E-book
47.25
drukowana A5
65.25
Zostaw mnie tutaj

Bezpłatny fragment - Zostaw mnie tutaj


Objętość:
283 str.
ISBN:
978-83-8414-486-2
E-book
za 47.25
drukowana A5
za 65.25

Dedykacja

Dla Ciebie —

który stałeś się iskierką zapalającą płomień mojej wyobraźni,

który byłeś częścią mojego życia i tej opowieści,

i bez którego ta podróż nie miałaby sensu.

To dzięki Tobie słowa znalazły drogę do serca,

a marzenia zaczęły tańczyć na kartach tej książki.

Dziękuję, że obudziłeś we mnie wenę i wiarę,że każda historia zasługuje na swoje miejsce.

Rozdział 1 Samotność z wyboru

Miałam dość.


Dość powtarzania tych samych błędów, dość rozmów, które kończyły się pustką, i spojrzeń, które miały znaczyć więcej, a nie znaczyły nic. Z każdym kolejnym rozczarowaniem coś we mnie pękało, aż któregoś dnia powiedziałam sobie wprost: koniec. Koniec z próbami, które bolą. Koniec z czekaniem, aż ktoś mnie wybierze.


Wybrałam siebie.


Na początku było dziwnie cicho. Nie było już porannych wiadomości, wieczornych telefonów, dramatycznych “musimy porozmawiać”. Było tylko moje serce i ja — próbujące się nawzajem zrozumieć po raz pierwszy od bardzo dawna.


W pracy byłam dobra. Skupiona, profesjonalna, uśmiechająca się, gdy trzeba, ale nic ponad to. Nie szukałam więcej. Nie chciałam więcej. Nie miałam już siły na więcej.


Aż pewnego dnia wszedł on.


I wszystko się zatrzymało.


Dosłownie — jakby ktoś ściszył dźwięk w całym pomieszczeniu. Słyszałam tylko bicie własnego serca. Nie znałam jego imienia, ale kiedy go zobaczyłam, coś we mnie zadrżało. To nie było zwykłe zauroczenie. To było jak rozpoznanie. Jakby jakaś część mnie znała go od zawsze.


Stał kilka metrów ode mnie, rozmawiając z kimś z działu technicznego. Śmiał się — nie głośno, ale cicho i szczerze. Miał na sobie zwykłą czarną koszulkę i dżinsy, ale wyglądał, jakby nie musiał się starać, żeby przyciągać uwagę. Nie patrzył na mnie. Nawet nie wiedział, że istnieję. A ja już nie mogłam oderwać wzroku.


To był pierwszy raz od bardzo dawna, gdy poczułam coś więcej.


Ale obiecałam sobie przecież, że nikogo nie będę szukać.


Więc tylko spojrzałam. I schowałam to głęboko w sobie.


Na razie.


Zaczęłam zauważać go częściej. Może wcześniej też był, ale dopiero teraz istniał w moim świecie — realnie, intensywnie, niemal nieznośnie. Mijałam go na korytarzu, czasem przy kuchence w kuchni, raz przez sekundę nasze spojrzenia się spotkały… ale odwrócił wzrok szybciej, niż zdążyłam pomyśleć „może”.


Nie szukał mnie. Nie zagadywał. Nie interesował się mną.

A ja czułam się idiotycznie.


Zawstydzona samą sobą, że znowu dałam się złapać na coś, co być może istniało tylko w mojej głowie. Przecież miałam być silna, skupiona na sobie. Przecież już to przechodziłam — te iluzje, że wystarczy jedno spojrzenie, żeby wszystko się zmieniło.


Ale z nim… to nie była iluzja. To było czucie. Głębokie, irracjonalne, jakby dusza wyprzedzała umysł. Czasem tak po prostu bywa. Nie wybieramy, kogo zapamięta nasze serce.


Zaczęłam o nim myśleć wieczorami. Przypominać sobie każdy moment, w którym był choćby w tym samym pomieszczeniu. Złapałam się na tym, że wchodząc do pracy, mimowolnie go wypatruję. A potem rozczarowanie, gdy znów go nie ma.


Albo jest, ale patrzy przeze mnie.


Miałam ochotę nim potrząsnąć. Krzyknąć: „Halo! Jestem tutaj! Zauważ mnie!”

Ale nic nie robiłam.


Udawałam, że jest mi obojętny. Uśmiechałam się do innych, prowadziłam normalne rozmowy, piłam kawę i udawałam, że moje serce nie wali jak oszalałe za każdym razem, gdy przechodził obok.


A potem przyszedł ten dzień.


Stał kilka biurek dalej. Patrzył na coś w komputerze, kiedy podeszłam do drukarki. Mój identyfikator zawisł na szyi tak, że był idealnie widoczny. Spojrzał na mnie. Naprawdę spojrzał. Nie tylko wzrokiem, ale uważnością. I wtedy przeniósł wzrok na moją plakietkę.


Na moje imię.

Na nazwisko.

I coś w nim zadrgało. Widziałam to.


Nie powiedział nic.

Tylko skinął głową, lekko, prawie niezauważalnie.

I wrócił do pracy.


Kilka godzin później dostałam powiadomienie.

Nowy obserwujący.

Nowa wiadomość.


On.

Rozdział 2 — Napisz coś jeszcze

Kiedy zobaczyłam powiadomienie, zamarłam.


Jego imię.

Jego zdjęcie.

Jego wiadomość.


Nie otworzyłam jej od razu.

Siedziałam z telefonem w dłoni, wpatrując się w ekran, jakbym bała się, że po otwarciu wszystko się rozpadnie, że to pomyłka, albo — co gorsza — coś głupiego, co zniszczy moje wyobrażenie.


Ale przecież właśnie tego chciałam, prawda? Chciałam, żeby mnie zauważył.

I zauważył.

Teraz to się dzieje.


Kliknęłam.


„Cześć. Przepraszam, że tak z zaskoczenia, ale zobaczyłem Twoje imię w pracy i… chyba nie mogłem się powstrzymać. Jesteś kimś, kogo od jakiegoś czasu mimowolnie szukam wzrokiem. :)”


Serce mi stanęło.


Czytałam to kilka razy. Każde słowo. Każdą pauzę. Każdy znak interpunkcyjny.

Było w tym coś tak prostego, a zarazem uderzająco szczerego, że oddech utknął mi w gardle.


Uśmiechnęłam się. Mimowolnie. Cała.


Nie odpisałam od razu. Chciałam zebrać myśli. Nie wyjść na zbyt entuzjastyczną. Ale prawda była taka, że w środku wszystko tańczyło. Głowa krzyczała: „ZACHOWUJ SIĘ NORMALNIE”, a serce już pisało kolejne wiadomości.


W końcu napisałam:


„Cześć. Miło Cię tu widzieć. Przyznam, że też od jakiegoś czasu Cię zauważam… choć nie wiedziałam, czy w ogóle wiesz, że istnieję.”

Zobaczyłam, że czyta.

Trzy kropeczki. Pisze.

Przestaje.

Znowu pisze.


I wtedy przyszła odpowiedź:

„Wiedziałem. Tylko nie miałem odwagi. Ale teraz już mam. Chciałabyś się spotkać poza pracą?”


Nie miałam wątpliwości.


Moje palce drżały nad klawiaturą. Chciałam odpisać coś lekkiego, niezobowiązującego, ale przecież już nic nie było zwyczajne. W jego spojrzeniu, w słowach tej wiadomości — to wszystko było inne. Nikt jeszcze tak do mnie nie napisał. Nie w ten sposób. Nie z taką czułością ukrytą między literami.


Nie spałam dobrze tej nocy.


Wciąż wracałam do rozmowy. Czytałam ją raz po raz, jakby była listem, który przyszedł z innego życia. Uśmiechałam się do telefonu, przygryzałam wargę, nie mogąc się zdecydować, czy to sen, czy jawna próba złapania mnie za serce.


On pisał z przerwami — spokojnie, z dystansem, ale czułam, że za każdym słowem stoi coś więcej.


„Nie sądziłem, że jeszcze ktoś może mnie tak zaskoczyć.”

„Nie wiem, co to dokładnie jest, ale to coś… przyciąga mnie do Ciebie.”

„Jesteś inna.”


Wiem, że wiele dziewczyn słyszało to tysiące razy. „Jesteś inna.” Ale gdy on to napisał, nie zabrzmiało to jak puste słowa. Nie było kopiuj-wklej. Było w tym coś drżącego, jakby pisał to z bijącym sercem. Jakby czekał na to, co ja zrobię z jego słabością.


Zanim się obejrzałam, minęły trzy godziny rozmowy.


Pisaliśmy o muzyce. O filmach. O ulubionych smakach kawy. O tym, że nie lubi poniedziałków, ale lubi zapach deszczu na ciepłym asfalcie. O tym, że potrafi milczeć przy kimś i czuć się dobrze. I że nie każdy to rozumie.


Z każdą wiadomością miałam wrażenie, że jego słowa zdejmują ze mnie kolejną warstwę samotności. Jakby mówiły: „Widzę Cię. Właściwie.”


Byłam zaskoczona sobą. Tym, jak bardzo mi się chciało rozmawiać. Jak bardzo chciałam go słuchać, poznawać, czytać między wierszami. Jak łatwo przyszło mi się otworzyć — a przecież byłam tą, która zbudowała wokół siebie mur.


I wtedy zapytał:


„Co robisz w piątek?”


Zawahałam się. W głowie od razu usłyszałam głos rozsądku: Za szybko. Spokojnie. Jeszcze nie teraz. Ale serce? Serce już szykowało sukienkę.


„Jeszcze nic. Dlaczego pytasz?”


„Bo chciałbym się z Tobą zobaczyć. Tak naprawdę. Bez ekranów, bez liter. Tylko my.”


I tak po prostu — pierwszy raz od miesięcy — poczułam motyle. Prawdziwe. Głębokie. Nie takie, co łaskoczą przez chwilę, ale takie, co nie pozwalają zasnąć do rana.


Odtąd wszystko zaczęło nabierać innego tempa. Codzienność się zmieniła. Nawet kawa smakowała inaczej, jakby każda jej kropla czekała ze mną na piątek.


Chciałam go znów zobaczyć. Nie przez ekran. Nie przez słowa. Naprawdę — z bliska. Poczuć, jak patrzy, jak się uśmiecha, jak milczy, gdy mówi wszystko.


Ale od tamtej rozmowy… znikał.


Nie było go w kuchni, gdzie zazwyczaj parzył herbatę. Nie mijałam go w korytarzach. Nie widziałam jego sylwetki przy biurku, mimo że wcześniej zdarzało mi się na nią potykać wzrokiem niemal codziennie.


Znikał mi z oczu, choć był coraz bliżej mojego serca.


Zaczęłam podejrzewać, że może ma inne zmiany. Może go przenieśli. Może to przypadek. Ale przecież budynek nie był aż tak duży. A jednak… jakby los bawił się w chowanego. Jakby coś — jakaś nieznana siła — z rozmysłem nas omijała. Chroniła przed tym, co miało się wydarzyć.


Widziałam wszystkich. Wszystkich — tylko nie jego.


Z każdym kolejnym dniem czułam, że narasta we mnie napięcie. Jakbyśmy oboje stali po dwóch stronach tej samej szyby, wyciągając dłonie, ale nie mogąc się dotknąć. Pisaliśmy do siebie, śmialiśmy się, flirtowaliśmy delikatnie — ale coś we mnie krzyczało: chcę Cię zobaczyć. Choćby na chwilę. Choćby z daleka.


Piątek zbliżał się nieubłaganie, a ja wciąż nie widziałam jego twarzy. Tylko jego słowa. Ciepłe, coraz bliższe. Pisał, że też mnie wypatruje, że znów krążył po korytarzach z nadzieją, że się zderzymy przypadkiem. Ale nie.


Jakbyśmy byli dwoma magnesami, ustawionymi nie tą stroną.

Zawsze o krok.

Zawsze o jeden moment za późno.


A mimo to… wiedziałam, że piątek nadejdzie.

I wiedziałam, że wszystko może się wtedy zmienić.


Każdego dnia, odkąd zaprosił mnie na randkę, szukałam go wzrokiem.


I każdego dnia go nie było.


Mijałam znajome twarze, wymieniałam uśmiechy, mówiłam “cześć” w windzie, ale moje serce czekało tylko na jedną. Nie wiedziałam, czy to los, czy okrutny przypadek, ale nasza codzienność zamieniła się w ciche uniki. Jakbyśmy byli bohaterami tej samej opowieści, tylko na różnych stronach książki.


Pisał:


„Byłem dziś na parterze, miałem nadzieję, że Cię spotkam.”


Odpowiadałam:


„Byłam wtedy na spotkaniu piętro wyżej… Znowu się minęliśmy.”


Zaczęło mnie to drażnić — nie na niego, nie na siebie, ale na to coś, co wciąż rozstawiało nas jak figury na szachownicy. Blisko, ale nie obok. Tyle razy przechodziłam korytarzem wolniej. Tyle razy celowo robiłam sobie herbatę później, licząc, że może… może właśnie teraz.


Ale nic. Cisza.

Tylko wiadomości — coraz dłuższe, coraz bardziej osobiste.


„Wiem, że to może głupie, ale… mam wrażenie, że znam Cię od dawna.”

„Ty też czujesz to dziwne napięcie? Jakbyśmy już się kiedyś znali?”


Czułam.


Czułam to całą sobą — każdym gestem, spojrzeniem w puste miejsce, gdzie miał być.

To nie była zwykła ekscytacja przed spotkaniem. To było coś głębszego. Jak tęsknota, zanim tak naprawdę kogoś poznasz. Jakby moja dusza pamiętała go sprzed wszystkich tych lat, które jeszcze się nie wydarzyły.


Zaczęłam się bać.


Nie jego. Nie tej randki. Ale tego, co może się stać, jeśli to naprawdę coś wyjątkowego. A jednocześnie bałam się… że to się rozpadnie, zanim zdążymy to nazwać.


W czwartek — dzień przed — stałam przy automacie do kawy. Ludzie mijali mnie w pośpiechu. Przewijały się znajome głosy, śmiech z sali konferencyjnej, dźwięk szurających krzeseł. W pewnym momencie poczułam, że ktoś patrzy.


Odwróciłam się — zbyt gwałtownie.


Ale to nie był on.


Poczułam rozczarowanie tak silne, że aż mnie zabolało. I wtedy dotarło do mnie, jak bardzo już nie potrafię cofnąć tego, co się we mnie zadziało. Był tylko kilkoma wiadomościami, kilkoma spojrzeniami… a już stał się częścią mojego dnia.


I serca.


Tego wieczoru, leżąc w łóżku, napisał:


„Jutro. Bez wymówek. Bez mijania się. Jutro będę tylko dla Ciebie.”


Zamknęłam oczy i uśmiechnęłam się.


Tak. Jutro.

Rozdział 3 — Dzień randki

Obudziłam się wcześniej niż zwykle.


Otworzyłam oczy z tym dziwnym uczuciem w brzuchu — niepokojem, który znałam aż za dobrze. Ale tym razem nie był to lęk przed czymś złym. To było coś między radością a niedowierzaniem. Jak wtedy, kiedy jesteś mała i wiesz, że za godzinę wyjedziesz nad morze — i wszystko w Tobie już czuje ten zapach, ten wiatr, ten inny świat, choć jeszcze nawet nie spakowałaś walizki.


To był ten dzień.

W końcu mieliśmy się spotkać.


Spojrzałam na telefon. Wiadomość od niego czekała już od rana:


„Dzień dobry. Już dziś. Nie mogę przestać o Tobie myśleć.”


Przygryzłam wargę i przytuliłam telefon do piersi, jakby w tych słowach naprawdę był on. Czuły, obecny, bliski. Odpisałam coś lekkiego, trochę flirtującego, a trochę niepewnego, jak to ja, gdy próbuję nie zdradzić, że tak bardzo mi zależy.


A zależało.


Cały dzień ciągnął się niemiłosiernie. W pracy nie mogłam się skupić. Litery rozjeżdżały się na ekranie, rozmowy wydawały się zbyt głośne, a zegar ścienny jakby celowo spowolnił. Miałam wrażenie, że wszyscy widzą, że coś jest inaczej. Że się uśmiecham inaczej. Że częściej sprawdzam telefon. Że żyję gdzieś obok.


Ale jego znów nie było.


Zaczęłam się zastanawiać, czy to jakiś znak. Czy może ta randka też się nie wydarzy. Może coś się stanie — los znowu zrobi krok w bok i zostawi nas z pustką i “może kiedyś”. Ale nie… On pisał. Co chwilę. Delikatnie. Tak, żeby podtrzymać ciepło między nami.


„Myślę o Tobie. Co robisz?”

„Nie mogę się doczekać wieczoru.”

„Zobaczysz. Będziemy się śmiać.”


Siedząc w tramwaju w drodze do domu, patrzyłam przez okno i próbowałam uspokoić myśli. Tłumaczyłam sobie, że to tylko spotkanie. Że nie można się tak nastawiać. Że niczego nie oczekuję.


Kłamałam.


W głębi duszy czekałam na to spotkanie, jakby od niego miało zależeć coś więcej niż tylko wieczór. Jakby miało mi odpowiedzieć na pytanie, które bałam się zadać: czy jeszcze potrafię naprawdę kogoś poczuć?


W domu stałam przed szafą z tym klasycznym, kobiecym dylematem: wszystko było albo za zwyczajne, albo za bardzo. Wybrałam coś prostego. Tak, żebym wyglądała naturalnie, ale żebym czuła się dobrze. Chciałam być sobą, nie wersją siebie na specjalne okazje.


Makijaż. Delikatny.

Włosy. Rozpuszczone.

Serce. Całe na dłoni.


Zanim wyszłam, spojrzałam jeszcze raz w lustro. Zobaczyłam w nim siebie — tę nową siebie. Tę, która wciąż pamięta ból, ale nie zamyka już drzwi. Tę, która odważyła się znowu poczuć coś więcej. I choć w oczach wciąż miałam cień niepewności, wiedziałam jedno:


Chciałam tam być.

Z nim.

Zobaczyć, czy to wszystko było prawdziwe.

*

Czekałam przy oknie jak nastolatka. Co chwilę sprawdzałam godzinę, przeglądałam wiadomości, a w myślach powtarzałam sobie: zachowuj się naturalnie, to tylko spotkanie. Ale przecież doskonale wiedziałam, że to nie było tylko spotkanie. To był początek czegoś, czego jeszcze nie potrafiłam nazwać — ale czułam to każdą komórką ciała.


Podjechał.


Samochód, którego sylwetkę znałam już z jego zdjęć. Serce natychmiast przyspieszyło. Wyszłam i kiedy nasze spojrzenia się spotkały, na moment wszystko ucichło. Świat przestał hałasować. Byłam tylko ja, on… i to napięcie, które w końcu mogło się wydarzyć naprawdę.


Uśmiechnął się lekko. Ten uśmiech miał w sobie coś spokojnego, a zarazem niesamowicie męskiego. Jakby chciał powiedzieć: „Już jestem. Nic się nie bój.”


Nie powiedzieliśmy zbyt wiele na początku. Trochę śmiechu, krótkie pytania, ale prawda była taka, że oboje potrzebowaliśmy chwili, by oswoić to, co przez tygodnie istniało tylko na ekranie.


Zabrał mnie w swoje ulubione miejsce.


Nie było to nic spektakularnego z perspektywy świata. Żadne kino, żadna kolacja przy świecach. Ale dla niego — i teraz już też dla mnie — było wyjątkowe. Stare wykopy wapienia. Surowe, trochę dzikie, z ciszą, która miała w sobie spokój. Staliśmy tam przez chwilę, patrząc na przestrzeń, gdzie czas jakby się zatrzymał.


Powiedział:

— Lubię tu wracać. Tu nikt nie zagląda. Można być sobą.


Poczułam, że mówi nie tylko o miejscu.

Że może właśnie próbował powiedzieć coś o nas.


Potem pojechaliśmy na stację benzynową. Kupił nam kawę. Ciepłe kubki w dłoniach i śnieg, który zaczął sypać drobno, miękko, jakby nie chciał przeszkadzać. W aucie była cisza, która nie była niezręczna — była dobra. Prawdziwa.


Ruszyliśmy dalej. W drugie jego ulubione miejsce.


Zajazd w lesie — schowany gdzieś między drzewami, w półmroku, który śnieg rozjaśniał jak reflektor sceny. Było tam pusto. Cicho. Magicznie. Ale zamiast wysiadać, zostaliśmy w samochodzie. Otuleni ciepłem, muzyką w tle i sobą.


Rozmawialiśmy.


O wszystkim i o niczym. Śmialiśmy się — z głupot, z historii z pracy, z własnych nieporadnych zdań. W tym śmiechu nie było żadnej pozy, żadnego napięcia. Była tylko lekkość. Jakbyśmy znali się od lat.


A potem — w tej zwykłej chwili, gdzie nie padły żadne wielkie słowa — spojrzał na mnie.


Dłużej.


Zamilkł na sekundę. Jakby coś w nim się przełamało. Jakby chciał się upewnić, że to odpowiedni moment. Że nie ucieknę. I wtedy… po prostu się nachylił. Delikatnie. Bez pośpiechu.


Pocałował mnie.


Tylko raz.

Krótko.

Ale w tym jednym pocałunku było wszystko. Cała cisza, wszystkie wiadomości, spojrzenia, niedopowiedzenia. Był miękki, czuły, ostrożny. Jakby trzymał w dłoniach coś kruchego. Jakby to był pocałunek, którego się nie zapomina.


Potem długo nic nie mówiliśmy. I nie musieliśmy.

Wystarczyło być. W tamtej chwili. W tamtym aucie. W tym nieidealnym lesie, gdzie wszystko było bardziej prawdziwe niż gdziekolwiek indziej.

W końcu śnieg przestał sypać, a cisza zrobiła się gęstsza. Nasza rozmowa znów zaczęła płynąć — powoli, głęboko, jakbyśmy już nie bali się dotykać tematów bardziej osobistych. Czas przestał mieć znaczenie. Nie wiedziałam, która jest godzina, i pierwszy raz od dawna — naprawdę mnie to nie obchodziło.


Zawróciliśmy w stronę miasta. W samochodzie wciąż unosiło się coś więcej niż zapach kawy i wilgotnego powietrza. Ciepło między nami nie zgasło — było inne, spokojniejsze. Jakbyśmy oboje trzymali w dłoniach wspomnienie tego jedynego pocałunku, nie chcąc go jeszcze puścić.


Rozmowa znów wróciła. Była lekka, miękka, bez planu.

Śmialiśmy się z czegoś, co chyba tylko nam wydawało się zabawne.

On prowadził, a ja co chwilę zerkałam na jego profil w półmroku — na dłonie na kierownicy, na jego skupione spojrzenie, które nagle stawało się bardzo czułe, gdy na mnie patrzył.


Odwiózł mnie pod dom.


Zatrzymał auto. Silnik jeszcze przez chwilę mruczał, a potem zamilkł. Przez moment nie padło ani jedno słowo. Wiedzieliśmy oboje, że to ta chwila, której nie chcemy zepsuć. Chwila, która nie powinna się kończyć zbyt szybko, ani zbyt głośno.


Spojrzał na mnie tak, jakby chciał coś powiedzieć. Ale nie powiedział.


Tylko się uśmiechnął.


Nie pocałował mnie już drugi raz. Nie dotknął.

Po prostu patrzył — długo, ciepło.

A potem powiedział:


— Dziękuję. Za dziś.


Skinęłam głową. I wtedy, naprawdę — czułam to całym ciałem — on nie żegnał się na zawsze. To nie było “do widzenia”.

To było: „jeszcze się spotkamy”.

Jakby zostawił mi cichą obietnicę między rzęsami a uśmiechem.


Wysiadłam. Szłam powoli, a śnieg znów zaczął padać. Odwróciłam się na schodach.


On wciąż tam był. Patrzył.


A potem odjechał.

Rozdział 4 — Cisza po randce

Na drugi dzień wszystko było inne. I jednocześnie — dokładnie takie samo.


Śnieg nadal leżał na ulicach, miasto toczyło się swoim rytmem, ludzie spieszyli się do pracy, jakby wczoraj nic się nie wydarzyło. A jednak dla mnie świat przesunął się o milimetr. Coś się poruszyło — i już nie chciało wrócić na miejsce.


Spodziewałam się… nie wiem — może wiadomości? Krótkiego:


„Miło było. Dobrze Cię poznać.”

Albo dłuższego:

„Chciałbym Cię znowu zobaczyć.”


Czegokolwiek.

Ale nie dostałam nic.


Tego dnia nie pojawił się w pracy. Ani kolejnego. Ani jeszcze następnego. Każdego ranka szłam z nadzieją, że go zobaczę. Że może znów gdzieś się miniemy. Że znów uśmiechnie się jak wtedy, w tym aucie, gdy nie musieliśmy nic mówić. Ale… znikał coraz bardziej.


I w końcu zniknął zupełnie.


Nie odpowiadał na wiadomości przez kilka dni.

A ja wciąż szukałam w sobie usprawiedliwienia dla jego milczenia.

Może coś się stało? Może był zajęty? Może nie chciał wyjść na nachalnego? Może czuł to samo co ja i… po prostu się bał?


W końcu nie wytrzymałam.


Napisałam.

Zwyczajnie.

Z serca.


„Co z nami dalej?”


Odpowiedź przyszła szybko. Zbyt szybko.

Jakby czekał. Ale nie z tęsknotą — tylko z dystansem.


„Ale czego Ty oczekujesz po jednym spotkaniu?”

„Jakich deklaracji? To była tylko randka.”


Poczułam, jak coś we mnie się zacięło. Jakby ktoś zamknął drzwi, zanim zdążyłam zadać pytanie. W jego słowach nie było już ciepła. Nie było tego spojrzenia spod śnieżnej nocy, ani tego śmiechu z auta. Był inny. Chłodny. Odsunięty.


Napisał jeszcze:


„Nie jestem typem faceta, który pisze codziennie. Taki po prostu jestem.”


Pisał to ktoś, kto wyglądał jak on. Ale już nim nie był.


Zaczęłam się zastanawiać, czy coś zrobiłam źle. Czy za bardzo się odsłoniłam. Czy może zburzyłam jakiś niewidzialny mur, którego nie powinnam była dotykać. Czy może ta bliskość, którą czułam, była tylko w mojej głowie?


Ale przecież nie mogłam się tak pomylić.


Nie w tym, jakoś mnie wtedy patrzył.

Nie w tym, jak mnie pocałował.


Zaczął znikać coraz bardziej. Pisał coraz rzadziej. Bywał obojętny. I z każdym jego chłodnym zdaniem ja czułam, jak coś we mnie się zapada — ta świeża nadzieja, ten cichy zachwyt, ten moment, kiedy myślisz: może to jednak ktoś wyjątkowy.


On nagle stał się kimś innym. Jakby tamtej nocy nigdy nie było.

Jakby mnie… nigdy tam nie było.


A ja — mimo wszystko — wciąż go miałam pod powiekami.

Wciąż widziałam, jak się śmieje.

Wciąż słyszałam jego głos, gdy mówił: „Dziękuję. Za dziś.”


I choć nie chciałam tego przyznać, jedno wiedziałam już na pewno:


Zaczynałam tęsknić za kimś, kogo tak naprawdę jeszcze nie zdążyłam mieć.


Cisza między nami stawała się coraz głośniejsza.


Aż w końcu — znów się odezwał.


Nie po to, by coś naprawić. Nie, żeby zaprosić mnie na kolejne spotkanie. Nie, żeby wrócić. Ale żeby przeprosić.

Za ten jeden pocałunek.


„Przepraszam za tamten wieczór.”

„Za pocałunek.”

„Ale musisz wiedzieć… ja naprawdę bardzo chciałem dotknąć Twoich ust.”


Czytałam te słowa i nie mogłam uwierzyć.

To nie był żal. To nie była czułość.

To była raczej próba rozgrzeszenia się — ulżenia własnemu sumieniu.

Jakby pocałunek, który dla mnie był czymś prawdziwym, dla niego był błędem.


Poczułam w sobie złość.


Złość na to, że odszedł. Że się wycofał. Że potrafił być tak blisko, a potem tak obojętny. Że wybrał dystans, zamiast rozmowy. Złość na to, że traktuje mnie jak coś, co się wydarzyło, a nie jak kogoś.


Napisałam:


„Nie jestem eksponatem w muzeum, którego można dotknąć bez konsekwencji.”


I w tej chwili — zamilkł całkowicie.


Zniknął ze słów. Z sieci. Z mojej codzienności.


Nie odpowiedział.

Nie próbował wyjaśniać.

Nie próbował mnie zatrzymać.


I to właśnie bolało najbardziej — nie ten pocałunek, nie cisza, nie jego zmiana, ale to, że odszedł bez walki. Że nie był gotów nawet zawalczyć o prawdę między nami.


A ja?

Z każdym dniem zaczynałam rozumieć, że nie można zmusić kogoś, by widział w Tobie to, co ty widzisz w nim. Że czasem to, co dla Ciebie było początkiem, dla kogoś innego kończy się, zanim naprawdę się zacznie.

Rozdział 5 — Próba zapomnienia

Na początku było trudno.

Cisza po kimś, kogo się czuło tak mocno, potrafi być głośniejsza niż tysiące wypowiedzianych słów. Jego nieobecność miała swoją wagę. Kiedyś wypełniał myśli — teraz pozostawił po sobie pustą przestrzeń, w którą wciąż wpadały pytania: Dlaczego? Co zrobiłam źle? Czy czuł to samo, czy tylko udawał?


Ale zamiast szukać odpowiedzi w nim… zaczęłam szukać ich w sobie.


Nie chciałam już więcej dryfować. Nie chciałam już kochać tylko połową siebie, bo druga była pogubiona w cudzych oczekiwaniach i niespełnionych nadziejach.


Postanowiłam zrobić coś dla siebie.

I tym razem — naprawdę.


Zaczęłam terapię.


Na początku było to przerażające.

Siedziałam przed kimś zupełnie obcym i miałam mówić o sobie tak, jak nigdy wcześniej nie mówiłam. Ale z każdą kolejną sesją zaczęłam zrzucać ciężary, które nosiłam na plecach przez lata. Nie tylko po nim. Po wszystkich.


Bo przecież to nie on mnie pierwszy zostawił bez słów.

Nie on pierwszy dał mi nadzieję, a potem się wycofał.

Nie on pierwszy sprawił, że poczułam się nie dość dobra.


Zaczęłam dostrzegać, jak wiele z moich relacji było lustrem moich braków.

Jak często dawałam więcej, by zasłużyć. Jak rzadko byłam przy sobie, gdy wszystko się rozpadało.

Jak bardzo bałam się być sama — a jednocześnie jak bardzo pragnęłam, by ktoś mnie naprawdę zobaczył.


Tym razem to ja zobaczyłam siebie.


Zaczęłam dzień od prostych rzeczy: ścielenia łóżka, robienia kawy w ciszy, włączania muzyki tylko wtedy, gdy naprawdę miałam na nią ochotę. Przestałam uciekać od samotności. Zaczęłam w niej odpoczywać.


Wracałam z pracy wolniej niż zwykle, żeby móc dłużej iść, oddychać, czuć powietrze na skórze. Zaczęłam prowadzić dziennik. Pisałam w nim wszystko — wstyd, lęk, gniew, nostalgię. Pisałam o nim. O sobie. O tym, jak bardzo chciałam już… odpuścić.


Ale serca nie da się wyłączyć przyciskiem.

Czasem łapałam się na tym, że sprawdzałam, czy nie był online.

Czy czegoś nie napisał. Czy może los znów zrobi ten swój dziwny taniec i postawi nas naprzeciw siebie.

Ale nie stawiał.


Znikał coraz bardziej.

A ja — paradoksalnie — coraz bardziej siebie odnajdywałam.


Zaczęłam patrzeć na swoje ciało inaczej. Nie przez pryzmat „czy mu się podobam?”, ale „czy ja się sobie podobam?”.

Nie miałam już potrzeby być „lepszą dla kogoś”. Chciałam być spokojniejszą, silniejszą, bardziej obecną… dla siebie.


W weekendy wyjeżdżałam czasem za miasto. Sama.

Zabierałam książkę, aparat, notes.

Uczyłam się być bez przymusu dzielenia się każdą chwilą.

I coraz częściej myślałam: Może wcale nie muszę być przez kogoś wybrana, żeby czuć, że mam wartość.


W pewnym momencie zauważyłam coś dziwnego — przestałam go szukać.

W pracy, w sieci, w wiadomościach.

Przestałam przeglądać zdjęcia. Przestałam odtwarzać w głowie tamtą noc.


Zaczęłam żyć.

Nie pełnią — jeszcze nie. Ale od nowa. Od początku.


A kiedy ktoś pytał:


„Jak się trzymasz?”

już nie odpowiadałam z wymuszonym uśmiechem: „Dobrze.”


Zamiast tego mówiłam:


„Lepiej.”


I to było prawdziwsze niż jakiekolwiek “kocham”.

Rozdział 6 — Nowa znajomość

Nie spodziewałam się nikogo spotkać.

To miał być zwykły dzień — ten z tych, które się po prostu przechodzi. Kiedy nie oczekujesz cudów, a już na pewno nie sercowych historii.


Pamiętam, że miałam za sobą cięższy tydzień. W głowie trochę zamętu, ale w sercu coraz więcej ciszy.

Zdecydowałam się wyjść z domu — po prostu, by wyjść.

Zatrzymałam się w kawiarni. Lubiłam tamto miejsce — spokojne, z zapachem świeżych wypieków i miękkim światłem, które wpadało przez okna.


Stałam przy ladzie, zastanawiając się, czy wybrać cappuccino, czy coś słodszego, kiedy kątem oka zauważyłam, że ktoś podszedł obok.


On.


Wysoki. Męski. Przystojny.

Miał w sobie coś surowego, ale jednocześnie ciepłego.

Brązowe oczy, głębokie jak ziemia po deszczu. Zmarszczki przy kącikach, jakby często się uśmiechał — ale tylko wtedy, gdy naprawdę chciał.

Obok niego dziewczynka — może sześcioletnia — z ciemnymi włosami i ciemną, oliwkową karnacją.

Piękna. Emanowała spokojem, a w oczach miała coś… znajomego. Jakby rozumiała więcej, niż powinna w tym wieku.


— Które wybierasz? — zapytał ją cicho, z tym uśmiechem zarezerwowanym tylko dla niej.

— Truskawkowe… i waniliowe! — odpowiedziała pewnie, jakby podejmowała najważniejszą decyzję życia.


Uśmiechnęłam się pod nosem. Nie mogłam się powstrzymać.

Nasze spojrzenia się spotkały.


I wtedy stało się coś, czego nie umiem wyjaśnić.

W tej jednej sekundzie było więcej ciepła niż przez ostatnie miesiące.

Nie flirt. Nie napięcie.

Raczej coś jak… zrozumienie.


Skinął głową, ja odpowiedziałam delikatnym uśmiechem.

Zamówiłam swoje latte i odsunęłam się kawałek, ale nie mogłam przestać zerkać.


Mieli piękną relację. Czułam to. Nie było tam pośpiechu, żadnego telefonu w dłoni, żadnego „zaraz, tylko chwilę”.

Był tylko on i ona. Ojciec i córka.


Wyszłam na zewnątrz, usiadłam na ławce, delektując się kawą.

Kilka minut później wyszli i oni. Dziewczynka miała usta całe od lodów i śmiała się do siebie. On niósł jej małą kurtkę przewieszoną przez ramię.


Minęli mnie, a ja zerknęłam w ich stronę.

I znów — nasze spojrzenia się spotkały.


— Słodkie, prawda? — powiedział, wskazując na roześmianą buzię córki.

— Nie da się do niej nie uśmiechnąć. — odpowiedziałam.


Zatrzymali się.

On spojrzał uważniej.

— Nie chcę być natrętny, ale… może kiedyś dasz się zaprosić na kawę, tym razem już nieprzypadkowo?

Zamarłam. Ale nie z lęku. Z zaskoczenia.

I chyba z tej drobnej radości, która pojawia się wtedy, gdy życie znów szepcze: „Jeszcze nie wszystko stracone.”


— Może.– odpowiedziałam z uśmiechem. — Ale tylko jeśli ona wybierze lody.


Spojrzał na córkę, która właśnie z dumą oblizywała łyżeczkę i przytaknęła poważnie, jakby podpisała ważną umowę.


— W takim razie chyba potrzebuję twojego numeru, żeby umówić się na lody i kawę w komplecie.


Uśmiechnęłam się szerzej, czując dziwne ciepło, którego nie czułam od dawna.

Wyjęłam telefon, podałam mu numer. On zapisał go ostrożnie, jakby nie chciał czegoś pomylić.


— Dam znać. Ale ostrzegam — ona wybiera tylko dobre miejsca.

— To dobrze, — odpowiedziałam. — Ostatnio miałam problem z trafianiem w te dobre.


Pożegnali się, a ja zostałam na ławce z ciepłym kubkiem i jeszcze cieplejszą myślą:

Może to nie będzie miłość. Może to tylko moment.

Ale był prawdziwy. I po wszystkim, co przeszłam — to było już bardzo dużo.

Rozdział 7 — Spacer z początkiem

Nie zdążyłam jeszcze dobrze dojść do domu, kiedy ekran telefonu rozbłysł.


„Wiem, że powinienem poczekać… ale nie mogłem. Próbowałem. Naprawdę.”


Uśmiechnęłam się do siebie. To był ten rodzaj wiadomości, który nie potrzebuje wielu słów. Czasem jedno zdanie potrafi więcej niż cała rozmowa — zwłaszcza jeśli jest prawdziwe.


Odpisałam bez wahania.


„Może dobrze, że nie próbowałeś za mocno.”


Umówiliśmy się na pojutrze.

Napisał, że jego córka chce iść do parku i że będzie zaszczycona, jeśli dołączę. Poczułam ciepło na samą myśl. Było w tym coś wyjątkowego — że nie czekał na „idealny moment”, tylko wpuścił mnie do swojego świata od razu. Nie ukrywał jej. Ona była jego częścią. Tak samo ważną jak on sam.


Spotkaliśmy się pod wejściem do parku. Ona miała na sobie żółtą kurtkę i śmieszną czapkę z uszami, on — ten sam półuśmiech, którym uraczył mnie w kawiarni.

Kiedy mnie zobaczyła, pomachała energicznie.


— Cześć! Masz na imię jak moja lalka! — oznajmiła z dumą.

Zaśmiałam się.

— To chyba jesteśmy spokrewnione.


On uśmiechnął się szerzej, jakby z ulgą, że wszystko idzie tak naturalnie. I naprawdę — szło.


Spacerowaliśmy w trójkę. Ona biegała, śmiała się, zbierała liście i wymyślała własne bajki o „królewnie z lodami i wilku z kawą”.

A my — rozmawialiśmy.

O książkach. O muzyce. O tym, jak życie czasem wywraca wszystko do góry nogami tylko po to, żebyśmy odkryli, że możemy zacząć od nowa.


Był uważny.

Słuchał, nie przerywał. Pytał, nie naciskał.

Nie próbował robić wrażenia — a i tak robił. Po prostu był obecny. I to wystarczało.


Jego córka od czasu do czasu łapała mnie za rękę, jakbyśmy znały się dłużej.

A on patrzył na nas z cichą dumą, której nie umiał (albo nie chciał) ukryć.


Słońce powoli zaczynało chować się za linią drzew, a powietrze nabierało chłodniejszego oddechu.

Zatrzymaliśmy się przy ławce.


— Chyba zmarzłyście, co? — powiedział, obejmując córkę ramieniem. — Czas na gorącą czekoladę?


— Tak! Ale z piankami! — zażądała z entuzjazmem.


— Zawsze z piankami, — odpowiedział, a potem spojrzał na mnie. — A ty? Zostaniesz z nami na czekoladę?


Patrzyłam na nich i przez chwilę poczułam coś, czego nie czułam od dawna: spokój.


Nie poryw emocji, nie chaos. Spokój.


— Z przyjemnością.


I wtedy pomyślałam:

Może to nie będzie wielka miłość. Może to będzie tylko fragment.

Ale jeśli każdy fragment może być tak ciepły…

…to warto go przeżyć.

*


To był naprawdę dobry dzień. Jeden z tych, po których zasypiasz z uśmiechem, choć nic wielkiego się nie wydarzyło. Po prostu… było dobrze.

Ciepło. Lekko.

Bez napięcia i niepewności, które przez ostatnie miesiące trzymały mnie zbyt mocno.


Pożegnaliśmy się wieczorem, ale zanim weszłam do domu, dostałam wiadomość:


„Ona cię uwielbia. A ja zaczynam rozumieć dlaczego.”


Zatrzymałam się w pół kroku.

Czytałam to zdanie kilka razy.

I nie musiałam nic więcej. To wystarczyło, żeby pomyśleć o kolejnym spotkaniu bez wahania.


Następnego dnia znów się zobaczyliśmy. Tym razem obiecałam Octavi, że zabierzemy ją na salę zabaw.

Trzymała mnie za rękę już od parkingu, ciągnąc z niecierpliwością do środka.

— Będziesz się bawić ze mną, prawda? Nie usiądziesz z kawą?

— Nie ma mowy, mała. Dziś jesteśmy drużyną.


I byliśmy.

Wszyscy troje.


Szaleliśmy jak dzieci.

Chodziliśmy po wielopoziomowej konstrukcji, przechodziliśmy przez siatki, tunele, ślizgaliśmy się na zjeżdżalniach jakbyśmy znów mieli po siedem lat.

Rzucaliśmy się piłeczkami, śmiejąc się do utraty tchu.

Wpadliśmy do basenu z kulkami, jakby to była scena z komedii romantycznej. On udawał, że tonie, a Octavia rzucała w nas kulkami z dziką radością.


I w tych wszystkich wygłupach — w tych prostych, głupich momentach — czułam coś więcej niż tylko zabawę.

Czułam się lekka. Obecna. Wolna od analizy i ocen.


Po wszystkim usiedliśmy razem, zmęczeni, ale szczęśliwi.

Octavia wtuliła się w niego, ziewając szeroko.

Patrzyłam na nich i serce mi zmiękło.


On zerknął na mnie z uśmiechem i cichym pytaniem w oczach.

Jakby chciał zapytać:

„To wszystko nie za szybko?”

A ja w odpowiedzi tylko się uśmiechnęłam.

Bo w tym momencie — wszystko działo się dokładnie tak, jak miało.


Może pierwszy raz od dawna nie analizowałam, nie bałam się, nie kontrolowałam.

Po prostu byłam.

I to wystarczyło.

*


Kiedy Octavia zasnęła na jego kolanach, my siedzieliśmy jeszcze przez chwilę w ciszy. Takiej przyjemnej, niewymuszonej. Czułam, jak moje ciało powoli się rozluźnia — jakby nie tylko dzień, ale cały ostatni rok zaczynał opuszczać mnie przez każdy głęboki oddech.


Spojrzał na mnie.

— Dobrze się dziś z tobą było śmiać.

— Dobrze było nie myśleć o niczym innym.


W jego oczach było coś więcej niż tylko sympatia. Coś ciepłego, nienazwanego. Ale też coś powściągliwego, jakby wewnętrzny głos kazał mu jeszcze nie robić kroku dalej.


— Nie jesteś jak inne kobiety, które spotkałem. — powiedział nagle, prawie szeptem. — „Masz w sobie coś… spokojnego. A jednocześnie tak bardzo żywego.


Zamarłam na chwilę. Może zaskoczona. Może wzruszona.

Nie odpowiedziałam nic. Tylko pozwoliłam temu zdaniu zapaść we mnie głęboko.

Bo może to nie był komplement. Może to było ostrzeżenie.

Albo wyznanie.


Zabrał nas do domu. W aucie grała cicha muzyka, a Octavia spała z głową na moim ramieniu.

Patrzył co jakiś czas w lusterko, a kiedy nasze spojrzenia się spotkały — tylko się uśmiechał.


Pod klatką zapytał:

— Zobaczymy się jeszcze?


— Jeśli to nie za dużo jak na dwa dni z rzędu…


Zaśmiał się.

— Nie z tobą.


I wtedy, kiedy już miał odjeżdżać, zatrzymał się jeszcze raz.

— Dziękuję ci.


— Za co?


— Za to, że dziś też się czułem trochę jak dziecko. I za to, że patrzysz na nią jakbyś widziała ją naprawdę.


Zniknął za rogiem. A ja zostałam pod drzwiami z uczuciem… którego nie potrafiłam nazwać.

To nie było zakochanie. Jeszcze nie.

To był cień czułości. I pierwszy promień nadziei.


I to już było coś.

Rozdział 8 — Ciepło z ostrą krawędzią

Minęło kilka dni od naszej wspólnej zabawy. Pisaliśmy ze sobą codziennie — lekkie wiadomości, krótkie rozmowy, czasem zdjęcie z jakiegoś śmiesznego momentu z Octavią. Wszystko było tak naturalne, tak… zwyczajne, że aż zaczynało przypominać początek czegoś prawdziwego.


I wtedy zaproponował spotkanie.

Tylko we dwoje.


„Może tym razem bez piłeczek?”

„Tylko ja i ty.”


Zgodziłam się.

Bez wahania.

Serce mi przyspieszyło, jakby przeczuwało, że ten wieczór będzie inny niż wszystkie dotąd.


Zabrał mnie w spokojne miejsce na obrzeżach miasta — klimatyczna restauracja z delikatnym światłem, drewnianym wnętrzem i ciepłym zapachem świeżo mielonej kawy. Usiadł naprzeciwko mnie, lekko uśmiechnięty, trochę spięty. Inny niż wtedy, kiedy biegał po siatkach jak duże dziecko.


Rozmawialiśmy jak zawsze — o wszystkim i o niczym. Było ciepło. Bezpiecznie. Ale… w pewnym momencie jego wzrok się zmienił. Jakby coś ważył. Mierzył się z własną myślą.


Odłożył sztućce. Zamilkł na chwilę.


— Jest mi z tobą naprawdę dobrze. — zaczął spokojnie. — Ale nie chcę, żebyś miała nadzieję. Nie szukam związku.


Zamarłam.


— Nie szukasz…? — zapytałam powoli, choć w środku już wszystko zaczęło opadać.


— Nie jestem gotowy. Nie wiem, czy w ogóle będę. Ale… chcę, żebyś była blisko. Octavia cię uwielbia. Ja też lubię cię mieć przy sobie. Chciałbym… żebyśmy spędzali razem czas. Jak przyjaciele. Z nią.


Słowo „przyjaciele” rozciągnęło się w powietrzu jak ostrze.


Patrzyłam na niego, próbując nie dać po sobie poznać, że właśnie coś się we mnie kurczy.


Przyjaciele.

Po wszystkim. Po spojrzeniach. Po śmiechu. Po tych wiadomościach. Po dotyku jego dłoni, który jeszcze czuję na ramieniu.


— Czyli chcesz mieć mnie blisko, ale… tylko na warunkach, które nie zranią ciebie? — zapytałam cicho.


Nie odpowiedział od razu.

Wzrok wbity w blat.

Cisza, która wszystko potwierdziła.


Wieczór potoczył się dalej — wciąż był miły, ciepły. Ale dla mnie wszystko było już inne.

Bo wiedziałam, że zaczynam coś czuć.

A on właśnie zbudował mur.


Na pożegnanie przytulił mnie — dłużej, mocniej niż wcześniej.

I może właśnie to bolało najbardziej.

Bo w tym uścisku było wszystko, czego nie miał odwagi powiedzieć wprost. I wszystko, czego nie miał zamiaru dać mi naprawdę.


Zamknęły się drzwi auta.

Zostałam sama.

Z pytaniami, na które nie miałam jeszcze odwagi odpowiedzieć głośno:


Czy można być „blisko”, kiedy jedno z nas boi się każdego kroku?

Czy można udawać, że nic nie pęka, kiedy wszystko już zaczyna się kruszyć?

*


Spotkania zaczęły pojawiać się coraz częściej.


To nie było tak, że ustalaliśmy coś z dużym wyprzedzeniem. Czasem wystarczało jedno krótkie:


„Octavia się nudzi. Chce cię zobaczyć.”

albo

„Masz dziś czas? Może spacer?”


I ja zawsze miałam czas. Zawsze chciałam mieć czas.

Bo te chwile z nimi… były inne.

Lżejsze od wszystkiego, co znałam wcześniej.


Zaczęło to wyglądać jak coś stałego. Jak rytuał.

Plac zabaw, lody, czasem kino, czasem kawiarnia z kolorowymi poduszkami, gdzie Octavia mogła się bawić, a my piliśmy kawę i rozmawialiśmy o życiu.

Znałam jej ulubione bajki. Wiedziałam, że nie lubi truskawek, ale uwielbia borówki.

Znałam go tak, jak poznaje się kogoś nie przez deklaracje, tylko przez powtarzalność drobnych gestów.


Ale mimo tej bliskości… on nie robił żadnego kroku dalej.

Nie szukał pretekstu, by zostać sam ze mną.

Nie próbował mnie dotknąć tak, jak wtedy w restauracji.

Było miło. Uroczo.

Ale coraz bardziej czułam się jak ktoś, kto siedzi na progu domu, do którego nie ma klucza.


Czasem łapałam się na tym, że czekam, aż dotknie mojej dłoni, chociażby przypadkiem.

Że spojrzy dłużej. Powie coś, co zasugeruje, że może zmienił zdanie.


Ale on mówił o wszystkim — tylko nie o nas.

Zawsze był uprzejmy. Zawsze wdzięczny.

Zawsze jakby wdzięczny za opiekę.


I to bolało.


Bo czułam, że jestem kimś więcej niż tylko „znajomą do wspólnego czasu z dzieckiem”.

Widziałam, jak patrzy, kiedy śmieję się razem z nią.

Słyszałam jego śmiech, kiedy robiliśmy razem głupoty w parku.


To nie była tylko przyjaźń.

Ale też… nie była to miłość.


Któregoś dnia, gdy wracaliśmy z placu zabaw, Octavia zasnęła w aucie.

Jechał w ciszy. Ja patrzyłam przez okno, udając, że nie czuję ukłucia zawodu w piersi.

W końcu zapytałam.


— Czemu mnie zapraszasz, jeśli nie chcesz nic więcej?


Spojrzał na mnie kątem oka.

— Bo dobrze nam razem. Tobie i jej. I mnie z wami.


— Ale to nie jest uczciwe. — szepnęłam. — Wobec mnie.


Zacisnął dłoń na kierownicy.

— Nie potrafię cię odsunąć. A nie chcę obiecywać rzeczy, których nie wiem, czy uniosę.


I znowu — słowa między sercem a rozumem.

Między czułością a strachem.


Zatrzymaliśmy się pod moim blokiem.

Pomógł przenieść śpiącą Octavię do jej fotelika.

Na pożegnanie przytulił mnie — zbyt długo jak na przyjaciela, zbyt krótko jak na kogoś, kto chce zostać.


Zamknęły się drzwi samochodu.

I znowu zostałam z tym samym uczuciem:

Za blisko, by odejść. Za daleko, by to było naprawdę.

*

Gdy drzwi za nim się zamknęły, usiadłam na kanapie w ciemnym salonie.

Nie zapaliłam światła.

Wpatrywałam się w okno i liczyłam oddechy, jakby miały mnie uspokoić.

Miałam wrażenie, że utkwiłam gdzieś pomiędzy.

Pomiędzy tym, co czuję — a tym, czego mi brakuje.

Pomiędzy zachwytem nad nim — a rozczarowaniem jego chłodem.

Pomiędzy tym, kim jestem dzisiaj — a tą, którą chcę się stać.


I wtedy przypomniałam sobie słowa terapeutki:

„Zadaj sobie pytanie: czy dajesz, bo chcesz? Czy dlatego, że liczysz na coś w zamian?”


Zrobiło mi się niewygodnie.

Bo tak — dawałam z serca. Byłam przy Octavii, bo ją pokochałam od pierwszego uśmiechu.

Ale też… po cichu czekałam, że on to zobaczy, że coś poczuje, że powie „zostań”.


Zamiast tego… dawał mi wszystko i nic.

Ułamki czułości, spojrzenia, wspólne śmiechy — i jednocześnie pustkę, gdy wracałam do domu.

Tylko ja wiedziałam, ile razy odkładałam telefon, żeby nie napisać pierwsza.

Ile razy powstrzymywałam się, by nie zapytać:


„Co to jest dla ciebie? Kim ja właściwie jestem?”


Kolejnego dnia usiadłam z moją terapeutką i rozłożyłam tę historię jak mapę.


Opowiadałam powoli. O spotkaniach. O Octavii. O słowach, które nie padły.

A potem o sobie — tej wewnętrznej, cichej wersji mnie, która zaczęła czuć się coraz bardziej niewidzialna.


— Czego ty chcesz? — zapytała łagodnie.

Zamilkłam. Nie znałam odpowiedzi.

A może po prostu bałam się ją wypowiedzieć.


Bo chciałam miłości.

Chciałam bezpieczeństwa.

Chciałam, żeby ktoś wybrał mnie nie dlatego, że jestem dobra dla jego dziecka — tylko dlatego, że jestem dobra dla niego.


Ale mówiłam sobie, że nie wszystko musi być natychmiast.

Że może to wymaga czasu.

I że może… w tej przyjaźni kryje się zalążek czegoś więcej.


Przez kolejne tygodnie znów się widywaliśmy.

Zabierałam Octavię na zajęcia taneczne, na spacery, piekłyśmy razem ciastka, śmiałyśmy się jak najlepsze przyjaciółki.

A on… był obok.

Zawsze z uśmiechem. Zawsze z podziękowaniem.

Nigdy z jasną intencją.


Wciąż tkwiłam między wersją siebie, która potrafi czekać — a tą, która miała ochotę odejść.

Bo zaczęłam rozumieć, że bliskość, która nie prowadzi nigdzie, też może być formą samotności.

Rozdział 9 — Z miłości, nie z lęku

Z każdą kolejną wizytą czułam, że serce robi się cięższe.

Nie przez nich — nie przez Octavię, która każdego dnia witała mnie z szerokim uśmiechem i entuzjazmem większym niż cały świat.

Nie przez niego — choć i przez niego trochę.

Ale najbardziej przez siebie samą.


Bo coraz trudniej było mi udawać, że ta relacja mnie nie dotyka.

Że mogę funkcjonować obok, tak „na pół” — z uczuciem, które nie ma gdzie wylądować,

z nadzieją, która zaczynała ważyć więcej niż rzeczywistość.


Któregoś dnia, po kolejnym spacerze, podczas którego wszystko było jak zwykle — miło, ciepło, ale bez kroku dalej — wróciłam do domu i rozpłakałam się w drzwiach.

Nie dramatycznie. Nie histerycznie.

Po prostu… cicho.

Z tym typem łez, które pojawiają się, gdy dusza powoli pęka z niewypowiedzianego bólu.


Siedziałam wtedy na podłodze, jeszcze w kurtce, i myślałam tylko o jednym:

Nie chcę skrzywdzić tej małej dziewczynki.


Bo ona już mnie znała.

Przyzwyczaiła się do mnie.

Znała moje imię, czekała, pytała.

Trzymała mnie za rękę w sklepie i rysowała rysunki, na których byłam „ciocią z serduszkiem”.

I to właśnie zaczęło mnie łamać najbardziej.

Nie to, że on nie potrafił się zdecydować.

Tylko to, że ja coraz bardziej czułam, że stoję na cienkim lodzie, a pod spodem nie była już tylko moja samotność — ale jej dziecięce zaufanie.


Następnego dnia na terapii powiedziałam:

— Chyba muszę zniknąć. Dla niej. Nie chcę, żeby kiedyś zapytała, gdzie się podziałam… i nie dostała odpowiedzi.


Prowadząca spojrzała na mnie łagodnie.

— To brzmi jak bardzo odważna decyzja. Ale powiedz — czy jesteś gotowa na ból, który się z nią wiąże?


Nie byłam. Ale wiedziałam, że muszę.

Bo to nie była już historia tylko o nim.

To była historia o tym, że wchodząc w życie dziecka, bierzesz odpowiedzialność większą niż uczucia.

A ja zaczęłam się wciągać. Zbyt mocno. Zbyt emocjonalnie.

Z każdym wspólnym śmiechem, z każdym rysunkiem, z każdą małą dłonią ściskającą moją.


On nadal milczał o przyszłości.

Nie wspominał o planach, nie mówił o „nas”, nie sugerował, że to coś więcej niż wygodne, ciepłe towarzystwo dla niego i jego córki.

Nie miał w sobie zła — ale też nie miał odwagi.

A ja nie mogłam dłużej udawać, że mi to wystarcza.


Zostawiłam mu wiadomość.

Krótko. Bez pretensji.


„Jesteście cudowni. Ale ja zaczynam się gubić. Potrzebuję przestrzeni. Dla siebie. I dla niej — bo nie chcę stać się kimś, kto pojawił się i zniknął bez powodu. To nie byłoby fair wobec niej. Wobec żadnego z nas.”


Nie odpisał od razu.

Ale wiedziałam, że zrozumiał.

I jeśli miał w sobie choć trochę empatii — pozwoli mi odejść bez walki.

Bo czasem prawdziwe uczucie nie polega na tym, żeby zostać.

Ale żeby odejść, gdy nie da się już niczego zbudować bez ryzyka, że ktoś naprawdę niewinny ucierpi najbardziej.

*


Tęsknota przyszła szybko.

Nie zostawiła czasu na przygotowanie.

Nie przyszła jak cień — tylko jak fala, która zmywa wszystko, co zbudowałaś, i zostawia pustkę, której nie umiesz wypełnić.


Rano sięgałam po telefon, by sprawdzić, czy nie napisał.

Wieczorem łapałam się na tym, że w myślach planuję kolejne spotkanie — którego przecież już nie będzie.

A najtrudniejsze były momenty, gdy w sklepie widziałam dziecięce ubranka albo kiedy jakaś dziewczynka w wieku Octavii biegła do mamy z okrzykiem radości.

Wtedy zaciskało mi się gardło.

Bo tęskniłam.

Nie tylko za nim.

Tęskniłam za nią. Za tym, jak wtulała się we mnie, jak mówiła „pokaż paznokcie”, jak podawała mi dłoń na spacerze, jakbyśmy znały się od zawsze.


Ale wiedziałam, że podjęłam dobrą decyzję.

Trudną, ale dobrą.

Dla niej — żeby nie uczyła się, że ludzie mogą przychodzić i znikać bez słowa.

Dla siebie — żeby nie dawać serca komuś, kto nigdy nie chciał go przyjąć w całości.


Na terapii mówiłam o nich często.

O jego oczach. O jej uśmiechu.

O tym, że zostawiłam kawałek siebie w tej historii, chociaż nie dostałam obietnicy niczego w zamian.


— To żałoba — powiedziała terapeutka któregoś dnia.

— I masz prawo ją przeżywać. Straciłaś coś, w co zainwestowałaś uczucia, czas, nadzieję. A może nawet wyobrażenie rodziny. Nie odmawiaj sobie bólu. Ale też nie zostawiaj się z nim samą.


Więc płakałam.

Nie na zewnątrz — ale do środka.

Płakałam cicho, podczas zmywania naczyń, podczas jazdy autobusem, kiedy przypadkiem usłyszałam dziecięcy śmiech.


Ale jednocześnie każdego dnia robiłam coś małego dla siebie.

Jednego dnia spisałam na kartce wszystko, co mnie bolało. Spaliłam ją.

Drugiego dnia poszłam na długi spacer bez telefonu.

Trzeciego… kupiłam sobie mały pierścionek — na znak, że wybieram siebie.


I tak, krok po kroku, zaczęłam odzyskiwać oddech.


Nie było już wiadomości od niego.

Nie było przypadkowych spotkań.

Zniknął.

I ja — po raz pierwszy naprawdę — zaczęłam rozumieć, że nie wszystko, co przychodzi z miłością, zostaje.

Czasem miłość przychodzi tylko po to, by czegoś nauczyć.

A potem… odchodzi.


Ale ja zostałam.

I to ze sobą postanowiłam już nigdy więcej się nie rozstawać.

Rozdział 10 — Wybieram siebie

Tego dnia nie płakałam.

Nie dlatego, że przestało boleć.

Ale dlatego, że po raz pierwszy… ból przestał mną rządzić.


Siedziałam w fotelu w gabinecie terapeutycznym, popijając letnią herbatę, i wypowiedziałam te słowa na głos:


— Nie chcę nikogo nowego. Nie jeszcze. Chcę zostać sama. Do końca terapii. Aż zrozumiem siebie lepiej. Aż pokocham siebie naprawdę. Aż będę gotowa na coś dojrzałego.


I w tej jednej chwili poczułam… ulgę.

Jakby z moich ramion ktoś zdjął ciężar, którego nie byłam świadoma.


Bo przez lata chciałam kochać.

Chciałam być dla kogoś.

Chciałam czuć się potrzebna, ważna, wybrana.

I czasami tak bardzo tego chciałam, że zapominałam wybrać… siebie.


Ale teraz to się zmieniało.

To nie była rezygnacja.

To był akt odwagi.

Świadomy wybór — że tym razem nie uciekam w czyjeś ramiona, tylko staję obok siebie.


Na terapii co tydzień otwierałam kolejne drzwi.

Czasem skrzypiały.

Czasem za nimi była cisza.

Czasem — stare rany, których nie chciałam dotykać.


Ale nie byłam już sama.

Byłam ze sobą.


Zaczęłam pisać dziennik.

Zaczęłam słuchać siebie — nie tylko wtedy, gdy było źle, ale też wtedy, gdy było spokojnie.

Zaczęłam rozpoznawać swoje potrzeby.

Nie pytać: „co on czuje?”, ale „co ja czuję?”


Były dni, kiedy tęsknota wracała.

Kiedy wieczory były puste, a łóżko wydawało się zbyt duże.

Były momenty, w których zastanawiałam się, czy nie warto jednak napisać.

Odezwać się.

Spróbować jeszcze raz.

Ale wtedy łapałam się za serce i szeptałam:


— Nie jesteś już tą samą dziewczyną. Już nie musisz nikogo gonić.


Bo zaczęłam widzieć, że zasługuję na coś więcej.

Nie na ochłapy uwagi.

Nie na chwilowe uniesienia bez przyszłości.

Nie na związek zbudowany z półsłówek i półprawd.


Zasługuję na miłość, która nie zostawia pytań bez odpowiedzi.

Na obecność, która nie znika bez słowa.

Na partnerstwo, które nie boi się odpowiedzialności.


Ale zanim ktoś taki pojawi się w moim życiu…

Ja chcę być najpierw kimś takim dla siebie.

*


Z czasem coś się we mnie wyciszyło.

Nie nagle. Nie spektakularnie.

Nie było jednego poranka, kiedy wstałam i powiedziałam: „już po wszystkim”.

To raczej było jak odstawianie cichej muzyki — coraz mniej dźwięków, coraz mniej echa, aż została tylko cisza. I… spokój.


Spokój.

To słowo, które kiedyś myliłam z nudą.

Z czymś jałowym, pozbawionym namiętności.

A teraz — spokój stał się moim celem.

Bo dopiero w spokoju usłyszałam swój prawdziwy głos.


Nie tęskniłam już tak jak kiedyś.

Nie parzyła mnie myśl o nim.

Nie rzucała mną w środku nocnej ciszy.

Ale było jedno imię, które wciąż ściskało serce bardziej, niż bym chciała.


Octavia.


To nie była zwykła dziewczynka.

To była mała iskra, która pojawiła się w moim życiu nagle i rozświetliła wszystko — z ufnością, z dziecięcym śmiechem, z tą bezbronnością, która łamie dorosłe serca.

Czasem czułam, że zostawiłam ją — a nie jego.

Czułam winę, choć wiedziałam, że nie byłam winna.

To było jak zerwanie nici, której nie chciałam przecinać.


Ale któregoś dnia podczas terapii wypowiedziałam to na głos:

— Nie jestem jej mamą. Ale byłam dla niej dobra. Kochałam ją przez chwilę, i nie udawałam. I to wystarczy.


Płakałam wtedy, ale inaczej niż wcześniej.

Nie z tęsknoty. Z ulgi.

Z tego, że mogę ją puścić wolno — bez gniewu, bez bólu, bez oczekiwań.

Z miłością, która nie musi trwać wiecznie, by być prawdziwa.


I od tamtego momentu… było coraz ciszej.

Nie pusto — tylko ciszej.


Zaczęłam od nowa budować relację ze sobą.

Z moimi wartościami.

Z moim ciałem, które przez lata nosiło stresy relacji i rozczarowania.

Z moim sercem, które w końcu przestałam karać za to, że tak mocno czuje.


Rano wstawałam spokojniej.

Wieczorem zasypiałam bez myśli o tym, czy napisał.

Na terapii coraz częściej pojawiało się słowo „duma”, a coraz rzadziej „ból”.


To był nowy etap.

Nie błyszczący.

Nie romantyczny.

Ale mój.

I w końcu — prawdziwy.

Rozdział 11 — Niespodziewany powrót

Życie zaczęło w końcu płynąć własnym, spokojnym rytmem.

Bez nagłych zwrotów.

Bez burz i dramatów.

Po prostu… cicho. I prawdziwie.


Poranki miały smak ciepłej kawy i światła wpadającego przez okno.

W pracy odnalazłam stabilność — robiłam to, co umiałam, w miejscu, które przestało kojarzyć mi się z ucieczką od emocji.

Wieczory spędzałam sama — ale nie samotna.

To była różnica, którą czułam całą sobą.


Terapia nadal była moją kotwicą.

Wciąż zdarzały się momenty, w których wracały cienie z przeszłości, ale już nie tak groźne.

Umiałam z nimi rozmawiać. Umiałam je zrozumieć.

Byłam… wreszcie u siebie.


I właśnie wtedy, kiedy wszystko zaczęło się układać — kiedy nie szukałam już żadnych znaków — dostałam wiadomość.

Od niego.


Od niego.


Chłopaka z pracy.

Tego, którego spojrzenie niegdyś paliło jak ogień, a którego milczenie chłodziło jak lód.

Tego, który pojawił się jak sen i zniknął jak cień.


Treść była prosta, ale miała w sobie ciężar, który czułam aż w klatce piersiowej:


„Cześć! Co u Ciebie słychać? Jak minęła wiosna i zima? Zastanawiam się, jak wiele mogło się zmienić u Ciebie przez ten cały czas.”


Zatrzymałam się. Dosłownie.

Siedziałam na sofie, z telefonem w dłoni, i patrzyłam na te słowa tak, jak patrzy się na list z przeszłości, który ktoś właśnie wysłał do teraźniejszości.


„Wiosna i zima” — pomyślałam.

Sezony, w których zbudowałam siebie od nowa.

Miesiące, w których przestałam wypatrywać wiadomości od niego.

I tygodnie, w których uczyłam się być kompletna… bez niego.


Nie czułam tego starego dreszczu.

Nie odczułam tęsknoty, która kiedyś ściskała mnie w środku.

Poczułam coś innego.

Pewność.

Ciszę.

I łagodność wobec siebie.


Zanim odpisałam, odłożyłam telefon.

Zaparzyłam herbatę. Usiadłam przy oknie.

I wtedy uśmiechnęłam się do siebie — cicho, ale prawdziwie.


Bo tym razem… nie musiałam udawać.

Nie musiałam znowu wchodzić w tę historię jak dziewczynka z marzeniami.

Byłam kobietą z granicami. Z doświadczeniem. Z sercem, które już nie rzucało się na pierwsze słowo.


Po kilku minutach odpisałam:


„Cześć. U mnie spokojnie. Wiosna i zima były inne niż wszystkie — ale potrzebne. Dużo się zmieniło. A u Ciebie?”


Bez oczekiwań.

Bez ukrytej nadziei.

Tylko prawda.


Nie wiedziałam jeszcze, po co wrócił.

Ale wiedziałam jedno — tym razem to ja byłam w centrum własnej historii.

*

Czytałam jego wiadomość jeszcze kilka razy.

Każde zdanie wydawało się mieć drugie dno.

Nie mogłam uwierzyć, że znów się odezwał — po tak długim czasie, po tylu zmianach, które zaszły we mnie.

A jednak… był.


„Powinniśmy dokończyć to, co się już zaczęło.”


Zawiesiłam wzrok na tych słowach.

Krążyły mi po głowie, odbijając się od murów, które przez miesiące cierpliwie budowałam.


Zaczęło się — to fakt.

Ale czy naprawdę powinniśmy to kończyć?

I co właściwie znaczyło „dokończyć”?

Czy on naprawdę zrozumiał, co się wydarzyło? Czy to tylko impuls, który znowu za chwilę zniknie?


Odpisałam szczerze, bez udawania.


„Jestem zdziwiona, że znów do mnie napisałeś.”


Odpowiedź przyszła szybko, jakby czekał, jakby wiedział, że się odezwę.


„Dlaczego jesteś zdziwiona? Przecież nie spełniłem wszystkich obietnic, które wtedy Ci złożyłem.”


To zdanie wstrzymało mi oddech.

Bo choć od dawna nie liczyłam już na żadne przeprosiny, on sam, z własnej woli, przyznał się do odpowiedzialności.

Nie musiał.

Ale to zrobił.


Poczułam w sobie dwie zupełnie różne emocje.

Z jednej strony ciepło. Tę subtelną ulgę, że może… naprawdę nie byłam dla niego tylko chwilą.

Z drugiej — ostrożność.

Bo dobrze znałam to uczucie.

Zaczynało się od czułych słów. A potem kończyło się milczeniem.


Ale już nie byłam tamtą dziewczyną.

Tą, która zakochiwała się w niedokończonych wiadomościach.

Byłam kobietą, która przeszła przez swoje własne zimy i przetrwała.


„Minęło sporo czasu. Ty odszedłeś bez słowa, a ja musiałam się po tym pozbierać. To nie było łatwe.”


Wysłałam.

Nie po to, by wzbudzić w nim poczucie winy.

Po prostu — powiedzieć prawdę.


Bo teraz już wiedziałam: cokolwiek się wydarzy — nie zgubię już siebie.

*

Zamilkł na kilka minut po mojej wiadomości.

Widziałam, że odczytał, ale nie odpisał od razu.

Poczułam to znajome napięcie — tylko teraz było inne.

Już nie wyczekiwałam z niepokojem.

Nie potrzebowałam tego.

Ale byłam ciekawa.


W końcu napisał.


„Wiem, że to nie było fair. I nie oczekuję, że wszystko będzie tak, jakby nic się nie wydarzyło… Ale naprawdę chciałbym się z Tobą zobaczyć. Po prostu. Spotkać. Porozmawiać.”


„Nie mam żadnych oczekiwań. Nie chcę niczego wymuszać. Ale może… dasz mi jeszcze chwilę. Jedną. Żebym mógł spojrzeć Ci w oczy i powiedzieć wszystko, na co wtedy nie miałem odwagi.”


Przeczytałam to kilka razy.

Było w tym coś innego. Nie brzmiało jak flirt.

Nie brzmiało jak kolejne niezobowiązujące „hej, co tam”.


To była prośba.


Nie wiedziałam, czy to rozsądne.

Nie wiedziałam, czego się spodziewać.

Ale wiedziałam jedno — jestem już w innym miejscu.

Silniejsza. Spokojniejsza.

Gotowa spojrzeć w oczy przeszłości — nie po to, by wracać, ale by zamknąć coś raz na zawsze…

Albo zobaczyć, czy może teraz, po czasie, coś w nim naprawdę się zmieniło.


Odpisałam krótko:


„Dobrze. Możemy się spotkać.”


Cisza. A potem:


„Dziękuję Ci. Naprawdę. Powiedz tylko kiedy i gdzie. Dostosuję się.”


Spojrzałam w okno.

Czerwcowe niebo było jasne i spokojne, jak moje myśli.

Uśmiechnęłam się do siebie.

Nie dlatego, że znów się odezwał.

Ale dlatego, że wiedziałam — tym razem to ja decyduję.

Rozdział 12 — Tam, gdzie wszystko się zaczęło

Przyjechał po mnie wieczorem. Dokładnie tak samo jak wtedy — cicho, bez wielkich słów, ale z wyczuwalną obecnością.

Zawsze wiedziałam, że to nie będzie zwykłe spotkanie.

Tym razem wszystko miało smak starej historii, która nie została nigdy domknięta — z domieszką nowego rozdziału, który pisaliśmy już jako inni ludzie.


W aucie było cicho. Jechaliśmy znajomą trasą, aż dotarliśmy na miejsce — jego ulubione wykopy wapienia.

Zatrzymał się. Wyłączył silnik. Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy, jakby każde z nas czekało, aż drugie zrobi pierwszy ruch.


— Przepraszam, że zniknąłem — zaczął.

Jego głos był cichy, ale pewny. — Zima była dla mnie naprawdę ciężka. Bardzo ciężka. Musiałem się odciąć od wszystkich, żeby nie oszaleć.

Spojrzał na mnie z autentycznością, której wcześniej nie widziałam.

— Wiem, że to nie jest żadne usprawiedliwienie. Ale wtedy nie potrafiłem inaczej. Nie byłem gotowy na nic. I nie chciałem ciągnąć Cię za sobą w ten mrok.


Słuchałam go w ciszy, z mieszanką ulgi i ostrożności.


— Ja też wtedy nie byłam gotowa — odpowiedziałam spokojnie. — Tamten czas był dla mnie jednym z trudniejszych. Próbowałam zrozumieć samą siebie. Zbierałam się po poprzednich relacjach. Wiesz… dziś już nie jestem tą samą osobą.


Zamilkłam na chwilę. Spojrzał na mnie uważnie.


— Podchodzę do wszystkiego inaczej. Mniej emocjonalnie. Z dystansem.

Z troską o siebie. Już nie jestem tą dziewczyną, którą można było złamać jednym milczeniem.

Wtedy wszystko we mnie było kruche. Teraz — jestem spokojniejsza. Silniejsza.


Patrzył na mnie z jakimś cichym uznaniem. Jakby nie spodziewał się, że tyle we mnie się zmieniło.

W jego oczach zobaczyłam, że widzi mnie na nowo.


Chwila ciszy przeszła w dotyk.

Początkowo delikatny, jakby sprawdzał, czy wciąż ma do tego prawo.

Potem już pewniejszy — jakbyśmy oboje zrozumieli, że mimo wszystkiego, co się wydarzyło, ten ogień… nigdy nie zgasł.


Zaczęliśmy się przytulać.

Zamknęłam oczy i poczułam, jak jego ręce oplatają mnie w dobrze znany sposób — znajomy, ale jakby dojrzalszy.


Potem pocałunek.

Nieśmiały tylko przez ułamek sekundy.

Później — już pełen pragnienia, jakby ten czas rozłąki tylko nas wzmocnił.


Szeptał między oddechami:


— W końcu jest tak, jak powinno być.


Nie odpowiedziałam słowami.

Odpowiedziałam bliskością.

Tą samą, która nigdy wcześniej nie miała szansy wybrzmieć do końca.


W tamtym momencie, pośród chłodu wieczoru i kamienistej ciszy wapiennego wykopu, znów byliśmy tylko my.

I choć nie wiedziałam, dokąd to wszystko prowadzi — pozwoliłam sobie być.

Bez oczekiwań. Bez strachu.

Tylko w prawdzie tej chwili.


*

Tego wieczoru nie było już nic do udowadniania.

Nie musieliśmy udawać obojętności, nie musieliśmy zakładać masek.

Wszystko, co wcześniej było niewypowiedziane — teraz mówiły nasze gesty.


Chemia między nami była jak napięta struna — czuć ją było w każdym spojrzeniu, w każdym dotyku.

W jego dłoni na moim karku.

W mojej twarzy wtulonej w jego szyję.

W cichym westchnieniu, które uciekało mi z ust, gdy przysuwał się bliżej.


Byliśmy naprawdę blisko.

Fizycznie, emocjonalnie, energetycznie.

Jakby cały świat zniknął — a my zostaliśmy tylko w tej jednej, zawieszonej chwili, której nie da się zaplanować ani powtórzyć.


Rozmawialiśmy długo.

O tym, co się zmieniło.

O tym, czego się boimy.

O tym, co czujemy.

On opowiadał o swoich trudnościach, o samotności, która go wtedy pochłonęła.

O tym, jak wiele razy chciał napisać, ale bał się, że już jest za późno.


A ja — mówiłam o sobie.

Nie jako dziewczynie, którą kiedyś znał.

Ale jako kobiecie, którą stałam się dzięki wszystkim tym przejściom.


W pewnym momencie przestały być potrzebne słowa.

Tylko bliskość.

Ciepło naszych ciał, splecione dłonie, delikatne pocałunki.

Był w tym jakiś spokój, ale też intensywność, która przypominała ogień gaszony przez zbyt długi czas.


Uśmiechał się do mnie inaczej. Patrzył — dłużej.

Jakby widział nie tylko mnie… ale też to wszystko, co razem przeszliśmy.


Nie padły wielkie deklaracje.

Nie potrzebowałam ich.

Czułam, że to nie był moment na słowa — tylko na obecność.

Na bycie razem. Prawdziwie.


Tego wieczoru — w miejscu, gdzie wszystko się kiedyś zaczęło — coś naprawdę się odrodziło.


Nie wiedziałam, co przyniesie jutro.

Ale po raz pierwszy od dawna… pozwoliłam sobie poczuć.

*

Następnego dnia obudziłam się z lekkim uśmiechem na twarzy.

Na chwilę zapomniałam o wszystkim — jakby noc otuliła mnie kokonem czułości i bliskości, której tak długo mi brakowało.

Wciąż czułam jego dotyk na mojej skórze, ciepło jego dłoni, zapach kurtki, którą przykrył mnie na moment, gdy zrobiło się chłodno.

To nie był tylko gest — to była troska. Intymna, niewymuszona, prawdziwa.


Sięgnęłam po telefon.

I tam — pierwsza wiadomość od niego, wysłana jeszcze zanim otworzyłam oczy:


„Dzień dobry. Myślałem o Tobie przez całą noc. Nadal nie wierzę, że znów mogłem Cię przytulić.”


Zatrzymałam się przy tych słowach.

Nie były przesadzone. Nie były górnolotne.

Były szczere.

I proste — tak jak jego obecność poprzedniego wieczoru.


Kilka minut później kolejna wiadomość:


„Mam nadzieję, że dobrze spałaś. Gdybyś wiedziała, jak dobrze mi było z Tobą… W końcu. Bez napięcia, bez niedopowiedzeń. Chciałbym, żebyśmy znów zaczęli od rozmów. Od bycia. Nic więcej nie planuję. Chcę po prostu Cię mieć obok. Powoli.”


Leżałam, czytając te słowa kilkukrotnie.

To wszystko brzmiało… inaczej.

Nie jak ucieczka, nie jak niedojrzałe przyciąganie, które znika przy pierwszym trudniejszym słowie.

Brzmiało jak ktoś, kto naprawdę poczuł, że ma coś do stracenia.


Napisałam tylko:


„Dziękuję za wczoraj. Było mi dobrze. Inaczej. Bez ciężaru. Spokojnie.”


Znowu odpisał niemal od razu.

„Jestem tutaj. I nie mam zamiaru znikać.”


Zatrzymałam telefon na klatce piersiowej, zamknęłam oczy.

Czułam coś, co trudno było opisać jednym słowem.

To nie była euforia. To był spokój. Taki, który przychodzi po burzy.

Może jeszcze nie ufałam w pełni. Ale po raz pierwszy — nie czułam strachu.


A dzień dopiero się zaczynał.

Rozdział 13 — Powoli, ale razem

Nie wróciliśmy do tamtej intensywności z początku.

Nie rozmawialiśmy godzinami.

Nie zasypialiśmy ze sobą na słuchawce.

Ale… pozostawaliśmy w kontakcie.


Z przerwami.

Z ciszą.

Z dłuższym milczeniem, które wcześniej by mnie zabolało — ale teraz po prostu było częścią tego, co realne. Życia. Pracy. Codzienności.


Czasem wiadomość wpadała niespodziewanie, jak promień światła między ciężkimi chmurami:

„Wpadłaś mi dziś do głowy. Uśmiechnąłem się.”

„Czuję jeszcze Twój zapach z tamtego wieczoru. To dziwne?”


Nie, nie było to dziwne.

Było ludzkie.


W końcu zapytałam — zupełnie zwyczajnie, bez oczekiwań — dlaczego przestałam go widywać w pracy.

To pytanie nosiłam w sobie od dawna.

Zniknął wtedy tak nagle. A teraz… niby wrócił, ale gdzieś z innego świata.


„Bo już tam nie pracuję,” odpisał krótko.

„Zrezygnowałem. Zmieniłem pracę. Zupełnie nowe miejsce. Potrzebowałem zmiany, długo to w sobie nosiłem.”


Zaskoczyło mnie to, choć w jakiś sposób — pasowało do niego.

On nigdy nie był człowiekiem trwania w czymś, co go wypala.

Choć wcześniej odchodził od wszystkiego — także ode mnie — bez słowa.


Ale teraz było inaczej.

Nie uciekał.

Wyjaśnił. Spokojnie. Bez dramatów.


Po kilku dniach ciszy napisał znowu:


„Może powtórzymy ten spacer? Tym razem nie w śniegu. W słońcu. Bez żadnych zobowiązań. Po prostu… pobyć trochę razem.”


Nie miałam w sobie tej samej euforii, co dawniej.

Nie kręciło mi się w głowie, nie analizowałam znaków, nie odliczałam sekund.

Zamiast tego czułam coś cenniejszego — ciekawość bez oczekiwań.


Zgodziłam się.

Bo mogłam.

Bo chciałam.

Ale nie dlatego, że czegoś potrzebowałam.


Nie miałam już potrzeby szukać potwierdzeń, że jestem wystarczająca.

Wiedziałam to.

Zbudowałam siebie kawałek po kawałku — w terapii, w samotności, w prawdziwym spokoju.


I właśnie z tym spokojem miałam go znów zobaczyć.

Nie po to, żeby odzyskać coś, co było.

Ale żeby sprawdzić, czy jeszcze potrafimy być… razem — w nowej wersji siebie.

*

Kiedy przyjechał po mnie tego dnia, uśmiechał się szeroko, jakby właśnie zaczynał wakacje.

— Zabiorę Cię coś zjeść — rzucił od razu, z entuzjazmem.

— Nie chcę jeść — powiedziałam cicho, patrząc przez szybę. — Mam inne miejsce na myśli…


Zanim zdążyłam dokończyć, uniósł lekko brew i uśmiechnął się jeszcze bardziej.

— Miejsce z widokiem na autostradę? — przerwał. — Nie mów nic więcej. Wiem, o które chodzi. Zobaczysz.


Nie wierzyłam mu. Było przecież tak wiele dróg, tylu miejsc… Jak mógł zgadnąć?

Ale zaufałam. Tym razem bez wątpliwości.


Droga wiła się cicho między polami.

Minęliśmy znajome zakręty i nieznane ulice, aż w końcu skręciliśmy w boczną ścieżkę, ledwo widoczną.

Wspinaczka była krótka, ale wystarczająca, by oderwać się od świata, który został na dole.


Dotarliśmy.

Widok był dokładnie taki, jaki nosiłam w pamięci.

Zielone łąki, przecięte przez pas asfaltu, po którym sunęły samochody — jeden za drugim, jak życie, które toczyło się gdzieś obok.

Cisza, spokój, tylko lekki szum liści i silników w oddali.


— To tu — wyszeptałam z niedowierzaniem. — Skąd wiedziałeś?

— Nie wiem — odparł. — Ale gdy o tym wspomniałaś, zobaczyłem to miejsce w głowie. I poczułem, że to właśnie to.


Uśmiechnęłam się. Prawdziwie.

Bez masek, bez ostrożności.


Usiedliśmy na skale. Nie mówiliśmy zbyt wiele.

Nie musieliśmy.


Czas płynął powoli.

Była rozmowa — o życiu, o pracy, o tym, co minęło i co być może dopiero przed nami.

Były chwile milczenia — takie, które nie są niezręczne, tylko potrzebne.


Zdecydowaliśmy, że zostaniemy aż do zachodu słońca.

Nie spieszyliśmy się nigdzie.


Patrzyliśmy, jak światło powoli się zmienia, jak niebo przechodzi przez wszystkie odcienie złota i różu, aż w końcu błękit staje się granatem.


To było spokojne.

Nieprzytłaczające.

Nie jak wtedy — chaotyczne i pełne oczekiwań.

Tylko… spokojne. Dojrzałe.


Nie wiedziałam, co będzie dalej.

Ale tego dnia nie musiałam wiedzieć.


Wiedziałam tylko, że jest ze mną ktoś, kto pamięta, rozumie i po prostu chce być obok.

*

Dotrwaliśmy do samego końca.

Do chwili, kiedy ostatnie promienie słońca schowały się za linią horyzontu, a niebo zapłonęło odcieniami purpury i granatu.

To był najpiękniejszy zachód, jaki kiedykolwiek widziałam.

Nie dlatego, że było spektakularnie.

Ale dlatego, że byłam z nim.


Siedzieliśmy jeszcze chwilę w ciszy, jakbyśmy oboje nie chcieli przerywać tej magii.

Ale wieczór był chłodny.

Zrobiło się cicho i chłodny wiatr powoli przeciskał się przez materiał mojej kurtki.

— Chodźmy do auta — zaproponował cicho. — Zmarzniesz.


Wróciliśmy, nie mówiąc wiele.

Wystarczyło spojrzenie.

Wystarczyła obecność.


Kiedy zamknęły się za nami drzwi samochodu, a świat został po drugiej stronie szyby, coś się zmieniło.

Jakby cała ta cisza, to napięcie, emocje, które zbieraliśmy od tygodni, zaczęły wypływać powoli, w dotyku, w spojrzeniach, w pocałunkach.


Przytulił mnie mocno.

Trzymał długo.

A potem zaczął całować — z czułością, powoli, jakby chciał zapamiętać każdy fragment mojej skóry.

Pocałunki w czoło powtarzały się co chwilę, jakby były jego sposobem na powiedzenie „jesteś bezpieczna”, „jesteś ważna”.


Było dużo bliskości.

Namiętności.

Ale nie tej surowej, gwałtownej.

Tylko takiej, która płynie z głębi, z uważności.


W pewnym momencie, kiedy odchyliłam się do tyłu i lekko skrzywiłam, zauważył.

— Co się stało? — zapytał, marszcząc brwi.

— Plecy mnie bolą — przyznałam, nieświadomie przeczesując dłonią włosy.

Uśmiechnął się.

— W przyszłości Ci je wymasuję — powiedział cicho, ale pewnie. — Obiecuję.


Te słowa utkwiły we mnie na dłużej.

„W przyszłości”.

Nie „może”. Nie „zobaczymy”.

W przyszłości.


Zamknęłam oczy i pozwoliłam sobie przez chwilę uwierzyć, że ta przyszłość istnieje.


Atmosfera była naprawdę gorąca.

Ale tym razem nikt niczego nie przyspieszał.

Nie było presji.

Była tylko przestrzeń na to, co naturalnie się działo między nami.


Jakby czas przestał istnieć.

Jakbyśmy znaleźli się w bańce, w której nie było ani przeszłości, ani przyszłości.

Była tylko ta chwila.

I my.

*

Reszta wieczoru przelała się w ciszy, przerywanej jedynie dźwiękiem naszych przyspieszonych oddechów i szeptów pomiędzy kolejnymi pocałunkami.


Było w tym coś dzikiego… ale i miękkiego.

Jakbyśmy oboje bali się przesunąć tę granicę, ale jednocześnie nie mogli przestać się do niej zbliżać.


Jego dłonie wędrowały powoli po moich plecach, zatrzymując się raz na szyi, raz przy biodrach, ale nigdy nie przekraczając linii, której jeszcze nie zdecydowaliśmy się wspólnie przekroczyć.

Każdy jego dotyk rozpalał mnie od środka.

Każdy pocałunek był głębszy, bardziej zachłanny…

Jakbyśmy nadrabiali wszystkie te miesiące ciszy i nieobecności.

Jakby nasze ciała próbowały powiedzieć więcej, niż zdążyły wypowiedzieć nasze usta.


Siedzieliśmy ściśnięci na siedzeniach samochodu, jego dłoń zaciskała się na mojej talii, a moje palce błądziły po jego karku, wplątując się w kosmyki włosów.


Byliśmy blisko.

Niebezpiecznie blisko.


— Gdybym się teraz nie zatrzymał… — powiedział nagle, głęboko oddychając. — To już bym się nie zatrzymał.


Uśmiechnęłam się cicho, nadal czując na ustach smak jego pocałunków.

— Dlatego chyba lepiej… jeśli pojedziemy już do domu.


Kiwnął głową, a jego wzrok zatrzymał się na mojej twarzy chwilę dłużej.

Jakby zapamiętywał każdy jej fragment na później.


— Nie chcę tego zepsuć — dodał po chwili. — Ani między nami… ani w Tobie.


Poczułam, jak coś we mnie mięknie.

W tej jednej chwili stał się dla mnie jeszcze bardziej prawdziwy.

Nie tylko przez namiętność, którą razem tworzyliśmy, ale przez troskę, która za nią szła.


Wieczór zakończyliśmy spokojnie.

Bez wielkich słów.

Bez planów na przyszłość.


Ale z czymś, co czułam głęboko pod skórą — z nadzieją, że to jeszcze nie koniec.

Że może tym razem pozwolimy sobie naprawdę zacząć.

Rozdział 14 — Wreszcie spokojna

Z każdym kolejnym dniem czułam coraz większy spokój.

Nie taki chwilowy, łudzący, który znika przy pierwszym lepszym nieodebranym telefonie.

To był ten głęboki, cichy spokój, który rozlewa się po ciele jak ciepło po gorącej herbacie w zimowy wieczór.


Nie pisaliśmy do siebie codziennie.

Ale kiedy wiadomość się pojawiała — była zawsze prawdziwa. Bez owijania, bez pustych słów.

Był w niej On. Cały.

A każde nasze spotkanie… było jak iskra wpadająca w suche liście.


Spotykaliśmy się raz na jakiś czas. Bez planów, bez napięcia.

Ale za każdym razem ten sam rytuał — przyjeżdżał po mnie i kończyliśmy razem wieczór w samochodzie.

Z pozoru nic wielkiego. A jednak dla mnie — wszystko.


To nasze miejsce — zamknięta przestrzeń, która znała nasze spojrzenia, szeptane słowa, przyspieszone oddechy i te wszystkie momenty, w których świat przestawał istnieć.

Nie potrzebowaliśmy kolacji przy świecach ani tłumu ludzi dookoła.

Wystarczało światło latarni przebijające przez szyby, jego ciepły głos i dłonie, które odnalazły moje bez pytania.


Z każdą kolejną chwilą, z każdym spotkaniem… było nas więcej.

Więcej bliskości. Więcej dotyku.

Więcej namiętności, której już nie chcieliśmy tłumić.


Jego usta odnajdywały moje z coraz większą pewnością, jakby każda wcześniejsza niepewność rozpuszczała się pod ciężarem tego, co teraz.

Czasem było powoli, cicho… delikatnie.

Innym razem — zachłannie, jakbyśmy oboje nie mieli już siły dłużej się powstrzymywać.


I za każdym razem kończyliśmy tak samo — z jego ramieniem wokół mnie, moją głową na jego piersi i ciszą, która mówiła więcej niż słowa.

Ciszą, która nie bolała.

Bo teraz… po raz pierwszy od bardzo dawna… nie czułam się sama.

Nie musiałam niczego analizować, udowadniać, rozkładać na części.


Byłam po prostu.

Z Nim.

W tej naszej małej przestrzeni — gdzieś na uboczu świata.


I mimo że nie mieliśmy jeszcze żadnej deklaracji…

Wiedziałam.

To było inne.

*

Ale im więcej było namiętności, tym więcej zaczęło pojawiać się pytań.

W ciszy pomiędzy pocałunkami. W przestrzeni między jednym spotkaniem a drugim.

Zaczęłam zauważać, że…

przestaliśmy się poznawać.


Nie wiedziałam, jaka kawa budzi go rano.

Nie znałam jego największego lęku.

Nie znałam imienia jego mamy ani tego, jakie piosenki nuci, kiedy jest sam.


Za to znałam smak jego ust na pamięć.

Znałam zapach jego skóry i rytm jego oddechu, gdy był blisko.

Znałam każdy kąt jego ramion i każdy gest, którym szukał mojej dłoni.


Ale to wszystko było… powierzchnią.

A ja nie chciałam już powierzchni.


Nie było między nami rozmów, w których mogliśmy rozłożyć się emocjonalnie.

Nie rozmawialiśmy o tym, co boli, co cieszy, co tworzy nas jako ludzi.

Nie wiedział, że śpię z jednym uchylonym okiem, bo boję się ciemności.

Nie wiedział, jak bardzo potrafię kochać — kiedy ktoś odważy się mnie naprawdę poznać.


I choć jego dotyk rozpalał mnie jak ogień,

to gdzieś w głębi czułam chłód.

Chłód, który pojawia się wtedy, gdy serce tęskni za czymś więcej.

Za obecnością. Za rozmową. Za prostym pytaniem: „Jak minął Ci dzień?”

Bez pośpiechu. Bez pożądania.


Zdałam sobie sprawę, że swoje języki znaliśmy dokładnie,

ale języków swoich serc — już nie.

I choć fizyczność była piękna, namiętna, pełna iskier…

to nie mogła zastąpić rozmów przy herbacie, śmiechu z niczego, czy wspólnych milczeń, które nie muszą być przerywane pocałunkiem.


Zaczęłam się zastanawiać…

Czy w tej historii jestem pożądana, czy naprawdę chciana?

Wracając do domu po naszym spotkaniu, w aucie pachniało jeszcze jego perfumami.

W szybie odbijała się ta sama cisza, która pojawiła się między nami pod koniec wieczoru.

A mimo to… uśmiechałam się do siebie.


W radiu leciała piosenka, której tekst był aż nazbyt trafny — o niepewności, o namiętności, o tym, co nie ma nazwy, ale pali pod skórą.

Otworzyłam okno. Potrzebowałam powietrza.

Czułam jego pocałunki jeszcze na szyi, a słowa, których nie wypowiedzieliśmy, wirowały mi w głowie.


Myśli próbowały wrócić — te trzeźwe, rozsądne.

Przypominały o braku rozmów, o tym, że nie znamy się tak, jak powinniśmy.

Ale… wtedy wracał dotyk. Ciepło.

To, jak patrzył mi w oczy, gdy mówił, że tęsknił.

To, jak całował mnie w czoło — z taką czułością, jakby świat zatrzymywał się na moment tylko dla nas.


Weszłam do mieszkania i zostawiłam światło zgaszone.

Zrzuciłam kurtkę na podłogę, zamknęłam oczy i pozwoliłam sobie… poczuć.

Nie analizować. Nie dzielić wszystkiego na „za” i „przeciw”.

Tylko poczuć.


Moje serce biło szybciej.

Nie z lęku. Z ekscytacji.

Z tej niepokojącej, uzależniającej mieszanki niepewności i pragnienia.


I choć rozsądek szeptał coś w tle,

to ja — zbyt zmęczona pytaniami — po prostu się położyłam.

Z jego zapachem na skórze.

Z jego pocałunkiem na wargach.

I z cichym „może tym razem…” w myślach.


Na razie chciałam tylko jednej rzeczy.

Zasnęłam z jego imieniem na końcu oddechu.

Rozdział 15 — Czułość ponad słowami

Terapia szła dalej — miałam zaplanowane kolejne sesje, codziennie starałam się nad sobą pracować, analizować przeszłość, wyciągać wnioski.

A jednak… coraz trudniej było mi utrzymać równowagę, gdy w mojej głowie królował on — chłopak z pracy.


Mimo wszystkich moich starań, mimo tego, że chciałam pozostać silna i niezależna, zataczałam coraz szersze kręgi w euforii tej nieoczekiwanej bliskości.

Każde jego słowo, każdy gest, każdy pocałunek w aucie stawały się dla mnie jak tlen.


Tym razem spotkaliśmy się nad stawem — miejscem spokojnym, gdzie woda lśniła jak tafla szkła, a światło dnia odbijało się w drzewach.

Zabraliśmy ze sobą tylko siebie i ciszę, która — mimo niewielu słów — była pełna znaczeń.


W aucie znowu rozmawialiśmy tylko o drobiazgach — o pracy, pogodzie, drobnych codziennych sprawach.

Ale dłonie jego nieustannie szukały moich, a spojrzenia mówiły więcej niż słowa.


W pewnym momencie, przerywając tę czułą ciszę, zapytał:

— Nadal potrzebujesz tego masażu?


Uśmiechnęłam się i poczułam, jak serce znowu przyspiesza.

Obiecał, że następnym razem zrobi mi ten masaż — tak, jak mówił dawno temu, wtedy, gdy jeszcze był tylko odległym cieniem w mojej codzienności.


I choć rozmowy było niewiele, między nami istniała przestrzeń, w której czułość i bliskość mówiły wszystko.

Jakbyśmy rozmawiali językiem dotyku i spojrzeń, a świat poza tym miejscem przestał istnieć.

*

Dogadaliśmy się, że ten masaż będzie dzisiaj.

Zaprosiłam go do siebie — poczułam, że to idealny moment, by pozwolić sobie na bliskość, której tak bardzo pragnęłam.


Po naszym wcześniejszym spotkaniu odwiózł mnie do domu, ale jeszcze miał wrócić później.

W tym czasie przygotowałam wszystko — ustawiłam delikatny nastrój, odpaliłam świeczki, które miały ocieplić atmosferę i nadać wieczorowi wyjątkowy klimat.


Przyszedł około godziny 21.

W rękach trzymał prezent — kokosowe świeczki, które idealnie wpasowały się w mój nastrój. Uśmiechnęłam się, czując się zauważona i ważna.


Siedzieliśmy razem, rozmawiając o wszystkim i niczym, a potem — jakby naturalnie, bez zbędnych słów — zaproponował, że zaczniemy ten masaż.

To ja zaczęłam masaż — chciałam, żeby poczuł się naprawdę odprężony i bezpieczny.

Delikatnie przesuwałam dłonie po jego plecach, rozluźniając każdy mięsień, a on z każdym oddechem wyglądał na coraz bardziej zrelaksowanego.


Rozmawialiśmy swobodnie, tematy płynęły od drobnostek po bardziej osobiste przemyślenia, a czas jakby zwolnił, otulając nas ciepłem tej chwili.

Czułam, że między nami rośnie coś więcej niż tylko fizyczna bliskość.


W przerwach delikatnie całowałam jego plecy, a on lekko się uśmiechał, rozkoszując się każdym dotykiem.

Byłam bardzo czuła, a to, co między nami się działo, wydawało się niemal magiczne — pełne wzajemnego zaufania i tęsknoty.


W tym momencie świat przestał istnieć, liczyliśmy się tylko my i ta niezwykła więź, która łączyła nasze ciała i dusze.

Po tym, jak wymasowałam jego plecy i widziałam, jak bardzo się odprężył, nadeszła chwila na mnie.

Zamieniliśmy się miejscami — teraz to on miał zadbać o mój relaks.


Jego dłonie delikatnie przesuwały się po moich plecach, a usta co chwilę składały czułe pocałunki na mojej skórze.

Czułam się bezpieczna i kochana, a jednocześnie rozbudzona przez tę bliskość.


W trakcie masażu rozmawialiśmy i śmialiśmy się, jakbyśmy znali się od zawsze.

Przyciemnione światła i migoczące świeczki tworzyły wokół nas ciepłą, intymną atmosferę, która zdawała się trwać w nieskończoność.


W tym miejscu i czasie wszystko było idealne — połączenie dotyku, słów i obecności.

*

Po masażu ubraliśmy się powoli, ale między nami nadal iskrzyło napięcie, którego nie dało się zignorować. Rozmowa szybko ucichła, ustępując miejsca długim, głębokim pocałunkom, które pochłaniały nas bez reszty.

Dotykaliśmy się z niesamowitą czułością i namiętnością, jakby nasze ciała znały się od zawsze, szukając wzajemnej bliskości i ciepła.


Jego dłonie błądziły po mojej skórze, rozpalały każdy centymetr ciała, a ja odczuwałam, jak między nami narasta pragnienie.

Raz on nachylał się nade mną, a jego usta pieściły moje zmysły, łagodnie, ale z głębokim pożądaniem.

Raz to ja prowadziłam ten taniec bliskości, zatracając się w jego dotyku i oddechu.


Nasze ciała złączyły się w jednym, pełnym uniesienia geście, który sprawił, że cały świat przestał istnieć.

Było to coś więcej niż tylko fizyczne zbliżenie — była to wymiana emocji, pasji i wzajemnego oddania.

Każdy ruch, każdy szept, każdy dotyk potęgował to, co między nami narastało od pierwszego spotkania.


W jego ramionach czułam się bezpieczna, kochana i pożądana.

Całowaliśmy się z czułością i żarem, a nasze ciała splatały się w rytm uczuć, które od dawna czekały na tę chwilę.

To był moment, w którym zapomnieliśmy o wszystkim — tylko my, nasza bliskość i ogień, który rozpalił się między nami na nowo.

*

Po wszystkim leżeliśmy jeszcze długo, owinięci sobą niczym w ciepły kokon. Cisza między nami była pełna znaczeń, a każdy oddech, każde lekkie drżenie ciała mówiły więcej niż słowa. Czułam jego ciepło, a jego dłoń delikatnie wędrowała po moich plecach, powoli kołysząc mnie do spokoju i błogości. W tej intymności czas zdawał się zwalniać, a świat na zewnątrz przestawał istnieć.


Nasze oddechy zgrały się w rytm, a serca biły w niemal synchronicznym tempie. W tej chwili nic więcej nie było potrzebne — ani wyjaśnień, ani obietnic, bo to, co było między nami, było tak prawdziwe i głębokie, że przekraczało wszelkie słowa.


Jednak noc powoli zbliżała się ku końcowi, a zegar na ścianie nieubłaganie wskazywał niemal północ. On spojrzał na mnie z lekkim smutkiem w oczach, mówiąc cicho, że rano musi wstać, bo czeka go dzień w pracy. Wiedziałam, że to jeszcze nie koniec, choć każde pożegnanie zawsze niesie w sobie nutę tęsknoty.


Powoli wstaliśmy, ubraliśmy się w milczeniu, trzymając się za ręce, jakby chcieli zatrzymać ten moment na dłużej. Kiedy stanęliśmy u drzwi, zaczęliśmy się żegnać. Kilkakrotnie nasze usta spotykały się w pocałunkach — za każdym razem trudniej było nam się rozstać. Te pocałunki były pełne czułości, tęsknoty i obietnic, których jeszcze nie potrafiliśmy wyrazić słowami.


W końcu, z ciężkim sercem pozwoliłam mu odejść, patrząc, jak znika za drzwiami, a ja zostałam sama z myślą, że to spotkanie zmieniło coś we mnie na zawsze. Mimo że noc dobiegła końca, czułam, że nasza historia dopiero się zaczyna.

Rozdział 16 — Cień niepewności i promyk nadziei

Po intensywnym, pełnym namiętności wieczorze nastał czas ciszy — znowu zaczęła się niepewność. Jego wiadomości stawały się coraz rzadsze, a każdy dzień bez kontaktu rozbudzał we mnie mieszankę tęsknoty i lęku. Mimo euforii, która towarzyszyła nam podczas ostatniego spotkania, znowu poczułam, jakby świat zaczynał się odsuwać.


Czekałam na każdy sygnał od niego, na choćby jeden znak, że nadal o mnie myśli. Dni mijały powoli, a ja coraz bardziej traciłam równowagę między nadzieją a obawą.


I wtedy, po niemal tygodniu milczenia, na ekranie mojego telefonu pojawiła się jego wiadomość:


„Hej, co powiesz na to, żebyśmy spędzili niedzielę razem? Może obejrzymy jakiś film i po prostu pobędziemy razem? Brakuje mi tego.”


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 47.25
drukowana A5
za 65.25