak — powiedział Marek z rezygnacją. Wielkiego pożytku motywacyjnego z niego nie będzie.

Zaparkowałam, wyjątkowo prosto, między czerwonym kabrioletem i fiatem punto. Wysiedliśmy.

— I co teraz? — zapytałam.

— No nic. Idziemy — powiedział Marek i poszedł, a ja za nim.

Nowy, pachnący drewnem hol, na końcu drzwi. Weszliśmy.

— Pani Łucja i pan Marek? — zapytała piękna blondynka z pilnikiem w dłoni i nie czekając na potwierdzenie mówiła dalej — Mariola jestem. Mariola Podolska. Jak ten piłkarz.

Boże — pomyślałam — za jakie grzechy? Marek zrobił minę pod tytułem a nie mówiłem, ale Mariola zdawała się być bardziej zaabsorbowana swoimi paznokciami niż nami. Wskazała nam jeszcze komputery i nakreśliła ogólnie zakres obowiązków:

— Pan z racji doświadczenia i wykształcenia będzie się zajmował magazynem i transportem krajowym, pani — międzynarodowym. Ja odpowiadam z grubsza za kontakty z klientami i będę panią uczyć. Ale to już jutro. Dziś proszę się rozpakować, za chwilę pójdą państwo do pani Bożenki w sekretariacie i podpiszą państwo wszystkie klauzule itepe.

Co mieliśmy zrobić. Posłusznie rozpakowaliśmy rzeczy do szuflad nowych biurek, Marek włączył komputer i zaczął wystukiwać jakieś ciągi znaków. Podobno z racji wykształcenia i doświadczenia miał o nowej pracy jakieś pojęcie.

— Marek, a co ty w ogóle skończyłeś?

— Logistykę i ekonomię — wymamrotał pod nosem.

— Cholera, to ty wszystko umiesz, a ja nic.

— Szybko ogarniesz.

— A pracowałeś już w logistyce?

— Byłem nawet kierownikiem — powiedział z błyskiem w piwnym oku.

— I co? — zapytałam bardzo inteligentnie.

— I nic. Przyszli młodsi, ambitniejsi, a ja poszedłem w odstawkę.

— Tak po prostu?

— No nie, tak po prostu to nie. Właściwie powiedziałem im, że albo nadal będę kierownikiem, albo odchodzę.

— I co?

— Powiedzieli, że niestety nie będę kierownikiem. Więc odszedłem.

Spojrzałam na Marka z podziwem. Czyżby przypadkiem należał do wymierającego gatunku mężczyzny z zasadami? W sumie fajnie, że będziemy pracować razem. Zawsze raźniej zostać zesłanym z kimś znajomym. To znaczy dostać możliwość awansu i zdobycia nowych umiejętności. Kurczę, już się zaczynam w tym wszystkim gubić. Ale może Marek mi pomoże? Z racji wykształcenia i doświadczenia. Albo z racji tego, że jest fajnym facetem. Może zbyt realistycznie patrzącym na życie jak na moje standardy, ale jakoś się dogadamy. Nie mamy za bardzo wyjścia.

Rozdział trzeci o przyjaźni damsko-damskiej

Był wtorek. Z pracy wróciłam wykończona. Wykończona byłam już przed pracą, Igorek miał katar, budził się co pół godziny, domagał się pionizacji, nawadniania i podawania substancji psychoaktywnych. Ostatniego postulatu nie spełniałam, kropelki na epinefrynie były poza zasięgiem dwulatka. Przemęczyliśmy się do rana, o 5 zasnął, a ja wstałam. Wypiłam kawę, która niewiele pomogła, umyłam włosy, co też nie przyniosło oczekiwanych rezultatów. Dzień w pracy ciągnął się jak guma balonowa z wczesnych lat dziewięćdziesiątych, kody i tonaże tańczyły mi przed oczami w rytmie walca wiedeńskiego, którego mimo usilnych prób nigdy nie udało mi się nauczyć. O 17 byłam już tak śpiąca, że przypaliłam ryż do pomidorówki razem z woreczkiem, zjadłam więc samą letnią ciecz z rozgotowaną marchewką i śliską skórką z kurzych skrzydełek, zdążyłam jeszcze wstawić pranie i była to ostatnia czynność, którą wykonałam przed położeniem się na kanapie. To był błąd, bo kanapa nastroiła mnie wyjątkowo optymistycznie. Przez chwilę wydawało mi się, że uda mi się odpocząć w środku domowej zawieruchy. Kiedy tylko zamknęłam oczy, poczułam na sobie dotyk lodowatych rączek Igorka wdrapującego mi się na brzuch. Miał nad wyraz pokojowe zamiary, zaczął mnie całować i przytulać. Poczułam znajomą woń i konsystencję kataru na policzkach i ustach, ale postanowiłam nie zrażać się drobnymi przeszkodami natury estetycznej i spać dalej.

— Idź kochanie do Amelki, mamusia odpoczywa — pomruczałam pod nosem. Igorek pomruczał chwilę i poszedł. Uf, chwila spokoju.

— Mama, a Amela zepsuła mi motor! — krzyknął mi oburzony Maciek prosto do ucha.

— Ehe… — wybełkotałam, bo śniło mi się właśnie, że jestem nad Pacyfikiem i piję mleko kokosowe zupełnie jak w reklamie Bounty sprzed 20 lat.

— Gupia jesteś — powiedział Maciek do siostry i poszedł. No proszę, jakie mam samodzielne dzieci. Potrafią same rozwiązywać konflikty.

— Mama, a Maciek mnie walnął. Ja go tylko trochę uderzyłam, ale nie chciałam, bo on mi chciał domek zepsuć, no ale to jego wina! — naskarżyła Amela.

— Eee — powiedziałam. Pyszne było to mleko kokosowe i plaża taka ciepła, wiaterek lekko rozwiewał mi włosy.. Chwila, czy ja mam długie włosy? Mam, długie, kasztanowe, super wyglądam! Może bym trochę zapuściła? I fajny błyszczyk. Mimo upału nieźle się trzyma, kto by pomyślał.

— Mama! — usłyszałam Amelkę.

— Nie — powiedziałam słabo, bo właśnie starłam się zobaczyć przez okulary słoneczne, jak mam zrobione oczy.

— Mama! — krzyknęło moje dziecko.

— A kysz…

— Ja przepraszam… — usłyszałam inny głos, zdecydowanie cichszy niż głosik Amelki — ja przepraszam, że pani przeszkadzam..

Otworzyłam oczy. W pokoju stała ruda dziewczyna, w moim wieku, zielonooka i mocno przestraszona.

— Nie szkodzi — powiedziałam, wstając szybko — w czym mogę pani pomóc?

— Jestem Agnieszka, mieszkam pod panią od kilku tygodni. Ja wiem, że nie miałyśmy jeszcze się okazji poznać, chciałam do pani przyjść i się przedstawić, ale widzę panią codziennie, jak wraca pani z pracy i pomyślałam sobie, że musi być pani strasznie zmęczona i dlatego nie przyszłam, a wiem, że powinnam.

— Nie szkodzi — odpowiedziałam mocno zdezorientowana.

— I przepraszam, że dziś tak panią nachodzę, widzę, że chwila jest niestosowna i tak bez zaproszenia, ale..

— Tak? — zapytałam.

— Ale mąż mi kazał, bo zaraz do niego zadzwoniłam, a on powiedział, że mam do pani iść i zrobić pani awanturę…

— O?

— Bo u nas w łazience z sufitu kapie..

— Boże! — zawołałam i sprintem pognałam do łazienki.

No tak. Pewnie, że kapie. Na podłodze w łazience prawie nie było już wody, wąż od pralki dyndał sobie wesoło wypluwając z siebie ostatnie kropelki wody z wirowania.

— Ja bardzo panią przepraszam — powiedziałam szybko, bo zrobiło mi się strasznie głupio — Moja wina, zasnęłam, nie pilnowałam tej głupiej pralki — niech mi pani robi tą awanturę, zasłużyłam. Jestem gotowa.

— Ale ja nie umiem — powiedziała Agnieszka — a jaki ma pani płyn do płukania? Bo ślicznie pachnie.

— Żółty z Biedronki. Dużo fajniejszy niż żółty Lenor. Jakoś tak pozytywnie mi się kojarzy.

— Pachnie jak łąka — powiedziała Agnieszka po chwili wahania.

— Dokładnie! — ucieszyłam się.

— No dobrze, to może ja już pójdę — powiedziała tymczasem moja nowa sąsiadka.

— Ale nie może pani! Ja mam ubezpieczenie oc mieszkania — przypomniało mi się — zalanie jest w zakresie ubezpieczenia.

— Ale ja nie wiem, czy powinnam..

— A dlaczego nie? — zaciekawiłam się.

— Bo ja akurat byłam w łazience, jak zaczęło kapać i podstawiłam wiaderko. Prawie nie ma śladu. I teraz żałuję, że zadzwoniłam do Wojtka, ale jakby wrócił ze służby i zobaczył, to pewnie przyszedłby sam do pani z tą awanturą..

— Nie szkodzi, naprawdę — pocieszyłam Agnieszkę — ja jestem przyzwyczajona. Tylko niech pani nie pomyśli, że jestem taką uciążliwą sąsiadką — dodałam szybko — staram się nie, ale mam trójkę dzieci i one czasem bywają głośne. Pewnie pani nas słyszy, jak wchodzimy po schodach.

— Nie szkodzi, ja też mam dwóch synków, jeden chyba nawet chodzi z pani córeczką do klasy.

— Ten nowy Stasiu? — ucieszyłam się.

— Tak! — ucieszyła się Agnieszka.

— To może napijemy się razem kawy? — zapytałam.

Dostrzegłam wahanie w jej oczach.

— Ja jestem Łucja — podałam jej rękę — nie chciałam wam zalać tej łazienki, naprawdę. Ale byłam dziś taka zmęczona i chciałam chwilę odpocząć i wtedy ta głupia pralka..

— Agnieszka — uścisnęła mi dłoń — nie przejmuj się, zdarza się. W starym mieszkaniu wybuchł mi kiedyś bojler.

— To co, wstawiam wodę. W czajniku, nie w bojlerze.

— Wiesz co, poczekaj jeszcze chwilę, skocze po chłopaków, są na zbiórce zuchowej, upiekę ciasto. O 19 jestem u ciebie. Mogę przyprowadzić chłopców?

— No pewnie, już się cieszę.

I poszła. Posprzątałam łazienkę, choć nie było to konieczne, bo podłoga dawno nie była taka czysta, przebrałam się w dżinsy i czekałam na Agnieszkę. Przyszła po godzinie i pięciu minutach od drzwi przepraszając za spóźnienie. Podała mi talerzyk z pachnącym cynamonem jabłecznikiem. Jej synkowie byli w wieku Amelki i Maćka, więc po chwili cała czwórka plus Igorek zaszyła się w pokoju dziecięcym, a my z Agnieszką zrobiłyśmy sobie kawę w wielkich kubkach, ukroiłyśmy ciasto, usiadłyśmy na mojej wiekowej kanapie i zaczęłyśmy rozmawiać.

Czasem od pierwszego słowa czuje się, że osoba, którą się poznało, będzie nam bliska. Miałam tak z Marzenką. Pierwszy raz spotkałam ją na Osiedlu Pięciu Wzgórz. Była 8 rano, a ja właśnie robiłam trzecie kółko wokół osiedlowego jeziorka z ośmiomiesięczną Amelką gubiąc kilogramy, które zostały mi po ciąży głównie wokół talii i bioder oraz grzechotki Amelki. Zbierałam je — grzechotki, nie kilogramy — robiąc następne kółko i sytuacja była lekko groteskowa, bo na upartego mogłabym tak chodzić wokół tego jeziorka do wieczora i wciąż znajdować na chodniku zabawki mojej córuś. Wtedy właśnie na ławce na wysokości śmietników zauważyłam imponujące zjawisko. Było ideale w kształcie, fakturze i obfitości, zapierało dech i sprawiało, że czas zatrzymywał się w miejscu. Pierś. Piękna, kobieca, mlekiem i miodem płynąca pierś. Nie cyc, który zwykle bywa wciśnięty w źle dobrany stanik i schowany przez właścicielkę w najciemniejszy zakamarek bluzki z golfem lub innej zbroi, który jest zaprzeczeniem uroku, komfortu i kobiecej wolności. A to była pierś. Z jednej strony piersi znajdowała się Marzenka, z drugiej jej ośmiomiesięczna córeczka Maja, obie niebieskookie i uśmiechnięte. Pomyślałam sobie wtedy, że muszę je poznać, muszę i koniec. I chociaż zazwyczaj do znajomości z dziewczynami podchodziłam ze sporą rezerwą, tym razem po prostu podeszłam i tak się zaczęło. Była to przyjaźń od pierwszego wejrzenia oparta na wątkach lekko erotycznych. I teraz, siedząc z Agnieszka na kanapie, czułam podobnie. Aga opowiedziała mi, że przeprowadzili się z Malborka, bo niemiecki inwestor kupił teren wokół zamku i wysiedlił mieszkańców. W ramach ekwiwalentu dostali kasę na inne mieszkanie, a Agnieszka i jej mąż Wojtek uznali to za tak zwany znak od losu. Przechodzili właśnie trzeci kryzys małżeński, ale jakimś cudem udało im się dogadać, że potrzebują zmiany. Postanowili poszukać swojego miejsca na ziemi w spokojnej lokalizacji, daleko od niemieckich turystów i wycieczek szkolnych i tym sposobem kupili mieszkanie pode mną.

— A praca? — zapytałam, znając z autopsji konsekwencje zmian w życiu o 180 stopni dyktowane odruchami serca.

— Wojtek jest zawodowym strażakiem, przeniósł się do jednostki w Starogardzie, a ja pracuję w szkole na 1/3 etatu.

— O! — ucieszyłam się — ja też pracowałam w szkole.

— O! — teraz z kolei ucieszyła się Aga — a czego uczyłaś?

— Niemieckiego.

— A ja polskiego!

— Fajnie!

— No, fajnie!

I tymi mniej więcej torami toczyła się nasza rozmowa tego wieczoru. Wymieniłyśmy się jeszcze informacjami na temat alergii naszych dzieci, ulubionych dań mężów i partnerów, ulubionych gatunków muzycznych i literackich, a potem zauważyłyśmy, że jest już 21, Igorek zasnął na kanapie w pokoju dzieci, a reszta ogląda bajki, co było najlepszym dowodem na to, że jest późno i czas pójść do siebie.

— Wpadniesz jeszcze do mnie? — zapytałam.

— Może jutro? — zapytała Aga.

— Pewnie, czekamy — odpowiedziałam.

Tak zaczęła się moja znajomość z Agnieszką.

— Aga, to co robimy z tym ubezpieczeniem? Bo ci zaraz sufit do końca wyschnie — zapytałam, kiedy następnego dnia usiadłyśmy przy herbacie z melisy przy kuchennym stole.

— Nie wiem, chyba nic.. — odpowiedziała Agnieszka, dodając do herbaty drugą łyżeczkę cukru z wyraźnymi wyrzutami sumienia rysującymi się na delikatnej piegowatej twarzy.

— No ale przecież dostalibyście pieniądze, niedużo, ale na farbę by wystarczyło — próbowałam ja zachęcić.

— Tylko że prawie nie widać, a to by było, no wiesz, takie wyłudzenie..

— Super, zawsze chciałam być naciągaczem. I oszustem — ucieszyłam się — niestety nie posiadam odpowiednich warunków moralnych.

— No ale to chyba jakiś inkasent przyjdzie to oglądać.

— Raczej likwidator szkody.

— Właśnie, likwidator. Wiesz, ten likwidator strasznie brutalnie brzmi. Agresywnie. Jak Bogusław Linda — powiedziała Agnieszka, z wykształcenia polonistka.

— Raczej jak Arnold Schwarzenegger — poprawiła ją germanistka we mnie.

— I co my wtedy zrobimy? — zapytała Aga dość retorycznie.

— Nic — uspokoiłam ją — ja wezmę całą winę na siebie, ty zabierzesz go na oględziny łazienki, a potem na twoje konto wpłynie gotówka.

— Ja mam wspólne konto z mężem — powiedziała Aga zawstydzona — A mój mąż jest bardzo, no, taki, praworządny.

— Nie szkodzi, do tego czasu będziesz miała swoje.

— Mówisz? — wyraźnie się wahała.

— No pewnie. Kupisz sobie coś fajnego.

— No dobra, ale podzielimy się kasą pół na pół — powiedziała po namyśle. Chyba jeszcze mniej ode mnie nadawała się do takich akcji.

— A pójdziesz ze mną do więzienia? — zapytałam żartem.

— Dokąd? — zapytała Aga, blednąc jeszcze bardziej.

— No co ty, Aga, przecież to wszystko jest legalne i praworządne. Nie robimy nic złego.

— No dobra.

— Dzwonimy?

— Dzwonimy — Aga podjęła wreszcie męska decyzję.

I zadzwoniłyśmy. Pani przyjęła zgłoszenie i poinformowała, że w najbliższym czasie skontaktuje się z nami przedstawiciel ich firmy w celu sporządzenia protokołu szkody.

— Widzisz, nie było tak źle — powiedziałam — słowo likwidator nawet nie padło.

— Likwidator czy nie likwidator, ale ja chyba nie dam rady pójść z nim do tej łazienki. To jest, no wiesz, takie intymne miejsce, a to jest zupełnie obcy człowiek..

— A co ty z nim w tej łazience zamierzasz robić? — zapytałam zaciekawiona.

— No nie wiem, to co on powie chyba, nie?

— A jak ci każe wejść na taboret i pokazać paluszkiem, gdzie było mokre, to wejdziesz? — zapytałam.

— No tak. Raczej tak — odpowiedziała Aga po namyśle.

— A jak cie będzie trzymała za tyłek, żebyś nie spadła z tego taboretu, to mu pozwolisz? — nie poddawałam się.

— No chyba tak, bo ja mam takie wywrotowe te taborety.

— A jak on wejdzie na taboret i każe ci się za tyłek trzymać?

— Nie wiem, ale chyba trzeba mu pomóc, co?

— Jesteś moją idolką.

— Tak? A dlaczego?

— Ja miałam kiedyś taką fantazję, wiesz, hydraulik, ciepłe i ciasne pomieszczenia, te sprawy. A ty normalnie byś się nie zawahała.. Jesteś boska.

— Ty mnie lepiej nie stresuj, bo co ja zrobię, jak on przyjdzie i faktycznie mi każe na ten taboret wchodzić?

— Nic. Przyjdziesz po mnie. Razem damy sobie radę. Zobaczysz, będzie chciał do nas przychodzić likwidować szkody codziennie.

— Już się boję — powiedziała Aga popijając melisę.

Telefon Agnieszki zadzwonił następnego dnia.

— Powiedział, że nazywa się Leon Wiśniewski i będzie u mnie w czwartek o 15:30. Leon Wiśniewski, rozumiesz? — relacjonowała podekscytowana Aga.

— Jak ten u Grocholi, co Stenkę całował? — upewniłam się.

— Żmijewski czyli. Leon Wiśniewski, jak to ładnie brzmi… — rozmarzyła się Aga.

— No widzisz, a mówiłaś, że likwidator jest brutalny.

— Ale nie Leon Wiśniewski.. Jakie on miał błękitne oczy.. I taki delikatny uśmiech, jak ksiądz.

— Kochana, ty się weź w garść, bo seriale ci się zaczęły mieszać. Wiesz, że Wiśniewski to popularne nazwisko? I chociaż imię dość oryginalne, to zdajesz sobie sprawę, że to niekoniecznie będzie mister Kociewia?

— No tak, oczywiście.

— A pamiętasz, że nie musisz z nim realizować moich fantazji erotycznych?

— Głupia jesteś.

— Cieszę się, że się rozumiemy. Ale co, pewnie mam być w domu na wszelki wypadek?

— A tak, lepiej bądź. Jakby co.

— Jakby się okazał Żmijewskim? — zapytałam, puszczając oko.

— No, wtedy po ciebie przyjdę i będziesz go trzymać za tyłek.

— Super! — już się cieszę.

— To do czwartku.

— Pa! — powiedziała, schodząc po schodach do siebie.

Przebieg wizyty Leona Wiśniewskiego w łazience Agnieszki udało mi się odtworzyć tylko i wyłącznie dla tego, że poddałam Agnieszkę torturom godnym hiszpańskiej inkwizycji. Po dobroci się nie udało, milczała jak zaklęta, gapiąc się w ścianę. Dopiero kiedy wyciągnęłam Jacka Danielsa i zaproponowałam jego użycie, Agnieszka wróciła na chwilę do świata żywych.

— A to się w ogóle da pić? — zapytała z niedowierzaniem.

— Chyba tak — odpowiedziałam ostrożnie, bo nie wypadało się przyznać, że dzieliłam już z kolegą Jackiem niejeden smuteczek.

— No to daj.

Wlałam Agnieszce Jacka do plastikowego kubeczka w Krainę Lodu, przez chwilę usiłowałyśmy sobie przypomnieć z lekcji chemii w pierwszej klasie ogólniaka, czy alkohol wchodzi w reakcję z plastikiem, wyszło nam, że raczej nie i Agnieszka postanowiła spróbować.

— Dobre, ale chyba bym musiała czymś popić — powiedziała przełykając trunek z niewyraźna miną.

— Mam tylko syrop malinowy.

— Może być — zgodziła się Aga.

— Może jeszcze byś coś zjadła?

— A co masz?

— Płatki kukurydziane i ciniminis — odpowiedziałam zgodnie z prawdę.

— No to ciniminis.

W ten sposób, przy Jacku Danielsie i płatkach cynamonowych dowiedziałam się, jak to było z Leonem Wiśniewskim.

Zapukał do drzwi Agnieszki punktualnie. Agnieszka czekała już od godziny, dzieci u teściowej na wypadek, gdyby miało dojść do scen gorszących. Na przykład kłótni o rozmiar szkód. Pan Leon, lat około 45, wyperfumowany i uczesany bardzo modnie przywitał się kulturalnie, zdjął buty i wszedł do łazienki. Agnieszka grzecznie podążyła za nim. Odruchowo zamknęła drzwi i przekręciła kluczyk. Pan Leon spojrzał na nią z lekkim zdziwieniem, ale szybko zajął się obowiązkami służbowymi. Widocznie niejedno już przeżył. Dokonał jakiś zapisków w swoim skórzanym kajecie, zrobił kilka zdjęć, co Agnieszkę wprawiło w nie lada zakłopotanie, bo nagle zauważyła, że fugi między kafelkami nie są pierwszej czystości, a na lustrze widać ślady porannego mycia zębów przez chłopców. Pan Leon w obliczu niewyraźnej miny Agnieszki, oświadczył, że faktycznie ślady zalania są i z jego protokołu wynika, że potrzebny jest remont kapitalny łącznie z wymianą instalacji elektrycznej oraz że żywi nadzieję, że 2 tysiące złotych wystarczą. Agnieszka, przerażona wysokością kwoty, postanowiła zadzwonić do męża. I w tym momencie sprawy zaczęły się komplikować. Komórka była na stole w kuchni, Aga chciała wyjść z łazienki, ale niestety kluczyk złamał się jej w dłoni. Mimo nierównej walki z zamkiem podejmowanej przez nią i pana Leona, drzwi nadal były zamknięte. Agnieszka, pamiętając, co jej mówiłam o moich fantazjach erotycznych, wpadła w panikę. Pan Leon stanął na wysokości zadania, uspokoił ją do stanu umożliwiającego zaprzestanie walenia pięściami w drzwi i zajęcia pozycji siedzącej w rogu łazienki koło pralki. Wtedy Agnieszka, nie wiadomo, czy bardziej z wdzięczności czy może poczucia nadchodzącego końca, opowiedziała panu Leonowi całe swoje życie z głównym naciskiem na grzechy od czasów, kiedy nasypała koledze Maksowi w piaskownicy piachu za kołnierz w ramach zemsty za zniszczoną babę aż po czasy współczesne i powody jej kryzysu małżeńskiego.

— Znowu macie kryzys małżeński? — zapytałam z niedowierzaniem.

— Nawet jakbyśmy nie mieli, to teraz już byśmy mieli po tej całej akcji.

— No co ty, przecież on jest tylko likwidatorem, ten pan Leon.

— Przedstawicielem, ale mniejsza o to. Ja Wojtkowi o niczym nie powiedziałam, o żadnym likwidatorze i szacowaniu szkód. I wyobrażasz sobie jego minę, jak wrócił do domu, a tu dzieci u teściowej, a ja z obcym facetem w łazience.

— O kurczę..

— No właśnie…

— I jak się to wszystko skończyło? — postanowiłam zmienić drażliwy temat.

— Pan Leon powiedział, że drzwi pewnie też pod wpływem tego zalania się wypaczyły, więc on je jeszcze dopisze do protokołu. I dostaniemy 4 tysiące złotych.

— Matko… Pewnie się ze mną nie podzielisz…

— No nie, bo Wojtek się dowiedział. Ale coś wymyślimy. Chociaż z drugiej strony to wszystko przez to twoje głupie gadanie.

— No bez przesady. Ja bym obcemu człowiekowi moich grzechów nie wyznawała.

Aga wyjęła bzyczącą komórkę z kieszeni.

— Tak, kochanie….. U Łucji…. Nic, rozmawiamy sobie… Mielony i mizeria.. Ja ciebie też. Pa, do wieczora,

— Wojtek? — zapytałam.

— No. Muszę iść ten mielony robić.

— Dobra, idź — powiedziałam, bo widziałam, że zmienił jej się nastrój. Na smutniejszy.

Kiedy wychodziła, powiedziała jeszcze: wiesz, nie znoszę mielonego. I zostawiła mnie samą z moimi wspomnieniami.

Ja też nie znoszę mielonego. I ziemniaków. To smaki mojego małżeństwa, małżeństwa, które się nie udało. Przez sześć wspólnych lat starałam się wyczarować dom, rodzinę, odszukać jakiegoś brakującego składnika, który sprawiłby, że znikną wątpliwości, że przestaniemy bić głową w mur, poczujemy, że już jest tak, jak być powinno. Nikt mnie nie nauczył, jak to się robi. Nikt nie dał mi gotowego przepisu na rozwiązywanie problemów. Znałam tylko receptury z mojego domu, który wcale nie musiały być uniwersalne, ale czegoś musiałam się trzymać, żeby nie zwariować. I wymyśliłam sobie, że ten brakujący składnik to przygotowanie dla drugiej osoby dobrego jedzenia. Ot tak, po prostu. Bo szczęście jest w prostocie, a dom to również zapachy i smaki.

Dorosłe życie przyniosło ze sobą niekończący się ciąg decyzji do podjęcia i chociaż zdarzały się chwile, kiedy było fajnie i miło, przez większość życia błądziłam po omacku czekając na konsekwencje nietrafionych wyborów. Pierwsze lata dorosłości nauczyły mnie, że życie nie niesie ze sobą żadnej stabilizacji i pewności, a bez nich nie da się żyć. Postanowiłam więc wybrać w tym zmieniającym się krajobrazie uczuć i stanów coś, co mnie zakorzeni w rzeczywistości. Wybrałam małżeństwo. Wydawało mi się, że razem będzie łatwiej, razem będziemy silniejsi. I tak rzeczywiście było, przynajmniej na początku. Jednak wraz z upływem czasu dochodziła do mnie smutna prawda, że samą decyzją nie da się zmienić rzeczywistości. Można wierzyć w małżeństwo, widzieć w nim swoją siłę i sens życia, jednak co zrobić, gdy okazuje się, że twoją republiką miłosną targają wewnętrzne niepokoje zmierzające prosto do rewolucji? Próbowałam walczyć. Próbowałam nawracać na własną filozofię szczęścia. Próbowałam nawrócić się na jego filozofię, co było najgorszym możliwym wyborem, bo okazało się, że on w nic nie wierzy, jest radosnym ateistą, który jest zbyt inteligentny na to, by potrzebować ślepej, głupiej, dziecinnej wiary w cokolwiek. Ale przez ten cały czas smażyłam dla niego mielone i gotowałam ziemniaki, żeby nie był głodny, że zrobić mu przyjemność, żeby na chwilę zabrać go do krainy dzieciństwa, kiedy wszystko było prostsze, kiedy mama przygotowywała obiad, a człowiek nie myślał o tym, że kiedyś będzie musiał na tego mielonego z ziemniakami zarobić, kupić go w sklepie i przygotować. I kiedy Aga powiedziała mi, że nie lubi mielonego, wiedziałam już wszystko. Szkoda, że nie mogę jej pomóc. Każdy musi sam ułożyć sobie jadłospis.

Rozdział czwarty; wciąż o kobietach

Marta zawsze była grzechu warta — obdarzona kocim wdziękiem i zamszowym głosem sprawiała wrażenie niedostępnej, co zbijało z tropu wielu mężczyzn. Lubiłam ją od zawsze, czyli od pierwszej klasy ogólniaka. Odkąd związałam się z jej bratem, Marta była dla mnie jak siostra. Naszym ulubionym zajęciem była wymiana uwag o facetach ze szczególnym okrucieństwem, szyderczą kpiną i absolutnym brakiem współczucia. Chociaż przez chwilę mogłyśmy udawać, że są wybrakowaną płcią, nie dorastają nam do pięt, a tak w ogóle są nam potrzebni do życia jak rybie rower.

— Cześć, masz czas? — zapytała Marta tego popołudnia.

— Cześć, mam — odpowiedziałam — a co?

— A nic, mam problem — powiedziała Marta.

— Taki na telefon? — zapytałam.

— Nie, taki na dłuższą rozmowę w cztery oczy. Albo dziesięcioro oczu, bo domyślam się, że dzieci jeszcze nie śpią?

— Wiesz, jest 18, trudno, żeby spały o tej porze.

— Co ty nie powiesz? A ja myślałam, że dzieci przez większość czasu śpią.

— Ale nie siedmioletnie i pięcioletnie. Nawet dwuletnie już też raczej nie.

— Dobrze, że mi mówisz, będę musiała zweryfikować plany skopiowania mojego DNA.

— A co, zamierzasz się sklonować? — zapytałam z zainteresowaniem. Kto jak kto, ale Marta jak już coś postanowiła, to realizacja planu była tylko kwestią czasu, w dodatku niezbyt długiego.

— A co, myślisz, że moje DNA jest wystarczająco wyjątkowe, żeby je powielać?

— Z tego co wiem to każde DNA jest wyjątkowe. Może nie licząc owieczki Dolly.

— W sumie racja. Ale nie, nie chcę się klonować. Przynajmniej nie tak radykalnie. Dopuszczam możliwość zmieszania mojego wyjątkowego DNA z niewielką ilością chromosomów osobnika płci męskiej.

— O jak miło! A co, Janusz się rozwiódł? — zapytałam życzliwie, bo byłyśmy z grubsza w podobnej sytuacji.

— Nic mi o tym nie wiadomo — odpowiedziała Marta — za chwilę jestem u ciebie.

Musiała stać pod blokiem, bo po chwili usłyszałam miarowe stukanie obcasów na schodach.

— Jestem — powiedziała, kiedy otworzyłam jej drzwi.

— Jesteś — odpowiedziałam w ramach powitania — jak zwykle wyglądasz super.

— Prawdopodobnie mogłabyś być moja terapeutką.

— Oczywiście gdybyś potrzebowała terapeutki.

— Oczywiście.

— Zróbmy tak: ty znajdziesz sobie jakieś miejsce w kuchni, a ja się zajmę kawą.

— No dobra, ale potem zajmiesz się mną — powiedziała Marta, zdejmując piękne kozaki w kolorze ecru. Boże, jak ona to robiła, że nawet w jesienny, deszczowy dzień były czyste?

— Jestem dziś spragniona uwagi.

— A znasz ten dowcip? — skojarzyło mi się — dziewczyna mówi do chłopaka: wy mężczyźni, myślicie tylko o seksie, a my, kobiety, potrzebujemy uwagi. Na to chłopak mówi: uwaga, będzie seks.

— Mało zabawne.

— Ale za to jakie prawdziwe.

— Nawet znam takiego jednego — powiedziała Marta.

— Ja nawet więcej niż jednego — zrobiłam małe podsumowanie.

— Ja też, ale ten jeden jakoś szczególnie mnie wkurza, zwłaszcza ostatnio.

— Załóżmy, że wiem, jakiego jednego masz na myśli. Ale na potrzeby tej rozmowy może pozostać anonimowy — powiedziałam dyplomatycznie.

— No więc pogadajmy tak teoretycznie.

— Dobrze — zgodziłam się — zawsze lubiłam różne figury stylistyczne i logiczne. Czasem bardziej niż moją własną -To co tam u was słychać?

— Masz na myśli, co by było słychać, gdyby taki jeden w ogóle mnie obchodził i gdybym go potencjalnie brała pod uwagę w planach prokreacyjnych?

— Tak, dokładnie to miałam na myśli. Z ust mi to wyjęłaś.

— A propos: co tam chrupiesz?

— Kruche ciasteczka w kształcie ciężarówek.

— Daj jedno.

— Proszę — powiedziałam, podsuwając jej całe blaszane pudełko.

— Zdecydowanie pomagają w koncentracji — powiedziała Marta, jedząc ciasteczko.

— Tak, zwłaszcza energii kosmicznej. Ciasteczka ciężarówki zagęszczają czarną dziurę i antymaterię. A co tam słychać u twojego potencjalnego?

— No właśnie nic. Nie pochłonęła go jeszcze czarna dziura i czasem bardzo tego żałuję.

— A dlaczego? — jak wiadomo, głupie pytania otwarte są w takich rozmowach najbezpieczniejsze.

— Wiesz, jakby go porównać do jakiejś wielkości fizycznej..

— Boże, ja myślałam że ty księgowość skończyłaś a nie fizykę.

— Fizyka z księgowością są spokrewnione — powiedziała Marta całkiem poważnie — więc jakby go porównać do jakiegoś ruchu..

— Ruch jest mi bliższy — powiedziałam — taki na przykład ruch oporu.

— Świetnie to ujęłaś — powiedziała Marta — jakby Janusz był ruchem, to byłby to ruch bardzo oporny, niemrawy i wiecznie pod górkę.

— Bez przesady. Daje ci prezenty, przyjeżdża, dzwoni — wyliczyłam niewątpliwe zalety Janusza, a widząc wahanie na twarzy Marty, wyliczałam dalej: sam sobie gacie pierze, zakupy robi, auto tankuje..

— Ideał — Marta uderzyła w niepokojące tony.

— No może nie ideał, normalny facet, tylko bardziej samodzielny niż średnia krajowa.

— Prezenty dostaję od niego za rzadko i nie takie, jakbym chciała. Przyjeżdża, ale zawsze po drodze. Najczęściej na kolację z noclegiem albo nocleg ze śniadaniem. Dzwoni, jak ma przyjechać. Inaczej kiepsko z tym dzwonieniem. A gacie sobie sam pierze, bo kto miałby mu je prać? Mama czy przyszła była żona? — zapytała z rozgoryczeniem.

— Myślałam, że na przykład ty — powiedziałam nieśmiało.

— Wiesz, ja bym nawet mogła rzucić moje ideały w kąt i prać mu te gacie, tylko najpierw musiałby ze mną mieszkać. Albo bywać w miarę regularnie, żebym jakiś grafik wymiany gaci na czyste mogła ustalić. Ale niestety nie wykonał żadnych ruchów w tym kierunku.

— Takie to mało romantyczne, że metaforą waszego związku są brudne gacie.

— Właśnie dlatego postanowiłam coś zmienić. Że się tak wyrażę — wpuścić do tematu gaci trochę świeżego powietrza.

— A to nowość. Myślałam, że taki układ ci pasuje.

— W ogóle mi nie pasuje — powiedziała Marta — ale zdaję sobie sprawę z beznadziei mojej sytuacji. Głównie z tego, że jestem w nim beznadziejnie zakochana, a może jestem do niego beznadziejnie przyzwyczajona. A może jestem na niego beznadziejnie skazana.

— Wiesz, on jest całkiem fajny facet. I przystojny. I nieźle się ubiera, jak na faceta oczywiście.

— Taki mój kolega z pracy Jacek zaprosił mnie na wesele… — zaczęła Marta zupełnie innym tonem.

— Ale wasze własne? — zapytałam nie ukrywając ciekawości.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.