E-book
23.63
drukowana A5
39.25
Zupa z chrabąszczy majowych. Zbrodnia w Gardelegen

Bezpłatny fragment - Zupa z chrabąszczy majowych. Zbrodnia w Gardelegen

Edycja limitowana


5
Objętość:
234 str.
ISBN:
978-83-8324-339-9
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 39.25

Jajo (ovum)
zwierzęca gameta żeńska

Pierwsze plamy krwi

Niebo zaczęło pękać. Niteczki błyskawic opadały wolno, rozwijając się, plącząc i ciągnąc w ciemnościach. Na sklepieniu, głęboko karminowym od gasnącego słońca, wirowały elektryczne żyłki, które rozświetlały rzekę i odbijały się od lustra z wilgotnych liści drzew. Ludzie uważnie patrzyli z okien, jakby kończył się świat. Jakby pochłanianie tego ostatniego, pięknego obrazu było powinnością. Kątem oka chwytałem nieme błyski na ciemniejącym niebie, zwiastunie ostatniej nocy w Polsce.

Szczecin, 15/16 lipca 2016

z piątku na sobotę

»Wszędzie wokół był ogień«, szepczę wpatrzony w linijkę tekstu, w zeznanie jednego z ocalałych.

Późnym piątkowym wieczorem w środku lipca, który od początku rozczarowywał smętną pogodą i duchotą, siedziałem nad starym wydaniem amerykańskiego tygodnika „Life” w towarzystwie kilku wyjątkowo fertycznych ciem. Głośno napierały swoimi ciałkami na żarówkę pulsującą żółtym i męczącym widmem. Widmem światła, które miało się ochotę w jakiś sposób podkręcić, wycisnąć więcej. Ćma zawsze znajdywała światło. Jej obecność przynosiła nadzieję na pomyślność i sukces pracy, była jej towarzyszką. Kolejny błysk na niebie, gdzieś daleko, tak wolny jak moje opadające, zmęczone powieki i gniew, kurwa, gniew. Niewytłumaczalny, pusty, wszechogarniający. Niemy i bezsilny.

»Ludzie płakali, krzyczeli, jęczeli, wołali o pomoc…«, powtarzam, wyliczam w myślach.

Okładka amerykańskiego magazynu „Life” z 7 maja 1945 roku.

Wybrane czasopismo udało mi się kupić kilka dni wcześniej na jednej z niemieckich aukcji w cenie dziewięciu euro, cenie wyjątkowo przystępnej, jak się okazuje, ponieważ koszt egzemplarza na stronie wydawcy wynosił prawie osiemdziesiąt dolarów, bez jednego centa, a przecież ostatni numer pisma ukazał się niemal przed dekadą. Okładka publikacji z siódmego maja ostatniego roku drugiej wojny światowej utrzymana była w oszczędnej, estetycznej kolorystyce. Czerwone były tło logo i kilkucentymetrowy pasek u dołu, białe natomiast — napisy o prostej, wyraźnej czcionce. Monochromatyczna fotografia, podpisana THE GERMAN PEOPLE w lewym dolnym rogu, stanowiła centrum okładki i zajmowała najwięcej miejsca.

Trzech mężczyzn spoglądało z niej w stronę obiektywu fotografa, teraz i w moje, zmęczone mozolną pracą, oczy. Najbliżej nich znajdował się młody chłopak z grzywą gęstych, ciemnych włosów, zaczesaną na prawą stronę. Czerwona, dolna rama okładki przecinała go poniżej klatki piersiowej. Z szyi zwisał mu temblak, z którego, jakby na moment, wysunął zabandażowaną lewą dłoń. Nosił jasną koszulę w drobną łuskowatą kratę, koszulę z kołnierzem zapinaną na małe okrągłe guziczki. Jego ramiona i plecy otulał czarny płaszcz.

Za nim, po jego prawej stronie, stał inny młody chłopak, który ze skupieniem, ale i niepokojem lub lękiem graniczącym ze zmęczeniem patrzył prosto w obiektyw. Obaj z głęboką lwią zmarszczką. Po lewo znajdował się mężczyzna prawdopodobnie sporo starszy, z wychudzoną twarzą i zaciśniętymi wargami, w czarnym homburgu, takie przynajmniej odniosłem wrażenie. Kapelusz zawdzięczał swą nazwę heskiemu miastu Bad Homburg. Chociaż zdjęcie nie było wyraźne na tyle, bym nabrał stuprocentowej pewności, moje umęczone tekstem oczy, w ten wyjątkowo deszczowy, piątkowy wieczór, dostrzegały łunę taśmy, załamanie świateł w czerni, nad nieco podwiniętym, małym brzegiem kapelusza. To mógł być homburg.

W jednej ze szklanych witryn ulokowanych na początku cmentarza znajduje się ta sama okładka magazynu „Life”, z białym paskiem informującym o The holocaust of Gardelegen, na którym po raz pierwszy użyto wyrazu o greckim pochodzeniu.

holokaustos — ὁλόκαυστος — całopalenie, ofiara spalenia

Noc z piątku na sobotę nie należała do najprzyjemniejszych. Dręczył mnie wyjątkowo długi i zawiły sen. W głowie zostało to, co znajdywałem na papierze i fotografii. Umysł napędzony informacją nieprędko potrafi się wyciszyć i wyłączyć. Chociaż obrazy, które obserwowałem, trudno mi było rankiem poukładać, logika snu nigdy przecież nie wymagała tego od kogokolwiek. Pamiętałem, że karmiłem miodem dwa kasztanowe konie. Nabierałem złocisty, gęsty i lejący się miód dłońmi, a zwierzęta z wyczuciem i ze spokojem zlizywały go, pozbywszy się początkowego dystansu do mnie. Tak to oceniam. Potem był chłopak ze zdjęcia zdobiącego okładkę wspomnianego tygodnika. Widziałem już tego chłopca na jednym z nagrań, nie sposób było go pomylić z kimś innym, w końcu coś nie tak było z jego dłonią.

Nagrania dokonano w dniu 23 kwietnia 1945 roku w Lipsku. Nigdy tam nie byłem, a wziąwszy pod uwagę moje słabe zainteresowanie podróżami, pewnie nigdy nie będę. Lubię zaszyć się gdzieś na dłużej, wydrążyć sobie tunel i ze spokojem żyć. Na prawdziwej taśmie utrwalono najpierw dwóch mężczyzn. Widzimy ich, co najwyżej, od nosów do pasa. Tak to się zaczyna. Jeden z nich trzyma czarną tabliczkę z białym napisem ROLL 1 MADRU. Nagranie jest wyraźne, chociaż nieme, i przedstawia miasto w chaosie — Leipzig — do którego wkroczyła piechota amerykańska. Kilkoro niemieckich dzieci biegnie chodnikiem, na prawym pasie ulicy znajduje się drobne wojskowe auto, wokół którego stoją żołnierze. Kobieta ubrana w czerń ucieka z dziewczynką. Czerń to powtarzająca się barwa tamtego czasu. Widzimy tylko ich plecy. Na trzecim planie trójkondygnacyjny budynek bez okien i z częściowo zniszczonym dachem… Zmienia się scena. Pięciu mężczyzn, w tym jeden żołnierz, stoi nad klęczącym, młodym Niemcem. Przyklęknął na lewym kolanie. Uda obu nóg zalane ma krwią. Scena przypomina szarpaninę. W moim śnie także jest wyjątkowo drażniąca. Lewa ręka chłopca owinięta jest białym materiałem, tu i tam nasączonym krwią.

Włosy rannego zaczesane są na prawą stronę tak, jak na fotografii z amerykańskiej okładki. Ma bardzo krótkie, czarne spodenki przed kolano, przykrótką ciemną marynarkę i wspomnianą już koszulę. Z bólem i niepewnością podnosi wzrok na żołnierza, może nie rozumie, co ten do niego mówi. Inny mężczyzna, starszy, w garniturze, skórzanym obuwiu i kapeluszu, pochyla się nad chłopakiem i wspiera go przed upadkiem. Chodnik wyłożony jest kwadratowymi i prostokątnymi kamieniami. Chłopak zmienia kolano, na którym klęczy, a rękę z zakrwawionym bandażem podnosi na wysokość twarzy. Mężczyzna po jego prawej stronie zdejmuje opatrunek, prawdopodobnie po to, aby go zmienić. Na fotografii bandaż jest już czysty. Szybka zmiana ujęcia na żołnierzy nad ciałem leżącym na chodniku i znów chłopak wijący się niespokojnie z bólu, z otwartą, głęboką raną w dłoni. Chowa głowę, zasłaniając się ręką. Podbiega amerykański żołnierz w hełmie i zmienia mu opatrunek.

O tym, że patrzymy na Lipsk, a nie Gardelegen, już od pierwszych scen świadczą wyższe budynki i szersze ulice, po których pędzi wojskowy kamerzysta, dwa pancerne pojazdy, rodzaj transportera z przyczepą i czołg. Mkną pod mostem i wjeżdżają między zabudowania, wysokie zwarte kamienice ciągnące się sznurem, zlewające się w dwa równoległe, miejskie węże. Pośpiesznie mijamy mundurowych w hełmach i z bronią, siedzących na chodniku pod ponurą i opustoszałą gospodą, o czym informuje napis Gastwirtschaft. Obok odpoczywających żołnierzy maszerują inni. Kilka kroków od opuszczonej jadłodajni jest witryna z ciemnym, ale wyraźnym napisem Schokoladen.

Zmiana. Solidnie wyłożona kocimi łbami droga, na której widzimy czołg i strzelających żołnierzy. Nie widzimy celu ostrzałów. Kamera momentalnie spogląda w lewo, ale chwyta jedynie wysoką, zniszczoną kamienicę bez okien. Hełm spada z głowy Amerykanina, gdy ten strzela. Za zamkniętymi powiekami krążę, krążymy po pustych ulicach, które wypełniać zaczynają się zmianą. Idzie nowe. Grupa ludzi w różnym wieku, kobiet i mężczyzn oraz kilkoro młodych, dzieci, macha białymi chusteczkami, niektórzy podrzucają je wysoko ponad głowami. Uśmiechają się, szczerzą zęby do kamerzysty. Czołgista jedzie po jednej z pustych ulic, ktoś przebiega po drodze, w tle piękne kamienice. Z okien na parterze niejednej z nich wystają ręce, potrząsają rześko białymi chustami w geście kapitulacji. Poddają się. Są szczęśliwi.

Pamiętam o tym nagraniu, choć nocą wraca jakby bardziej chaotyczne i męczące. Obrazy we śnie pozostają równie nieme. Film uwiecznia Lipsk, a więc ani fotografia z okładki, ani jej bohaterowie, nie są przedmiotem moich poszukiwań i badań. Stają się nim na drodze przypadku, kiedy u początku myślę o tym, by niczego nie ominąć ani niczego nie przegapić.

Choć głuchy, nie mogę być ślepy na prawdę.

Wyrywam się ze snu wkładając w to sporo siły, jestem dobry w jego kontroli. Lucid dream, sen świadomy. Powtarzam sobie, co już za mną, co zostawiłem daleko. To wszystko zostanie w pamięci, i dobrze!, najcenniejszy jest jednak tekst. Nie żałuję zakupu gazetki. Wracam do spania, do miejsca nowego, ale czy na pewno nieznanego… gdzieś już to widziałem. Masywny, późnobarokowy dworek o symetrycznej budowie, jak z pocztówki, którą trzymam w szufladzie biurka. Wchodzę do środka, krążę po ciemnych pomieszczeniach. W jednym z nich czuję metaliczny zapach. Mam wrażenie, że czuję krew, chociaż wciąż śnię. Jej pierwsza kropla ląduje na moim poliku, druga nad prawą brwią, trzecia, gęstsza, spada na lewe ucho, które od urodzenia mam dziwacznie „złamane”, spływa po nim. Unoszę swoje senne patrzenie, ten drugi wzrok, i widzę czarną plamę na brudnym suficie. To z niej sączy się krew.

Budzę się i jestem mokry. Noc jest duszna i burzowa. Ćmy poukrywały się między półkami z książkami. Po parapecie przechadza się zmoknięty chrabąszcz. Pozwalam mu wyschnąć i nocować za wazonem w kształcie ludzkiego serca. Otwieram i zamykam oczy, przecieram je. Bolą mnie nogi i dłonie. Długo pozostawały napięte. Dłonie nierzadko cierpną mi podczas snu. Szukam butelki z wodą, pusta szklanka stoi na szafce nocnej, obok lampki z musztardowym abażurem i obok salaterki na ciastka z grubego, głęboko zielonego szkła. Próbuję wymacać telefon, żeby sprawdzić, która jest godzina.

Isenschnibbe i miasto Gardelegen około 1600 roku.
Rys. Anco Wigboldus.

Niebo nie przestaje pękać. Niteczki błyskawic opadają szybciej, zwijają się, prostują i napierają na ciemność. Burza jest blisko.

Plama krwi, myślę. Mam, co chciałem. Jestem w odpowiednim miejscu. Gardelegen. Krótkie hasła zaczynają rozpalać moją jaźń. Alvensleben. Weiße Linie. Isenschnibbe. Legenda o nawiedzonym zamku…, ale przecież zamek rozebrano w osiemnastym albo dziewiętnastym wieku. Jeszcze raz zamykam oczy, aby poukładać sobie informacje, które wybełkotałem. Alvensleben był starym dolnoniemieckim rodem arystokratycznym, od około 1380 roku po rok 1857 byli panami Gardelegen na zamku Isenschnibbe. Zamek został zastąpiony w osiemnastym wieku dworkiem. Na suficie jednego z pomieszczeń, według legendy, sączyła się plama krwi. Jeden z panów zamku zamordować miał swojego gościa. Trudno mi zgadnąć, o jakich czasach jest mowa w legendzie. W śnie widzę dworek, który wkrótce będę mógł zobaczyć także na żywo, ale moja praca nad stertą materiałów nie przyniesie mi jasnej odpowiedzi, czy legenda sięga pamięcią do średniowiecznego zamku, czy może chodzi już o dwór. To drugie miałoby sens. W wielu dokumentach napotykałem na słowo Burg, którym opisuje się zamek lub gród. Często towarzyszyła mu nazwa Isenschnibbe. W kwietniu 1945 roku zamku już nie było, w przeciwieństwie do dworu, a majątek nie zmienił swojej nazwy.

Pocztówka z zamkiem Isenschnibbe.

W nawigacji wpisałem Bahnhostraße, 39638 Gardelegen jeszcze przed zaśnięciem. Decyzję o przeprowadzce uznałem za postanowioną i nie do odwołania. Oberwała się chmura, spadł gwałtowny, zimny deszcz, agresywnie uderzając o parapet i tłukąc w szybę niczym bezczelny włamywacz.

Dziś tamta noc wydaje się nieco jaśniejsza, pełniejsza. Po czasie każdy z tych snów nabrał znaczenia i sensu. Wtedy umysł tkał niezdarnie jedynie blade obrazki. Potem wzrok weryfikował same pomniki. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, dlaczego takie wrażenie robi na mnie fotografia tego strasznego dworu, przeczytane legendy, fakty, masa przejrzanych fotografii… większość materiałów tłumaczyć musiałem z języka niemieckiego, ponieważ w Polsce, zbrodnia z 13 kwietnia 1945 roku, jest słabo znana. Pierwszy był Melchior Wańkowicz i jego reportaż w zbiorze zatytułowanym Od Stołpców po Kair. Chciałem poznać historię również dworu, ponieważ stodoła, w której wtedy spalono tysiąc szesnastu jeńców wojennych, a zbrodnię tę niemal ukryto przed wzrokiem i pamięcią świata, była częścią majątku Isenschnibbe.

Łącząc nagrania i sny, które nie opuszczały mnie długo, zauważyłem, że coraz więcej chciałem o tamtych ludziach, miejscach i wydarzeniach wiedzieć. Obserwowałem niebo, zachowania przedmiotów i materiałów, z których uszyta była odzież tych ludzi… próbowałem znaleźć informacje o pogodzie w wybranych rejonach Niemiec w kwietniu ostatniego roku wojny, myślałem o zapachach wojny. Myślałem tym tematem i tamtymi chwilami. Potem, nieco zaskoczony i zawstydzony, wracałem prosto do tłumaczeń, snami martwiąc się najmniej. Pogoda roku 1945 przestała zaprzątać mi głowę. Nie chodziło mi przecież o to, aby wspomnienie stało się namacalne, nie musiało robić wrażenia ani na mnie, ani na nikim innym. Sen tylko goni za tym, co najważniejsze — za czymś na granicy życia i śmierci.

Zaświadczenie o meldunku w Gardelegen, Meldebescheinigung, odebrałem 18 lipca 2016 roku. Był to przyjemny, nieupalny poniedziałek.

Bahnhofstraße

W każdym z nas jest ktoś kogo nie znamy. Przemawia do nas w snach i tłumaczy, że widzi nas zupełnie inaczej, niż my — siebie.

Carl Gustav Jung

Szczecin, 16 lipca 2016

sobotni wieczór

Wyglądałem dobrze, naprawdę przyzwoicie. Nie jedziesz tam, żeby zmarnować swoją szansę, przekonywałem sam siebie. Jedziesz tam w konkretnym celu. Pokój z współdzieloną łazienką, który wynajmowałem w Szczecinie był już wychłodzony, przewietrzony i gotowy do zdania. Klucze do zwrotu leżały na blacie aneksu kuchennego. Młody mężczyzna w lustrze miał zmęczone oczy, ale wyczesane starannie włosy. Dopinał koszulę, przy nadgarstku zasłaniając tatuaż. Chwilę na niego zerkał i sprawdzał, czy nie wynurza się spod mankietu. Grało. Wiesz, kim jesteś. Uśmiechnąłem się do niego. Wyglądałem dobrze, naprawdę przyzwoicie. Pamiętasz, kim jesteś, powtarzałem. Masz trzydzieści trzy lata, mam trzydzieści trzy lata, jesteś nagradzanym reportażystą ze Szczecina po filologii polskiej i germanistyce. Jestem. Głosem młodego pokolenia, jestem ich głosem. Szukasz złotego chrabąszcza majowego, szukam, prawdopodobnie imieniem Magnus, takie przynajmniej były przecieki. Nie jedziesz na wczasy do cioci z Bawarii. Nie jadę do cioci na pączki. Nie mam cioci na Bawarii.

Uśmiechnąłem się w końcu do lustra na dodanie sobie otuchy. Jadę wykorzystać swoją szansę, odnaleźć złotego chrabąszcza, choćby miało to zająć mi całe lata. Powinni przyjąć mnie jak swojego, żebym czuł się tam tak dobrze, jak w polskiej loży. Tutaj zrobiłem już wszystko, co mogłem, a ta niemiecka, ponoć, działa równie prężnie i ma wpływy wykraczające poza europejski kontynent.

W portierni siedziała przysadzista kobieta o pomarszczonej, znajomej twarzy, rozwiązywała krzyżówki. Zastygła w tej pozycji przed laty i tak jej zostało. Uniosła na moment swój maleńki wzrok i uśmiechnęła się, wyciągając jasną, miękką dłoń po klucze.

»Moment. Czy mój samochód już czeka?«, zapytałem.

»Punktualnie podstawiony, tak jak pan prosił«, odpowiedziała bez zbędnych ceregieli.

»Długo się nie zobaczymy, pani Wichura«, rzuciłem, a ona wymusiła sztuczną, smutną, ale niezłośliwą minkę. Wygłupiała się czasem.

»Wszystkiego dobrego w nowym miejscu«, powiedziała ze spokojem.

Podziękowałem, oddałem klucze, poinformowałem o cieknącym we wspólnej łazience prysznicu i wyszedłem, już ze schodów wypatrując białego pojazdu. Ruch na ulicy był niewielki. Studenci bawili się w pobliskim klubie. Słyszałem czyjś płacz i wyznanie miłości. Kierowca otworzył bagażnik, zauważył, że schodzę.

Hanower, 14 kwietnia 1941

poniedziałek

Siedmioletni blondyn, w skórzanych pantoflach, czarnej chuście zawiązanej pod szyją i lekkiej czapeczce z małym, połamanym krzyżem, próbuje dogonić swojego nauczyciela. Jego patykowate nóżki gonią w ślad za długimi nogami mężczyzny. Ten rzuca wzrokiem na jego drobne, zdarte kolana.

»Was ist das? Co to jest?«, pyta spokojnie.

»Małe nic po sprzeczce z kolegą«, odpowiada nieśmiało Ludwig. »Już nie boli.«

»Niemieckim kolegą?«, upewnia się nauczyciel w mundurze.

»Jawohl! Tak jest! Z niemieckim kolegą, proszę pana.«

»Klar. Jasne. Z czym miałeś dzisiaj problem w szkole na lekcji? Dotarło do mnie, że byłeś niegrzeczny.«

»Profesor Schwalbe pokazał nam dzisiaj kilka fotografii prasowych z różnymi dziećmi. Prosił, żebyśmy je podzieli na dzieci niemieckie oraz pozostałe, wie pan, całą resztę.«

»Łatwizna«, uśmiechnął się mężczyzna lekko poklepując Ludwiga po chudych plecach.

»Tak było, proszę pana, ale profesor Schwalbe rozgniewał się, gdy spytałem, dlaczego dzieci polskie, cygańskie, czarne i te blade, które śmierdzą mu już na sam widok obrazka, pakujemy w osobny wór. Powiedział, że głupszego pytania nie słyszał, Vati

»PROSZĘ PANA!«, zagrzmiał i spokojniejszym tonem dodał, »Chciałbyś mieć tuż przed nosem coś, co śmierdzi? Czego tutaj nie zrozumiałeś?«

»Aber… Ale…«

»Wiesz, że nie znoszę tego słowa na „a”. Jesteś dużym chłopcem, powinieneś to doskonale rozumieć. Nie chcesz chyba przyprawić starego profesora o zawał. Nie każdy worek jest z jedwabiu, pamiętaj o tym. Gdybyś miał sprzeczkę z dzieckiem innym niż nasze, zapewniam cię, że nie skończyłoby się na siniakach i strupach. To nawet nie są do końca dzieci, a małe potworki. Nie boimy się potworków, ale z konkretnych powodów za nimi nie przepadamy.«

»Jeszcze do niedawna mogłem się bawić z synem szewca. Nie miałeś nic przeciwko… proszę pana.«

»Faktycznie, dobrym ludziom łatwo uśpić czujność. Tylko, gdzie jest dziś twój kumpel? Wyjechał bez pożegnania. A oddał ci te piękne kredki, które twoja matka przywiozła ci z Berlina?«

»To były już prawie ogryzki kredek, proszę pana.«

»A wysłał ci list? Spytał może, jak radzisz sobie w szkole? Miałbyś mu przecież sporo do opowiedzenia. Matka jest z ciebie dumna. Wyjechał i zapomniał o tobie, dlatego nie rozumiem, dlaczego wciąż siedzi w twojej głowie, podczas gdy ty nadal masz problemy z czytaniem i dukasz nad książką.«

»W klasie mówią, że pewnie już nie żyje, jeśli mogę zmienić temat, proszę pana.«

Mężczyzna zignorował tę uwagę. Odpalił fajkę i mocno zaciągnął się szczypiącym gardło dymem.

»Wiesz, ile krzywd wyrządzili nam Polacy, Żydzi i reszta tych brudnokrwistych? Na pewno pamiętasz, ile pracy wkładają tacy jak ja, twoja matka i Führer ze swoimi przyjaciółmi, żeby odbudować to, co zagrabione, sponiewieranie i zniszczone. Mimo to, zamartwiasz się kilkoma durnymi zdjęciami. A co powinno być twoim zmartwieniem?«

»Żeby poprawnie rachować, wyraźnie i płynnie czytać, i śpiewać dumnie pieśni wychwalające Adolfa Hitlera… proszę pana.«

»Trzy proste zadania na sam początek i ani się nie obejrzysz, a będziesz prawdziwym rycerzem Rzeszy, jak twój tata. Z biegiem lat twój umysł będzie krystaliczny. Jeśli chodzi zaś o tego kolegę Niemca, przez którego zdarłeś kolana, chętnie porozmawiam z jego rodzicami, jeśli masz takie życzenie.«

»Ech, sam sobie z nim poradzę.«

»Zuch! Masz ten woreczek?«

Chłopiec wyjmuje z tornistra płaski worek ze zdjęciami z prasy.

»Albo to ten tusz, albo faktycznie trąci tutaj Żydem«, jęczy mężczyzna i udaje zaskoczonego.

»Ten akurat jest Polakiem, proszę pana.«

»Widzisz, nie jest to takie trudne, bynajmniej nie bez bryli.«, uśmiecha się nauczyciel w mundurze i podpala worek. »Powiesz profesorowi, jaki los spotkał ten worek. Nie powinien się gniewać, na pewno odpokutujesz tym swoje przewinienie.«

»I nie muszę o żadnym z nich pamiętać, prawda, proszę pana?«

»O kim?«, drwi mężczyzna i rzuca płonącą szmatę do kanału. »I po sprawie, tutaj jest wszystko, czego potrzebujesz. Zobacz, jak tu pięknie i spokojnie. Pamiętasz, ile problemów narobił szewc twojej matce, jak płakała po nocach? Posłuchaj, jak ptaki pięknie śpiewają. To są sikorki. Opowiadałem ci kiedyś, że znałem jednego Polaka, który poważnie uszkodził śruby w okolicznej fabryce? Wszystko po to, by wstrzymać produkcję, zaszkodzić nazistowskim rodzinom i ich dzieciom, takim jak ty. Przyjrzyj się ludziom spacerującym po dziedzińcu. Nikt nie wyje do akordeonu swoich żałosnych, cygańskich piosenek, nikt niczego nie kradnie, jest czysto i przyjemnie. Widzisz, żeby jeden patrzył na drugiego spode łba? Wszyscy się do ciebie uśmiechają, są sobie nawzajem życzliwi…«

Chłopiec patrzy na zmęczone, blade twarze rówieśników i starszych kolegów, którzy wracają z długiego, kilkunastokilometrowego pieszego spaceru. Jungs, chłopaki, posyłają obu krótkie uśmiechy. Mężczyzna nawet macha ręką w ich stronę.

»I wstaw tu teraz, w ten sielski obrazek, Polaka. Obcy będzie się miotał jak szczur w pułapce, nie rozumiejąc naszego pięknego języka. Oni nawet nie mają w tej swojej Polsce książek i inteligencji.«

»Mówili w klasie, że polska inteligencja jest naszym celem, że idzie na odstrzał w pierwszej kolejności.«

»Jaka to jest inteligencja bez nazistowskich filozofów i prozaików, bez ich bogatej spuścizny? Może kiedyś sam zostaniesz filozofem.«

»Proszę tak nie mówić, proszę pana. Będę żołnierzem, walczącym z wrogami Führera! I będę z tego dumny.«

»Patrz więc swoim sercem na ludzi i tylko na ludzi.«

Gardelegen około 1650 roku.

Gardelegen, 16 lipca 2016

sobota

Trzydziestodwumilimetrowa samica chrabąszcza majowego, ciekawa tej ziemi, spogląda na nią w trakcie lotu, w poszukiwaniu miejsca, w którym mogłaby wyżłobić swój korytarz i złożyć jaja. W locie chrabąszcz majowy widzi to samo, co Bóg, kiedy spogląda w dół, kiedy ma czas spojrzeć w tamtym kierunku. Obydwoje patrzą więc w ten sam punkt, w hanzeatyckie miasteczko Gardelegen w powiecie Altmark Salzwedel, w kraju związkowym Saksonia-Anhalt. Bóg, kiedy znajdzie czas, aby zerknąć na nas z góry i wzrokiem sunąć po tej części świata, natrafia na miejsce, o którym kiedyś zapomniał. Miasteczko z tej wysokości to nie więcej, jak czerwone dachy, owalny układ z czerwonej dachówki. Sprawia to wrażenie rany, bardzo starej rany, głębokiej i wciąż jątrzącej się pośrodku niewzruszonego lasu. Pierwsza pisemna wzmianka o Gardeleve, nota biskupa Reinharda z Halberstadt, pochodzi z 1121 roku.

Z oddali widać koronę miasta, trzy wieże: kościołów Nikolaikirche i Marienkirche oraz wieżę ratusza. W pobliskim Colbitz-Letzlinger Heide znajduje się poligon wojskowy i baza Bundeswehry — Centrum Szkolenia Bojowego Heer. Na wrzosowych polach poligonu spotkać można rudego dudka i płochliwego dzięcioła, które upodobały sobie to miejsce i uczyniły z niego lęgowisko. Od lat sześćdziesiątych, między innymi pod hasłem „Tu zaczyna się wojna — zakończmy ją tutaj”, dochodziło tam również do protestów, zniszczeń, a także aresztowań, choć z roku na rok ilość protestujących malała.

Na Gardelegen składa się kilkadziesiąt miejscowości, wsi i miasteczek, kolonii i osad. Wypisałem je z komentarzami dotyczącymi wymowy:

Algenstedt, st czytamy jak polskie szt, a dt na końcu jak t

Berge, raczej nie usłyszymy tu twardego r

Ackendorf, ck jak k

Laatzke, krótkie a i tz jak polskie c

Breitenfeld, ei jak aj, na końcu bezdźwięczne t

Dannefeld z Sauergrund i Winkel, s jak z, er jak a

Kahnstieg, nieme h wydłużające samogłoskę a, st jak szt, ie to dłuższe i

Estedt, st jak szt, dt jak polskie t

Hemstedt, jak wyżej

Lüffingen, ü jak y, powstaje, gdy wypowiadamy e usta układając jak do u

Hottendorf z Luthäne, th jak t, ä jak e

Pomyślałem w trakcie notowania, że powinienem mieć w Gardelegen swoje ulubione kawiarnię i piekarnię. Z tą ostatnią nie było problemu, jak się okazało. Kawiarnię musiałbym otworzyć sam, taką na wzór szczecińskich, z regałami wypełnionymi książkami i ciastem. Wróciłem do kartki:

Jeggau z Eigenthum i Dudel, e jak i, au jak , ei to aj

Jeseritz, i jak y, tz jak c

Kloster Neuendorf, er na końcu zawsze jak dłuższe a, eu jak oj

Köcke, ö niczym y lub układając usta do o i wypowiadając e

Letzlingen z Theerhütte, tz jak c, ng bliskie ń, en bez e, słabe r

Lindstedt, y zamiast i, pozostałe jak wyżej

Lindstedterhorst, er jak dłuższe a

Wollenhagen, w jak polskie w, zbliżone do u

Mieste z Breiteiche, Himmelreich, Hopfenhorst, Krügerhorst, Lenz i Werder, ie jak i, ei jak aj, ch jak ś, z jak c, er jak a

Mieste będzie jedną z miejscowości w drodze do Oebisfelde, w drodze do mojej dorywczej pracy, pociągiem ze stacji w Gardelegen.

Wernitz, jak wyżej

Miesterhorst z Bahnhof w Birkhorst, słabe r, ah jak długie a

Miesterhorst to tylko kilka minut drogi pociągiem regionalnym z Mieste.

Taterberg, er jak a, g jak k

Peckfitz, ck jak k, tz jak wyżej

Potzehne, długie e, nieme h

Parleib, słabe r, ei jak aj p zamiast b

Roxförde, jak ks, ö jak y

Sachau z Breiteiche i Kämeritz, jak wyżej

Schenkenhorst, sch jak sz

Seethen, jak wyżej

Lotsche, tsch jak cz

Sichau, s jak z i au jak 

Tarnefitz, c na końcu

Siems, z zamiast s, długie i zamiast ie, na końcu s

Solpke z Sylpke, czytane jak z

Solpke to z kolei pierwszy przystanek na trasie w kierunku Oebisfelde, a dalej do miasta przemysłowego Wolfsburg, nazywanego dawniej Stadt des KdF Wagens — Wolfsburg, gdzie KdF, czyli Kraft durch Freude, oznacza Siła poprzez radość. W 1938 roku wódz III Rzeszy, Adolf Hitler, obecny był przy wmurowaniu kamienia węgielnego pod fabrykę nowego wozu narodu. Dla Niemców Volk, pojęcie ludu, miało organiczny charakter, było spoiwem kultury, rasy i historii. Utrzymanie tej wspólnoty przy zdrowiu było wymówką dla nienawiści wobec innych narodów i grup etnicznych, takich jak chociażby Romowie czy Żydzi oraz usprawiedliwieniem eliminacji wewnętrznej jednostek słabych, upośledzonych, niepełnosprawnych. Volk był przecież jednolitą, zwartą substancją, krew niemiecka płynąca w żyłach ludu była wspólna i czysta. I taka miała pozostać… Wagen to wóz, wózek, pojazd.

Wannefeld z Finkenbucht, Kenzendorf i Neumühle, nn jak pojedyncze n, ch jak ch, üh jak długie y

Polvitz, v jak f, i jak y, tz jak c

Wiepke z Rothekrug, ie jak wyżej, g na końcu jak k

Zichtau, z, i, ch au jak wyżej

Połączenie wiosek, dzielnic i kolonii uczyniło Gardelegen trzecim co do wielkości miastem w Niemczech, zaraz po Berlinie i Hamburgu. Tutaj w 1566 roku zmarł Bartholomaeus Rieseberg, protestancki teolog i uczeń Marcina Lutra, a w czasie drugiej wojny światowej mieszkali Erhard Brauny, SS-Hauptscharführer, jeden z współodpowiedzialnych za masakrę w Isenschnibber Feldscheune oraz Gerhard Thiele, NSDAP-Kreisleiter, naczelnik okręgu NSDAP w Gardelegen.

Na herbie miasta lewą stronę zajmuje połówka orła brandenburskiego w kolorze czerwonym, a po prawej stronie, na białym tle znajdują się trzy pnącza chmielu na zielonych żerdziach; są to także barwy flagi. Chmiel jest tutaj nie bez powodu. Oficjalnie, od 1314 roku aż po rok 2013 działał tu browar, a region był jednym z czołowych w uprawie tej rośliny w Niemczech, między innymi w XIX wieku. Gdy w 1698 roku Piotr Wielki przejeżdżał przez miasto, wychwalał to piwo jako najlepszy trunek na świecie. O to, aby nie było rozwadniane i fałszowane, zadbał dekretem z 1729 roku król pruski Fryderyk Wilhelm I.

Na zachód od miasta znajduje się lotnisko.

Gardelegen, 17 lipca 2016

niedziela

Jana poznałem drugiego dnia. Przycinał i grabił na skrzyżowaniu Bahnhofstraße i Bornemannstraße, przed wielką, opuszczoną kamienicą, szarą jak ze starej fotografii. Transport mojej domowej biblioteczki z Polski zleciłem dwa tygodnie po przyjeździe do Niemiec. Mowa o ponad dwóch tysiącach polskojęzycznych książek.

Spytałem, czy napije się czegoś, ale wokół pełno było brudnego szkła. »Zakurzone te kieliszki«, powiedziałem i ruszyłem w kierunku kranu, mając nadzieję, że nadal jest sprawny.

»Od tego się nie umiera i ty nie umrzesz. Ich bin der Jan. Jestem Jan«, powiedział i przekonał mnie, żebym nie był tak spięty. Od tej chwili miałem w nowym miejscu einen Freund von mir. Używam tego słowa, które w języku polskim nie jest przypisywane każdej nowopoznanej osobie, ponieważ der Kollege zarezerwowany był dla kolegi, kolegów z pracy, die Arbeitskollegen.

Upatrzyłem duże mieszkanie na Bahnhofstraße, noszącej wcześniej nazwę Adolf-Hitler-Straße. Nationalsozialistische Deutsche Arbeiterpartei — Narodowosocjalistyczna Niemiecka Partia Robotników — NSDAP — miała swoją siedzibę w czasie wojny kilka kroków od mojej kamienicy. Mam na tę willę widok z okna sypialni.

Nowe mieszkanie i nowa przestrzeń do życia, pomyślałem ze spokojem. Powoli wypuściłem powietrze z ust. Korytarz był długi, oprowadzał po wszystkich pomieszczeniach. Drewno skrzypiało pod stopami, uczyło się stopniowo moich kroków na pamięć. Powtarzało je na głos. Ściany, o które leniwie opierały się regały i książki, były wysokie, sufity niedosięgalne. Na antycznej komodzie o chudych nóżkach, komodzie w kolorze kości słoniowej stał gramofon ze złotą tubą. Wieczorami milczał, był to czas dwóch szumiących grzejników. Zimy miało nie być w tym roku, był tylko chłód.

Dom tylko pozornie pozostaje w bezruchu, niczym ciało żywej istoty, przeobraża się nieustannie. Zmienia swoje barwy, oddycha, niszczeje. Lubię przestrzenie, duże okna. Jasne kolory: biel, pudry i beże dla tych części, które wymagają pielęgnacji, uwagi i poświęcenia czasu. Dbania. Ciemne kolory: duszne szarości, zgniłe zielenie, granaty i głębokie morskie tony dla kontemplacji, wyciszenia, chwil odpoczynku. Ujarzmiania. Dom jest mięsożerny. Połyka ludzkie ciało, łącznie z duszą. Pozwala człowiekowi się zasiedzieć, chroni, czasem i gubi. Zaprasza i garnie się do ludzi. Chłonie powietrze przez otwarte okna, zaciąga się dymem, smogiem, mgłą. Przetłumaczyłem Janowi swoje myśli notując na szarym papierze:

Das Haus ist fleischfressend. Schluckt den menschlichen Körper, einschließlich der Seele. Es erlaubt einem Mann, sich auszuruhen, es schützt ihn, manchmal auch verliert. Es lädt gern Gäste ein, sent sich nach Menschen. Das Haus atmet Luft durch offene Fenster, berauscht sich mit Rauch, Smog, Nebel.

»Ich bin Jan«, przedstawił się ponownie młody mężczyzna, »und Sie

Odpowiedziałem, że mam na imię Maks i możemy przejść na ty, jeśli nie ma nic przeciwko. Był nauczycielem języka niemieckiego, religii i matematyki. Ciekawy rozstrzał zainteresowań, pomyślałem. Mówił, że każdy kraj związkowy zmaga się z problemem braków w kadrach pedagogicznych, szacował, że na każdy Land brakuje dwustu nauczycieli.

Miasto dbało o przyszłych nauczycieli, w ramach jednego z programów studentom oferowało mieszkania i stypendia, w zamian za chęć pozostania tutaj i pracy w jednej ze szkół. Ucieszył się, gdy powiedziałem mu, że również jestem nauczycielem i dużo czytam.

»Co cię sprowadza do Niemiec, co będziesz robił w Gardelegen?«, spytał wyraźnie zdziwiony. Chwilę zastanawiałem się, co odpowiedzieć. Musiałem w to brnąć, tak jak planowałem przed wyjazdem ze Szczecina.

»Piszę pracę o… chrabąszczu majowym, takim robaku«, odparłem zawstydzony swoim kłamstwem.

Jan spojrzał na mnie z zainteresowaniem. Miał na sobie spodnie pracownicze w kolorze niebieskim i sprany, szary T-shirt. Kręcone rude loki schował pod czapką z daszkiem.

»Nie za późno na chrząszcza majowego? Mamy lipiec. Normalnie spotkałbyś je jeszcze, wirujące nisko w powietrzu. To dość odważne owady, ale dni są już zbyt chłodne.«

»Bardziej liczę na dostęp do szerszej bibliografii na ten temat, na język niemiecki tłumaczona jest również większa ilość naukowych i popularnonaukowych prac z angielskiego i nie tylko. Sprawdzam się także, szlifuję język w praktyce. Gardelegen, powiedzmy, to przypadkowy wybór. Szczęśliwy traf.«

Gardelegen, 18 lipca 2016

poniedziałek

»Wystawki już były, kilka tygodni temu«, powiedział Jan rozglądając się po kuchni. »Pomogę ci wynieść niepotrzebne graty do piwnicy, poczekają tam do jesieni. Dostaniesz ode mnie ulotkę, dowiesz się z niej kiedy wywożą śmieci i kiedy można pozbyć się zbędnych mebli czy przedmiotów. Śmieci powinieneś segregować. Plastik do żółtych worków, osobno biodegradalne i mieszane. Na podwórku stoją pojemniki. Szkło dzielisz na brązowe, zielone i przezroczyste, wywozisz do kontenerów, jest ich kilka w miasteczku. Na ulicy możesz zostawiać auto, ale w czwartek nad ranem musi zniknąć. Sprzątają ulicę i możesz zarobić mandat. Dziesięć euro, rośnie w przypadku zwlekania z opłatą.«

»Dziękuję… Nie zdążyłem jeszcze zapanować nad tym bałaganem«, odpowiedziałem łapiąc jego spojrzenie. »Nie wszystko wyrzucę, tak myślę. Na przykład to szkło, kufle przydadzą nam się do piwa.«

»Słusznie, dobry pomysł.«

»Das Haus braucht noch eine Remonte…«, palnąłem głupotę, uznając remont za internacjonalizm.

Jan spojrzał na mnie zaskoczony i chciał mnie poprawić, próbując najpierw zrozumieć, co dokładnie mam na myśli i czy nie jest to przypadkiem to, o czym i on myśli.

Poklepałem brudne, wilgotne ściany.

»Neue Farben, Tapetten, alles sollte neu sein«, dodałem, a on pokiwał głową. Tak, wszystko do remontu. Renovierung było tym poprawnym słowem, którego mi zabrakło. Die Remonte, remonty to młode konie wojskowe, archaiczne słowo. Potem wszystko do siebie pasowało. Teraz o tym myślę. Rozładunek jeńców wojennych w Gardelegen miał miejsce na wojskowej ziemi, w koszarach, w Remonte-Schule.

Uśmiechnął się, wstał od stołu i wszedł do salonu.

»Co zrobisz z książkami?«, spytał z nadzieją, że podzielę się zbiorem.

»Nie należą do mnie, ale wydaje mi się, że już do nikogo nie należą. Wspólnie je przejrzymy i zadecydujemy, kto jakimi się zaopiekuje. Na pewno nie miałem zamiaru pozbywać się książek!«

»Mówisz, że piszesz pracę o chrabąszczach majowych…«, zastanowił się Jan, zagryzając dolną wargę i marszcząc czoło.

Sięgnął po cienką i zniszczoną książkę dla dzieci, upchaną na jednej z półek między grubymi tomami słowników. Z okładki uśmiechali się do mnie dwaj chłopcy, grubasek o ciemnych włosach i chudszy z blond kiteczką.

»Max und Moritz«, rzekł głośno i dumnie z krótkim uśmiechem. Cieszył się, że od razu nadarzyła się okazja do pomocy. »Znasz może?«

»Nic mi to nie mówi«, odpowiedziałem zgodnie z prawdą.

»Stara, straszliwa bajeczka dla… chyba bardziej dla dorosłych. Została przetłumaczona na mnóstwo języków, ponad trzysta jak mniemam, na dziesięć pierwszych jeszcze za życia autora, w tym na japoński. Myślałem, że w Polsce jest szerzej znana.«

»Być może była popularniejsza przed wojną lub w PRL-u. Jeśli nie napisali jej bracia Grimm ani…«, zacząłem, ale Jan już czytał mi w myślach.

»Nie, nie napisał jej też Hans Christian Andersen, ale on nie był Niemcem. To duński autor, popularny także u nas. Ojcem tej książeczki jest Wilhelm Busch.«

»Nic mi nie mówi to nazwisko.«

»Jak już przeczytasz, opowiem ci nieco o tym człowieku, ale nie tylko o nim.«

»Po co miałbym czytać bajkę dla dzieci?«

»Nie powiedziałem, że to bajka dla dzieci. Poza tym, mówiłeś, że szukać będziesz śladów chrabąszcza majowego w niemieckiej literaturze. Jest on bohaterem fünfter Streich

»Streich? Co to za słowo?«, spytałem. Wydawało mi się, że znaczy uderzenie, cios. Podzieliłem się jeszcze tą uwagą z Janem. Nie było to, jak się okazało, błędne przypuszczenie.

»Tak, a znasz angielskie słowo prank

»Wiem, co to prank. Drugie znaczenie der Streich to dowcip, żart, figiel? Piąta psota jest z chrabąszczami majowymi?«

»Figiel w języku polskim brzmi zabawnie. Chyba masz rację. A chrabąszczy majowych w piątym dowcipie jest mnóstwo! Nie chcę ci zabierać przyjemności z czytania. Luigi Crosio, włoski malarz, w 1898 roku namalował Madonna Ter Admirabilis. To taki obraz, do którego, w roli Matki Boskiej, pozowała córka artysty; jest słodki, niczym postaci z obrazków, które katoliccy księża rozdają na kolędzie. Wiesz, co mam na myśli? Ten sam autor stworzył również taki Kinderstreich, który przedstawiał małą dziewczynkę siedzącą w kucki, w białej sukience i z czerwoną opaską z kokardką, która do cylindra wlewa herbatę z filiżanki. Tego typu wybryk albo psotę mam na myśli. To stare, niemieckie słowo, które nowego znaczenia nabrało dopiero około osiemnastego wieku. Zamiennie używa się także Jokus, o łacińskim pochodzeniu, iocus, lub Schabernack, ale tutaj etymologia jest niejasna.«

»To coś jak Ulk

»Ulk… oj, to dolnoniemieckie słowo, pochodzi z gwary studenckiej. Kojarzy się z Lärm, Unruhe Händel

»Hałas, niepokój i handel?«

»Händel, a z przegłosem, to wyraz spotykany w literaturze, znaczący burda«.

Wybryk był kolejnym polskim słowem, które rozbawiło Jana. Przez chwilę myślałem o tym, czy figlik gatunkowo odpowiadałby słowu der Streich. Wolałem zachować pewną ostrożność, jako że o niemieckich gatunkach literackich miałem małe pojęcie. To, czego nie byłem w stanie opisać w języku niemieckim, dopowiadałem w angielskim. Momenty, w których Jan słyszał polskie słowa, ograniczyłem tutaj zaledwie do krótkich komentarzy. Sam często pytał, jak to czy tamto, nazywa się po polsku. Staram się oddać za pomocą tych dialogów tylko to, co nie zaburza narracji, a pokazuje także mój tok myślenia i wychwytywania poszczególnych znaczeń w języku macierzystym Jana.

»Vielleicht, vielleicht. Możliwe, możliwe«, powtarzał Jan za każdym razem, kiedy próbowałem znaleźć polski odpowiednik. »Pod koniec tej historyjki o dwóch niegrzecznych chłopcach pojawia się młyn. Jego pierwowzór, a dziś także obiekt muzealny, znajduje się w Ebergötzen, w powiecie Getynga.«

Powiedział Göttingen, a jego „o” z przegłosem, ö-Umlaut, zabrzmiało tak soczyście. Z wymową zawsze miałem problemy, ale przy ogromniej liczbie dialektów w Niemczech i, tak zwanej, Standardsprache albo Hochdeutsch, nie miałem pełnej gwarancji sukcesu w dogadaniu się z każdym Niemcem, ale i niektórzy Niemcy nie mogli się ze sobą czasem dogadać.

»Tam, w Göttingen, Wilhelm Busch spędził kilka lat swojej młodości. Na prośbę rodziców przyjął go wuj ze strony matki, pastor Georg Kleine. Zadbał o indywidualne nauczanie przyszłego praojca komiksu, jakkolwiek sprzecznie brzmi „przyszły praojciec”. Wtedy jeszcze obiekt nosił nazwę Bachmannsche Mühle, nadążasz? Mówię o młynie, który należał do pana Bachmanna, z jego synem, Erichem, swoim rówieśnikiem, zaprzyjaźnił się Busch. Byli ponoć nierozłączni. Czternastoletni Wilhelm Busch miał narysować swojego pulchnego przyjaciela ołówkiem. Na pytanie, czy w jego karykaturach jest źdźbło prawdy, odpowiedział raz enigmatycznie: „Pytasz, czy Max i Moritz to prawdziwa historia. Cóż, nie do końca. Większość przygód jest po prostu zmyślona, ale kilka rzeczy naprawdę miało miejsce, a ponieważ złe żarty nie kończą się dobrze, musi być w tym trochę prawdy.«

»Musi być w tym trochę prawdy… jak w każdej bajce, baśni czy legendzie. To interesująca historia, zaintrygowałeś mnie.«

»Mam nadzieję! Dziś odwiedzić możesz Wilhelm-Busch-Mühle albo Max-und-Moritz-Mühle, w centrum Ebergötzen w dolinie strumienia Aue, który wpada do Suhle, lewego dopływu rzeki Hahle. Obecny młyn wybudowano w 1528 r. w miejscu pierwotnego, czternastowiecznego młyna. Jako muzeum funkcjonuje dopiero od 1977 roku. Można się tam kiedyś wybrać wspólnie! Po drugiej wojnie światowej, aż do lat sześćdziesiątych, był domem dla wypędzonych.«

»Masz na myśli przesiedleńców? Heimatvertriebener… to dla mnie nowe słowo.«

»Wypędzeni. Dobrze! Muszę cię zostawić, bo obiecałem pomóc dziś przy kilku starszych osobach. Udzielam się w wolontariacie. One także mogą kiedyś chętnie odpowiedzieć tobie na różne pytania, jeśli będziesz odpowiedzi szukał. To oczytane osoby z piękną dykcją.«

»Z pewnością coś wymyślę. Dziękuję raz jeszcze. Przeczytam to dzisiaj wieczorem, obiecuję. Sprawdzę, czy nigdzie nie ma myszy.«

»Zobacz pod umywalką w kuchni, masz tu dużą dziurę przy rurach. Ktoś tam może mieszkać, a szmer w nocy przeszkadza zasnąć. Wiem, co mówię. Nie chciałbyś tracić nocy z powodu kilku gryzoni. Mach’s gut!«

»Mach’s besser

Max und Moritz

Gardelegen, 19 lipca 2016

wtorek

Kolejny dzień był deszczowy i ponury, co oznaczało, że raczej spędzę go na porządkach i rozpakowywaniu kartonów. Książki z Polski miały mi zabrać cztery dni, ale nie mogłem prosić nikogo o pomoc. Po pierwsze, znałem na razie tylko Jana i młodą, sympatyczną dziewczynę z urzędu miasta, która wystawiła mi zaświadczenie o meldunku. Po drugie, co zawstydziło mnie nieco, gdy o tym pomyślałem, pomysł na miejsce dla każdej z tych książek, miałem już dawno w swojej głowie i trudno byłoby oczekiwać, że ktokolwiek tutaj pomoże.

Po kubku kawy, czterech piwach wypitych z Janem poprzedniego wieczoru, zasnąłem myśląc o młynie. Rano miałem wrażenie, że śniło mi się wielkie młyńskie koło, kręcące się szybko i chlapiące wodą. Podejrzewam jednak, że za ruchem tego koła stał alkohol we krwi i znane uczucie. Kubków też miałem w bród, woda w kranie była czysta, bezwonna i bez smaku, a mimo to albo przede wszystkim dlatego — dobra.

Po południu usłyszałem słabe stukanie do drzwi. Były grube i kilkukrotnie malowane białą farbą, dlatego dźwięk stukania był słaby i cichy.

»Dzwoniłam, ale dzwonek chyba jest wyciszony«, powiedziała nieznajoma i otworzyła skrzynkę w korytarzu. Coś wcisnęła i z powrotem wyszła za drzwi. Zadzwoniła raz jeszcze. Tym razem dźwięk był donośny, słyszalny. »Ich bin Nadine, und du?«

»Bin Maks

»Maks, schön, ślicznie. Bin Nadine

Była na oko przed czterdziestką, miała rękaw tatuaży, różowe włosy sięgające ramion z grzywką zasłaniającą czoło, kolczyki w nosie, w uszach i wargach, pogodnie się uśmiechała i, widocznie, nie pierwszy raz gościła w tym mieszkaniu. Powiedziała, że jesteśmy sąsiadami, że mieszka naprzeciwko. Zaproponowałem herbatę, ale wolała piwo, najlepiej na tarasie. Kiedy otworzyłem usta, żeby zapytać, czy nadal pada, odpowiedziała, że już przestało i paruje. Była ciekawa, ile kosztowała mnie nieruchomość.

»Wynajmuję«, odparłem krótko.

Co robić będę sam w tak dużym mieszkaniu?

Jeszcze nie wiem. Piszę pracę… Pominąłem informację o chrabąszczach.

»Pracę? O stodole?«, dopytuje.

Nie, nie piszę o stodole.

Nic ciekawszego tu nie znajdę, stwierdziła. Westchnęła i wypiła duży łyk piwa. Potem zauważyła kogoś na dole.

»Tych dwóch, o tam, trzeba na nich uważać! Rower lepiej zamykać w piwnicy, no i kłódkę najpierw kupić. Niezłe urwisy«, powiedziała przyciszonym głosem, dyskretnie wskazując palcem na dwóch kolegów idących chodnikiem. Uśmiechnęła się w ich kierunku i pomachała ręką. Machnęła lewą ręką. »Ty z żoną i z dziećmi?«

»Sam.«

Zdziwiły ją zapasy cukru, mąki i papieru toaletowego, hurtowe ilości ryżu, kaszy i makaronów z Polski, zalegające jeszcze w korytarzu. Nie wiem, czy ją polubiłem. Wzięła drugi łyk piwa i odprowadziła chłopców wzrokiem aż do zakrętu na Bornemannstraße.

»Będą się pewnie czasem pojawiać ludzie, którzy powiedzą ci, uważaj na tego, uważaj na tamtą. Ja ci mogę powiedzieć, na kogo faktycznie trzeba uważać. Więc zaczynamy!«

»Ich bin ganz Ohr. Zamieniam się w słuch«, odparłem.

»Nie wiem, jak ty, ale uważam, że dzisiejsza młodzież jest okropna. Bystra lub po prostu cwana, ale prawie niczym się nie interesuje i o niczym szczególnym nie ma pojęcia. Zresztą, czy dzieci w Polsce też tak mają?«

Skąd wiedziała, że jestem Polakiem? Niespecjalnie czekała na odpowiedź. W końcu przyszła do mnie już z pewną wiedzą.

»Często słyszy się o takich niedobrych dzieciach, jak na przykład tych dwoje, którzy szli tędy przed chwilą. Zamiast zająć się szkołą i nauką, śmieją się z tego i plują na to wszystko. Tylko patrzą jak tu dokuczyć innym, zwierzęta torturować, na szaber się wybrać, kraść jabłka, gruszki i śliwki. Przy cmentarzu rośnie kilka śliw, polecam.«

»Masz na myśli ten cmentarz?«

»Dieser, dieser… Przecież to przyjemniejsze i wygodniejsze — ukraść, zniszczyć, pomęczyć, nieprawda? To zawsze lepsza opcja od siedzenia z dupą na stołku, w kościele albo w szkole. Naprawdę niejedno słyszałam i niejedno widziałam, co te dwa gnojki wyprawiały. Ile złych rzeczy… Tam!«, podskoczyła nagle pokazując palcem daleko przed siebie.

»Co tam jest?«, dopytuję wychylając się z nienachalną ciekawością z tarasu.

»To jest mieszkanie wdowy Bolte. Niejeden człowiek serce wkłada w chów zwierząt, a coraz to rzadszy widok, nawet tutaj. Wszystkiemu szkodzi Unia, bo szuka coraz to nowszych pieczątek, kolczyków i dokumentów. Komu chce się w to bawić? A wdowa Bolte miała swój drób i dzieliła się jajkami z dobrymi sąsiadami. Dwie poduszki mam z kurzych piór. Trochę w szyję kłują, ale liczy się gest, oder? Miała tylko trzy kury i koguta. To te urwisy pewnie pomyślały sobie, co by tu dzisiaj zrobić. I wymyśliły. Nicią kawałki chleba związały i na podwórku tej kobiety rozłożyły. Kogut je zobaczył i zaczął piać, a kury w długą, i zaczęły żreć łapczywie.«

Lubię ten czasownik fressen, żreć.

»Straszny widok, straszny los. Drób w pułapce, harmider, narobiło się! Nieloty tak w tym strachu i w bólu tańcowały, że na gałęzi skończyły, biedne. Jeszcze każda z tego strachu po jaju zniosła, prócz koguta, rzecz jasna. Czy to nie straszne? Wdowa Bolte ten ich lament usłyszała, ja nawet słyszałam. Drzemała po południu, bo tak już ma, śpi za dnia, a w nocy czuwa. To się starość nazywa. Wychodzi z łóżka, wyskakuje z domu, a tam horror na podwórku! Całe jej życie, cały jego sens i miłość jej, wisi na prostej gałęzi. Wyjmuje staruszka nóż z fartucha, przecina nici i zapłakana wraca do mieszkania. To był pierwszy dowcip, ale drugi nastąpił niemal natychmiast!«

»To jest ich więcej? Może kawa będzie potrzebna«, przerywam nieśmiało.

»Jeszcze jedna buteleczka piwa będzie w porządku. Pani Bolte jakoś się podniosła po żałobie, trochę z moją pomocą. Zasugerowałam, żeby mi z dwie kury sprzedała na obiad, ale chyba to zdenerwowanie ją otrzeźwiło i przepędziło smutek. Na dobre wyszło. Wróciła do kuchni, jak tylko ja wyszłam z podwórka i powoli, z godnością, zabrała się za skubanie i smażenie kurczaków. Koguta wrzuciła do garnka na rosół. Coś tam mamrotała pod nosem albo do psa Spitza, popłakała jeszcze trochę, ale skubała dzielnie. A te gnojki już na dachu! Zaglądają przez komin i widzą, jak kury bez głów smażą się na patelni i jak olej bulgocze. Bolte wyszła na moment do piwnicy, wiesz, pewnie po ziemniaki albo węgiel, tymczasem na dachu, chłopcy już z wędką…«

»Die Angel?!«, pytam zszokowany.

»Normalnie, bez wstydu«, odpowiada w emocjach Nadine. »Chyba nie muszę mówić, co było dalej. Chłopaki na dachu trzy kurczaki pożarły, a wdowa na psa! Od potworów go wyzwała i chochlą obiła.«

»Straszne, poważnie, straszne. Na psa z chochlą? Nieludzkie«, obruszam się szczerze.

»Wytłumacz takiej, że nie wolno… Ja kota mam, ale to on nadużywa w domu przemocy wobec swojej pani. Przy żywopłocie zasnęli ze złodziejskimi łapami na brzuchach, masując je przez sen. To był drugi ich wybryk, a zaraz miał nastąpić kolejny.«

Otworzyłem trzecie piwo. Nie miałem nawet ciasteczek, w portfelu wypłacone może z dwadzieścia euro, a przecież obok stał market.

»Kolejna katastrofa spadła na krawca Böcka, człowieka szanowanego i pracowitego. Od rana do późnego popołudnia siedział tylko w spódnicach, tych na co dzień i tych od święta, niedzielnych; spodniach długich w kant składanych i kamizelkach, ciepłych płaszczach i w getrach… Krawiec Böck radził sobie z każdą częścią garderoby i z każdym materiałem. Czy chciałeś coś załatać, skrócić, oderwać coś, poluzować, czy był to przód, czy tył — wszystko zrobił, bo pracował z pasją i miłością. Niewielu zostało takich ludzi wokół. Miał przed swoim domem strumień i kładkę. Kładką dostać się mógł do miasteczka, to chyba oczywiste.«

»Spiłowali kawałek kładki?«, zgaduję.

»Dokładnie. Wcześniej hałasu jak barany narobili. Ten wybiegł ich pogonić, bo w zawodzie tego typu, mistrz lubi spokój… i pękła pod nim kładka, i wpadł do wody. Wcale nie tak płytkiej.«

»Utopił się?«

»No, prawie… zręczne ręce miał, ale czasu na naukę pływania nie znalazł w życiu. Już był o włos od śmierci, ale złapał dwie gęsi płynące strumieniem. Te, jak się wystraszyły, jak pofrunęły w górę z krawcem Böckiem, musiałbyś to zobaczyć! Gęsi nie były zbyt zadowolone, chociaż mężczyzna nie ważył dużo, takie to było chucherko.«

»Zatem, to był trzeci żart, a długo trzeba było czekać na czwarty?«

»Jak się pewnie domyślasz, krótko. Za starym nauczycielem o nazwisku Lämpel nikt kogo znam nie przepadał. Bardzo konkretny, bez poczucia humoru, sztywny i niesympatyczny, drwiący czasami, ale nie można mu było odmówić wiedzy. Zawsze pachniał dymem papierosów. Taki świeży zapach, jakby popalał nawet zasłaniając się książką do algebry w trackie lekcji. Mówił, że to lekarstwo dla jego serca po ciężkim dniu z imbecylami takimi jak my, ja i moja klasa, ale to było dawno temu. Gdy pewnego popołudnia nauczyciel Lämpel był w kościele, chłopcy włamali się do jego mieszkania, znaleźli jego ulubioną fajkę, co nie było wcale trudne, i wsypali do niej jakiegoś prochu. Po mszalnych głupotach mężczyzna szukał ukojenia nerwów w swoim leku na serce…«

»Ach!«, spricht er, »die größte Freud”

Ist doch die Zufriedenheit!«

»Tak mawiał, największą radością jest zadowolenie…«

»Interesujące«, mówię zaskoczony prostotą cytatu.

»Co, nie? Odpala fajkę i bum! Wybuch z rykiem, strasznie głośnym. Dzbanek do kawy, szklanka z wodą, pudełko na tytoń, kałamarz, stół i fotel, wszystko w wiór, w kawałkach! Jak już czarny dym się ulotnił, zobaczyłam nauczyciela, dzięki Bogu!, wciąż żywego, leżącego na plecach. Dłonie i twarz miał czarne jak smoła. Nie poznałam człowieka.«

»Co tam robiłaś? Skąd się wzięłaś w tej historii?«

»Nie siedzę w domu, w domu ludzie umierają. Podniósł się w szoku i wolałam mu nie mówić, że już włosów nie ma. Ponoć po tym incydencie rzucił palenie. Tyle dobrego. Kończy się żart czwarty i wracam do siebie, myśląc komu o tym powiedzieć pierwszemu, kiedy…«

»Wywinęli piąty numer!«, wtrącam śpiewnie.

Ale najpierw przenieśliśmy się do salonu, zaczęło kropić. Zapaliłem światło, wyciągnąłem deskę serów z lodówki. Powąchałem konfiturę z żurawiny, czy nie zepsuła się w upalnej podróży i nabrałem trzy czubate łyżki.

»Poleźli do mojego wujka, wiesz, całe życie żył na wsi. Ja mu gazetę przynosiłam, bo tym się zajmuję, gazety rozwożę, głównie dzienniki. Poszły te gnojki nad wodę i z drzew strącać zaczęły robactwo. Pełno tego latem. Nazbierali całą torbę włochatych owadów i zaszli do wuja. Pewnie na zakupy pojechał. Całą torbę w poszwę kołdry wsypali, wyobrażasz to sobie? Wujek Fritze późno wrócił, wskoczył w piżamę i swoją spiczastą czapkę do spania… Wiem!… każdy ma swoje przyzwyczajenia i rytuały. No i, położył się spać. Zamknął oczy, otulił się i zasnął spokojnie. A chrabąszcze szybko wylazły z materaca i z poszewki, bo zdążyły już całe łóżko poznać. Drap! Drap! Drap! I już jeden na nosie wuja. Ten go chwyta i patrzy nie wierząc. WAS ZUM TEUFEL IST DAS?! Co to jest, do diabła?!«

»Chrabąszcz majowy!«

»Cała plaga! Z łóżka wyskoczył jak poparzony, ale pełzały i po nim! Zdeptał wszystkie.«

»Nie!«

»No, tak! Potem poszedł dalej spać, tym razem w spokoju. Piąty dowcip się chłopaczkom udał, to i zaraz przystąpiły do realizacji szóstego. Tym razem paść miało na piekarza. Zbliżała się Wielkanoc.«

»Ostern?«, zatrzymuję ją zaskoczony.

»Wielkanoc«, odpowiada znudzona.

»Wielkanoc?«, powtarzam.

»Wielkanoc«, odpowiada beznamiętnie, nie tracąc cierpliwości.

»Wielkanoc po chrabąszczach majowych? Nie pomieszałaś czegoś?«

»Nie ja to wymyśliłam. Mogę? Na Wielkanoc piekarze i cukiernicy mają pełne ręce roboty. No i zdarzyło się, że jeden nieuważny piekarz nie zamknął piekarni jak należy. Chłopaki zaczajone w krzakach, myślały przez moment, że pójdzie sprawniej. Wymieniły tylko znaczące spojrzenia. Tyle, że drugi piekarz sprawdził kolegę i porządnie zamknął drzwi na wszystkie zamki. To nasze urwisy przez komin wpadły i to centralnie do skrzyni z mąką. Dwa czarne od sadzy gagatki teraz były białe jak kreda. Nadążasz? Zobaczyli tylko precle, od razu się rzucili na krzesło, ale krzesło obu ich nie udźwignęło, rozjechało się w kawałkach i wpadli do misy z papką, jakąś mączną breją. Nie wiem, co to było. Nie wiem, na co było. Cali byli w cieście. Wpadł mistrz i na stół obu wziął. Na stolnicę ich! Raz, dwa, trzy, rozwałkuje, pougniata i będą dwa bochenki. I do pieca! Ledwie się przyrumienili, hałasu narobili i uciekli ze skorup chrupiących, a ten piekarz tylko Boga zaczął wzywać.«

Ilustracje piątej historii z Max und Moritz Wilhelma Buscha.

»Aż prosi się o rymy dla tych opowieści. To szósty figiel, a będzie jeszcze jakiś?«

»I to jaki! Ostatni, siódmy, biada im! Do farmera Mecke poszli i w dwóch worach pszenicy dziur narobili, a że usłyszeli, że ktoś się zbliża, w kopcu zboża się ukryli, w ziarnie. Mecke za worki, a te coraz lżejsze. Sypie się z nich pszenica… a może to kukurydza była, nie pamiętam już. Zauważył dwóch łobuzów i do wielkiego wora obu wrzucił. Od razu musiało im się gorąco zrobić, kiedy mamrotał pod nosem, że idą do młyna. Młynarz przesypał ich z wora na mielniki, a gęsi zaraz zajęły się kawałkami, które wyskakiwać hojnie zaczęły. Był to drób pana Müllera. Myślisz, że ktoś się tym przejął? Radość u wdowy Bolte, u krawca, u wszystkich. Piekarz nie mógł uwierzyć, jak ludzie mogą być tacy smaczni, a wujek Fritze tłumaczył to krótkim: „To z powodu durnych dowcipów”. Była wina, jest i kara. Dość już zła uczyniono. Koniec żartów.«

Uniosłem brew, zauważając, że coś tutaj nie pasuje i zanim zdążyłem się odezwać, usłyszałem tylko:

»Jan uprzedził, że po wczorajszym wieczorze, raczej nie będziesz w stanie przeczytać książki Max und Moritz, więc wysłał mnie, żebym ci ją streściła. Tak to, mniej więcej, wyglądało.«

Obdarzyła mnie szerokim uśmiechem i poszła sobie. Czułem, że polubiłem Nadine. Wieczorem usiadłem do czystej kartki, żeby powtórzyć części ciała. Starannie naszkicowałem ludzkie rysy, które podpisałem bladym, wodnistym tuszem:

der Kopf, głowa

das Ohr, ucho

das Auge, oko

das Gesicht, twarz

der Mund, usta

der Arm, ręka

die Hand, dłoń

der Finger, palec u ręki

die Haut, skóra

das Bein, noga

der Fuß, stopa

der Zeh, palec u nogi

der Knochen, kość

das Herz, serce

die Lunge, płuco


die Leiche, zwłoki

Stare mydło

Gardelegen, 20 lipca 2016

środa

Długo myślałem o tej bajce. Egzemplarz, który leżał na mojej półce był wyjątkowo zniszczony. Szybko przeczytałem całość i usiadłem do komputera, staruszek burczał na mnie od rana, ciągnąc prąd ostatnimi siłami. Otworzyłem stronę internetową z dokumentami zbrodni, choć niełatwo było ją odnaleźć. Przeglądałem kilkanaście pierwszych fotografii, ale nie był to najlepszy pomysł o poranku. Zemdliło mnie, wypiłem szklankę kranówki.

Jedno ze zdjęć przedstawiało mężczyzn powieszonych na stryczku, a przed ich wiszącymi ciałami, stojącego dumnie i uśmiechniętego młodego Niemca w mundurze. Zadowolony stał przed swoim trofeum. Uśmiechał się, jakby przypomniał sobie tę jedną małą ilustrację z Max und Moritz, z trzema kurami i kogutem powieszonymi przez niesfornych łobuzów. Wcześniej matka musiała czytać mu tę bajkę do snu, pokazując palcem ludzkie postaci i zwierzęta. Teraz on stał przed ofiarami i przypomniała mu się ta stara historyjka, a przecież to tylko nieprawda, wymysł, bzdurka. Mała łobuzerka.

Max und Moritz, eine Bubengeschichte

in sieben Streichen von Wilhelm Busch

Dziś za uniwersalne w krajach niemieckojęzycznych określenie chłopca, chłopczyka służy słowo der Junge. Nie ma tutaj gramatycznych niespodzianek, młody, młodziak, jak w języku polskim. Inaczej jest z dziewczynką, dziewczyną. Ta, a w zasadzie to, określane jest mianem das Mädchen (to dziewczę — jak dobrze, że mamy takie słowo w rodzaju nijakim), ale język zawsze był męskocentryczny, feminatywy nierzadko zbyt zabawne, a wulgaryzmy w większości żeńskie. Tyle, że w przypadku dziewczyny winna jest końcówka "-chen”, zmiękczająca i charakterystyczna właśnie dla rzeczowników rodzaju nijakiego. Der Junge to chłopak, podobnie jak niegdyś Bub, Bube albo Knabe, czyli wysokoniemiecka przestarzała forma, znana wszędzie, poza Szwajcarią. Sporadycznie występującym w regionie Ren-Men określeniem chłopca jest wyraz pochodzenia łacińskiego w obu formach Bursch lub Bursche. Południowoniemiecki i austriacki Bub to także malec, z kolei der Bube dawnej oznaczało łajdaka, podleca lub nikczemnika. Dla obu tych wyrazów liczba mnoga brzmiała identycznie — die Buben. Der Streich — psota, figiel, ale i cios. Było też słowo das Fräulein, w tłumaczeniach panienka, panna, językowo kobietka, bo -lein jest drugą końcówką zmiękczającą, nieco rzadziej spotykaną w użyciu. Mädchen brzmi jak inne wyrazy zdrobniałe, co zdaje się tak oczywiste…

Mała łobuzerka…

Może nie chciałem się tym chwalić przed Janem czy Nadine, ale dla mnie, człowieka zainteresowanego nie tylko drugim człowiekiem, ale przede wszystkim jego psychiką i psychologią w ogóle, był to pierwszy moment, kiedy w swojej żmudnej pracy zacząłem rozglądać się za źródłem zła w człowieku. Stara metoda, rzecz jasna, stara śpiewka — zaglądanie do kołyski. Mogłem się przecież pomylić, ale te bajki były tak brutalne. Od braci Grimm po innych, mniej znanych autorów i ich moralizatorskie, krwawe klasyki… To było nade wszystko bardzo interesujące.

Trzeciego dnia otrzymałem rachunek za radio i telewizję, w Niemczech jest obowiązkowy. Szukałem więc gniazdek, żeby zacząć korzystać z mediów. Spodobało mi się stare radio w jednym z pomieszczeń sypialnianych. Znalazłem kabel, ruszyłem pokrętłem, wyszukując dobrej stacji, by w końcu usłyszeć męski głos:

Dann bin ich also bei dem zweiten Lied aus der Insektensammlung

Eingefallen ist mir das, weil ich festgestellt habe

Dass ich 25 Jahre lang keine Maikäfer gesammelt habe

Und wenn es bei Ihnen ähnlich lange her sein sollte

Dass Sie das letzte Mal Maikäfer gesammelt haben

»Kto to śpiewa?«, spytałem Jana słysząc starą piosenkę w radiu. Przyniósł mi dwa pudełka z obiadem do odgrzania. Któryś z seniorów nie chciał nawet spróbować. Papka ziemniaków tłuczonych z groszkiem, chude mięso drobiowe bez panierki i wyrazistych przypraw, tylko sól, pieprz i oregano, gęsta sałatka warzywna wymieszana z drobnym makaronem. Na tacce wciąż była niezerwana folia.

»Reinhard Mey«, odpowiedział po chwili namysłu.

»A tytuł?«

»Es gibt keine Maikäfer mehr z 1974 roku«, dopowiedział zerkając w telefon.

»Nie ma już chrabąszczy majowych…«, powtórzyłem po polsku, a ten uśmiechnął się szeroko. Próbował powiedzieć „chrabąszczy”.

»Powiedziałeś, że zainteresowany jesteś tymi owadami. Napiszesz o nich pracę?«

»Ufam, że uda mi się w tym miejscu znaleźć spokój i skupić swoją uwagę na pracy«, odpowiedziałam, widelcem próbując zimnych ziemniaków. Były znośne.

»Masz już tytuł?«

»Tylko roboczy, ale proszę: Zupa z chrabąszczy majowych«, powiedziałem niepewnie obserwując jego reakcję.

»Dobry, słyszałem, że był to prawdziwy przysmak w Niemczech i we Francji, salonowe danie z królewskich stołów.«

»No, więc właśnie. Słyszałeś, to interesujące.«

»A co potem?«

»Nie rozumiem. Pytasz, czy porzucę to miejsce i wrócę do siebie?«

»To także, ale bardziej miałem na myśli to, czy jak wielu innych pisarzy, pracujesz nad czymś jeszcze?«

»Jestem reportażystą.«

»Ten też musi dobrze pisać.«

»Może… jeśli chodzi o miejsce, to nie mam swoich miejsc, ani jednego, ani wielu. Nie potrafię ci powiedzieć, gdzie będę po Gardelegen. Ostatnio myślałem jednak nad tym, że gdybym miał napisać o czymś jeszcze, co pochłonęłoby mnie tak, jak te stworzonka i byłoby słabo znane, odkryte… byłaby to książka zatytułowana Barszcz Sosnowskiego. Czy to nie zabawne? Zupy w dwóch tytułach, z czego drugi z zupą nie ma już nic wspólnego. Chciałbyś przeczytać o tej roślinie?«

»Nie wiem, nigdy o tym nie myślałem, ale czytam dużo i staram się sięgać po różne prace. Gdy po raz pierwszy otwarto tutaj bibliotekę, jej zbiory liczyły nieco ponad siedemset książek, a w domu nie zawsze znalazł się na książkę pieniądz. Mimo to, pamiętam, że ojciec siedział przy stole i zawsze coś czytał. Matka raczej narzekała, że to droga sprawa. Czytanie.«

»Nie było łatwo?«

»Pamiętam pewną zimę, gdy byłem jeszcze małym chłopcem«, zaczyna Jan. »Wracałem z nabożeństwa w kościele, było ślisko — wiesz — zima jaka w Gardelegen zdarza się raz na dziesięć lat. Za mną szły stare kobiety, ślizgałem się po chodniku, bo podeszwa czarnych, skórzanych kozaków puściła i klekotała o stopę. Było mi wstyd, dlatego szurałem po chodniku. Nie zrozum mnie źle, ale było mi wtedy naprawdę wstyd. Miałem wrażenie, że wszyscy to widzą i wszystkich to bawi. Butów w domu nie było dużo, podejrzewam, że i te były po kimś, znalezione gdzieś na strychu, bo rodziców nie było stać na nowe. To takie wspomnienie z czasu, kiedy wszystko powinno było dziecku być obojętne. Kiedy powinienem był wszystko obracać w żart. Nie umiałem. Może zostało mi tak do dziś.«

»Co jeszcze pamiętasz?«

»Latem z kolegami skakaliśmy przez płot, do momentu, gdy jeden z nas go nie złamał, ale to próchno miało wiele, wiele lat. Goniliśmy w stronę starego dębu. Wiedzieliśmy, że czeka tam na nas dobra zabawa. Chrabąszcze majowe lubią takie słodkie i apetyczne zielone drzewa, a w tamtym czasie było ich pełno, to za tamtymi czasami tęskni autor tej radiowej piosenki.«

»Jaką rozrywkę zapewniały wam te owady?«

»Jak latają ci nad głową, to jakby latały małe, hałasujące bombowce, nieprawda? Czasem się ich brzydziłem, bo są jakieś takie włochate, choć zupełnie niegroźne. My byliśmy dla nich zagrożeniem. Wszystko, co małe i brzydkie, wywołuje w małym człowieku agresję. Koledzy łapali je w stare puszki, na przykład takie po paście do butów albo po konserwach. Trzeba było dobrze przyciąć wieko, żeby pojemnik nadawał się jako pułapka. Czasem zalewali je wrzątkiem. Gnietli w locie, uderzając dłonią o dłoń, jakby bili brawo…«

»Ty tylko patrzyłeś?«

»Zdarzyło mi się nałapać kilka, zamknąć w puszce, ale nie do końca rozumiałem, jaki jest tego cel. Lubiłem obserwować, jak pływają, jak ratują się z tonącej pułapki zanurzonej w kanale. Sam doskonale pływam. Potem i tak kończyły w rękach kolegów, kończyły bez pancerzy, bez skrzydeł, w ogniu lub pomiędzy kamieniami. Brzydko pachniały, chociaż na starych francuskich i niemieckich stołach stanowiły przysmak. A może to tylko żart kronikarzy.«

Przerywa i otwiera paczkę z ziarnami. Przypomina sobie, że matka karmiła chrabąszczami kury i kurczaki.

»A twoje wspomnienie z dzieciństwa?«, pyta łuskając słonecznik.

»Miejsca istniejące w przeszłości, których dziś już nie ma, kojarzą mi się przede wszystkim z małą ludzką historią…«, zaczynam, nadstawia uszu. »Są to obiekty, które, gdy już mieliśmy kilka lat, ostrzegały przed sobą swoją posturą: Nie podchodź! Zawalę się na tą twoją małą głowę! Zgniotę cię, szczylu. U nas, takie budynki w stanie rozpaczliwym, to były najczęściej PGR-y. Bawiliśmy się tam często, skakaliśmy z piętra na siano. Dziecko uczestniczy w wielu sytuacjach zagrażających życiu, ale im mniej człowiek o nich myśli, tym więcej ma szczęścia. Oprócz starych chat, opuszczonych blokowisk, są też obiekty, których się nie spodziewamy, takie — ukryte. Takie, o których nikt nam nie mówi i nawet wśród dorosłych, nie wiedzieć czemu, nie mówi się o nich z innymi. Nie ma ich w zasięgu naszego wzroku ani na mapie naszej dziecięcej pamięci. Raz znalezione głodne są powrotów, ale natura latem zasłania ścieżki do nich prowadzące. Niby ich nie ma…

A są…

Jedno z takich moich, naszych, bo nie chodziłem tam sam, odkryć wczesnodziecięcych to ukryta w chwastach i długaśnych pokrzywach szopka w parku. Później okazało się, że to szopka mojej babci. Mała, czarna i schowana za starym, pozarastanym płotem albo murem, nie pamiętam już. Tajemniczy ogród z mojego dzieciństwa. Na jego środku dwa drzewa z wiśniami albo czereśniami. Szopka zamknięta na starą kłódkę. Próbowaliśmy się tam niejednokrotnie dostać. Szopka wielkości wychodka. Pamiętam, że latem, jak małpki, ja i moi kuzyni, wisieliśmy na gałęziach i żarliśmy łapczywie owoce, podając sobie gałęzie, uważając, żeby ich nie połamać. Dziś w tym miejscu stoi dom, trawnik jest równiutki, a pokrzyw brak. Lubię zmiany na dobre, a to, co zostaje w pamięci, to moje. Do końca.«

»Czy w człowieku coś się zmienia?«, duma.

»Dobrze rozumiałem, czego nie powinno się robić i przestrzegałem typowych zakazów. Nie lubiłem problemów, słuchania narzekań, nie szukałem guza. Zawsze miałem głowę pełną pomysłów, chciałem więc się im poświęcić, a problemy to strata czasu. Zawsze chodziliśmy stadnie, nawet do parku czy nad jezioro, czasem jechaliśmy rowerami. W parku mieliśmy swoje bazy, budowaliśmy je na drzewach albo kopaliśmy ziemianki. Siedzieliśmy w tych norach, bywało, że z kuzynami oglądaliśmy tam gazetki pornograficzne. Mieliśmy półeczki wygrzebane własnymi rękoma… Tak«, wzdycham wreszcie kończąc. »Wracaliśmy brudni i szczęśliwi, nie chcieliśmy, żeby kończył się dzień. Buntowaliśmy się przed powrotem na kolację. Nie była nam do szczęścia potrzebna. Mogliśmy tak latać bez końca. Wszystko było ważniejsze. Godzinami, bo nie znaliśmy pojęcia czasu, obmyślaliśmy nowy porządek, nowe zabawy.«

Gardelegen, 4 maja 2017

czwartek

Wychodzę nocą z mieszkania, drzwi zatrzaskują się za mną, sprawdzam tylko czy mam ze sobą klucz, zawsze to robię. W kieszeni jeansów dzwonią klucze od domu, piwnicy, zapięcia przy rowerze i samochodu. Po raz drugi odwiedzam to miejsce, kolejny raz jestem po dwunastu minutach drogi na cmentarzu. Myślę sobie, że mógłbym tu z kimś przyjść, komuś to pokazać i opowiedzieć o tym, co się tutaj wydarzyło. Tylko kilka twarzy pamiętam ze zdjęć, nawet nie wiem, czy są to ci, których zidentyfikowano. Czy mieli przy sobie swoje dokumenty? Czy ich numery były wyraźne? Niebo jest już puste i granatowe, słońce zaszło. Potem poszukam wyjścia z lasu, wypatrując wschodu słońca, idąc za pierwszym światłem i wydostanę się z lasu. Boję się, że któraś z tych osób po mnie przyjdzie. Nie wiem jak, ale że wróci. Takie są konsekwencje grzebania w przeszłości. Mogą być. Przeszłości cudzej.

Dzień skończył się przyjemnie, bezwietrznie i pogodnie. Był maj. Znałem już ten widok. Coś mnie z domu wygnało, coś wypędziło i widziałem tylko jedną drogę, jedno wyjście. Ręce mi płonęły, zmarzłem o zmierzchu. Zaczęło się w piwnicy, utrzymana była w porządku, w podłodze odbijały się jeszcze ślady po cudzych, wyniesionych meblach i rzeczach, być może urządzeniach, które wyrzucono albo wystawiono. Wystawiono do rozebrania, do wzięcia. Zamiotłem tam, gdzie należało zamieść. Powolnym, uważnym wzrokiem omiotłem także piwniczne regały, niemal puste. Zachlapane kompotami, brudne od zaschniętych dawno owocowych kałuż. Na samym dole leżał kartonik wypełniony szarymi kostkami. Na ścianie brakowało tynku, były dziury odsłaniające rdzawą cegłę. Piękny kolor, intensywny w ramach szarych fug. W kartonie znalazłem mydło.

Patrzyłem na nie przez moment. Widziałem podobne w piwnicy dziadków, w Polsce. Nie podobało mi się. Stare, brudne i bezwonne. Wtedy jako dziecko, podnosiłem je do nosa i próbowałem wyłapać jakikolwiek zapach. Pamiętam tamten zapach. Nie straciły do końca swojej woni. Stare peerelowskie mydła, grubaśne kostki, szare i smutne. Nie wiem, czy miały jakieś napisy. Nieważne. Potem jako nastolatek, wcześnie, wpadło w moje łapy opowiadanie Medaliony i całkiem bez powodu, bez dowodów, zawsze stare mydło z piwnicy dziadków kojarzyły mi się z mydłem z ludzkiego tłuszczu, z mydłem profesora Spannera. Odłożyłem kostkę do kartonu, po latach przypominając sobie to dziecięce urojenie. Tutaj, w niemieckiej piwnicy. Czułem na miękkich palcach prawej dłoni nową materię. Spojrzałem w stronę drzwi. Cisza.

Zofia Nałkowska była tam w towarzystwie dwóch starszych mężczyzn, profesorów. Jeden był szczupły, drugi tęgi, ubrani prowincjonalnie, jak zapisała. Obaj mężczyźni w czarnych kapeluszach. Towarzyszyli jej podczas spaceru przy Instytucie Anatomicznym, spacerze wokół martwych… umarli leżeli jak wczoraj, to zapadło mi w pamięć, czekali na chwilę, w której wreszcie przestaną być potrzebni. Czekali niczym kremowe posążki antycznych młodych bogów. Śladów Boga nie znaleziono. Ciała pozbawione były głów, precyzyjnie odciętych od torsów. Leżeli w długich basenach. Jedna z ofiar miała tatuaż statku z napisem Bóg z nami. Zastanawiałem się wówczas, co mogła pomyśleć ta sześćdziesięciodwuletnia kobieta, członkini łódzkiego oddziału Głównej Komisji Badania Zbrodni Niemieckich w Polsce, w towarzystwie „kolegów” Spannera. Czy i jej wydawało się, tak jak mnie, że Boga nigdy nie ma tam, gdzie dzieje się krzywda? A jednak, a jednak!

Bóg z wami, z trzystoma pięćdziesięcioma istnieniami, leżącymi u stóp żywej trójcy. Zerkali w dół, zerkałem z nimi, czytając kolejne linijki, dając nura w cudzą tragedię. W dwóch kadziach tylko łyse głowy odcięte z ciał, na które patrzymy bez ruchu. Obserwowane martwe ciało zaczyna drgać. Najpierw w naszej głowie. Młodzi, starzy, zastygli. Kobiet w tych kadziach było mniej, ale kolejne ciała były odarte ze skóry albo poprzecinane w pół. Poolparty. Czekały jeszcze wolne baseny, w podziemiu. W jednym z budynków wygotowane kości, kocioł pełen czarnej cieczy z ludzkim torsem. Na jednym z filmów dokumentalnych widziałem powojenne wycieczki Niemców do obozów koncentracyjnych. Mogli zobaczyć, na przykład, lampę z abażurem z ludzkiej skóry, a babka mówiła mi, że również była na podobnej wycieczce, w Auschwitz, krótko po wojnie i że nie było tak ładnie, jak dziś, tak czysto. Na ścianach była jeszcze krew.

W końcu Zofia, a za nią ja, dwunastolatek z opowiadaniem wydrukowanym na szarym papierze, podeszła do wysokiego stołu i podniosła białawe mydło. Strąciłem metalową foremkę, ale nie wytrąciłem jej z równowagi, z zamyślenia. Nie przyłożyła mydła do nosa, jak ja w piwnicy dziadków. Na strychu były jeszcze czaszki i kości. Mężczyźni odchodzą, mijam z nimi nadpalone budynki. Ktoś chce pozbyć się śladów, ale za każdym razem pożar jest zauważony i ugaszany. Nałkowska żyć będzie jeszcze niespełna dekadę po tym, jak odwiedzi obóz, krew wyleje jej się do mózgu.

Jestem w lesie, chodzę sam i myślę, bo nie mam w zwyczaju gadać do siebie na głos. Myśl o tym, że mógłbym, zawstydza mnie. W lesie zastaję pustkę i tajemnicze, przerażające dźwięki, dalsze i bliższe. Nie napotykam na żywe istoty, nie bezpośrednio. Dźwięków więc się nie obawiam. Ta noc, na swój sposób, do innych jest niepodobna, chociaż zimna i majowa jak każda inna, znana mi zimna i majowa noc. Czuję, że potrzebuję tego. Błąkam się i zauważam, że niedaleko jest cmentarz wojenny w Gardelegen, nie zajdę za daleko, będę krążył w kółko, ale nikomu o tym nigdy nie powiem. Nad rankiem tego pożałuję, nabawię się kataru, przemarznę. Wrócę pieszo do nowego domu, mijany w miasteczku przez mężczyzn i kobiety idących do pracy, jadących na rowerach. Odpowiem na powitania nieznanych, mijanych osób, uśmiechnę się do tych uśmiechniętych bezimiennych, skinę głową tym, którzy skiną swoimi na powitanie. Begrüßungen: Guten Morgen, Moin, Servus.

Po wszystkim usiądę w kuchni, dopiję zimną herbatę i bez sił padnę na łóżko. Będę spał do wieczora, a auto znajdę następnego dnia.

W moim śnie jestem ponad sześćdziesięcioletnią kobietą, która patrzy w niebieskie oczy młodego mężczyzny, bladego i wychudzonego więźnia. Ten mówi do nas po polsku, grasejuje, a więc jest coś obcego w tej jego polszczyźnie. Gdańszczanin, harcerz, odśnieżał ulice, pracował w fabryce amunicji. Zrobił maturę, ciągle uciekał stąd i stamtąd. Niemiec, który zamieszkał z jego matką, dał mu pracę, tak został preparatorem trupów. Pracę u boku Spannera. Zadaniem pomocników profesora było oddzielanie kości i tłuszczu. Kości na kościotrupy, a więc materiał naukowy i badawczy, tłuszcz na mydło. Tłuszcz musiał przeleżeć nieco, poczekać przez zimę. Resztę — żyły, mięśnie, mięso — palono. Zamykamy oczy na moment, ale nie tracimy gruntu pod stopami. Smród. Młody wie, że na smród będą skargi, więc z kolegami stara się palić nocą. Chce pracować dokładnie, o precyzję go proszono. Wspomina ze spokojem i nie chce niczego pogubić. Patrzę na niego z innymi członkami Komisji, sądownikami, miejscowymi władzami. Tak, jak było i wcześniej, na wilgotnym papierze Medalionów.

Pierwsze trupy były z domu wariackiego, jak mówi, a ci którzy stali nad nim, jego przełożeni, rozpłynęli się. Słuch o nich zaginął. O tych, którym trupów wciąż było mało. Pamięta trupy polskie, ponieważ tych było najwięcej; także niemieckie i rosyjskie. Doktor musiał mieć zawsze trupy w zapasie, dbał o to. Jeśli porcjowano ciała, to tylko dlatego, że nie mieściły się w kotle. Ze względów praktycznych. Znów jestem w piwnicy i słyszę cichy szept, którego źródła nie rozpoznaję:

»Ale się dobrze mydliło.«

Chłopak nie miał pojęcia, że produkcja mydła z ludzkiego tłuszczu to przestępstwo. Cóż, pada to jedno słowo z moich ust. Nie miał pojęcia. Przyzwyczaił się do zapachu, nie pomagały olejki, o które Spanner prosił zakłady chemiczne, przyzwyczaił się do praktycznych korzyści płynących z produktu fabryki masowej zagłady, której był częścią.

»Ja się przyzwyczaiłem, bo było dobre…«

Coś z niczego. Niemiec potrafi.

Wieczorem wynoszę karton do śmietnika. Myję dłonie i twarz zimną wodą. Czuję absurd, wstyd. Wiem, że nigdy nikomu o tym nie powiem. Zerkam na ulicę, czy nikt do mnie nie idzie. Nie widać ani Jana, ani Nadine. Potem stoję na tarasie i znów słucham zimnych i obcych dźwięków, niczego konkretnego. Miasteczko to jest już martwe i śpi. Nocą nie ma tutaj miejsca dla takich jak ja.

Gardelegen, 5 maja 2017

piątek

Czasami, zaraz po wybudzeniu, odnoszę wrażenie, że w śnie mam tylko oczy. Jestem obserwatorem bez ciała. Miałem niedawno niepokojący sen. Miewam takie, ale ten był inny. Dokładnie czułem… Posłuchajcie! To było tak realne, ostatnio często śnię o ciemności. Tłem dla snu, teatralną deską, na której się odbywa… jest mrok i próżnia. Szedłem prosto, miałem gołe stopy, ale nie wiem, w co byłem ubrany, nie czułem ciepła, ani nie było mi zimno. W pewnym momencie na coś wszedłem. Było miękkie, choć zimne. Może nie tak zimne, jak zapewne próbujecie to sobie wyobrazić. Po prostu, nagle to poczułem. Czy można mówić o różnicy temperatur, jeśli zaczyna się czuć coś zimnego, wcześniej nic nie czując?

»Podejrzewam, że nie. Nie wiem, ale rozumiem. Co to takiego było?«, pyta Jan.

»Głowa… a dalej, przede mną, rozciągał się dywan głów.«

»Czyje to były głowy?«

»Moje. Musiałem iść dalej, uznałem to za konieczne. Brodziłem nogami ostrożnie… czułem, jak z każdym krokiem paluchami naciągam im policzki, jak przygniatam nosy, najbardziej bałem się wdepnąć w oczy. Były pozamykane. Może w pewnym momencie któraś z głów zareagowała, otworzyła powieki, mrugnęła na chwilę, tego nie widziałem.«

»Doszedłeś gdzieś?«

»Nie. Stanąłem. Gruby palec lewej stopy znajdował się w ustach, prawą nadepnąłem na wargę. W pewnej chwili dwie głowy z zamkniętymi nadal oczami zaczęły lizać mi stopy. Czułem też…«

»Co takiego?«, Jan miał szeroko otwarte oczy, ale nie mógł się powstrzymać.

»Czułem, że inne zaczęły przegryzać mi ścięgna Achillesa. Wiesz, co było potem?«

»Tak. Obudziłeś się.«

Frankfurt nad Menem, 23 grudnia 1844

poniedziałek

Horror bajki Max und Moritz w swej brutalności prześcigał starszego kumpla gatunku, Struwwelpetera. A było tak:

»Das brave Kind muß wahrhaft sein«, tak, dobre dziecko musi być prawdomówne… »Brave Kinder müssen sich reinlich halten«, a grzeczne dzieci powinny być schludne. Co za bełkot! Żaden z moich synów się na to nie nabierze, pomyślał Heinrich Hoffmann, niemiecki psychiatra, poeta i świeżo upieczony wykładowca anatomii na Dr. Senckenbergischen Institut. Żadnemu z nich się to nie spodoba! Szukał prezentu pod choinkę dla swoich bobków, w planach miał bajkę z obrazkami, ponieważ najstarszy syn miał dopiero trzy latka, ale od tych morałów robiło mu się słabo, inne opowieści zaś były zbyt długie. Nie wytrzymał, zdając sobie sprawę z tego, że mała istota nie myśli abstrakcyjnie, a zakazy nie robią na niej większego wrażenia. Zrezygnowany wrócił do domu i wręczył żonie jedyną właściwą książkę, która książką właściwie nie była. Ta przyjrzała się najpierw podarunkowi, a potem mężowi. Spytała, co grzmotnęło go w łeb, na co wzdrygnął się zmieszany. Nie lubił tego przezwiska. Był poważnym człowiekiem, w 1836 wstąpił do loży masońskiej Zur Einigkeit, ale po kilku latach porzucił ją, bo nie przyjmowała Żydów. Przed czterema laty pobrali się, swoją wierność ślubował Theresie Donner, córce frankfurckiego producenta kapeluszy, Christopha Friedricha Donnera, czym zyskał ksywkę Hoffmann-Donner, a der Donner to przecież grzmot.

»To zeszyt i puste kartki!«, krzyknęła Theresa.

»Tak, zeszyt z pustymi kartkami. Z niego zrobię książkę! Nie znalazłem nic dobrego, wierz mi.«, odparł Hoffmann-Grzmot, średnio ją przekonując.

Dla Carla Philippa i Antoniego Caroline miał wkrótce napisać dzieło znane nie tylko w Niemczech. W tamtym czasie, ten trzydziestopięcioletni lekarz, pracował w zakładzie dla obłąkanych i rozpoczął praktykę z dziećmi w wieku wczesnoszkolnym, chcąc nie chcąc. Kilka lat potem na świat sprowadzili jeszcze syna Eduarda. W mieście status miał, jak potem zapisał, podobny do kominiarza, którym straszono niegrzeczne dzieci. Kominiarz po takie przychodził i je zabierał. Lekarz natomiast nawiedzał dzieci łakome, obżartuchy, faszerował je gorzkimi medykamentami, a nawet przykładał pijawki do ich skorej do psot skóry. Te strachy o wątłej logice miały swoje konsekwencje. Na widok doktora taki chory aniołek, nie jeden raz, zaczynał wyć, bronić się na wszelkie sposoby i kopać.

Wziął się zatem Hoffmann za pierwsze linijki wierszy i za pierwsze szkice tworzone prostą kreską.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 39.25