Zorian i Niko
Paulina Jastrzębska
Wydanie drugie — 2023 Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie ani też odczytywana w środkach publicznego przekazu bez zgody autora.
Copyright © 2023 Paulina Jastrzębska — All rights reserved.
Wydanie pierwsze — Kwidzyn, Wydawnictwo Nowa Droga 2021
Facebook: https://www.facebook.com/PaulinaJastrzebskaAutor
Zorian i Niko
Było późne lato, a może pełnia jesieni — któż to wie… Wiadomo było tylko tyle, że niedługo przyjdzie zima, bo z drzew spadały liście. Otóż w ciemnym lesie nad brzegiem rzeki siedział Stary Lis i nasłuchiwał czegoś w oddali. Obok niego wylegiwał się jego wnuczek, maleńki lisek Niko, który raz po raz trącał łapkami pożółkłe liście. Miał piękne rude futro, a na czole małą białą łatkę w kształcie trójkąta. Niko uwielbiał jesień, mógł wtedy bawić się w zaciszu lasu, gdzie spomiędzy drzew przedzierały się promienie słońca, a cienie rozlewały się, przypominając kształtem potwora.
Małemu liskowi nieobce były harce i psoty, szczególną sympatią darzył liście. Spadające raz po raz z wysokich drzew pochłaniały go do tego stopnia, że czasem stał nieruchomo wpatrzony weń, zapominając o otaczającym go świecie. Dopiero znęcony przez dziadka smacznym kąskiem, wracał na legowisko z mchu i liści, po czym — skręcony w kłębek — zasypiał.
Popołudniowe słońce schodziło coraz niżej, więc wszystkie zwierzęta z wolna rozchodziły się do swoich nor. Nagle Stary Lis zerwał się, nabrał rozpędu i wskoczył na opartą o brzegi rzeki kłodę. Młody lisek wpatrzony w dziadka podniósł się i w milczeniu wskoczył najpierw na głaz leżący nieopodal, a potem na lekko spróchniałe drzewo, zajmując szybko miejsce przy Starym Lisie.
Mały lisek nie odstępował dziadka nawet na krok. Zorian był jego jedynym opiekunem i największym autorytetem, bowiem nie było silniejszego i zacniejszego zwierzęcia w tym lesie. Nad ich głowami pomiędzy gęstymi gałęziami, z utkwionym w Starego Lisa wzrokiem, siedział Puchacz Kastor.
— Widzisz to drzewo, mój mały? — odezwał się dziadek, wskazując punkt gdzieś w oddali.
— Tak, widzę — przytaknął lisek z powagą na twarzy.
Stary Lis kontynuował:
— Tam, za tym drzewem, zaczyna się teren człowieka, na który nie wolno ci wchodzić.
— Dobrze, dziadku. — Mały Niko skupił wzrok na drzewie, aby się lepiej przyjrzeć.
Pomyślał nawet, że byłoby dobrze, gdyby mógł poczuć zapach owego drzewa, co na pewno ułatwiłoby mu zapamiętanie. Ale wiedział też, że dziadek na pewno nie zgodzi się podejść tak blisko, więc nawet nie pytał.
— Obiecaj mi, że nigdy nie zbliżysz się do zagrody człowieka — odezwał się nagle Stary lis.
— Obiecuję, dziadku! — Lisek spojrzał mu głęboko w oczy i dostrzegł w nich coś innego niż dotychczas. Zorian skierował swój wzrok w górę, w stronę drzew, gdzie spoczywał Kastor.
Wymienili spojrzenia tak, jakby znali się od lat, a nawet więcej — jakby łączyła ich ogromna przyjaźń. Naraz w oddali rozległ się hałas i Stary Lis drgnął niespokojnie.
— Chodźmy stąd, szybko! — rzucił w stronę wnuka.
Gdzieś w oddali można było dostrzec ludzkie sylwetki kroczące w głąb lasu, a podmuch wiatru zapowiadał niebezpieczeństwo.
„To tak pachnie człowiek” — pomyślał Niko, starając się nadążyć za dziadkiem.
— Nie odwracaj się! — krzyknął przez ramię Stary Lis i przyspieszył kroku. — Szybciej, szybciej! — poganiał.
Nagle rozległ się strzał, a za nim drugi. Ptaki zerwały się z drzew, zwierzęta schowały w głąb swoich nor. Wiedziały, że zbliża się człowiek, i że przychodzi, aby polować.
— No dalej, chłopcy, wytropcie mi go! — wrzasnął człowiek do swoich psów.
Za nim biegł inny mężczyzna, dość otyły, z długą, rudą brodą. Miał na imię Bill. Nie mógł nadążyć i co chwilę przewracał się o leżące na ziemi gałęzie. Obaj ubrani byli w stroje myśliwskie, a raczej kłusownicze. W ręku trzymali strzelby, a na ramionach solidnie wykonane skórzane torby.
Bill podbiegł bliżej do chudego mężczyzny. Był zmęczony i ledwo zipał.
— Wąsal… A może damy sobie spokój… na dzisiaj?
— Oszalałeś? Mamy zamówienie na lisie futro, zarobimy na nim fortunę.
Obaj mężczyźni weszli w głąb lasu. Drzewa kołysały się złowieszczo, a kwiaty pozamykały swoje kielichy.
Bill sapał coraz głośniej. Był tak zmęczony, że ledwo trzymał się na nogach, okazało się bowiem, że mężczyźni pokonali już kilka kilometrów.
— Wąsal… Ja nie dam już rady, muszę odpocząć — zapiszczał brodacz i rzucił się na trawę.
Kompan popatrzył gniewnie na ceglaną twarz Billa.
— Wstawaj, próżniaku, bo porachuję ci kości! — Nachylił się, szczerząc zęby.
Lecz Bill ani drgnął, za nic w świecie nie miał ochoty iść dalej, poza tym okropnie burczało mu w brzuchu. Wąsal musiał ustąpić.
Zdecydował, że odpoczną, posilą się, a potem znowu ruszą w pościg. Wiedział, że stawka za futro jest wysoka, zresztą jakiś czas temu udało im się zarobić sporo pieniędzy po tym, jak złapali piękną, dorosłą lisicę.
Mężczyźni usadowili się wygodnie pod drzewem i zaczęli pałaszować niedbale przypieczone w ognisku kartofle. Najedzonych do syta ogarnęła ogromna senność.
Niko zostaje sam
Zorian rozejrzał się dookoła i stanął na tylnych łapach, aby dostrzec więcej. Nigdzie nie było kłusowników. Polana, na której stali, była szeroka i usłana różnorakimi roślinami. Dla ludzi ta ziemia to nieużytki, być może kiedyś obsiewane zbożem, teraz jednak najwięcej rosło tu chwastów, czerwonych maków i chabrów.
Raz po raz pobrzękiwały ostatnie zapracowane pszczoły, w gąszczu wysokich traw słychać było chrobotanie, ciche piski, a gdzieniegdzie rozchodziła się woń rozłupanego ziarna.
— Co robimy, dziadku?
Niko stał tuż przy Starym Lisie, czekał na jego decyzję, jednocześnie próbując strącić łapką natrętne, klejące i na dodatek kujące rzepy z ogona.
Obaj dostrzegli w oddali zabudowania ludzkie. Właściwie stały tam opustoszałe, byle jak sklecone stare budy, których zadaniem było pomieszczenie pordzewiałych narzędzi i maszyn. Sterta klamotów zasłaniała okna, i tak na wpół wyłamane, a szyby prawie w całości wybito.
Zorianowi przez chwilę przeszło przez myśl, by ukryć się właśnie tam, ale po chwili zmienił zdanie, przecież kłusownicy z łatwością mogliby ich tutaj znaleźć, więc ruszyli w stronę wzgórza przez las.
Im bardziej zapuszczali się w głąb lasu, tym wyraźniej docierał do nich szum wody. W pewnej chwili Zorian pomyślał, że być może chodzą w kółko, ale to było tylko złudzenie; tak naprawdę szli w górę rzeki — tej samej, nad której brzegiem jeszcze nie tak dawno siedzieli, ale teraz byli o wiele wyżej. Po kilku godzinach wędrówki dziadek zdecydował, że odpoczną.
Mały Niko ledwo trzymał się na nogach. Nie marudził, nigdy tego nie robił, lecz z uporem dreptał dzielnie za dziadkiem. Przeskakiwał powalone konary i głazy. Obaj wspinali się coraz wyżej i wyżej, a rzeka rwała w dół i aby wejść na samą górę, trzeba było przeskoczyć kilka naprawdę wielkich obłupanych skał.
Zorian zdecydował, że najpierw sam spróbuje przedostać się na szczyt, a jeżeli okaże się to wystarczająco bezpieczne, to wróci po Niko i przeniesie go w pysku.
Niko czekał na dole — usadowiony na kępce miękkiej trawy oblizywał poranione łapki. Rzeka szumiała na tyle głośno, że mały lisek nie był w stanie usłyszeć ani zauważyć obecności kogoś tuż za jego plecami…
Za to Stary Lis wspinał się coraz wyżej. Nie tylko on, bowiem spora grupa łososi również podskakiwała w górę rzeki. Zorian przeskoczył na dość ostro zakończony blok skalny i gdy już prawie był na szczycie, nieoczekiwanie pod jego łapami obłamał się kawałek skały. Stary Lis zaczął zsuwać się niżej i niżej…
— O nie!!! — wrzasnął. Po chwili jednak zatrzymał się na jednym z głazów.
Woda w rzece piętrzyła się, tryskając lisowi prosto w oczy. Nic nie widząc, Zorian próbował wspiąć się z powrotem, ale przednia łapa utkwiła w jednej ze szczelin i nie mógł się ruszyć. Szarpiąc się i wyginając, próbował uwolnić i tak już obolałą od długiej wędrówki kończynę, jednak wszystko na marne…
Nagle z wielkim impetem szarpnął jeszcze raz, tak mocno, że wprawdzie uwolnił łapkę, ale za to stracił równowagę i stoczył się prosto w buzującą otchłań…
*
Nastał już wieczór, mały lisek lekko zaniepokojony nieobecnością dziadka wpatrywał się w górne partie skał. Po chwili zerwał się z miejsca. Naskoczył na kilka głazów wyżej, potem jeszcze wyżej, aż dotarł całkiem wysoko, kiedy to przed jego oczyma ukazał się okropny widok — to był dziadek. Niko widział, jak z ogromną szybkością leciał wprost do usłanej ostrymi skałami rzeki.
— Dziadku! Dziadku! — Wystraszony biegł z powrotem w dół. — Dziadku! Gdzie jesteś?! — zapłakał. — Och nie…
Kastor
Noc była zimna i gwieździsta. Siedzący na gałęzi Kastor szeroko otworzył swoje wielkie, sowie oczy. Miał zamiar upolować dorodną mysz, którą zauważył między młodymi krzaczkami malin rosnącymi tuż przy ogromnej leszczynie. Już od jakiegoś czasu przyglądał się jej z apetytem, mlaskając przy tym wygłodniale.
Nora, z której co chwilę wychylała się myszka, wypełniona była po brzegi jedzeniem. Znajdowały się w niej różnorakie nasionka oraz inne mysie przysmaki. Myszka zbierała je całe lato, jak wszyscy mieszkańcy lasu robiła zapasy na zimę. Takich małych gryzoni było w lesie całe mnóstwo, ale Kastor był już stary i niedowidział, dlatego często wracał do domu głodny.
W końcu zdecydował się na ruch i rozpostarł skrzydła najciszej, jak tylko potrafił, po czym rzucił się w powietrze, zrobił półobrót i podfrunął pod norkę myszy. Lądując niezgrabnie, rozpostarł ostre szpony i kiedy już miał pochwycić zdobycz, z łomotem uderzył w drzewo.
Trach!