E-book
3.68
drukowana A5
11.07
Zwiastun agonii

Bezpłatny fragment - Zwiastun agonii


Objętość:
34 str.
ISBN:
978-83-8273-078-4
E-book
za 3.68
drukowana A5
za 11.07

Zapowiedź

— Wiiiktooor — szczupły mężczyzna trzymał w dłoni rewolwer, mierząc w stronę nieodległej tarczy. Wzorowa, sportowa postawa, lekko zmrużone oczy — wydawało się, że nie słyszał siwego jak gołąbek człowieka, siedzącego przy niewielkim ognisku.

Huknął strzał, spowijając siwym dymem broń i strzelca. Wiktor stał przez chwilę nieruchomo, wciąż mierząc. Płynnym ruchem odciągnął kurek i strzelił ponownie. To była szósta przestrzelina. Środek tarczy zniknął malowniczo wycięty szóstką kul. Spokojnie sprawdził czy bęben jest pusty i wsunął broń do fantazyjnie zdobionego olstra na biodrze. Dopiero wtedy na jego twarzy zagościł zdawkowy uśmiech.

— Jestem już po śniadaniu — odpowiedział, idąc w stronę ogniska. Michał nie miał w zwyczaju odpuszczać sobotniego ogniska, zwłaszcza w taką słoneczną pogodę. Na turystycznym stoliku obok stały posegregowane, dobrze oprawione kiełbaski i chleb. Do staropolskiego grilla brakowało jeszcze kilku piw, ale na strzelnicy przestrzegano zasad bezpieczeństwa aż do przesady. Strzelcy musieli obyć się bez alkoholu.

— Śniadanie, śniadaniem, a partyzancka kiełbaska musi być! -stwierdził z pełnym przekonaniem Michał, podając młodszemu koledze zgrubnie ociosany kij. Wiktor westchnął z rezygnacją. Nie potrafił odmówić swemu rozmówcy.

— Ale ziemniaczki prezesa zostawisz dla kogoś innego — mruknął, kapitulując. Usiadł na ściętym pieńku i sięgnął po kiełbasę.

— Jak możesz w ogóle tak mówić — z udawanym oburzeniem rzucił Michał, próbując ratować własną pieczeń. Koniec zwęglonego kija, który od dobrych kilku minut groził pęknieciem, wpadł razem z kiełbasą w największy ogień. Kilkoma ruchami pełnymi desperacji zdołał wypchnąć częściowo zwęgloną śląską poza zasięg ognia.

— No, nie będziesz miał problemów z trawieniem — skwitował Wiktor, rozsiadając się wygodnie. Do uszu obu mężczyzn doszedł warkot silnika. Wąską, polną drogą, prowadzącą do osi strzeleckiej powoli przeciskał się niewielki, biały samochód. Kierowca starał się z całych sił oszczędzać zawieszenie.

— On na pewno nie odmówi ziemniaczków prezesa — mruknął Michał, zdzierając zwęgloną warstwę mięsa. Obaj obserwowali nadjeżdżające auto. Zatrzymało się nieopodal.

— No witam panowie. Brakowało mi was, jak powietrza — przywitał się hałaśliwie kierowca. Przysadzisty, wydawał się uśmiechać całą swoją imponującą postacią. Przywitali się męskim uściskiem dłoni.

— Hoho, naruszamy wytyczne sanitarne — mruknął z przekąsem Wiktor, uważnie spoglądając na nowo przybyłego, zauważając brak maseczki chroniącej twarz.

— Taa, niedługo będzie trzeba majtki na twarz zakładać — uśmiechnięty nie stracił humoru — zresztą zaraz się porządnie okadzę dymem. To będzie można uznać za odkażanie — ruchem głowy wskazał na otwarty bagażnik samochodu.

— No nie żałowałeś sobie dziś — pomiędzy kolegami pojawił się Michał, przegryzając bułkę z kiełbasą. Z uznaniem spoglądał na kilka sztuk zabytkowej broni.

— Myślisz, że znowu ogłoszą całkowitą kwarantannę i poczytałeś sobie za punkt honoru, żeby wystrzelać się do ostatniej kulki? — Wiktor zabawił się w wieszcza, szturchając prezesa w bok. Dziś Adam zamierzał dać z siebie wszystko…

— Jaki z ciebie dziś wesołek… — odpowiedział nie zrażony przybysz. W tym przerzucaniu się słownymi ukąszeniami, przekomarzaniem dało się wyczuć autentyczną sympatię całej trójki. Ktoś postronny mógłby ich łatwo wziąć za ojca i synów — choć byli jedynie przyjaciółmi.

— Lufy stygną panowie — Adam sięgnął do bagażnika po broń — dziś zamierzam zaszaleć, jak nigdy! — chwilę później nad lasem przetoczyła się palba…

*

Wiktor bez pośpiechu przejeżdżał przez centrum miasta. Mimo sobotniego popołudnia, było niemal pusto. Zmarszczył brwi. Cała radość wynikająca z czasu spędzonego wspólnie z przyjaciółmi, gdzieś wyparowała. Nieliczni ludzie z maseczkami na twarzach chyłkiem przemykali chodnikiem, jak gdyby groziło im niebezpieczeństwo. A przecież już ponad dwa lata minęły od ogłoszenia światowej epidemii. Początkowa panika dawno już minęła i wszystko powinno wrócić do normy. Tymczasem wcale się na to nie zanosiło.

Westchnął cicho i uruchomił radio. Zamiast muzyki usłyszał ponury głos przedstawiciela rządu.

— Ze względu na stwierdzoną mutację patogenu i brak skutecznych procedur leczniczych, prezes rady ministrów ogłosił następujące restrykcje…

Twarz kierowcy, w miarę jak słuchał bezosobowo rzucanych słów, markotniała coraz bardziej. Wyglądało na to, że na strzelnicy miał przebłysk jasnowidzenia. Tym razem do kwarantanny włączono również obiekty sportowe-w zasadzie wszystko, poza sklepami z żywnością, dostępnymi jedynie w ścisłym reżimie sanitarnym. Zwykle sceptycznie odnosił się do wszelkich rządowych ogłoszeń. Zdawał sobie sprawę, ile plew trzeba byłoby odsiać, żeby zobaczyć w nich choć ziarno prawdy. Tym razem zaniepokoił się jednak nie na żarty. Ogłoszona właśnie kwarantanna groziła tak naprawdę całkowitym paraliżem gospodarczym. O siebie się nie kłopotał. Zdolny stolarz z rzeźbiarskim zacięciem i własnym warsztatem nigdy nie mógł narzekać na brak zamówień, zwłaszcza ostatnio. Nigdy się nie spodziewał, że tyle zarobi na produkcji trumien….

— A co, jeśli tym razem nie kłamią? — mruknął sam do siebie i podświadomie przyspieszył.

Zatrzymał się na podjeździe okolonym przez własnoręcznie wykonany, rzeźbiony płotek. Tak, arcydzieło, z którego był dumny. Miał tę iskrę bożą w dłoni. Tylko co z tego, jeśli nie będzie ludzi gotowych zapłacić za jego pracę….

Przerzucił torbę z bronią przez ramię i ruszył ku drzwiom.

— Taataa… — radosny okrzyk sześciolatka pozwolił Wiktorowi na moment zapomnieć o troskach. Przytulił szczupłego blondynka do piersi, nie bacząc na dłonie brudne od prochu.

— Tata, tata — z pokoju gościnnego dobiegł głos małżonki — tata zrobił zakupy? — ironia przebijała się w przyjemnym głosie kobiety.

— Ocho, nasza dziewczyna wstała dziś lewą nogą — rzucił w odpowiedzi Wiktor zakładając syna „na barana”. Wpadli z rumorem do pokoju.

— Patataj!! — krzyczał młody, trzymając ojca za głowę. Pogalopowali wokół stołu. Drobna blondynka, siedząca na wygodnym narożniku, widząc tę błazenadę, odłożyła książkę, roześmiała się głośno i zaczęła klaskać w takt galopady. Przy którymś okrążeniu sprytnie zastawiła drogę i wsunęła się w ramiona Wiktora.

— Tęskniłam — mruknęła, wtulając się w niego. Odwzajemnił jej uścisk. Czując jej bijące serce i drobne dłonie synka, wciąż trzymające go za czoło, uśmiechnął się sam do siebie. Miał w życiu ogromne szczęście. Miał ich…. Dlaczego dobra moneta miałaby się odwrócić?

*

Ciemności nocy rozpraszane były poświatą marketu spożywczego. Mimo drzwi oklejonych ostrzeżeniami o epidemii, wielu klientów wciąż krążyło między pustoszejącymi półkami. Nie dowierzali komunikatom — tylko kilku chodziło z podręcznym koszykiem. Większość targało za sobą wózki wypełnione zakupami. Panika trwała już od kilku dni — słabnący transport nie nadążał z uzupełnianiem towaru.

Wiktor ze zmarszczonymi brwiami obserwował nerwową krzątaninę ludzi. Specjalnie przyjechał tak późno, sądząc, że będzie pusto. Pomylił się, ale dziś musiał zrobić te nieszczęsne zakupy.

Założył osłonę na twarz i wysiadł. Zawahał się przy wejściu, ale sięgnął po duży wózek. Podświadomość działała. Wchodząc przypomniał sobie ostatnią rozmowę z sąsiadem. Trochę gburem, idealnym konsumentem telewizyjnych treści, który udowadniał mu, że nie trzeba robić zbędnych zapasów, tylko zaufać oświadczeniom rządu, bo za to urzędnicy biorą pieniądze…

— „Może i tak” — pomyślał — "...ale nie powiem Krzysiowi, żeby się najadł zapewnieniami rządu…”.

Pchał wózek, szybko wrzucając kolejne artykuły do drucianego kosza.

— No nie może być… — znajomy głos za plecami oderwał go na chwilę od zakupów. Obrócił się. Trudno byłoby mu rozpoznać po wyglądzie, ale tego wesołego tonu nie sposób było zapomnieć.

— Adam! — nie bacząc na nakazy sanitarne, serdecznie uścisnęli sobie dłonie. Ostatni raz widzieli się przed dwoma miesiącami. Głęboka kwarantanna zarządzona w całym kraju uniemożliwiła spotkania między nie spokrewnionymi osobami.

— Myślałem, że wieczorem będzie luźniej… — zagaił przyjaciel, ruchem głowy wskazując na kolejkę wijącą się wzdłuż półek do najbliższej kasy.

— Przymykają oko na ilość osób robiących zakupy — wzruszył ramionami Wiktor. W każdej sytuacji starał się znaleźć coś pozytywnego.

— Za to ty wybrałeś się jak na paradę — ruchem głowy wskazał na zniszczoną kurtkę i podarte dżinsy w jakie odział się jego rozmówca

— Tak sobie pomyślałem, że nadchodzi czas, gdy właściciel nowych sznurówek nie będzie mógł czuć się bezpiecznie — Adam sięgnął po cały karton konserw i niedbale wsypał je do swojego koszyka

— Łaskawy pan pozwala poddanym robić zakupy… — burknął z przekąsem, mając na myśli narzucone przepisy sanitarne — a przy kasie ludzie włażą ci na plecy. Za to wszystko zgodnie z przepisami…

— Nie ględź — zganił go Wiktor. Ku jego zmartwieniu, nie znalazł kaszy, ani ryżu. Cały rząd półek świecił pustkami.

— Ostatnia paczka — mruknął Adam wygrzebując spod szafy pogniecione pudełko z ryżem — powiedz młodemu, że to od wujka… — bez wahania wrzucił bezcenny skarb do kosza Wiktora. Ten podziękował mu skinieniem głowy. Prowadząc zdawkową rozmowę, szybko zapełnili swoje kosze do pełna, po czym ruszyli do linii kas. Kolejki nie zmniejszyły się — wręcz przeciwnie. Było coś upiornego w tych milczących szeregach. Zgodnie z ostatnim zaleceniem nie należało rozmawiać w przestrzeni publicznej. Wyjątkiem był ograniczony kontakt ze sprzedawcami czy służbami. Ciszę raz po raz przerywało czyjeś pokasływanie. Dwójka przyjaciół dostosowała się do tego trendu, czekając cierpliwie na swoją kolej. Minuty ciągnęły się na podobieństwo godzin. Wydawało się to niemożliwe, a jednak ludzie zachowywali tę nienaturalną ciszę.

— „Płatność tylko kartą” — przeczytał Adam przy samej kasie. Bez słowa pakował towar do kosza wprost z taśmy. Zapłacił. Uśmiechnął się do przyjaciela, który czekał na niego przy wejściu. Nagle przy sąsiedniej kasie wszczął się tumult. Jakaś kobieta upadła z piekielnym hukiem, rozrzucając wokół słoiki z dżemem. Wszędzie posypało się szkło. Obaj spojrzeli na siebie, a potem na leżącą. Z nosa leciała jej ciemna krew. Kobieta z wysiłkiem otworzyła powieki. Kilka najbliżej stojących osób cofnęło się gwałtownie rozbijając całą kolejkę. Oczy kobiety zaszły krwią.

— Idź! — Adam pchnął Wiktora w stronę wyjścia, nie bacząc na to, że o mały włos nie rozjechali ręki leżącej.

— Stójcie! — Wysokim z napięcia głosem krzyknął starszy ochroniarz — to ten nowy szczep wirusa. Wszyscy podlegają kwarantannie! — stanął w otwartych przez automat drzwiach. Wiktor zawahał się i przyhamował wózek, ale jego przyjaciel nie zastanawiał się ani chwili, popychając go naprzód.

Starszy mężczyzna nieporadnie próbował ich zatrzymać, ale nie miał szans z młodszym przeciwnikiem.

— Zgodnie z przepisami mamy obowiązek zamknąć sklep. Zaraz przyjadą służby sanitarne… — krzyknął starzec z rozpaczą w głosie, ale obaj mężczyźni zdołali wydostać się na zewnątrz. Tuż za nimi zamknęły się drzwi, blokując drogę spanikowanym ludziom. Wiktor spoglądał na dantejskie sceny dziejące się za szklanymi taflami, niezdolny do ruchu. Jakaś kobieta, pchnięta przez tłum wpadła na kasę.

— Podziwiasz widoki? — poczuł mocne szarpnięcie Adama i otrzeźwiał, widząc jak przyjaciel wrzuca zakupy byle jak do samochodu.

— Nie powinniśmy zostać? — Wiktora opanowała niepewność — może ten stary miał rację…? — wydawało się, że przyjaciel go nie usłyszał.

— Ładuj ten swój śmietnik do wozu! — krzyknął Adam. Widząc nieporadność Wiktora, otworzył bagażnik jego samochodu, dźwignął wózek i bezceremonialnie wsypał zakupy do środka. Odrzucił wózek byle dalej i zdyszany warknął.

— Lekarstwa nie ma, szczepionki też. Myślisz, że ci pomogą w szpitalu? Wylądujemy w ośrodku izolacji, a tam pozwolą nam zdechnąć… — widząc, że jego słowa nie odnoszą skutku, potrząsnął przyjacielem.

— Magda poradzi sobie bez ciebie? Sama? — imię żony otrzeźwiło Wiktora. Wziął się w garść, sięgnął po kluczyki. Widząc to, Adam kiwnął potakująco głową.

— Spadajmy stąd na litość boską! — gdzieś w oddali zabrzmiał dźwięk policyjnych syren.

Razem wyjechali na drogę, jeden za drugim, wprost w wąskie uliczki przedmieść. Tam mieli największą szansę na uniknięcie policji. Przemknęli niemal w ostatniej chwili, gdy służby rozstawiały blokady przy ulicach otaczających market. Wiktor po kwadransie kluczenia, zawrócił w stronę domu. Nie dotarł tam. Już na skrzyżowaniu dostrzegł światła kogutów policyjnych. Zwolnił i zjechał na podjazd cztery domy wcześniej. Zacisnął zęby. Spóźnił się. Może gdyby nie kluczył tyle, tylko pojechał z powrotem. Pod własnym podjazdem widział ludzi w skafandrach biologicznych i kilkunastu funkcjonariuszy policji. Z bronią w ręku.

Dostrzegł drobną sylwetkę Magdy. Niosła syna na rękach. Miała na sobie szlafrok, ale za nią szedł człowiek z torbą podróżną w ręku, odziany w biały skafander. Wiktor spoglądał na to wszystko, czując jak adrenalina zaczyna przejmować nad nim kontrolę. Oni nie byli zarażeni. Od kilkunastu dni tylko on opuszczał dom, jadąc do pracy, czy po zakupy. Zdawał sobie sprawę, że jego słowa nic nie dadzą. Służby od kilku miesięcy bezwzględnie pacyfikowały wielotysięczne prostesty, zamykając niepokornych w ośrodkach izolacji, niewiele różniących się od więzień. Nie zrobiliby sobie nic z jego słów — zwłaszcza gdy w grę wchodziła śmiertelna mutacja wirusa….

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 3.68
drukowana A5
za 11.07