E-book
36.75
drukowana A5
52.76
drukowana A5
Kolorowa
75.83
Żołnierze jak wszyscy

Bezpłatny fragment - Żołnierze jak wszyscy


Objętość:
235 str.
ISBN:
978-83-8189-779-2
E-book
za 36.75
drukowana A5
za 52.76
drukowana A5
Kolorowa
za 75.83

Debiut ten dedykuję wszystkim, którzy wspierali mnie i wierzyli w sens tej pracy.

I Zaciąg i szkolenie

Któż jest w stanie przewidzieć co dla człowieka szykuje kapryśny los, albo też kto może wyobrazić sobie choćby ułamek tego co wyłoni się z zawieruchy dziejowej?

Żeby zrozumieć w pełni tę opowieść, ciałem i umysłem musimy się przenieść w mroźną listopadową noc. Świat był skąpany w mroku, i choć dookoła panowała cisza, tak tej nocy w sercach dzielnych Łotyszy tliła się długo skrywana nadzieja na wolność. 18 listopada 1918 roku daleko nad Dźwiną widać było trzy wątłe gwiazdy, zawieszone na wschodniej stronie firmamentu. Nagle tuż pod nim zapłonął jasny snop światła; oto wstało słońce, które swoim blaskiem w jednej chwili swym blaskiem objęło Liwonię, Łatgalię oraz Kurlandię i Semigalię. Wraz ze wstającym dniem narodziła się łotewska niepodległość, a ten twardy lud Północy po raz pierwszy w swej prastarej historii doczekał się własnego państwa. Taki był skutek odwiecznej rywalizacji wschodu z zachodem; gdy cztery lata wcześniej świat stanął w ogniu Wielkiej Wojny nikt nie był w stanie sobie uzmysłowić, że doprowadzi ona do upadku imperium niemieckiego i rosyjskiego, a już na pewno nikt nie przypuszczał, że wówczas spod ruin tych tworów światło wolności ujrzą Polacy, Litwini, Estończycy i rzecz jasna Łotysze.

Koniec Wielkiej Wojny był zaiste prawdziwym końcem XIX wieku. Upadł ostatecznie ład wiedeński, a na jego zgliszczach swój byt tworzyły narody, które po latach ciemiężenia doczekały swobody. Jednakże ten czas sprzyjał nie tylko upadkowi dawnej polityki. Wraz z nią załamał się ład moralny, zniknęły jakiekolwiek zahamowania przed zbrodnią i gwałtem. Wybiły ścieki Petersburga i Moskwy, piekło na świat wydało swe najstraszniejsze, najobrzydliwsze z mowy i wyglądu dzieci — bolszewików.

Czerwone upiory we krwi utopiły swoich panów i zawładnęły Rosją. Jednakże było im mało, bowiem ich chorą ambicją było upodlenie i stłamszenie całego świata. Na drodze stanęły im jedynie niedawno powstałe państewka Europy środkowej i wschodniej. I bez tego miały mnóstwo problemów, bowiem stały wobec problemu zagospodarowania pustki, która pozostała po dawnych imperiach. Ledwo dobrnęły do wyczekiwanej wolności, kolejne wyzwanie już na nie czekało: tę wolność należało obronić. Gdy więc mocarstwa zachodu upokarzającymi traktatami gięło karki przegranych, rachityczne republiki Polski, Łotwy i Estonii stanęły naprzeciw bolszewickiej nawale — i odparły ją, zapewniając sobie i reszcie Europy wątły pokój, który nie mógł jednak trwać wiecznie.

Upokorzona Rosja Radziecka została odparta, jednak nigdy nie wybaczyła zwycięzcom wojen lat 1919 — 1920. Czyhała na sposobność aby zgnieść swoich wrogów i krwawo zemścić się na tych, którzy mieli dość odwagi aby podeptać bezbożne sztandary bolszewików.

Mijały lata. W niepodległych państwach urodziło się pierwsze pokolenie ludzi, którzy nie zaznali żywotu pod obcą władzą. Młodzi ludzie wychowywali się i dorastali w atmosferze wielkiej radości, ale i obowiązku jakim było zachowanie wolności, o którą pod obcymi sztandarami walczyli ich rodzice, dziadkowie i dalsi przodkowie.

Europa zaś wrzała. Upokorzone Niemcy zostały zawładnięte rewizjonistycznymi wizjami Hitlera. Nie sposób im się dziwić, bowiem gorycz porażki domagała się rewanżu. We Włoszech narodził się faszyzm, który był odpowiedzią na kryzys, który zżerał od środka Italię. Była to fatalna ironia losu, że kraj będący w obozie zwycięzców Wielkiej Wojny wycierpiał zniszczenia i straty ludzkie, teraz był biedny i słaby. Podobne hasła znajdowały coraz większy posłuch na całym Starym Kontynencie.

W środku tego tygla leżała maleńka Łotwa. Wspólnym wysiłkiem całego narodu budowała swój byt w tych niepewnych i niebezpiecznych czasach. Gdy wschód coraz śmielej zapowiadał rychłe rozprawienie się z młodym państewkiem, zachód milczał; uwagę mocarstw pochłaniał Hitler, któremu z roku na rok przyzwalano na coraz więcej.

Wszystkie kraje leżące między III Rzeszą a Związkiem Radzieckim znalazły się w potrzasku…

W 1939 roku upadła Polska, rozdarta między Niemców i Rosjan. Rok później bolszewicy ośmielili się naruszyć naszą wolność, zachód zaś milczał. Nastał dla nas czas cierpienia. Tysiące moich rodaków zostało wywiezionych daleko na wschód, skąd mieli nigdy nie powrócić. Masy ludzkie wywlekane ze swoich domów rychło kończyły życie w katowniach NKWD, które sowieci instalowali jak Łotwa długa i szeroka. Młodzi, wychowani w duchu patriotyzmu, głębokiego szacunku do wolności i niepodległości nie mogli na to spokojnie przystawać. Czekali na sposobność do odegrania się. Coraz więcej unikało przymusowej służby w Armii Czerwonej, mnóstwo ukrywało się po lasach, gdzie zresztą rodziła się partyzantka. Ale wszystko to jedynie wzmagało terror.

Wybawienie przyszło nieoczekiwanie 22 czerwca 1941 roku. Hitlerowska Rzesza zaatakowała bolszewików, którzy ponosili klęskę za klęską. W kilka tygodni później niemieckie czołgi przekroczyły rogatki Rygi, a niedługo potem pogoniły czerwonych z naszej ziemi. Po tym co przeżyliśmy przez rok władzy radzieckiej, nie można nie zrozumieć tego, że żołnierzy niemieckich witaliśmy jak długo wyczekiwanych wybawców.

Zapłonęła nadzieja na odzyskanie wolności, jednakże Niemcy trzymali ją w ryzach. Tym niemniej stało się jasne, że to u ich boku możemy wywalczyć sobie przyszły byt. Wszystko było lepsze niż powrót czerwonych.

Niemcy to rozumieli. Potrzebowali nas, my zaś potrzebowaliśmy ich. W tak trudnych warunkach zrodził się ten przymusowy sojusz. Lata mijały, nadzieja nasza była silna. I w tym miejscu życie wypchnęło mnie na scenę dziejową. Każdy człowiek ma do odegrania swoją rolę, moja zaś i moich rodaków była szczególnie wymagająca.


W 1944 roku pokonanie Rosjan i stworzenie wolnej Łotwy przy pomocy Niemców wydawało się nam jeszcze jak najbardziej realne; silne poczucie konieczności wspólnej walki stwarzała zręcznie niemiecka propaganda — i nie będę ukrywał, że w wielu przypadkach trafiała na bardzo podatny grunt. Łotysze marzyli o wywalczeniu niezależnego i bezpiecznego państwa Niebawem mieliśmy się przekonać jak wysoką cenę przyjdzie nam zapłacić za te marzenia…

Nie wszyscy z nas byli ochotnikami; już wcześniej, w 1943 roku sytuacja III Rzeszy na frontach wojny światowej stawała się coraz to gorsza. Doszło więc do tego, że oprócz zaciągu dobrowolnego, zaczęto sięgać po rekruta.

Ja jednak zgłosiłem się na ochotnika, choć bardzo późno. Miało to miejsce w styczniu 1944 roku, miałem wówczas dwadzieścia jeden lat. Do tej pory uniknąłem powołania. Sporo moich kolegów trafiło już do różnych formacji, czy to wojskowych czy też pomocniczych, a ja jak dotąd nie zostałem temu poddany. Podejrzewałem, że to wynik zabiegów mojego ojca, który wolał, by jego jedyny syn pobierał nauki na uniwersytecie w Rydze, co do tej pory czyniłem, choć bez większej ochoty a co za tym idzie, bez sukcesów. Odkąd zdałem maturę, odbijałem się po wydziałach filologii, historii, bawiłem się trochę w dziennikarstwo. Ale poza pisaniem wszystko inne mnie nużyło: czułem się jakobym był przeznaczony do czegoś wspanialszego. Pochodziłem z domu o tradycjach pielęgnowania nauk humanistycznych, fakt, ale uniwersytet mnie przytłaczał. Żyłem marzeniami i ideałami, chciałem wnieść swój wkład w dorobek ludzkości. Dokonać czegoś niezwykłego. Doprowadzałem tym do szału moich rodziców; głowa w chmurach może zaprowadzić do wymarzonej wielkości, ale często wiąże się z fatalnymi wynikami i ocenami, na każdym stopniu edukacji.

Wisiało nade mną widmo ostatecznej relegacji z uczelni, czułem, że przy kolejnym potknięciu ojciec już nie uchroni mnie przed wezwaniem do służby, które każdego dnia dostawało coraz więcej młodych. Miałem wrażenie, że i dla mnie jest to nieuchronne. Tymczasem pewnego dnia śpiesząc gdzieś jedną z ryskich ulic, napotkałem jego — dumnego łotewskiego żołnierza, o pięknych rycerskich rysach, w mundurze niemieckim, z charakterystycznymi runami SS na kołnierzu, ale z łotewską flagą na rękawie. Patrzył na mnie swoim przeszywającym wzrokiem, ale nic nie mówił — jak to postacie na plakatach werbunkowych. Ale biła z tej postaci powaga, a słowa widniejące pod nią głosiły hasła o poświęceniu, walce o ocalenie Ojczyzny — no, takie tam bzdety jakie zwykle pisze si na takich plakatach. Ale problem polega na tym, że działają one niezwykle skutecznie na wszelakich młodych wariatów, zwłaszcza na ideowców i marzycieli. Podjąłem decyzję, ostateczną i nieodwołalną. W sposób typowy dla młodych ludzi — nie zastanawiając się nad nią długo.

Wydawało mi się, że w ten sposób otrzymam lepszy przydział niż do policji albo jednostki budowlanej. I nie ukrywam, że zaciąg do SS przynajmniej na początku dał mi poczucie pewnego rodzaju wyróżnienia; my byliśmy tymi, którzy ocalą Łotwę i całą Europę przed najazdem bolszewików — taki obraz łotewskich i innych żołnierzy SS budowała niemiecka propaganda. Ku mojemu zdziwieniu, poparli mnie w tym poglądzie rodzice.

Spora część rekrutów była jednak zwykłymi poborowymi — dostali wezwanie na stawienie się przed komisją wojskową i nie mieli możliwości odmówić, bo wiązało się to z dotkliwymi karami. Tym bardziej czułem się na swój sposób wyjątkowy, jakbym działał poza schematami.

Tak więc początkach stycznia 1944 roku stawiłem się w punkcie werbunkowym w stolicy Łotwy — w moim rodzinnym mieście, w Rydze. Po zgłoszeniu i przejściu przez komisję lekarską dostałem pisemne polecenie by po tygodniu stawić się w starych ryskich koszarach. Miałem zaopatrzyć się w zapasową bieliznę, tygodniowy zapas suchego prowiantu oraz środki higieny osobistej. Mimo wojennych trudności z aprowizacją, udało mi się wszystko to zgromadzić bez większych problemów. W wyznaczonym dniu pożegnałem się czule z rodzicami — nie próbowali mnie zatrzymywać, byli nawet w jakiś sposób szczęśliwi, uważali tę służbę za realizację patriotycznych wartości.

Dumy nie krył mój ojciec — weteran Wielkiej Wojny, a następnie walk o niepodległość i granice. Zaczynał w armii rosyjskiej, służył w pułkach strzelców łotewskich i z frontu przywiózł dwa Krzyże Świętego Jerzego. Po rewolucji 1917 roku zdezerterował ze swojego pułku (ten bowiem w większości przeszedł na stronę czerwonych); przez pewien czas błąkał się po dawnym imperium carów, które powoli staczało się w otchłań wojny domowej. Ostatecznie jednak wrócił do domu w Rydze, tam zaś po pewnym czasie zaciągnął się do organizującej się armii łotewskiej. Razem z Polakami bił bolszewików pod Dyneburgiem, zaliczył też epizody w brutalnych walkach z Bałtycką Landeswehrą — w efekcie tego krzywo patrzył na Niemców, również po 22 czerwca 1941 roku. Niemniej jednak moją służbę w Waffen-SS postrzegał jako kontynuację rodzinnej tradycji walki o niepodległość.

Stawiłem się więc na miejscu zbiórki, gdzie po sprawdzeniu obecności rekrutów i ich wyposażenia uformowano nas w kolumnę i zaprowadzono na obszerny plac znajdujący się w pewnej odległości od koszar. Znajdowały się tam samochody ciężarowe, na które nas załadowano a następnie zawieziono do ośrodka szkoleniowego w miejscowości Cekule, w niedalekiej odległości od Rygi. Zwożono tak poborowych z niemal całej Łotwy. Po przyjeździe i rozładunku wszyscy przyszli żołnierze zostali zgromadzeni na placu apelowym, gdzie powitał nas krótko komendant ośrodka. Następnie dzielono nas w kompanie i przydzielano do poszczególnych baraków. Były to podłużne drewniane domki, stawiane na murowanych fundamentach, dzielone na izby — każdą zajmowała jedna drużyna. Wyposażenie pomieszczenia składało się na odpowiednią ilość łóżek piętrowych, szafek koszarowych i metalowego piecyka.

W czasie przydzielania do pododdziału spotkała mnie ogromna niespodzianka. Razem ze mną w drużynie znalazł się mój przyjaciel z lat szkolnych, Toms Sauers! Spotkaniu temu towarzyszyła niewypowiedziana radość. Mimo, że znaliśmy się od dawna, dopiero wspólne szkolenie i przeżycia na froncie miały prawdziwie ugruntować naszą przyjaźń…

Poza barakami mieszkalnymi, w obozie znajdowały się dwa lub trzy duże murowane budynki służące jako łaźnia oraz parę pomniejszych latryn. Murowane były też budynki zajmowane przez administrację oraz kwatery oficerów i podoficerów. Oczywiście bardzo ważny był budynek kuchni i stołówki. Część, gdzie mieściła się kuchnia oraz magazyn żywności była także murowana, natomiast stołówka zbudowana była z drewna. Było to bardzo obszerne pomieszczenie wyposażone w długie stoły i ławki. Oficerowie i podoficerowie jadali razem z szeregowymi.

Gdy zapadły pierwsze decyzje o przydziałach każda drużyna została wysyłana do magazynu celem zdeponowania ubrań cywilnych i pobrania mundurów. Taka „wymiana odzieży” zajmowała dość dużo czasu, bowiem trzeba przyznać, że intendenci skrupulatnie podchodzili do swojej pracy i starali się dobrać nam ekwipunek możliwie dopasowany. Każdy z nas otrzymał więc parę skórzanych trzewików, wełnianych skarpet, brezentowych „spinaczy” na kostkę, dwie bawełniane koszule, podkoszulek, sukienne spodnie i kurtkę, sukienną furażerkę albo czapkę polową (ja dostałem czapkę), płaszcz oraz oczywiście pas z klamrą, na której widniała nasza dewiza — Meine Ehre heißt Treue, Moim honorem jest wierność. Dla nas liczyła się wierność wobec naszej ojczyzny. Z czasem to hasło nabrało drugiego znaczenia — front pokazał nam jak ważna była wierność wobec naszych towarzyszy. Honor był wartością najwyższą, wyznacznikiem sensu naszego bytu. Nawet gdy już było wiadomo, że wojna jest przegrana, my staliśmy u boku naszych sojuszników, do samego końca. Taka była cena przysięgi.

W początkowym okresie szkolenia mundury były pozbawione jakichkolwiek naszywek — patek, naramienników etc. Naramienniki i patki na kołnierz mieliśmy dostać dopiero na koniec szkolenia, niejako na znak jego ukończenia. Natomiast niemal od razu na mundurach zaczęły pojawiać się naszywki w barwach łotewskich. W pierwszych dniach części z nowo przybyłych rekrutów wydano „tarcze” produkcji lokalnej oraz niewielkie ilości naszywek produkcji niemieckiej. Bardzo łatwo było je odróżnić — te produkowane na miejscu różniły się kształtem, szczegółami wykonania i materiałami wykorzystanymi do ich stworzenia. Czasem były szyte ręcznie, czasem widać było robotę maszynową lub naszywkę w całości wydrukowaną na materiale. Niektóre były zaopatrzone w napis „Latvija” na górnej części — ale nie zawsze, tu również nie było żadnej reguły.

Tymczasem naszywki niemieckie były jednakowe w swojej formie: haftowane maszynowo na regularnych kawałkach czarnego sukna, prostokątne o zaokrąglonej dolnej krawędzi. Po przekątnej, od prawego rogu w dół, do lewego boku biegł biały pas, który w połączeniu z czerwonym tłem dawał wrażenie łotewskiej flagi (choć taki układ był wspólnym mianownikiem dla wszystkich tych tarczek). Natomiast w lewym górnym rogu haftowano maszynowo napis „Latvija”. Co do naszywania tego elementu, też nie było jednej reguły — część nosiła tarczki na rękawie lewym, część zaś na prawym.

Bardzo rzucała się w oczy różnorodność wydawanego nam umundurowania, przynajmniej podczas okresu szkoleniowego. Dość łatwo można było na przykład zauważyć, że wydawano nam różne modele kurtek, różniące się szczegółami wykonania. Ponadto nietrudno było odnieść wrażenie, że niektórzy dostali mundury mocno już zużyte. Ja osobiście miałem szczęście, udało mi się dostać zupełnie nową kurtkę mundurową.

Moja kurtka była jednak nieco za duża. Poradziłem sobie jednak z tym problemem; pewnego razu odniosłem kontuzję kolana na ćwiczeniach w terenie i musiałem być hospitalizowany. W obozie nie było wówczas jeszcze odpowiednio wykwalifikowanego lekarza, toteż zostałem odesłany do Rygi, do specjalisty. Ten zalecił tygodniową rekonwalescencję, którą mogłem spędzić w domu rodzinnym. W tym czasie zdołałem odwiedzić znajomego krawca, który zajął się moim mundurem. Skrócił odrobinę rękawy i korpus (w tym celu musiał odpruć i ponownie naszyć dolne kieszenie, tylko nieco wyżej) oraz wytaliował kurtkę. Dzięki tym poprawkom zyskała ona wizualnie oraz jej noszenie stało się wygodniejsze. W późniejszym okresie straciłem ją — została zniszczona w boju i dostałem nową, kurtkę, choć na szczęście lepiej już dopasowaną.

Mijały kolejne tygodnie przepełnione żołnierską edukacją. W tym czasie codziennie poza niedzielą trwały szkolenia przygotowujące nas do służby frontowej. Na początku przeszliśmy przyśpieszony kurs niemieckiej musztry. Były to żmudne i wyczerpujące zajęcia. Dopiero gdy do perfekcji opanowaliśmy równe maszerowanie i wszystko co związane z płynnym poruszaniem się po placu apelowym, przystąpiliśmy do dalszej nauki. Rzecz jasna dużą część czasu poświęcano na uczenie nas języka niemieckiego, a konkretnie absolutnych jego podstaw, mających umożliwić nam funkcjonowanie w niemieckiej armii. Było to o tyle ważne, że nie każdy mówił w tym języku w wystarczającym stopniu. Dla części więc była to okazja do poznania języka niemieckiego od podstaw, dla innych dobra okazja do szlifowania nabytych już umiejętności. Niemniej jednak osoby słabiej nim władające stanowiły mniejszość; należy pamiętać, że przecież nasza Łotwa od zawsze znajdowała się pod dużym wpływem tego języka a Niemcy stanowili przecież ważną i liczną mniejszość.

Osobiście nie miałem z niemieckim żadnych problemów. W domu rzecz jasna mówiło się po łotewsku, jednakże ojciec miał wśród swoich przodków Niemców bałtyckich i zależało mu abym znał mowę jego przodków. Ciekawą figurą był mój ojciec — z jednej strony pielęgnował pamięć o swoich przodkach, z drugiej za młodu prał Freikorpsy aż miło, i wcale nie pałał do Niemców sympatią gdy w 1941 roku pogonili Iwana z Łotwy. Widać gdzieś po drodze obudził się w nim łotewski patriota. Sam natomiast posługiwał się niemieckim bardzo biegle, podobnie zresztą jak matka. Od małego rodzice uczyli mnie mowy Goethego. Gdy podrosłem i poszedłem do szkoły, znacznie wyprzedzałem swoich rówieśników pod tym względem. Zawsze miałem bardzo dobre oceny z niemieckiego.

Każdy dzień rozpoczynał się porannym apelem i krótką rozgrzewką fizyczną. Dopiero potem otrzymywaliśmy skromne śniadanie. Następnie aż do popołudnia czas wypełniały rozmaite zajęcia: ćwiczenia ogólnorozwojowe, nudne ćwiczenia z musztry na placu apelowym, a ponadto zajęcia bardziej umysłowe: nauka niemieckiego rzemiosła wojennego. Zaznajomiono nas z obsługą różnego rodzaju uzbrojenia, podstawami taktyki i współdziałania w grupach. Kiedy instruktorzy uznali, że wystarczająca jest nasza wiedza teoretyczna, zaczęła się najciekawsza część szkolenia: zajęcia praktyczne. Na początek broń: namacalnie poznaliśmy różne aspekty jej działania i obsługi, odbyły się również pierwsze próby na strzelnicy. Co ambitniejsi z rekrutów prześcigali się w osiąganiu coraz to lepszych wyników.

Następnie odbywaliśmy mnóstwo ćwiczeń polowych. Szlifowaliśmy różne warianty poruszania się w terenie, toczyliśmy zaaranżowane starcia mające realnie pokazać nam to, czego możemy się spodziewać na polu bitwy. Każdego dnia inny rekrut otrzymywał nową rolę: codziennie inny z nas miał okazję objęcia komendy nad ćwiczebnym oddziałem i sprawdzenia swojej wiedzy w praktyce. Każdorazowo oceniali nas instruktorzy. Oczywiście i na mnie nadeszła pora. Sprawdziłem się na stanowisku komendanta, jednak bez wybitnych czy oszałamiających rezultatów.

Wszystko to odbywało się w okolicy oddalonej od obozu o kilkanaście kilometrów. Codziennie pokonywaliśmy pieszo duże dystansy, zawsze obciążeni pełnym ekwipunkiem. Nie było taryfy ulgowej dla nikogo. Późnym popołudniem wracaliśmy do Cekule, gdzie czekał na nas posiłek. Po nim do wieczora zazwyczaj odbywały się kolejne lekcje.

Wyjątki stanowiły niedziele, które były wolne. Wszyscy starali się też zdobyć przepustki na sobotni wieczór, aby już wówczas zakosztować wolności. Gdy tylko nadarzała się okazja, wybieraliśmy się do niedalekiej Rygi, gdzie chodziliśmy do kina lub napić się w jednej z wielu tamtejszych knajp. Niektórzy przy okazji nawiązywali przelotne znajomości z napotkanymi dziewczętami.

Pod koniec szkolenia nastąpiła uroczystość przysięgi. Zgromadzono wszystkich na placu apelowym i w obecności oficerów powtórzyliśmy słowa przysięgi:


Przysięgam Ci, Adolfie Hitlerze,

jako wodzowi i kanclerzowi Rzeszy Niemieckiej wierność i odwagę. Przyrzekam Tobie i wyznaczonym przez ciebie przełożonym, wierność do śmierci. Tak mi dopomóż Bóg.


Słowa te wywoływały pewien zgrzyt, bowiem ogromna większość nas w nosie miała Adolfa Hitlera i jego Rzeszę. Oczywiście, że chętnie wszyscy przysięgali by wierność państwu łotewskiemu, kłopot jednak w tym, że na ten moment takowe nie istniało oficjalnie. Tyle, że mogło zaistnieć wolne po pokonaniu czerwonej zarazy i ta świadomość była wyznacznikiem naszego etosu: walczymy w obcym mundurze, przysięgamy wierność przywódcy obcego państwa, ale w tej chwili to nasza jedyna deska ratunku — kompromis na jaki naród łotewski musi pójść, jeśli chce uratować swoją spuściznę i zapewnić sobie byt w przyszłości.

Po przysiędze jasne było, że nasza bytność w jednostce szkoleniowo-uzupełniającej dobiega końca. Niektórych kierowano do służby instruktorskiej dla nowych rekrutów, którzy w cekule pojawiali się regularnie, w momencie gdy kolejna partia nowych żołnierzy ruszała na front. Inni zaś byli kierowani na rozmaite kursy i nauki uzupełniające. Przykładowo, ja i Toms odbyliśmy szkolenie z zakresu likwidowania wrogich czołgów. Ta wiedza okazała się cenna i ratowała nas potem w ciężkich momentach.

Nadszedł kwiecień, zima ostatecznie ustąpiła wiośnie. Ten odwieczny cykl nabrał znaczenia symbolicznego — byliśmy gotowi do walki i lada dzień należało spodziewać się odesłania do docelowych jednostek. Nie pomyliłem się ani trochę w tych przewidywaniach. Pewnego razu podczas wieczornego apelu dostaliśmy rozkazy: pojutrze wymarsz na front! Cóż za niesamowita chwila. Z jednej strony wielu na to czekało, jednakże i na tych padł blady strach. Do tej pory o froncie czytaliśmy w gazetach albo oglądaliśmy go na pompatycznych kronikach filmowych. Widzieliśmy uśmiechniętych żołnierzy, ruszających do ataku na nowoczesnych pojazdach, ze wsparciem samolotów, artylerii dalekiego zasięgu. Te obrazy robił na nas piorunujące wrażenie. Ale czy to wygląda tak naprawdę?

Następny dzień był wolny. Rano skierowano nas do magazynów po wydanie odpowiedniego sprzętu. Dostaliśmy cały niezbędny ekwipunek. Szczególną uwagę przykuły płócienne bluzy pokryte z dwóch stron kamuflażem, zakładane przez głowę. Byłem jednym ze szczęściarzy, którym się taka trafiła. Oprócz tego każdy dostał płachtę namiotową, również pokrytą kamuflażem, a niektórzy specjalne pokrowce na hełmy. Oprócz tego oczywiście plecaki, koce, przybory do jedzenia, konserwacji broni — słowem wszystko, co było nam potrzebne na froncie.

Popołudniu pojechaliśmy sporą grupą na ostatnią przepustkę do Rygi, aby poszaleć przed odjazdem. Przy okazji odwiedziłem rodziców, obiecałem oczywiście, że będę na siebie uważał i, że nie będę niepotrzebnie zgrywał bohatera ani też nie będę tchórzył. Matka żegnała mnie zapłakana, ojciec z kamienną twarzą, niemniej podkreślali, że są dumni z powodu obranej przeze mnie drogi.

Potem dołączyłem do kolegów i zrobiliśmy wyprawę po knajpach i pijalniach jakie znajdowały się w centrum łotewskiej stolicy. Po kilku godzinach tej alkoholowej pielgrzymki wszyscy ledwo trzymali się na nogach. Późną nocą udaliśmy się na stację kolejową (cud, że nikt nie wpadł pod pociąg!), podjechaliśmy ostatnim pociągiem do Salaspils, a pozostałe kilka kilometrów pokonaliśmy pieszo, zataczając się, odbijając od przydrożnych drzew i wpadając parę razy do rowów. Na szczęście wartownicy na bramie obozu nie czynili nam nieprzyjemności z powodu naszego późnego powrotu i stanu ciężkiego upojenia alkoholowego.

Wymarsz zarządzono dopiero na godzinę pierwszą po południu, więc zdołaliśmy choć trochę pospać. Mimo to wielu z nas cierpiało bóle głowy i niezbyt przyjemne atrakcje żołądkowe. Nie było dla nikogo taryfy ulgowej, toteż o wyznaczonej godzinie stawiliśmy się na placu apelowym w pełnym rynsztunku. Komendant wygłosił mowę pożegnalną, ale muszę szczerze przyznać, że nic z niej nie pamiętałem… podobnie jak wielu moich kolegów.

Nastąpiła chwila opuszczenia poligonu w Cekule. Nim to nastąpiło wydano nam jeszcze broń (ale na razie bez amunicji) i pieszo ruszyliśmy do Salaspils, gdzie załadowaliśmy się do pociągów. Ruszaliśmy na wschód, wgłąb Rosji — nasza Dywizja toczyła od miesięcy walki w okolicach miasta Ostrow.

II Front

Do pokonania mieliśmy około trzystu kilometrów. Podróż wojskowym transportem była niezapomnianym przeżyciem; wszyscy w napięciu oczekiwali końca trasy i rzucenia się w wir prawdziwej służby! Jednakże pierwsze atrakcje czekały nas jeszcze w trasie. Gdy przekroczyliśmy granicę łotewsko-rosyjską, od razu odczuliśmy działalność partyzantów. Kiedy pociąg przetaczał się przez zalesione okolice, nie raz można było usłyszeć świst kuli i głuche uderzenie pocisku w grubą ścianę wagonu. Te zaczepki były niegroźne, ale przypominały o stałym niebezpieczeństwie jakie na nas czyhało. Bardziej dotkliwą niedogodnością były sabotaże dróg żelaznych. Katastrofalne w skutkach były ataki minowe na przejeżdżające transporty kolejowe. Aby je złagodzić, przed każdą wojskową lokomotywą jechała pusta platforma lub też dwie. Ich prozaiczna rola polegała na aktywowaniu ewentualnej miny i przyjęciu na siebie mocy eksplozji. To nas na szczęście ominęło, tym niemniej kilka razy skład zatrzymywał się gdyż konieczne było reperowanie niszczonych torowisk. Wówczas okazywało się, że wspomniane platformy przewożą zazwyczaj zapasowe fragmenty szyn, podkłady kolejowe i wszelakie narzędzia umożliwiające naprawy. Mimo to robota była ciężka i żmudna, pochłaniała mnóstwo sił i czasu.

Gdy pociąg dotarł w okolice Ostrowa niezwłocznie rozpoczęliśmy wyładunek sprzętu i ludzi. Mała stacja kolejowa, która była punktem przeładunkowym w drodze na front była obrazem nędzy i rozpaczy. Budynek stacji stanowiły już tylko ściany, w dodatku całe czarne od sadzy. Na środku frontowej ściany znajdowała się biała, drewniana tablica z nazwą miejscowości — jednakże nie dało się z jej nic odczytać, bowiem połowa była spalona. Dookoła walały się rozbite cegły i wypalone belki, stanowiące niegdyś konstrukcję dachu. W pobliżu znajdowały się jeszcze inne budynki, magazyny i warsztaty a w odległości kilkuset metrów widać było zabudowania wioski. W oczy rzucała się jeszcze duża drewniana tablica, na której wymalowano wielki czarny napis „Nach Front” i strzałkę oznaczającą kierunek. Kawałek dalej stał kolejny znak, przykład frontowego poczucia humoru. Niemieckie hasło „Wilkommen Am Arsch der Welt” dość dobrze oddawało realia otaczającego nas krajobrazu. Faktycznie, istny Anus Mundi.

Jeden z oficerów, Untersturmführer będący zapewne jednym z dowódców naszego transportu zapytał któregoś z napotkanych kolejarzy o komendanturę; ta znajdowała się w jednym z mniej zniszczonych pomieszczeń budynku. Ustuf poszedł więc zameldować się u dowódcy i poprosić o dalsze instrukcje. Wrócił po kilkunastu minutach i oznajmił nam, że nim ruszymy w dalszą drogę musimy zaczekać na ciężarówki, które zawiozą nas na front. W tej chwili nie było wolnych pojazdów. Komendant stacji nakazał nam ulokować się w jednym z magazynów i czekać.

Czekaliśmy więc. Na stację przybyliśmy wczesnym popołudniem i do wieczora nic się nie zmieniło. Od czasu do czasu nad głowami przelatywały jakieś samoloty; wzbudzało to nasze przerażenie. Niewielkie grupki naszych, które rozłożyły się na zewnątrz zerkały nerwowo w górę. Zauważył to jakiś przechodzący akurat podoficer Wehrmachtu. Przystanął, uśmiechnął się kpiąco i zagadał do nas.

— Co chłopaki, nowi?

— Tak. Jesteśmy uzupełnieniami dla łotewskiej dywizji SS. — odpowiedziałem.

Przyjrzałem się sierżantowi dokładniej. Widać było, że był żołnierzem frontowym, który niejedno już na wojnie widział. Na nogach miał wysokie buty, całe pokryte błotem. Kolor jego sukiennego munduru znacząco wypłowiał, na kolanach i łokciach miał wszyte łaty, które wyraźnie odcinały się od reszty ubioru. Feldfebel miał rozpięty kołnierz bluzy, na ten zaś wyłożył kołnierz od przydziałowej koszuli — ten zaś był tak poprzecierany, że wyraźnie widać było sploty nici, w kilku miejscach zaś straszyły dziury. Jego twarz była niegolona od paru dobrych dni. Spod sukiennej czapki sierżantowi wystawało parę kosmyków siwiejących włosów.

— No cóż, życzę wam powodzenia. Front wschodni to nie przelewki. — uśmiechnął się i odszedł.

Te parę słów wywołało u nas nieznośne uczucie niepokoju. Jaki w zasadzie jest front? Jak wygląda wojna? W jednej chwili w głowie zaroiło się od mnóstwa pytań.

Wieczorem wydano nam kolację; porcję chleba, trochę sera i słabą kawę. Zaopatrzeniowcy przydzielili nam też racje żywnościowe na kolejne dni, a także długo oczekiwaną amunicję; zapowiadało to rychły wymarsz.

Po kolacji oficerowie wyznaczyli warty na noc — tym razem szczęśliwie mnie ominął ten obowiązek — i zarządzili udanie się na spoczynek. Rozłożyliśmy na podłodze magazynu płachty namiotowe, nakryliśmy się kocami — podłoga była twarda, ale musieliśmy jakoś to znieść. Czas miał pokazać, że i tak było to jedno z bardziej komfortowych miejsc w jakich przyszło nam spać.

O świcie nastąpiła pobudka; dotarły ciężarówki i oficerowie zarządzili natychmiastowy wymarsz. W pośpiechu zebraliśmy ekwipunek i opuściliśmy budynki. Na zewnątrz panował wzmożony ruch. Kilkanaście dużych ciężarówek bez plandek grzało już silniki. Dookoła krzątali się kierowcy i mechanicy. W pośpiechu dokonywali drobnych napraw lub tankowali pojazdy.

W pierwszej kolejności załadowaliśmy na samochody skrzynki z amunicją i zapasami, dopiero potem przyszedł czas na nas. Samochody zapełniły się błyskawicznie. Zapadła więc decyzja by pierwszy rzut niezwłocznie ruszył w drogę, resztę zaś dowiozą później. Ja znalazłem się w pierwszej grupie. Samochody ruszyły kolumną, prowadzoną i zamykaną przez opancerzone transportery.

Z tego co udało się ustalić, od linii frontu dzielił nas dystans około 40 kilometrów; niezbyt duży, jednakże to transportery nadawały kolumnie tempo i w efekcie nie mogliśmy rozwinąć zbyt dużej prędkości. Zresztą ciężarówki i bez tego nie byłyby w stanie się zbytnio rozpędzić, bowiem wszystkie były wyładowane sprzętem i ludźmi po brzegi.

Obok mnie siedział mój kompan Toms. Cieszyłem się, że od samego początku szkolenia nieprzerwanie mi towarzyszy. Nie rozmawialiśmy jednak w czasie drogi; niedawny zapał minął, nagle wśród wszystkich zapanował przygnębiający nastrój. Im bliżej frontu tym czuliśmy się z tym gorzej.

Gdy na oko zostało do przejechania mniej więcej 10—20 kilometrów, napotkaliśmy rozbitą kolumnę samochodową. Pojazdy zatrzymały się, oficerowie zaś wyszli sprawdzić co się stało.

Jak się okazało, z pierwszej linii frontu wyruszyła tego samego ranka duża grupa lżej i ciężej rannych żołnierzy, wymagających hospitalizacji. Załadowano ich na samochody, które miały ich odwieźć do szpitali na zapleczu. Nie dotarli tam jednak; kolumna została zaatakowana przez rosyjskie lotnictwo, niszcząc wiele maszyn i zabijając wielu ludzi.

Dowódca transportu sanitarnego domagał się by udostępnić mu pojazdy dla przewiezienia rannych do szpitali. Zaprotestowali ostro nasi oficerowie. Wywiązała się kłótnia.

Niestety oficerowie ulegli. Nawet autorytet jakim był towarzyszący nam niemiecki Sturmbannführer wracający z urlopu do swojego batalionu, niewiele zdziałał i musieliśmy opuścić ciężarówki. Ostatnie kilkanaście kilometrów drogi na front przebyliśmy pieszo. Jedynym plusem było to, że nie musieliśmy nieść ze sobą skrzynek z zapasami — oficerowie w tej kwestii doszli do porozumienia. Zostały przy nas dwie ciężarówki i jeden opancerzony transportem, które zapełniliśmy jak tylko się dało. Daliśmy jednak radę i w dalszą drogę ruszyliśmy obciążeni wyłącznie ekwipunkiem osobistym.

Przyroda północno-zachodniej Rosji obfituje w niezliczone stawy, jeziorka oraz wszechobecne bagna. Każdy suchy centymetr przestrzeni porastają mieszane lasy. Między nimi wiją się jedyne szlaki komunikacyjne — piaszczyste drogi. Niekiedy tylko napotykało się niewielkie poletka i domostwa chłopów. Czasem zaś las robił się znacznie rzadszy, ewentualnie droga przecinała na pół obszerną polanę, również nie pozbawioną roślinności, bowiem każda upstrzona była mniejszymi lub większymi krzewami albo dzikimi drzewkami owocowymi.

A w niedalekiej od nas odległości krętymi zakolami wiła się rzeka Wielikaja. Na północy wpada do jeziora Pejpus, ale nim tam trafią jej wartkie wody, to po drodze tworzy liczne rozlewiska, o wiosennej porze jeszcze większe, bowiem zasilone topniejącym śniegiem. Wyobrażaliśmy sobie jak w przeciągu kilku tygodni zaczną uprzykrzać się nam komary. Owady lubowały się w takich miejscach.

Do skórzanych szelek przypięliśmy nasze pękające w szwach plecaki. Dowódca zezwolił na pewne ulgi w czasie marszu — nie zapięliśmy więc kołnierzy od kurtek, podwinęliśmy rękawy a hełmy przywiesiliśmy na pasach.

Pierwsze kilkaset metrów pokonaliśmy równym krokiem, było to jednak bardzo męczące dla żołnierzy maszerujących z całym ekwipunkiem. Padła więc komenda zezwalająca nam iść dowolnym krokiem.

Kolumnę prowadził Ustuf wraz z jednym z podoficerów, dalej dwójkami szła cała reszta oddziału — Sturmbannführer tak niecierpliwił się na myśl o dołączeniu do swojego oddziału, że nie chcąc odwlekać tej chwili odjechał razem z amunicją na transporterze. Mogliśmy rozmawiać, mogliśmy palić — Toms wydobył więc karton papierosów i chętnie poczęstował każdego chętnego. Maszerowałem z karabinem przewieszonym przez szyję, na którym oparłem ręce i z papierosem w kąciku ust.

Gdy malała odległość od celu, wyraźnie zmieniał się krajobraz. O ile pierwsza napotkana wioska była jeszcze zamieszkana a prócz cywili kręciło się tam sporo żołnierzy, tak następna sprawiała wrażenie wyludnionej, trzecia zaś była kompletnie opuszczona i częściowo zniszczona. Drewniane chałupy były wypalone do fundamentów, przeorane przez gąsienice pojazdów lub obrócone w ruiny przez ostrzał artyleryjski. Leje po pociskach rozsiane po obu stronach ubitej drogi towarzyszyły nam zresztą do samego końca marszu. W pewnym momencie ogromna wyrwa stanęła nam na drodze — napotkaliśmy ogromny lej po pocisku, który upadł dokładne na drodze. Był bardzo głęboki, ściany zaś miał strome — bezsensem byłoby pokonywanie go poprzez zsunięcie się na dno i wygrzebywanie się po drugiej stronie — byliśmy więc zmuszeni przedzierać się przez krzaki rosnące po bokach trasy.

Po przebyciu mniej więcej połowy drogi dowódca zarządził postój. Przechodziliśmy wówczas przez obszar porośnięty młodym lasem i akurat mijaliśmy polanę, która była dogodnym miejscem na chwilę przerwy. Odpiąłem więc plecak, następnie pas i zrzuciłem z ramion ekwipunek.

Pokonaliśmy ledwie parę kilometrów, byliśmy mimo to bardzo zmęczeni. Ta krótka przerwa okazała się dla nas wybawieniem. Gdy pozbyłem się sprzętu od razu pobiegłem na skraj polany — miałem pełny pęcherz, po drodze parę razy sięgałem do manierki z wodą. Musiałem się po prostu wysikać.

Gdy to uczyniłem, zwaliłem się na ziemię obok swoich rzeczy. Plecak położyłem pod głową, czapkę zsunąłem na twarz. Cholernie chciało mi się spać, choć wiedziałem, że nie mam dość czasu by nawet się zdrzemnąć.

Przeleżałem zaledwie parę minut — po ich upływie dowódca zarządził koniec przerwy. Pozbieraliśmy swój sprzęt i niezwłocznie ruszyliśmy w dalszą drogę.

W bezpośrednim sąsiedztwie frontu krajobraz był niemal księżycowy. Leje po pociskach pokrywały obszar sięgający horyzontu. Powalonych i spalonych drzew było zdecydowanie więcej niż zdrowych. O tym, że w danej chwili mijaliśmy wioskę świadczyły tylko samotne kominy lub stosy cegieł i wypalonych drewnianych belek.

Wreszcie dotarliśmy na tyły. Tutaj wszystko wyglądało jak na zdjęciach z Wielkiej Wojny: teren był zupełnie nagi, nawet trawa była rzadkością. Nie widać było zupełnie drzew; jedynie większe krzewy uchowały się w paru miejscach.

Front wschodni zrobił na nas przerażające wrażenie.

Przy paru pojazdach dywizyjnych stała grupa oficerów i podoficerów. Prowadzący nas oficer zatrzymał kolumnę i udał się zameldować. Odnalazł bez trudu znanego nam majora, który zdążył już zaznajomić się z sytuacją przekazał mu najnowsze rozkazy.

Dotarliśmy do celu. Od tej pory staliśmy się oficjalnie żołnierzami 32 Pułku Grenadierów SS.

Nastąpiło przydzielenie nas do poszczególnych oddziałów. Znów wraz z Tomsem mieliśmy szczęście; obaj trafiliśmy do jednej drużyny. Dowodził nią Niemiec bałtycki, Unterscharführer Karl Lehmann. Wraz z nami, ten los dzieliło jeszcze dwóch innych chłopaków, których jednak wcześniej nie znałem.

Lehmanna wskazał nam jeden z oficerów. Odmeldowaliśmy się i podeszliśmy do nowego dowódcy.

Unterscharführer był młodym człowiekiem; miał najwyżej dwadzieścia pięć albo dwadzieścia sześć lat. Stał przy ciężarowym oplu, w zawadiackiej pozycji; jedną nogę postawił na podnóżku przy drzwiach do kabiny, sam zaś oparł się plecami o błotnik wozu. Prawą rękę trzymał w kieszeni spodni, w drugiej natomiast dzierżył papierosa, którego popalał, jakby od niechcenia.

Lehmann robił wrażenie doświadczonego frontowca. Był cały ubłocony — od krótkich butów aż po szyję. Zwróciło moją uwagę, że zamiast regulaminowych brezentowych spinaczy, Lehmann zawiązał szare owijacze, sięgające prawie do kolan. Nosił zwykłe przydziałowe spodnie sukienne, jednakże widocznie za duże — w połączeniu z owijaczami sprawiało to wrażenie, że nosił bryczesy. Miał na sobie żołnierską kurtkę mundurową — o statusie podoficera stanowiły patka ze srebrnym „gwoździem” oraz naramienniki i kołnierz, obszyte srebrną taśmą. Przez jedną z dziur na guziki miał przewleczoną taśmę od Krzyża Żelaznego i Medalu za zimę 41/42. Na lewej piersi nosił odznaki za rany i za szturm. Na pasie miał jedną ładownicę do MP oraz kaburę z przydziałowym Waltherem P38. Obrazu dopełniała poprzecierana i brudna czapka z daszkiem, przekrzywiona w dodatku nieco zawadiacko na prawą stronę i automat, zawieszony na prawym ramieniu.

We czterech stanęliśmy przed nim i wyprężyliśmy się. Toms zameldował nas.


— Uzupełnienia z… — w tym momencie przerwał, bowiem Lehmann spojrzał na Tomsa z politowaniem; było jednak w tym spojrzeniu coś niezwykle charyzmatycznego czy wręcz elektryzującego. Nim mój kolega zdążył wydobyć z siebie jakikolwiek dźwięk, podoficer przedstawił się, po łotewsku.

— Karl Lehmann. Jestem Niemcem, ale urodziłem się i mieszkałem w Rydze. Znam dobrze łotewski i Łotwę; dogadamy się — uśmiechnął się.

Lehmann każdemu z nas podał rękę i oznajmił, że poprowadzi nas na pozycje. Po drodze opowiedział jeszcze parę szczegółów ze swojego życia.

Urodził się w Rydze na początku 1917 roku, w rodzinie Niemców Bałtyckich. Był to czas szczególnie niespokojny; trwała wojna, miasto do tej pory znajdujące się pod władzą Rosjan było zagrożone niemieckimi zakusami. Ojciec Karla, choć był Niemcem, był wówczas oficerem carskiej armii. W obawie przed wojskiem kajzera, ukrył niedawno narodzonego syna i żonę u dalekiej rodziny na wsi, gdzie szczęśliwie i spokojnie przeczekali burzę, która przetaczała się wówczas przez krainy dawnego imperium carów.

Po bolszewickim przewrocie ojciec Karla odszedł z armii, jednakże nie był to dla niego koniec wojaczki. Los miotał nim po wszystkich możliwych armiach tamtych niespokojnych czasów; najpierw więc został wcielony do armii czerwonych Rosjan, potem jego pułk niezadowolony z rządów bolszewickich komisarzy przeszedł do białych. Gdy oddział rozbito, Lehmann senior zdecydował się zaoferować swoje usługi rodzącej się armii łotewskiej. Jako, że wojsko to cierpiało na braki pod każdym możliwym względem, z radością przyjęło w swe szeregi doświadczonego oficera. Po wojnie o niepodległość Lehmannowie wrócili do Rygi a ojciec Karla pozostał w armii łotewskiej, gdzie z czasem doczekał wysokich stanowisk.

W 1935 roku Karl zdał maturę i zdecydował się wyjechać na studia do Berlina. Jako syn wysokiego oficera mógł sobie pozwolić na taki luksus. Studiował więc prawo i historię.

Po aneksji Łotwy przez ZSRR dotarły do niego straszne wieści: ojca aresztowano i wywieziono w nieznane miejsce. Jego matka cudem się uratowała, musiała się jednak ukrywać. Młody Lehmann zapałał chęcią zemsty. Wstąpił więc do Wehrmachtu; jako etniczny Niemiec nie miał z tym żadnego problemu.

22 czerwca 1941 roku nadszedł moment odwetu. Karl Lehmann, podobnie jak miliony żołnierzy niemieckich, przekroczył granicę Rosji Sowieckiej. Los chciał, że 1 lipca jako jeden z pierwszych niemieckich żołnierzy wkraczał do wyzwolonej Rygi.

Jak się okazało, Karl Lehmann wojnę miał we krwi. Szybko piął się po szczeblach wojskowej kariery. Niebawem został kandydatem na podoficera i dostał skierowanie na stosowny kurs. Wrócił z niego jako Feldfebel.

W 1943 roku poprosił o transfer do Waffen SS, konkretnie zaś do powstającego Legionu Łotewskiego. Ze względu na swoje pochodzenie otrzymał zgodę. Od tej pory służył w łotewskiej brygadzie SS, którą potem przekształcono w 15 Dywizję.

Słuchaliśmy tej opowieści w drodze na pozycje. Lehmann zaprowadził nas w stronę linii frontu. Mijaliśmy początkowo najbliższe zaplecze frontu; polowe lazarety, magazyny, baterie artylerii… gdy uszliśmy spory kawałek, naszym oczom ukazały się wijące się niczym węże transzeje. To była pierwsza linia frontu wschodniego.

Tu należało już zachować wzmożoną ostrożność. Pełzaliśmy korytarzami okopów skuleni — Unter ostrzegł nas przed wychylaniem się, bowiem radzieccy snajperzy mogli cały czas obserwować teren. Mijaliśmy kolejne ziemianki i stanowiska strzeleckie. Wreszcie stanęliśmy przed otworem przykrytym zbitymi deskami, prowadzącym do kilkuosobowej ziemianki, która miała stanowić naszą kwaterę. Lehmann otworzył te osobliwe wrota i zaprosił nas do środka, sam zaś wszedł na końcu.

Ziemianka była prostą jamą, wydrążoną w ziemi. Jej ściany i sufit stanowiły pnie drzew, nieco grubszymi zaś podstemplowano strop. Podłogę stanowiła po prostu ubita ziemia. Oprócz otworu wejściowego, jedyne źródło światła stanowiło kilka świec, którym za lichtarze służyły puste puszki po konserwach oraz lampa naftowa zawieszona pod sufitem. Pozostałe wyposażenie stanowiły piętrowe prycze, zbite z desek oraz prosty stół i taborety. Choć w pierwszej chwili ziemianka sprawiała wrażenie ciasnej, okazało się, że bez problemu może przebywać w niej dziesięć czy dwanaście osób, z całym oporządzeniem i bronią — cała drużyna.

Ta konkretna należała do drużyny Unterscharführera Lehmanna i od tej pory stanowiła naszą kwaterę podczas służby na pierwszej linii. Trzeba dla porządku dodać, że nasza ziemianka była bezapelacyjnie jedną z wygodniejszych i najlepiej wykonanych. Podejrzewałem, że była to sprawka Lehmanna — bardzo szybko dał się poznać jako dobry dowódca, rozumiejący potrzeby swoich podkomendnych. Nierzadko stawał na głowie aby zapewnić nam lepsze warunki kwaterowania, lepsze przydziały żywności czy bezpieczniejsze zadania. Nienawidził bezmyślnego narażania życia żołnierzy i zdarzało mu się podjąć dyskusję z oficerami. Z drugiej strony zawsze wykonywał rozkazy przełożonych, a od swoich ludzi wymagał bezwzględnego zaufania i posłuszeństwa.

Był niemalże archetypem, wzorem dowódcy polowego niższego szczebla. Każdy w drużynie szczerze szanował Lehmanna, wszyscy darzyli go nieudawaną sympatią, choć bez spoufalania się na siłę. Nikt nigdy nie mógł się skarżyć na złe traktowanie ze strony Unterscharführera, i nikt nigdy nie odważył się podważyć sensu jego rozkazu.


Niektóre wspomnienia ze służby frontowej zatarły się już w mojej pamięci. Jednakże do śmierci zapamiętam sytuację, w której uczestniczyłem już podczas drugiej czy trzeciej nocy na pierwszej linii frontu.

Miałem pełnić wartę jako któryś z kolei, w środku nocy. Razem ze mną oddelegowano Tomsa. Gdy nadszedł nasz czas, do kwatery jako pierwszy wszedł pierwszy wartownik. Obudził nas, wówczas udaliśmy się na stanowiska i zluzowaliśmy jego towarzysza. Warty pełniliśmy po dwóch, ale w czasie zmiany tylko jeden szedł obudzić zmienników — dzięki temu drugi cały czas był na posterunku i zachowana była ciągłość warty.

Nie brałem ze sobą pełnego ekwipunku. Po pobudce zbierałem się w pośpiechu, toteż narzuciłem tylko na siebie kurtkę (spałem w spodniach i w koszuli), zabrałem pas z ładownicami oraz bagnetem i karabin. Na miejscu zajęliśmy z Tomsem posterunki oddalone o siebie o parędziesiąt metrów. Każdy z nich był po prostu jednoosobowym stanowiskiem strzeleckim. Położyłem karabin na „parapecie” okopu — wycelowałem go w stronę pozycji rosyjskich — sam natomiast usiadłem na przygotowanych zawczasu skrzynkach z amunicją.

Warty trwały chyba z półtorej godziny. O ile na samym początku dość łatwo przychodziło mi zachować czujność i skupienie, tak z każdą chwilą zadanie to stawało się coraz trudniejsze. Po dłuższym momencie takiej walki zacząłem przegrywać ze snem; w końcu oparłem głowę obok karabinu i zasnąłem…

Obudził mnie podejrzany szmer. Otworzyłem oczy, jednak nie zerwałem się z miejsca. Powoli obracałem głowę, najpierw w prawo, potem w lewo… i zamarłem w bezruchu. Do okopu zsuwał się powoli rosyjski żołnierz! Grupa zwiadu musiała wykorzystać moją nieuwagę i próbowali wedrzeć się na nasze pozycje…

W krótkiej chwili ogarnęła mnie rozpacz. Przez własną głupotę zginę ja i jeszcze wielu innych. Jeśli w ogóle przeżyję to czeka mnie sąd wojenny…

Starałem się jednak zachować spokój. Siedziałem w takiej samej pozycji, Rosjanin natomiast w ciemności nie zauważył, że się obudziłem. Tymczasem zacząłem się zastanawiać jak wybrnąć z tej sytuacji…

Gdy zasypiałem, lewa ręka znalazła się pod moją głową, natomiast prawą złożyłem na kolanach. Zaraz po przebudzeniu była niemal zupełnie zdrętwiała, teraz jednak już prawie to przeszło. W mojej głowie narodził się szybki plan działania — choć nie byłem przekonany, czy zdołam go wykonać. Paraliżował mnie strach…

Zwiadowca nadal powoli właził do okopu, natomiast moja prawa ręka zaczęła się wić w stronę bagnetu…

Rosjanin delikatnie spuścił na dno ziemianki automat, trzymając go jedynie za pasek…

Dłoń zacisnęła się na rękojeści bagnetu i zaczęła go powolutku wydobywać z pochwy…

Rosjanin zsunął się na dno okopu, nie zrobił tego jednak umiejętnie i po prostu tam wpadł; leżał teraz na brzuchu i rozglądał się, sprawdzając czy ktoś go usłyszał…

Bagnet opuścił pochwę, wydając na koniec metaliczny brzęk. Rosjanin odwrócił przerażony głowę; zdołał jedynie szeroko otworzyć usta, bowiem rzuciłem się na niego z ostrzem. Zaczęła się szamotanina; opanowałem strach i zdołałem wbić ostrzę prosto w pierś wroga. Zwiadowca miotał się w drgawkach; z rany i ust wytrysnęła krew, która ubrudziła moją twarz, ręce i tors. Rosjanin zastygł z otwartymi oczami i ustami, ja zaś wyrwałem bagnet z jego piersi. Był cały czerwony, podobnie jak moje ręce. Odrzuciłem go z obrzydzeniem na bok. W pobliżu mogło znajdować się więcej Rosjan, toteż rzuciłem się po automat zabitego, odbezpieczyłem go i puściłem w niebo długą serię.

— Alarm! — krzyknąłem po serii strzałów. Cały odcinek momentalnie zapełnił się zaalarmowanymi kolegami. Następnie zaś zrobiło mi się po prostu słabo, nie byłem w stanie zapanować nad drżeniem kończyn i mimowolnie usiadłem na ziemi. Obok mnie leżało ciało zwiadowcy, przed chwilą dosłownie jeszcze wiło się w przedśmiertnych konwulsjach, teraz jednak już zastygło w bezruchu. Na twarzy zabitego utrwalił się wyraz bólu: demoniczna, przerażająca maska składająca się z wybałuszonych oczy, spoglądających gdzieś w niebo i ust wykrzywionych w dziwaczny grymas, który na myśl przywodził uczucie leżące gdzieś na styku rozkoszy i męki… nie wiem skąd takie myśli napłynęły mi do głowy. Drżenie rąk i nóg w międzyczasie ustało. Spojrzałem raz jeszcze na swoje dłonie, zobaczyłem ciemną krew, poczułem jej ciepło… i zwymiotowałem. Znów ogarnęła mnie fala słabości i dopiero po chwili skojarzyłem co działo się dalej.

Któryś z podoficerów wystrzelił w niebo flarę, która na chwilę oświetliła cały teren jaskrawobiałym blaskiem. W tym świetle dostrzegliśmy kilka postaci, które czołgały się przed chwilą w stronę naszych pozycji, jeden za drugim. Wystraszeni zerwali się z ziemi i próbowali biegiem wrócić do swoich. Jednakże w tej samej chwili odezwały się nasze karabiny i peemy. Nim flara opadła i zgasła, wyraźnie widać było, że przynajmniej część z nich dosięgły nasze kule.

Nikt na szczęście nie zorientował się, że Rosjanie podeszli pod nasze pozycje przez moje zaniedbanie. Mało tego, Lehmann pochwalił mnie za zabitego bagnetem zwiadowcę — uznał, że celowo go podpuściłem bliżej by zlikwidować go po cichu. Obejrzał miejsce walki, pochwycił z ziemi leżący rosyjski automat i wcisnął mi go w ręce. Na chwilę ustały drgawki, ja jednak byłem nadal w szoku.

— Pierwszy zabity, często trzepie to głowę! — starał się mnie pocieszyć po swojemu — Szybko przejdziesz do rutyny. Widzisz, wojna to nie obrzucanie się kamieniami na ryskich podwórkach!

Ledwo docierały do mnie jego słowa. Chciałem mu coś odpowiedzieć, jednak ogarnęła mnie kolejna fala dreszczy i ledwo zdołałem otworzyć usta, nie byłem jednak w stanie wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Uscha widział w jakim jestem stanie i zarządził zmianę warty. Wezwał Tomsa i polecił by ten doprowadził mnie do porządku. Zabrał moje rzeczy i pod rękę zaprowadził mnie na kwaterę. Zatrzymał mnie jednak przed wejściem, wszedł sam po czym wyszedł z dzbankiem wody i jako tako obmył mnie z brudu po pierwszym boju. Jako, że nadal ledwo kontaktowałem, położył mnie po prostu spać, nie poruszał tematu tego, co przed chwilą zaszło. Ja sam dokładny przebieg wydarzeń nocy poznałem rano, bowiem szok sprawił, że w pamięci miałem dziury, a jakiekolwiek przywołane obrazy były niewyraźne — można to porównać do przeżyć człowieka, który przesadził z alkoholem i rano stara się odtworzyć w głowie to co robił poprzedniego wieczora.

Wyciągnąłem jednak naukę z tej niezbyt przyjemnej przygody. No i wszyscy mi zazdrościli rosyjskiego automatu — od tej pory używałem go w boju.


Nie każdy dzień frontowej służby obfitował w takie wydarzenia. Większość czasu zajmowało oczekiwanie — to zdecydowanie najpowszechniejsza czynność na froncie. Czekasz na zmianę warty. Na moment, gdy góra przyśle żarcie na pierwszą linię. Czekasz na wieczór aby rzucić okiem na stan osobowy drużyny: ilu z kolegów odniosło rany, ilu zginęło. Czekasz na kulę snajpera, która niespodziewanie może zakończyć żołnierski żywot. Na zabłąkany pocisk moździerzowy, który uderzy prosto w twoje stanowisko. Chociaż, gdyby się zastanowić, wszystkie te wątpliwe atrakcje to tylko przerywniki w czekaniu.

Frontowe oczekiwanie trzeba sobie jakoś zagospodarować, inaczej nerwy szybko wykończą nawet najwytrzymalszego. Poznajesz więc nowych kolegów — o ile nie zginą w najbliższych dniach, okażą się twoimi bliskimi towarzyszami. Między ludźmi na froncie zawiązują się specyficzne relacje. W krótkim czasie żołnierze stają się oddanymi i wiernymi przyjaciółmi, gotowymi do pomocy w każdej chwili. Więzy koleżeństwa wzmacniają morale i dodają odwagi. Dzięki nim człowiek jest gotowy do najwyższych poświęceń. Kilka razy widziałem akty ogromnej odwagi, gdy jedni oddawali życie aby tylko uratować swoich towarzyszy.

Moimi najbliższymi kolegami zostali Viktors, który pochodził z Lipawy, Valters z Valki. Zżyłem się również z Jurisem Dombrovskisem, choć nie potrafiłem nigdy zapamiętać skąd on pochodzi. Był synem rolnika, potężny, dobrze zbudowany facet. Niesamowicie silny, nie był jednak tępym osiłkiem — miał niebywałe zacięcie techniczne. Był kierowcą i mechanikiem jedynego traktora w swojej wiosce. Marzyły mu się studia techniczne, do których naprawdę miał nie byle predyspozycje. Ale wojna zweryfikowała jego plany. Ze względu na swoją tężyznę i sprawne ręce do skomplikowanych mechanizmów został strzelcem karabinu maszynowego MG 42. Dla niektórych była to niemalże armata, z którą trzeba się nieźle namęczyć, ale dla Jurisa kaem był lekki niczym zabawka.

No i był mój kolega z dzieciństwa, mój drogi Toms, z którym razem szaleliśmy po ryskich podwórkach, dzieliliśmy szkolną ławę, razem szkoliliśmy się w Cekule, razem służyliśmy w jednej jednostce.

A inni? Spotkałem podczas służby wielu wspaniałych kolegów. Jednakże wielu szybko ginęło, zbyt szybko, żebyśmy mieli okazję ich lepiej poznać. Wielu innych po prostu czas zatarł w mojej pamięci. To przykre, że nie potrafię po latach przywołać w głowie twarzy i imion tych wspaniałych chłopaków, wiernych towarzyszy i dobrych żołnierzy, natomiast niezależnie ode mnie mam przed oczyma krwawe dzieła wojny, obrzydliwe i przerażające obrazy tego, co człowiek może uczynić człowiekowi w zaślepieniu bzdurnych w gruncie rzeczy ideologii i w majestacie zachcianek wielkich tego świata.

Bezczynność tylko pogłębia nerwicę towarzyszącą oczekiwaniu. Trzeba więc zająć się czymkolwiek. Jeśli nie możesz spać, konserwujesz broń — po pewnym czasie robisz to nawet wtedy, gdy twój karabin jest i tak w doskonałej kondycji. Niemniej dla zabicia czasu po raz kolejny sięgasz po skondensowaną masę drewna i stali, rozbierasz ją na najdrobniejsze elementy… po krótkim czasie znasz wszystkie jego tajniki tak dobrze, jakbyś urodził się rusznikarzem.

Niektórzy czas wypełniali pisaniem. Wielu prowadziło dzienniki — choćby ja, mając do dyspozycji trochę czasu starałem się zapełnić kartki notesu swoimi przemyśleniami, obserwacjami, przeżyciami. Ale niekiedy robi się to kłopotliwe — nie sposób sobie wyobrazić co czuje człowiek, gdy na koniec intensywnego dnia, kiedy w boju otarł się o śmierć zapisuje datę i miejsce śmierci kolegów. Robi to do czasu aż się zorientuje, że przemiał na froncie jest na tyle spory, że takie notatki nie mają sensu. Gdyby tak prowadzić te osobliwe nekrologii regularnie, rychło okaże się, że nie starcza papieru. Śmierć na froncie to jedyne co rozdzielane jest hojnie wśród wszystkich. W każdej chwili jej wybrańcem może być doświadczony weteran, który niejedno już przeszedł i wie jak sobie radzić w różnych sytuacjach, a równie dobrze śmierć może wyciągnąć swoje kościste ramię i wydrzeć życie z żółtodzioba, który nawet nie zdążył oglądać wojny dłużej niż piętnaście minut.

Tak było choćby w pierwszym dniu na froncie — jeden kolega, którego poznałem w Cekule dostał przydział do innej drużyny. Ledwo się rozpakował, jego dowódca zapytał o ochotnika, który dostarczy pewną wiadomość na daleką, samotną placówkę. Ów kolega zgłosił się, dostał kopertę z wiadomością i słowne pouczenia, wyszedł ze swojej ziemianki… I jego życie przerwała kula snajpera. Nazbyt się wyprostował i ułamek sekundy, w którym jego głowa minimalnie wystawała ponad nasyp okopu wystarczył, by strzelec wyborowy dostrzegł go i oddał strzał, a bezwładne ciało z łoskotem wpadło prosto w świeżą kałużę błota. Inna rzecz, że gdyby miał hełm na głowie to być może postrzał nie byłby śmiertelny.

Można było pisać listy, co zresztą niemal każdy robił: na przykład, ja i Lehmann pisaliśmy do rodziców, Toms do swojej dziewczyny w Rydze, Dombrovskis do żony. Można tak wymieniać długo, przecież prawie każdy miał swoich krewnych, matkę, żonę czy kochankę. W tym czasie jeśli ktoś nie był ciężko ranny i nie kwalifikował się do leczenia czy rehabilitacji, to jego szanse na urlop były niemal zerowe. Poczta była jedynym sposobem na kontakt z bliskimi. Ale można było wpaść w błędne koło — co bowiem, jeśli oczekiwanie na odpowiedź wpisywało się w schemat bezproduktywnego frontowego oczekiwania? To było o tyle znamienne, że prowadziło wręcz do nerwicy, potęgowanej dużą szansą, że nasz list nie dotrze do adresata, albo, że tak samo stanie się z odpowiedzią. Przecież w każdej chwili mogli przenieść nas na inny odcinek frontu, bomba mogła spaść na punkt poczty polowej, snajper mógł ustrzelić kuriera…

A czasem okazywało się, że nie mamy już do kogo pisać. Najbliżsi krewni Karla Lehmanna, czyli jego rodzice opuścili co prawda Łotwę latem 1944 i dzięki znajomościom ojca Karla osiedli w Berlinie — tam zginęli w nalocie w 1945 roku, kiedy ich jedyny syn walczył w niewielkiej od nich odległości. Toms dostał jeszcze w 1944 roku wiadomość, że jego dziewczyna zostawiła go dla innego, policjanta, który załatwił sobie ulgę od mobilizacji. Ja straciłem kontakt z rodzicami po późniejszej ewakuacji do Niemiec, a i tak w tym czasie Rygę zajął Iwan. I tak oto zostawaliśmy osamotnieni w swoim oczekiwaniu.

A już najbardziej nerwowymi rodzajami czekania jest to, gdy skulony w okopie wypatrujesz końca ostrej nawały artyleryjskiej — kilkanaście lub kilkadziesiąt minut dłuży się i nabierasz poczucia, że trwa to wiele godzin; drugi zaś to oczekiwanie na uderzenie wroga — Iwan szeroką ławą wylewa się zza wzgórz, albo niczym robactwo, w wielkiej liczbie wyskakuje naraz ze swoich okopów, zajmuje szeroki front… A ty czekasz, nerwowo zaciskasz dłonie na kolbie karabinu czy peemu…


Pewnej nocy nagle zbudził mnie Lehmann. Nakazał mi czym prędzej ubierać się i zabrać najpotrzebniejszy sprzęt. Nie wyjaśnił należycie co się dzieje, zdawało się, że nie ma na to czasu. Spałem mając na sobie wyłącznie gacie, podkoszulek na ramiączkach i skarpety. Gdy zerwałem się z pryczy w pośpiechu ubrałem sukienne spodnie, na stopy zaś założyłem trzewiki. Ponieważ była to ciepła, wiosenna noc to na tors ubrałem tylko bluzę kamuflażową, zakładaną przez głowę. W tym czasie reszta chłopaków opuszczała już ziemiankę, Lehmann mnie poganiał, toteż czym prędzej założyłem pas z ładownicami i innym sprzętem, chwyciłem hełm, rosyjski peem i pobiegłem za resztą.

Na krótkiej odprawie Lehmann wyjaśnił przyczynę zamieszania. Godzinę wcześniej na którymś z sąsiednich odcinków miała miejsce strzelanina bo niewielki oddział rosyjskiego zwiadu przeprowadził nocny wypad na nasze pozycje. Zdołali niezauważeni podkraść się pod nasze okopy, zabić kilku strażników i wywołać strzelaninę i ogólne zamieszanie. My zaś mieliśmy przeprowadzić akcję odwetową, równolegle z innymi pododdziałami atakującymi naraz na kilku odcinkach.

Unterscharführer poprowadził nas transzejami na najbardziej wysuniętą pozycję pierwszej linii. Noc była bezchmurna, na niebie iskrzyły gwiazdy — był to przepiękny widok, aż zapatrzyłem się na krótką chwilę. Był jednak pewien problem — pełnia. Ze względu na dobrą pogodę, księżyc jasno oświetlał pas ziemi niczyjej. Najtrudniejszą częścią misji było więc podejście pod bolszewickie pozycje w taki sposób, by nikt nas nie zauważył. Jednocześnie musieliśmy się zgrać w czasie w taki sposób, by uderzyć punktualnie wraz z innymi grupami szturmowymi.

Dombrovskis przytargał skrzynkę z granatami i rozdzielił je między nas. Łącznie zebrał się oddział liczący coś ponad dziesięć osób — wydawać by się mogło, że nie jest to wielka siła, lecz idealna do cichego podejścia i szybkiego ataku. Odczekaliśmy jeszcze parę minut i następnie Lehmann zarządził wymarsz. Jako pierwszy wypełznął z okopu i zaczął się powoli czołgać w stronę nieprzyjaciela. Reszta oddziału, jeden za drugim podążała za dowódcą.

Lehmann poruszał się bardzo powoli. Niebo nadal było bezchmurne, toteż czołgał się w taki sposób by w miarę możliwości zasłaniał nas teren i wszystko to, co znajdowało się na pobojowisku pokrywającym ziemię niczyją. Jak szeroki mógł być ten pas? Chyba nie więcej jak 700—800 metrów. Wydawało się nam jednak, że pokonywaliśmy ten dystans bardzo powoli — ze względu na czołganie się oraz na fakt, że Unterscharfuhrer nie mógł prowadzić nas w linii prostej. Co jakiś czas zatrzymywał się i wówczas zerkał na tarczę zegarka — cyfry i wskazówki świeciły się w ciemności. Lehmann sprawdzał czy zdążymy osiągnąć cel na czas.

Mniej więcej w połowie pola mijaliśmy kilka zniszczonych dział szturmowych typu Stug. Dzień wcześniej brały udział w próbnym natarciu na rosyjskie pozycje — jakiś idiota wymyślił sobie rozpoznanie bojem. Nakazał im nacierać wprost na dobrze okopane pozycje. Stugów było cztery lub pięć i były rozsiane w taki sposób, że między nimi mogliśmy spokojnie przemieszczać się w pozycji pochylonej.

Lehmann zarządził krótką przerwę, gdyż jak się okazało poruszaliśmy się znacznie sprawniej niż nam się zdawało.

Zauważyłem wówczas, że w pośpiechu przy ubieraniu się zapomniałem o przypięciu manierki do chlebaka. Bardzo chciało mi się pić, więc poprosiłem chłopaków o parę łyków wody. Manierkę udostępnił mi Toms.

W tej samej chwili Valters, najmłodszy w oddziale wpadł na bardzo głupi pomysł — akurat teraz zachciało mu się palić! Wydobył z kieszeni paczkę papierosów, umieścił jednego w ustach i zaczął szukać po kieszeniach zapałek. Zauważył to dowódca. Lehmann bezceremonialnie podszedł do chłopaka, wyrwał mu papierosa z ust i otwartą dłonią uderzył w bok hełmu.

— Idiota! Gdybyś zapalił ogień to Ruscy mogliby to zauważyć!

Viktors przyjął do wiadomości swoją winę. Widać było, że bardzo przejął się uwagą podoficera.

— Przepraszam… — odpowiedział drżącym głosem.

Upłynął czas przerwy. Ruszyliśmy w dalszą drogę, w takiej samej kolejności jak poprzednio. Czołgałem się jako trzeci lub czwarty.

W pewnym momencie musieliśmy się zatrzymać i zalec w absolutnym bezruchu. Do rosyjskich pozycji brakowało nam już zaledwie parudziesięciu metrów, jednakże wychylił się z nich wartownik, który zaczął uważnie przeczesywać przedpole wzrokiem. Trwało to dobre parę minut; zauważyłem, że Lehmann parę razy spoglądał na zegarek. Czasu było coraz mniej…

Jednakże ciszę przerwały serie z automatów i wybuchy, których źródło znajdowało się gdzieś w oddali po naszej lewej stronie. Jak się później okazało, inny oddział szturmowy dotarł na pozycje wcześniej i od razu rozpoczął atak.

Wartownik wrócił do okopu i pobiegł w stronę miejsca strzelaniny. Biegł wyprostowany i widzieliśmy jego głowę wystającą z umocnień. Na całym odcinku widać było ruch — wystraszeni Rosjanie próbowali reagować i w pośpiechu zbierali się na pomoc atakowanym. Wykorzystaliśmy to. Lehmann ruszył naprzód, zanim zaś reszta oddziału. Ostatnie 20—30 metrów pokonaliśmy już na nogach, biegnąc, choć nadal pochyleni.

Zalegliśmy na przedpiersiu okopu. Na rozkaz Untera wydobyliśmy po granacie, rozwinęliśmy się w dość szeroką tyralierę — i na sygnał obrzuciliśmy pozycje wroga granatami w różnych miejscach. Gdy wybuchły, wpadliśmy na umocnienia.

Unterscharführer prowadził nas na pomoc temu oddziałowi, który przedwcześnie zaczął szturm. Postanowił wziąć kontratakujących Rosjan w kleszcze. Biegliśmy transzeją, każdy zakręt czyściliśmy granatami, podobnie jak każdą większą napotkaną ziemiankę Ubezpieczaliśmy siebie nawzajem. Każdy napotkany wróg ginął od kul automatów i pistoletów. Nie sposób było nas zatrzymać; panująca dookoła noc i chaos — to byli nasi sprzymierzeńcy. W tym czasie na innych odcinkach również nastąpiły nasze ataki.

Po chwili dotarliśmy do obszernej ziemianki, przecinającej główną linie okopów. Po drugiej stronie było wyjście prowadzące do dalszej części umocnień, natomiast po naszej prawej stronie, tam gdzie był „tył” ziemianki — tam było wyjście prowadzące na dalsze linie. Oba te miejsca zajęły dwa ruskie kaemy, które prowadziły zaporowy ogień — najwyraźniej byli tam nasi, Rosjanie chcieli im zablokować możliwość przejścia. Cała ta ziemianka była bardzo obszerna; zgromadziło się tam dużo rosyjskich żołnierzy. W większości nie byli nawet do końca ubrani i wyposażeni — atak był kompletnym zaskoczeniem, wyrwaliśmy ich wszystkich ze snu.

Rosjanie popełnili błąd — nie obsadzili korytarza, którym wyszliśmy na ich tył. Na rozkaz Lehmanna rzuciliśmy ostatnie granaty i wpadliśmy do ziemianki prowadząc silny ogień z naszej broni. Wybiliśmy Rosjan momentalnie, po czym zgodnie z oczekiwaniami, pozostałymi wejściami weszła reszta naszych.

Okazało się, że jeden z bolszewików przeżył, w dodatku był to oficer. Był ranny, odłamki granatu raniły go w rękę, natomiast zbłąkana kula przeszyła udo. Nie krwawił jednak bardzo. Lehmann wykorzystał chwilę spokoju i w porozmawiał z dowódcą drugiego oddziału. Ustalili, że czas się wycofać. Element zaskoczenia wyczerpał się; lada chwila mogła na nas spaść odsiecz.

W ciągu tej krótkiej chwili przeszukaliśmy trupy. Zabraliśmy kilka kolejnych rosyjskich automatów, ja zaś szukałem okrągłych magazynków do swojego. Znalazłem kilka takich w materiałowych ładownicach albo leżących luzem. Dwa lub trzy wcisnąłem, z pewnym trudem, do chlebaka, kolejne dwa w ładownicach przywiesiłem na pasie. Magazynki były przynajmniej częściowo zapełnione, toteż ich ciężar był bardzo odczuwalny.

Żeby nie tracić czasu, na swoje pozycje wróciliśmy już nie czołgając się, lecz na piechotę. Staraliśmy się biec, lecz ze względu na rannego w nogę jeńca nie mogliśmy narzucić odpowiedniego tempa.

Nasz wypad okazał się sporym sukcesem. Oprócz jeńca, zgromadziliśmy trochę zdobycznej broni i amunicji. Druga drużyna zdobyła nawet kaem typu DP wraz z amunicją; ostatecznie to trofeum trafiło do naszej drużyny — kupiliśmy go za butelkę wódki. Straty były niewielkie — nasz pluton nie zanotował żadnych zabitych, rannych czy zaginionych, natomiast z tego co później się dowiedziałem, na innych odcinkach nie poszło tak gładko i paru naszych zginęło.

Resztę nocy spokojnie przespaliśmy. Ponieważ trzecia drużyna nie atakowała, to na nich spadło wystawienie wart do rana. Gdy wróciłem do ziemianki, zrzuciłem mundur i sprzęt po czym od razu zasnąłem — dopiero gdy wróciłem z wypadu poczułem nagłą falę zmęczenia.


Raptem parę dni później po raz kolejny weszliśmy w kontakt bojowy z nieprzyjacielem. Odpoczywaliśmy na pozycjach po całym dniu czuwania i zwalczania rosyjskich patroli — przeciwnik raz po raz wysyłał niewielkie grupki, które miały podejść jak najbliżej naszych stanowisk i wybadać nasze siły. Od rana nieprzerwanie wyłapywaliśmy i likwidowaliśmy kolejne takie wypady — choć takie oddziały nie były liczne, często akcja wyłapywania ich kończyła się ostrą strzelaniną. Rosjanie, którzy służyli w tych oddziałach doskonale się maskowali, przez co zanim ich zauważyliśmy zdołali podkraść się bardzo i zaskoczyć nas. Na takie wypady zabierali wyłącznie pistolety maszynowe, toteż dysponowali sporą siłą ognia.

Nadszedł już zmrok, gdy chwilę po zachodzie słońca usłyszeliśmy gdzieś w oddali strzelaninę. Dźwięki walki nie nadchodziły jednak od frontu, lecz gdzieś z naszych tyłów. Po chwili zadzwonił telefon, Lehmann natychmiast odebrał rozkazy od dowódcy batalionu: Rosjanie zdołali się przebić sporą grupą na pozycjach sąsiedniej kompanii. Nakazano nam zwiększyć czujność a w razie kontaktu kontratakować.

Lehmann wysłał na zewnątrz dwóch chłopaków, którzy mieli obserwować okolicę. W tym czasie reszta zajęła się swoimi sprawami. Ja ładowałem amunicję do rosyjskiej pepeszy, Toms czyścił rozłożony na części rosyjski karabin maszynowy. Inni drzemali albo jedli kolację.

Po kilkunastu minutach strzelanina znów wybuchła, tym razem znacznie bliżej. Zaostrzyliśmy czujność. Słychać było wyraźnie, że walka przesuwa się w naszym kierunku.

Wreszcie wartownicy dostrzegli sylwetki Rosjan pomiędzy drzewami, które znajdowały się dokładnie za naszymi plecami. Od razu otworzyli do nich ogień z karabinów.

Lehmann zawołał głośno na alarm, po czym chwycił automat i pierwszy wypadł z ziemianki, za nim następni. Nie miałem na sobie bluzy ani hełmu, tylko spodnie, koszulę i buty — tak właśnie wyskoczyłem do walki. Tuż za mną pobiegła reszta drużyny. W ziemiance został tylko Toms, który krzyczał, że nie może walczyć gdyż nie zdołał poskładać z powrotem karabinu maszynowego!

Nie było jeszcze zupełnie ciemno, słońce zaszło zupełnie niedawno, co w połączeniu z ogniem luf karabinów dało możliwość dokładnego wypatrzenia sylwetek Rosjan, mimo osłaniających ich drzew.

Rozpoczęła się nerwowa strzelanina. Kule gęsto świstały nam nad głowami i raz po raz uderzały dookoła w drewniane elementy umocnień. Jednakże rosyjski ostrzał był niecelny i w czasie tej wymiany ognia żaden z naszych nie został nawet draśnięty.

Mimo to wróg nie odpuszczał. Najwyraźniej grupa zwiadowców chciała się przebić na naszym odcinku i wrócić na swoje pozycje. Osłaniając się nawzajem ogniem z automatów, pojedynczo zaczęli skokami zbliżać się ku nam — jakby chcieli obrzucić nas granatami. Sytuacja zaczęła się robić coraz gorsza.

I nagle pojawiło się wybawienie — Toms wreszcie zebrał się ze swoim kaemem. Ustawił go na pozycji, założył „talerz” z amunicją i zasypał wroga ogniem. Kilku z Rosjan padło, a reszta najpierw zatrzymała szturm, by po chwili zacząć uciekać w popłochu w las.

— Naprzód, za nimi! Zbierać graty i jazda! — zarządził Lehmann.

Wpadłem więc do kwatery i bez zastanowienia zarzuciłem na siebie pas z ekwipunkiem i szelkami. Wychodząc zdołałem jeszcze wymienić magazynek w pepeszy. Pozostali też nie dbali o kompletność ekwipunku, brali to co akurat znalazło się pod ręką i natychmiast ruszali za Lehmannem.

Gdy truchtem mijaliśmy ciała zabitych Rosjan, na szybko obszukałem dwóch lub trzech w poszukiwaniu kolejnego magazynka do pepeszy. Wymacałem go w materiałowej ładownicy na pasie jednego z nich, wydobyłem pośpiesznie i w biegu dogoniłem resztę oddziału.

Prowadzący nas Lehmann uważnie wypatrywał śladów po zbiegach. Chociaż zapadał zmrok, zabronił nam używać latarek, gdyż uważał, że wróg może przez to nas zauważyć.

Grupa szła jeden za drugim, aż do momentu, gdy Uscha stwierdził, że lepiej będzie rozciągnąć się w tyralierę. Tak też zrobiliśmy i złożyło się, że zamykałem jedno ze skrzydeł. Kilkunastoosobowa grupa szła teraz szeroką ławą, bo przybraliśmy odstępy liczące ładnych parę metrów między jednym a drugimi człowiekiem. Trudno było jednak utrzymać równe odstępy podczas przedzierania się przez gęste zarośla.

W pewnej chwili zaczepiłem ubraniem o jakiś wysoki krzew i na chwilę utknąłem. Szarpałem się z nim przez dłuższy moment, a gdy w końcu się uwolniłem, pokonałem kolejne parę metrów i wyszedłem na obszerną polanę.

Była to bardzo ciepła i pogodna noc. Dookoła przyjemnie pachniał liściasty las, czysty i nietknięty dotychczas ludzką ręką. Polana była rozświetlona blaskiem księżyca — była pełnia, lub faza tuż przed nią. Na niebie oprócz księżyca płonęły miliony drobnych światełek — chyba nigdy wcześniej nie widziałem nieba tak bogato nakrapianego gwiazdami.

Przystanąłem na moment i spojrzałem w górę. Widok ten sprawił, że na chwilę zapomniałem o wszystkim co mnie otacza. Przez kilkanaście sekund wojna i śmierć panująca niepodzielnie dookoła nie miała żadnego znaczenia ani też władzy nade mną.

Ale po chwili uzmysłowiłem sobie, że jestem w położeniu beznadziejnym. Odłączyłem się od oddziału i straciłem orientację.

— Cholera by to… — wyszeptałem sam do siebie.

Zacząłem nasłuchiwać okolicy, chcąc w ten sposób ustalić gdzie poszli koledzy. Niewiele to dało, założyłem więc, że tyraliera szła cały czas naprzód, a skoro nie padły żadne strzały, to nie napotkali wroga, toteż przecięli polankę i powinni być gdzieś wśród drzew po jej drugiej stronie. Ruszyłem więc zdecydowanie przed siebie, uważnie obserwując swoją lewą i prawą flankę.

Dotarłem do linii drzew i wkroczyłem wgłąb zarośli. Raz po raz zatrzymywałem się i ponownie starałem się usłyszeć odgłosów maszerującego oddziału. Nie potrafię oszacować czy trzymałem choć trochę obrany kurs, czy może jednak z niego zboczyłem oraz jaką odległość przemierzyłem.

Po pewnym czasie, mocno już zaniepokojony napotkałem jednak ludzi. Usłyszałem przed sobą szepty kilku osób. Zatrzymałem się i delikatnie odbezpieczyłem broń, tak by nikt tego nie usłyszał zawczasu. Ostrożnie zacząłem zbliżać się do źródła dźwięku. Z każdym krokiem sylwetki ludzkie stawały się coraz wyraźniejsze; jednakże było zbyt ciemno by ocenić, czy są to moi czy może wróg.

Tamci wreszcie i mnie zauważyli. Dwie lub trzy postacie podniosły się i stanęły naprzeciw mnie w odległości paru metrów. Zapadła niezręczna cisza.

— Kim jesteście? — zapytałem szeptem po niemiecku — Toms, Viktors? To wy? — dodałem po łotewsku.

Po chwili usłyszałem niepewną odpowiedź:

— Ja, ja. Komm, kamerad, dawai… — w ten sposób rosyjski żołnierz zdradził swoją tożsamość.

Na ułamek sekundy przestałem oddychać a moje serce przestało pompować krew. Ogarnęła mnie fala zimna; zakląłem szpetnie po niemiecku, po czym odruchowo wystrzeliłem z automatu długą serię w kierunku sylwetek nieprzyjaciół. Następnie biegiem ruszyłem przed siebie, pokonałem paręnaście metrów i wskoczyłem za ogromny pień powalonego drzewa.

Okazało się, że dotarłem na drugi skraj lasu, za którym znajdowała się droga wijąca się niemal równolegle do naszych linii obronnych. Niedaleko, w odległości paruset metrów znajdowało się skrzyżowanie. W tej właśnie chwili wybuchła tam strzelanina.

Gdy zastanawiałem się co robić, tuż obok mnie przemknął biegiem jeden z napotkanych przed momentem Rosjan. Minął moją kryjówkę, pokonał ostatnie parę metrów lasu po czym wpadł do szerokiego i głębokiego rowu z wodą, który oddzielał zarośla od drogi. Zaczął się wspinać na jej nawierzchnię, ale gdy tylko osiągnął szczyt, jego ciało bezwładnie zsunęło się na dno rowu — bez zastanowienia wpakowałem w jego plecy kolejne parę kul z peemu.

Podniosłem się i ruszyłem w stronę drogi. Gdy zsuwałem się do rowu, potknąłem się i cały wylądowałem na dnie, w dodatku w zimnej wodzie. Nie stanowiło to jednak największego problemu. Wymacałem broń, chwyciłem ją i wdrapałem się na drogę. Położyłem się na szutrowej nawierzchni.

Sytuacja prezentowała się tak: w pościg na grupą Rosjan ruszyły dwie lub trzy drużyny naszych. Ci zaś wpadli w zasadzkę; klucząc po lesie wyszli wprost na skrzyżowanie i musieli stawić czoła niemieckim i łotewskim żołnierzom, którzy szli na nich z trzech stron. Mój osobisty problem polegał na tym, że jako jedyny znalazłem się na ich drodze odwrotu.

Strzelanina na skrzyżowaniu szła po naszej myśli — Rosjanie zaczęli się cofać, najpierw powoli, a potem w coraz większym chaosie. Na koniec puścili się biegiem, wprost na mnie. Moi koledzy zaś starali się ich ścigać, raz po raz strzelając w stronę wroga.

Teraz albo nigdy. Gdy uciekinierzy znaleźli się najwyżej pięćdziesiąt metrów ode mnie, nagle wstałem i puściłem w ich stronę krótką serię z peemu, następnie zaś długą w niebo. Dwóch lub trzech wrogów padło, pozostali natomiast zamarli w bezruchu. Zaczęli rzucać broń i unosić ręce do góry. W międzyczasie zaś z tyłu dopadł ich pościg.

Do niewoli trafiło koło trzydziestu Rosjan. Spora grupa! Niemcy zadeklarowali, że odstawią ich na tyły, my zaś wróciliśmy na swoje pozycje.

Uszliśmy dosłownie ze trzydzieści, czterdzieści metrów gdy wybuchła kolejna, krótka acz intensywna strzelanina. Wszyscy odruchowo rzuciliśmy się do rowów po obu stronach drogi. Odgłosy strzałów dobiegały z miejsca, gdzie przed chwilą zostawiliśmy niemiecką drużynę z jeńcami. Strzały umilkły tak nagle jak się zaczęły. Nagle po drodze przemknął niczym strzała cień o kształcie ludzkim, a za nim słychać było odgłosy biegu kilku postaci w podkutych butach. To jeden z Rosjan ratował się ucieczką, a Niemcy rzucili się w pościg. Gdy osiągnęli naszą wysokość, zatrzymali się i oddali dwie krótkie serie z broni maszynowej — po ułamku sekundy słychać było odgłos ciała, które zwaliło się na żwir drogi. Wypełzliśmy z rowów, a Lehmann natychmiast zrugał Niemców.

— Zachciało się rozwalać jeńców?

Z odpowiedzią przyszedł podoficer. Zbliżył się do Lehmanna, wyszczerzył zęby i zwrócił się do naszego dowódcy szorstką, twardą niemczyzną:

— Zachciało się jeńcom wiać!

Spojrzał po nas, bezczelnie uśmiechnął się i bez słowa odwrócił się i odszedł wraz ze swoimi podkomendnymi.

Wracając na swoje stanowiska minęliśmy zastrzelonego jeńca. W świetle latarki Unterscharführera dostrzegliśmy, że kule Niemców trafiły go w nogi i w tors w kilku miejscach; paskudny widok, bowiem z brzucha wyszły mu trzewia i dookoła było mnóstwo krwi. Żył jeszcze, oddychał ciężko, pluł krwią z ust. Agonii nie dało się powstrzymać, był skazany na śmierć, jednakże czekały go jeszcze długie minuty męki. Otoczyliśmy go grupą i przyglądaliśmy się temu krwawemu widowisku śmierci. Uscha rozgonił towarzystwo paroma słowami.

— Spierdalać! Nie widzieliście rannego!? Won!

Natychmiast ruszyliśmy dalej marszem.

— Szybciej! — krzyknął Lehmann, który został przy umierającym.

Marsz zmienił się w trucht.

Nocną ciszę przerwał pojedynczy wystrzał. Zatrzymaliśmy się, a po chwili dołączył nasz dowódca. Chował jeszcze swój pistolet do kabury. Minął nas bez słowa, a my w ciszy podążyliśmy za nim. Nikt o nic nie pytał, nikt nie odważył się podjąć jakiejkolwiek rozmowy.

Po czasie do nas dotarło, że Unterscharführer Lehmann nie zrobił nic złego — przeciwnie, jego czyn był aktem frontowego miłosierdzia.

Później Lehmann najpierw zrugał mnie ostro za odłączenie się od grupy, jednakże cieszył się z rezultatu jaki ta przygoda przyniosła. Radość jednak szybko przyćmiło wspomnienie tragicznego losu jeńców.


Rano dotarły nowe rozkazy: po prawie czterech tygodniach nieustannej służby na pierwszej linii zostaliśmy zluzowani przez inną kompanię.

Pierwsze dni na froncie, poza kilkoma momentami, nie obfitowały jeszcze w krwawe i wielkie bitwy. Wzięliśmy udział w kilku starciach w obronie i podjęliśmy kilka wypadów. Zapłaciliśmy niską cenę, zginęło kilku ledwie ludzi, kilku zostało rannych — straty ominęły jednak naszą drużynę. Nic zatem dziwnego, że nasze nastroje były dobre.

Nasze kwatery znajdowały się kilka kilometrów na zachód, w małej wsi zapomnianej przez Boga i ludzi. Kilkanaście chat, trochę budynków gospodarczych, cerkiew chyląca się ku upadkowi — ot cała zabudowa.

Mieliśmy szczęście, bo część naszego plutonu dostała kwatery w domostwach. Dostała nam się jedna z dwóch największych i najbogatszych chat — drugą taką zajął sztab kompanii.

Dom dzielił się na trzy obszerne izby. Zamieszkiwała go trzyosobowa rodzina — gospodarz z żoną i ich kilkuletni syn. Mieli też dwóch starszych, ale zostali powołani dawno do Armii Czerwonej i słuch o nich zaginął.

Byli Rosjanami, ale zachowywali się wobec nas przyjaźnie. W okolicy nie było partyzantów, nie istniało więc duże zagrożenie, że lokalni mają kontakt z nieprzyjacielem. Zresztą, wszyscy mieszkańcy wioski nie czuli się dobrze pod władzą radziecką. Po wejściu Niemców po raz pierwszy od wielu lat pozwolono im odprawić nabożeństwo w cerkiewce, która do tej pory służyła za magazyn opału. Opowiedzieli nam, że ten dzień był przepełniony radością i szczęściem, jakiego od dawna nie zastali. Pop przyjechał z miasta powiatowego, przebył w tym celu prawie 25 kilometrów. Od tej pory co niedzielę przybywał aby odprawić nabożeństwo. Raz czy dwa nawet sami wybraliśmy się obejrzeć prawosławną mszę — choć skromna, przepełniona była wschodnim mistycyzmem i na swój sposób się nam podobała, szczególnie odśpiewywanie psalmów i pieśni.

Rosjan zwyczajowo nazywaliśmy w żołnierskim slangu Iwan, ale w okresach pobytu na tyłach starliśmy unikać się tego określenia, bowiem tak na imię miał nasz gospodarz. Było nam zwyczajnie głupio: kilkunastu mężczyzn zwaliło mu się na głowę, ulokowało się w jego domu, a on, choć ubogi, starał się nam dogodzić jak tylko mógł. Nie chcieliśmy więc sprawiać mu przykrości.

Największą zaletą pobytu na tyłach była możliwość doprowadzenia się do porządku. Od razu po przybyciu wymyliśmy się porządnie, ogoliliśmy, zrobiliśmy pranie. Płytki, zabłocony okop i ciasna ziemianka nie dawały takiej możliwości, tam można było co najwyżej ochlapać się czasem wodą. Jakąż ulgą była możliwość kąpieli! Po tych długich dniach we frontowym brudzie i w tumanach kurzu nasze przepocone po wielokroć koszule i bielizna wręcz przyklejały się do ciała.

Dopiero w tym czasie dotarła do nas poczta. Listy, paczki z jedzeniem, gazety, papierosy — wszystko to znacznie umilało krótki odpoczynek, wieści z kraju — choć nie byliśmy przesadnie daleko od jego granic — na swój sposób uspokajało, koiło nerwy i umysł. Frontowe oczekiwanie na nieuchronne na moment odeszło gdzieś daleko.

Dostałem list od rodziców, dwie paczki papierosów i tabliczkę czekolady. W Rydze panował względny spokój, choć w ostatnich tygodniach czuć było nerwową atmosferę. Mobilizowano coraz to więcej mężczyzn do służby w wojsku albo w policji. Objęło to nawet młodzież, która miała służyć w obronie przeciwlotniczej.

Napisałem im krótki list, w którym zawarłem dość chyba standardowe formułki o tym, że nic mi nie jest, że sytuacja na froncie jest spokojna. Zapewniłem ich o rychłym powrocie do domu — chyba tylko po to żeby ich jakoś uspokoić.

Odpoczywaliśmy, czyściliśmy broń, naprawialiśmy ekwipunek. Dookoła panował spokój i odnosiliśmy wrażenie, że warty wystawiamy wyłącznie dla formalności.

Aż pewnej nocy coś zakłóciło spokój. Wartownicy pochwycili jeńca, dezertera, który nawet nie stawiał oporu, chętnie się poddał. Było to o świcie, widziałem go gdyż sam miałem niebawem objąć służbę.

Jeniec był przerażająco blady, odziany w brudne strzępy mundury. Furażerka i tłuste włosy skleiły się w jedną masę. Nie miał butów, nogi obwiązał szmatami, czarnymi od brudu i ściśniętymi konopnym sznurkiem. Nie miał przy sobie nic prócz odrobiny czarnego chleba. Wyglądał jak śmierć we własnej osobie.

Wartownik odprowadził go najpierw do kuchni polowej, bowiem ulitował się nad nieszczęśnikiem. Dopiero gdy nieco się posilił został odprowadzony przed dowódcę kompanii celem przesłuchania.

Gdy skończyłem służbę, jeniec właśnie opuszczał przesłuchanie. Był wyraźnie uradowany, mimo wycieńczenia uśmiech nie znikał mu z twarzy. Odprowadzał go jeden z żołnierzy z plutonu sztabowego, swe kroki skierowali do chaty, w której byłem zakwaterowany. Wypadł z niej nasz gospodarz Iwan, cały zapłakany, pobiegł do mężczyzny i obaj wpadli sobie w ramiona.

Okazało się, że był to jeden z jego synów.

Zasiadł razem z nami do śniadania. Szczęśliwym rodzicom opowiadał swoją historię, a jeden z naszych, który znał rosyjski tłumaczył nam.

Aleksandr, bo tak było mu na imię został wcielony do wojska prawie dwa lata temu, jesienią 1942 roku. Prawie bez żadnego przeszkolenia wysłano go na północny front, gdzie do wiosny 1944 roku walczył z Finami. Walki na tym odcinku były szczególnie srogie, choćby ze względu na trudne warunki terenowe. Jego jednostka cierpiała na braki w dosłownie każdym względzie — brakowało nawet porządnych mundurów, przez co cierpiał szczególnie w miesiącach zimowych i jesiennych. Higiena stała się pojęciem niemal obcym, karmiony był nieregularnie i czym popadnie. Zdezerterował gdy przed paroma tygodniami padł ostatni z towarzyszy, z którym zaczynał służbę, od tej pory błąkał się po lasach i bezdrożach północnej Rosji, unikając ludzi i patroli wojska. Żywił się tym co niekiedy udało mu się ukraść lub zwyczajnie znaleźć w lesie.

Kończyła się powoli tura naszego odpoczynku i pewnego popołudnia dostaliśmy rozkaz wymarszu. Na pożegnanie zostawiliśmy naszemu gospodarzowi trochę papierosów i marmolady, którą przysłali nam w paczkach nasi krewni. Iwan dziękował nam ze łzami w oczach i żegnał nas znakiem krzyża. Naprawdę nie dało się nie odnieść wrażenia, że obecność Niemców i ich sojuszników była dla tych ludzi wybawieniem.

Aleksandr szybko łapał łotewski. Dostał pracę jako pomoc przy kuchni polowej i starał się możliwie najlepiej wywiązywać się ze swoich obowiązków. Między nim a intendentem narodziła się więź, pewien rodzaj sympatii. Kucharz postanowił odkarmić Rosjanina, postawić go na nogi. Gdy opuszczaliśmy wieś Aleksandr długo machał nam na pożegnanie, wołał za nami niezrozumiałe dla nas słowa po rosyjsku.

Zluzowaliśmy kompanię i znów wróciła brutalna, frontowa rzeczywistość. Dobiegała końcówka maja, na froncie panował względny spokój i kolejna tura oszczędziła nam atrakcji tej pierwszej. W pierwszych dniach czerwca znów nastąpiła rotacja i skierowano nas na odpoczynek w tej samej wsi.

Tym razem nie udało się nam ulokować w gościnnej chacie Iwana, ale nie narzekaliśmy, bowiem trafiliśmy do jego stodoły. Dni były upalne, a noce ciepłe, więc odpoczynek na sianie był prawdziwą rozkoszą.

Aleksandr zachodził do nas wieczorami z butelką samogonu. Dobrze czuł się w towarzystwie naszej drużyny i spędzał z nami każdą wolną chwilę. Aż miło się na niego patrzyło, z każdym dniem nabierał sił i wyglądał coraz zdrowiej. Po powrocie do rodzinnej wioski wymył się i doprowadził do ładu. Kwatermistrzostwo ulitowało się nad nim i dostał stary mundur, spadek po jednym z poległych, pozbawiony dystynkcji: nieco znoszone, ale wciąż solidne spodnie i kurtkę, z łatą na plecach — pod nią znajdowała się dziura po postrzale. Gdzieś nawet znalazła się para wysokich rosyjskich butów wojskowych. Na głowie nadal nosił swoją prostą żołnierską furażerkę, oczywiście doprowadzoną już do ładu. Prezentował się całkiem nieźle.

Gdy znów wyruszaliśmy na front Aleksandr ubłagał naszego dowódcę aby ten pozwolił dołączyć do nas w charakterze Hiwisa. Do tej pory odzyskał już pełnię sił i chciał służbą na pierwszej linii podziękować naszej kompanii za opiekę jaką nad nim roztoczyła. Dowódca kompanii zgodził się, ale nie pozwolił na wydanie mu broni. Dostał pas, chlebak i manierkę, a jego obowiązkiem było noszenie skrzynek z amunicją do naszego zdobycznego kaemu. Nie odbierał tego jako ujmy; ze stodoły ojca wydobył długi drewniany drąg na który założył od razu trzy takie skrzynki, wesoło zarzucił na ramię i ruszył z resztą nowych kolegów na front.

Gdy luzowaliśmy towarzyszy na pierwszej linii dostaliśmy ostrzeżenie, że bolszewicy w ostatnich dniach znów wzmogli aktywność. Już pierwszej nocy wykryliśmy wrogi patrol usiłujący zakraść się na nasze pozycje, jednakże nieprzyjaciel został przegoniony ogniem karabinowym.

Ani jednej nocy nie zaznaliśmy pełni spokoju. Jeśli nie wrogi patrol, to budził nas odgłos silników lotniczych — zazwyczaj to wielkie bombowce przelatywały wysoko nad nami, ale zdarzyły się też ataki nękające małych samolotów bombowych, które niemieccy towarzysze nazywali maszynami do szycia. Były to stare i powolne dwupłaty, które byłyby bez szans w świetle dnia, toteż bolszewicy korzystali z nich pod osłoną nocy. W ciemnościach trudno było takiego zestrzelić, ale jednocześnie skuteczność takich ataków była beznadziejnie niska. Maszyny do szycia zrzucały na ślepo kilka niewielkich bomb i natychmiast uciekały. Nigdy nie zdołały zadać nam jakichkolwiek strat, choć oczywiście każde ich pojawienie się na nocnym niebie oznaczało alarm. Kompania na całym odcinku zrywała się na nogi, kierowała kaemy w niebo, oddawano parę serii, gdzieniegdzie następowało kilka niewielkich eksplozji. Wszyscy poza wartownikami wracali do przerwanego snu, kilka nocy później rytuał powtarzał się.

Bliżej końca naszej tury rósł nasz niepokój. Gdy zbliżała się połowa miesiąca samoloty zaczęły pojawiać się i za dnia, tym razem były to szybkie i zwrotnie myśliwce. Nie atakowały, w ogóle nie zbliżały się nadto nie chcąc narażać się na ostrzał. Wykonywały loty rozpoznawcze.

Zwiadowcy robili się coraz bardziej zuchwali. Szarpali nasze pozycje i za dnia. Potrafili bezszelestnie podczołgać się pod nasze okopy i próbowali naszej obrony. W tych dniach broń odzywała się często. Aleksandr nieustannie czuwał przy Tomsie, który nadal obsługiwał kaem DP. Po każdej potyczce nasz Hiwis uzupełniał magazynki pociskami i dokładnie czyścił broń.

Raz nawet uratował Tomsowi życie. Podczas gdy ten prowadził ostrzał przedpola, nie zauważył, że bolszewicki żołnierz podczołgał się i próbował zaatakować z niebronionej flanki. Pewny siebie podniósł się i spokojnie celował z pistoletu maszynowego. Nie oddał jednak strzału, gdyż dostrzegł go w porę Aleksandr; chwycił leżącą pod ręką saperkę i rzucił się na zwiadowcę. Zatłukł go na śmierć.

Lehmann w uznaniu za czujność zezwolił Aleksandrowi na zatrzymanie broni poległego. Był to w pełni metalowy automat nowego wzoru, którego Aleksandr do tej pory nie miał w rękach. Jednakże jego konstrukcja okazała się jeszcze prostsza od słynnych pepesz. W dodatku pasowała ta sama radziecka amunicja.

Doskonale pamiętam ostatnią noc przed kolejną zmianą. Była to noc z siedemnastego na osiemnastego czerwca 1944 roku. Nikt nie zmrużył wtedy oka ani na moment. Niebo co chwilę rozświetlały rozbłyski od flar. Daleko, na sąsiednich odcinkach słychać było pojedyncze wystrzały.

Rano odesłano nas na kolejny, jak się okazać miało ostatni odpoczynek. Ponownie trafiliśmy do stodoły Iwana, natomiast Aleksandr kategorycznie odmówił spania w domu. Chciał nam towarzyszyć nawet teraz, choć nikt nie miałby do niego pretensji gdyby wypoczął w domu rodziców.

Zarządzono nam wyjątkowo długą przerwę, na pierwszą linię mieliśmy wrócić 22 czerwca wieczorem.

Tym razem nie udało nam się w pełni wypocząć. Co prawda w ciągu tych dni nie mieliśmy specjalnie obciążających obowiązków, tak z pierwszej linii każdego dnia docierały niepokojące meldunki: nie osłabła aktywność ruskich zwiadowców, każdej nocy słychać było silnik bombowców lecących na dużych wysokościach, wreszcie nie było dnia bez mniejszej lub większej strzelaniny; niekiedy ich odgłosy i dalekie echa słychać było nawet na naszych kwaterach.

Pewnej zaś nocy zerwano nas z posłań i postawiono w stan alarmowy: jedna z grup zwiadowców-dywersantów przedarła się w końcu przez nasze linie i operowała na naszych tyłach. Wysłano natychmiast improwizowaną grupę do odnalezienia i zniszczenia zwiadowców, ale ich całonocne poszukiwania nie przyniosły efektów: ruscy w ciemności i pod osłoną lasów i bagien zdołali się nam wymknąć.

III Bagration

Rankiem 22 czerwca 1944 roku obudziły nas odgłosy salw artyleryjskich — czerwoni prowadzili zmasowany ostrzał z ciężkich dział. W ten sposób przygotowywali drogę pod natarcie piechoty i czołgów — oto zaczynała się słynna operacja „Bagration”. Choć ogień spadał na pozycje oddalone od nas o kilka kilometrów, nawet tu można było wyczuć drgania podłoża.

Cała nasza kompania i wszystkie inne oddziały znajdujące się w rejonie zerwały się natychmiast na nogi. Nie było żadnych rozkazów i wyczuć było panujący chaos. W pośpiechu wskoczyłem w mundur i zebrałem swoje oporządzenie. Karabin zarzuciłem na plecy, w gotowości trzymałem ruski automat.

Odgłosy artylerii stopniowo cichły — kończyło się przygotowanie ogniowe, rychło można było spodziewać się uderzenia. Dowódca kompanii wiedząc o tym postanowił bezzwłocznie wzmocnić pierwszą linię — w pośpiechu organizowano pojazdy i wysyłano wsparcie. Nasz pluton zatrzymano jako odwód; dostaliśmy polecenie aby okopać się na przedpolu wsi.

Wykopaliśmy płytkie dołki strzeleckie, na tyle na ile pozwolił czas. Zajęliśmy pozycje w nerwowym oczekiwaniu, a łącznościowcy podciągnęli telefon do pozycji Lehmanna, drugi natomiast do nowego Untersturmführera, który objął pluton przed paroma dniami.

Słońce pięło się coraz wyżej, my natomiast nadal oczekiwaliśmy na pozycjach. Dowódca kompanii przysłał nam trochę jedzenia z zapasów kuchni polowych: chleb, trochę konserw i papierosy. Nie zachował obowiązujących norm, zależało mu chyba na tym, żeby rozdzielić między swoich podkomendnych jak najwięcej zaopatrzenia.

Od frontu zaczęły ściągać ciężarówki i transportery wyładowane ciężko rannymi. Sanitariusze i lekarz kompanijny zaczęli w pośpiechu organizować punkt opatrunkowy w wiosce. Mieli ręce pełne roboty. Pojazdy przyjeżdżały, zostawiały rannych i wracały.

Dowódca kompanii zadzwonił na pozycje dowódców polowych: otrzymał meldunek, że ruscy przebili się na odcinku na północ od nas. Nie chcąc ruszać naszego plutonu z pozycji, wysłał w tamtym kierunku natychmiast drugi odwód, pluton, który czekał w wiosce i do tej pory kopał drugą linię umocnień na zachód od wioski, a potem pomagał przy rannych.

Chwilę po ich odejściu dostrzegliśmy sylwetki ludzi, w odległości kilkuset metrów przed naszymi pozycjami. Nikt nie otwierał ognia bez komendy, Lehmann i nasz Untersturmführer w tym czasie obserwowali przybyszy przez swoje lornetki.

— Nie strzelać! To nasi! — krzyknął po chwili Uscha Lehmann.

Kilkanaście postaci zbliżyło się na tyle, że i reszta oddziału mogła bez trudu rozpoznać swoich. Prowadził ich podoficer, ale ciężko było dostrzec jego stopień bo cały mundur pokrywało lepkie błoto i krew. W prawej ręce trzymał pistolet maszynowy, lewą miał umieszczoną na prowizorycznym temblaku z kawałka brudnej szmaty. Zresztą cała jego grupa tak wyglądała — umorusani i poranieni, nie było chyba wśród nich choćby jednego człowieka bez mniejszej lub większej rany.

Ich dowódca zameldował się u naszego oficera, ten zaś wydał mu nowe dyspozycje i natychmiast cała grupa zaczęła okopywać się na naszej flance. W ten sposób zyskaliśmy pewne wzmocnienie.

Odgłosy walki nie słabły, a co gorsze z upływem czasu stawały się coraz wyraźniejsze — bitwa zmierzała w naszą stronę. Od czasu do czasu napływały kolejne grupki pokiereszowanych żołnierzy z rozbitych oddziałów. Dowiadywaliśmy się od nich, że nie mamy do czynienia z serią ataków nękających czy tak zwanego rozpoznania bojem, ale z pełnoprawną ofensywą. Pod naporem Iwana nasze jednostki zaczęły się cofać. Kolejne odcinki frontu zaczęły pękać.

Wytrwaliśmy tak cały dzień. Wieczorem, gdy za naszymi plecami zachodziło krwawoczerwone słońce — jego barwa była wyjątkowo intensywna, jakby nasyciło się w ciągu dnia posoką, która bez wątpienia przelała się przez ostatnie kilkanaście godzin w ogromnych ilościach — dostaliśmy nowe rozkazy i obraz sytuacji: istotnie, na wielu odcinkach front został przerwany i czerwoni wdarli się głęboko na nasz teren. Ale w naszym sektorze udało się utrzymać większość pozycji. Niestety, wyrwa we froncie, która powstała w ciągu dnia na północ od nas została znacznie poszerzona i bolszewia wdzierała się przez nią z siłą, którą można porównać do siły wielkiej fali morskiej, która wpada na nabrzeże niszcząc wszystko po drodze. Ale tę czerwoną falę można było jeszcze zatrzymać lub spowolnić. Pod wieczór impet natarcia został wyhamowany, jednakże przejściowo, a i tak okazało się, że nieprzyjaciel wdarł się na odległość co najmniej dziesięciu, piętnastu kilometrów, natomiast szerokość tej wyrwy była jeszcze większa.

Nasze pozycje znajdowały się na kilka kilometrów przed nurtem Wielikiej. Za naszymi plecami znajdowały się jej wody, które w tej okolicy tworzą dość szerokie zakole: rzeka w pewnym momencie skręca ostro na zachód, po czym na północ, następnie prawie zawraca na północny-wschód i znów na północ. Wróg znajdował się w niewielkiej odległości od tego miejsca, gdzie wody Wielikiej skręcają ponownie na północ; co gorsza tam właśnie znajdowały się jedyne porządne mosty, zdolne do wytrzymania nacisku ciężkich pojazdów i dużych mas ludzkich. Gdyby więc Iwan dotarł do jej brzegów, wówczas znaleźlibyśmy się w kotle, bez szans na ewakuację rannych i sprzętu. Zawisło nad nami widmo powtórki ze Stalingradu, a w najlepszym wypadku kotła czerkaskiego lub Kowla; tam co prawda udało się odblokować okrążonych, ale za cenę krwawego boju i dużych strat.

Podjęto decyzję o ewakuacji i likwidacji wybrzuszenia. Front trzeba było przesunąć kilkanaście kilometrów, w zasadzie zupełnie przerzucić na drugi brzeg. W tym celu należało zdobyć dość czasu aby ewakuować rannych i sprzęt. Trzeba było więc utrzymać dotychczasowe pozycje, natomiast na północ od nas odrzucić Iwana od przeprawy. Do tego celu wyznaczono silne oddziały z naszej dywizji. Mało tego, z mniej zagrożonych odcinków ściągnięto wsparcie w postaci piechoty, pojazdów i artylerii Wehrmachtu.

Całą noc w zagrożony rejon ściągano wzmocnienia, a saperzy budowali linie obronne, mające służyć osłonie odwrotu. Tymczasem wieczorem zajęliśmy się umacnianiem naszych pozycji. Przy lichym świetle lamp naftowych i latarek podręcznych pogłębialiśmy nasze stanowiska strzeleckie, a następnie ryliśmy w ziemi transzeje łączące izolowane do tej pory punkty. Dowództwo batalionu skierowało do pomocy wszystkich dostępnych Hiwisów. Do pomocy skierowano też mieszkańców wsi, ale nie pod przymusem, bo ci sami chętnie garnęli się do pracy.

Nad ranem dotarł do nas dywizyjny oddział artylerii przeciwpancernej i bez zwłoki zaczął przygotowywać swoje pozycje. Wsparło nas pięć armat. Skoro je tu ściągnięto, to zapewne spodziewano się rychłego uderzenia czołgów. Jednocześnie trwała ewakuacja punktu opatrunkowego. Wielu ciężko rannych do tej pory zmarło z ran, bowiem personel stanowił tylko jeden wykwalifikowany lekarz, a do pomocy miał kilku sanitariuszy z podstawowym przeszkoleniem. Mimo najlepszych chęci nie byli w stanie udzielić potrzebującym należytej pomocy, a ich liczba zwyczajnie przytłaczała ratowników.

Robiło się jasno, gdy z pierwszej linii wycofały się ostatnie załogi. Część obsadziła świeże stanowiska, ale część miała rozkazy ewakuacji.

Przed samym świtem skończyliśmy umacnianie swoich pozycji. Dół stanowiący moje stanowisko wypełniłem swoim osobistym ekwipunkiem. Z góry zakryłem go płachtą namiotową, sam zaś opatuliłem się w koc i próbowałem choć trochę pospać. Po całym dniu nerwowego oczekiwania i nocy przepełnionej pracą byłem śmiertelnie zmęczony i sen przyszedł prędko.

Gdy było już zupełnie jasno obudził mnie Lehmann. Wraz z naszym rosyjskim towarzyszem, Aleksandrem, wysłał mnie po jedzenie dla drużyny. Wygrzebałem się z prowizorycznego posłania, zwinąłem koc i spiąłem go skórzanym paskiem. Zarzuciłem pas z oporządzeniem i ruszyłem wykonać zadanie. Aleksandr zebrał od chłopaków menażki, a ja na plecy wziąłem obszerny metalowy termos. Kuchnia polowa wydała wszystko co miała — resztki chleba i konserw, a termos zalała do połowy bardzo rzadką zupą, w dodatku prawie zimną. Zaopatrzywszy nas, natychmiast załadowali się na wozy konne i odjechali.

Wróciliśmy na pozycje. Gdy Aleksandr rozdawał menażki zalane zupą i resztę jedzenia, ruscy rozpoczęli ostrzał moździerzowy. Wszyscy momentalnie zalegli na dnie transzei. Porzuciłem termos i zacząłem wić się przez wykop aby dotrzeć do swojej ziemianki. Miałem przy sobie tylko swój zdobyczny automat.

Dopełzłem już prawie do swojej nory, został mi do pokonania jeden zakręt, kiedy w moje stanowisko uderzył pocisk moździerzowy. Przebił się przez rozpiętą zeltę i eksplodował. Przykryła mnie chmura kurzu i pyłu. Gdy opadł dotarłem wreszcie na miejsce.

Z płachty namiotowej zostało tylko trochę porwanych strzępów. Granat moździerza eksplodować musiał w momencie, gdy zapalnikiem kontaktowym uderzył w mojego mausera, który od drgań podłoża osunął się ze ściany okopu i spadł na dno. Z karabinu została potrzaskana kolba i poskręcane żelastwo. Gdybym był na pozycji w momencie rozpoczęcia ostrzału, to z pewnością byłbym martwy.

Ostrzał nie tracił na sile. Trwało to z kilkadziesiąt minut — kolejne kilkadziesiąt minut frontowego oczekiwania. Lehmann mawiał żartobliwie, że pocisk nie uderza dwa razy w to samo miejsce, i tylko to mnie jako-tako uspokajało, bowiem ostrzał był intensywny i gęsty; nie było sekundy, żeby w promieniu kilku, kilkunastu metrów nie uderzył i eksplodował granat moździerzowy.

Nagle wybuchy umilkły, a drgania terenu ustały. Pojedyncze głowy zaczęły wychylać się zza nasypów, aby rzucić okiem na stan pozycji. Należało się spodziewać rychłego szturmu.

Stanowiska strzeleckie obszedł Untersturmführer, dowódca plutonu. Widział chyba, gdy wybuch wstrząsnął moją pozycją i przyszedł sprawdzić mój stan. Zbierałem w tym czasie porozrzucane i nadpalone kawałki kamuflażowej płachty. Widząc to domyślił się przebiegu wydarzeń, uśmiechnął się a z kieszeni bluzy wydobył kawałek czarnej gumy, dętki czy czegoś takiego. Rzucił mi ją, wraz z krótką instrukcją.

— Weź największy kawałek materiału, zrób sobie kamuflaż na hełm. Odwagi! — rzucił na pożegnanie i odszedł.

Znalazłem dość duży kawałek pokryty kolorowymi plamkami. Po zamocowaniu go za pomocą gumy jako-tako zakrywał metalowy hełm. Na wierzch wywróciłem tę stronę, która była pokryta odcieniami jesiennego brązu — uznałem, że w okopie rytym w ziemi będzie kamuflował mnie lepiej niżbym zdecydował się eksponować zielone kropki kamuflażu letniego.

Grupa żołnierzy chodziła po transzejach, taszcząc duże, drewniane skrzynie. Rozdawali słynne Panzerfausty, skuteczne narzędzie przeciw wrogim czołgom, dzięki którym nawet pojedynczy żołnierz stanowił nie lada problem dla żelaznej bestii. Dostał mi się jeden z nich.

Usłyszeliśmy warkot silników. Zaniepokoiło nas to tym bardziej, że odgłosy nadeszły z tyłu, od strony wioski. Czyżby czołgi wroga już gdzieś się przebiły i zachodzą nas od pleców?

Na szczęście okazało się, że do wsparcia przysłano nam pojazdy. Na skraj wsi wyjechały dwa StuGi oraz transporter piechoty z zamontowanym działem przeciwpancernym, zwany potocznie Stummel. Ich obecność nas w oczywisty sposób pokrzepiła.

Dowódcy pojazdów wychylili się z włazów celem rozeznania się w sytuacji. Następnie cofnęli nieco wozy, tak aby mieć pole do ostrzału, a jednocześnie po to, by zabudowania dały nieco osłony — chodziło o element zaskoczenia, o to, żeby oddać pierwszy strzał z ukrytej pozycji.

Na wprost od naszych wątłych umocnień znajdował się szeroki pas zupełnie płaskiego terenu, około pięćset, sześćset metrów bez choćby małego krzewu dającego jakąkolwiek osłonę, następnie zaś równinka przechodziła w nieco pofałdowany, pagórkowaty teren. Między pagórkami wiła się droga; biegła przez wąwóz, co prawda dość szeroki, ale o stromych ścianach. Pierwszy wrogi pojazd musiał być zniszczony w momencie, gdy wyjedzie zza zakrętu między pagórkami i wjedzie na płaski obszar, nasze przedpole. Zablokowałby wówczas na pewien czas przejazd dla reszty wozów, a wtedy piechota musiałaby atakować z początku bez wsparcia. Rozwinęła by się na płaskim przedpolu i z braku innych opcji uderzyłaby na nasze pozycje. Co prawda okopy były bardzo prymitywne, tak staraliśmy się w miarę dobrze je zamaskować. Ustuf zamierzał podpuścić ruską tyralierę możliwie blisko, a następnie sprawić jej krwawą łaźnię na odsłoniętym terenie.

Iwan nie kazał na siebie długo czekać. Niebawem dało się słyszeć warkot silników, z każdą chwilą coraz wyraźniejszy. Wychyliłem się nieco aby obserwować przedpole i rozwój sytuacji.

Zza pagórka wolno wysunął się pierwszy pojazd. Stalowa bestia, słynny rosyjski T-34. Z włazu na wieży wystawał dowódca, przez lornetkę obserwował teren.

Było to moje pierwsze spotkanie z czołgami wroga. Trzeba przyznać, że gdy żołnierz na froncie po raz pierwszy widzi wrogą maszynę, to często ogarnia go strach. Budziły nieskrywane przerażenie.

Ale… rzuciłem okiem na stanowisko obok. Po mojej prawej stronie rozstawił się Juris i jego pomocnik — załoga MG 42. Pomocnika nie mogłem dostrzec, ale Juris wychylił się dość wysoko. Niewzruszony podziwiał sylwetkę wrogiej maszyny. Było w tym widoku coś niezwykłego: w kierowcy-mechaniku obudziła się niezwykła wrażliwość na piękno pojazdu mechanicznego, dzieła rąk ludzkich.

Tę chwilę zadumy przerwał Lehmann. Też dostrzegł Jurisa i chwyciwszy go za szelki od oporządzenia, ściągnął go na dół. Zarówno dla jego bezpieczeństwa, jak i całej reszty — Juris naraził nas niejako na zauważenie przez wroga.

Tymczasem pierwszy czołg zwolnił, opuścił już w całości wąwóz, którym wiła się droga. Tuż za nim odsłaniała się sylwetka kolejnego.

— Ognia! — usłyszałem gdzieś zza moich pleców komendę. To dowódca baterii dział dał rozkaz otwarcia ostrzału. W jednej chwili pięć luf wypluło ogień, a przez ułamek sekundy słychać było piekielny świst pocisków. Pięć pocisków kalibru 75 milimetrów przemknęło nam nad głowami i uderzyło w czołgi: dwa wyraźnie w pierwszy wóz kolumny; jeden trafił w bok wieży, ale zrykoszetował, a drugi prześliznął się po płycie zakrywającej silnik, ciągnąc za sobą ogon z iskier niczym kometa. Ten wóz zerwał się w tym momencie do przodu.

Drugi czołg został od razu zniszczony. Dwa pociski rąbnęły w kadłub, wybijając w nim zionące jasnym płomieniem otwory, trzeci wpadł między wieżę i kadłub, zrywając ją — wielotonowa masa żelaza przeleciała parę metrów dalej i zaryła się w ziemi. Po sekundzie nastąpiła eksplozja wewnątrz kadłuba — przez otwory wybite przez działa oraz miejsce, gdzie znajdowała się jeszcze przed chwilą wieża wysoko w górę wystrzelił płomień, a następnie kłęby czarnego dymu. Siła wybuchu wyrwała z zawiasu właz kierowcy, znajdujący się na przedniej płycie wozu.

Ale nadal pierwszy czołg stanowił zagrożenie. Jego dowódca schował się we wnętrzu wieży, maszyna zaś ruszyła ostro w stronę zabudowań. Tę szarżę przerwały dwa wystrzały ze StuGów. Pierwszy pocisk uderzył w jedno z kół, zrywając gąsienicę. Siła była na tyle duża, że całym pojazdem zarzuciło mocno w bok. Wieża T-34 powoli obracała się w stronę wsi — zwierzyna chciała odegrać się łowcom. Zanim jednak ruski czołg zdołał oddać choćby jeden strzał, drugi pocisk z innego StuGa przebił wannę kadłuba w okolicy podwozia. Załoga T-34 próbowała się ratować, otworzywszy szeroko włazy. Usiłowali wygramolić się z wnętrza czołgu, ale wyraźnie byli poranieni odłamkami i poparzeni. Gdy tylko otworzyli włazy i ich zaczęli desperacką walkę o wydostanie się żelaznej pułapki, natychmiast ogarnęły ich płomienie szalejące wewnątrz. Z wieży wydostała się jedna osoba, człowiek wił się w konwulsjach, bowiem płonął żywcem. Z wieży zeskoczył na płytę silnika, a niej spadł na ziemię. Krzyczał i machał rękami. Poparzoną dłonią zdołał sięgnąć do kabury; wydobył rewolwer i strzałem w skroń skrócił swoje cierpienia.

Usiłował ratować się kierowca, niemniej gdy wysunął się do pasa, przygniótł go właz. Musiał się zaklinować zawias, bo mimo usilnych starań, człowiek ten nie znalazł dość siły aby jakkolwiek wydostać się z tej pułapki. I jego ogarniały płomienie, w krótkim czasie strawiły jego kombinezon, obróciły w proch hełmofon na głowie, a ten dalej szarpał się i walczył o życie. W tym momencie nikt nie strzelał, więc dość wyraźnie słychać było przerażające wycie tego człowieka. Wreszcie po dobrej chwili umarł, a jego dopalające się ciało zwisało z włazu.

Była to chyba najstraszniejsza śmierć jaką widziałem na froncie.

Zza wraku spalonego czołgu bez wieży zaczęła wylewać się piechota, i natychmiast rozwijali się po obu stronach drogi. Cholera! Mrowie ludzkie, chyba batalion, czy dwa. Tymczasem pierwszą linię naszej obrony obsadzał jeden pluton, drugi zajął drugą linię na zachód od wsi, trzeci zabezpieczał północną flankę.

Ruscy poszerzali front, a jednocześnie skracali dystans. Nasza broń nadal milczała. Czerwoni szli powoli, rozglądali się, ale szli zupełnie wyprostowani. Sześćset metrów stopniało do pięciuset, potem to trzystu… Gdy tyralierę wroga od nas dzieliło mniej niż sto pięćdziesiąt metrów, a nieprzyjaciele zaczynali przykucać, bo zdawało się im, że dostrzegli pozycję przeciwnika, padła wreszcie komenda do otwarcia ognia. Natychmiast zagrały wszystkie lufy na naszych stanowiskach. Juris zaczął dosłownie kosić szeregi wroga za pomocą swojego MG. Kawałek dalej długimi seriami z DP Toms raził każdego, kto nawinął mu się pod celownik. Ja dla odmiany celując w miarę starannie wypuszczałem z pepeszy krótkie serie — nie było sensu strzelać bez przerwy, bo celność peemu już na tym dystansie nie powalała. Inna sprawa, że mogłem walić zupełnie na ślepo, ale z gwarancją trafienia, tak gęsto nieprzyjaciel zapełnił przedpole.

Nie był to mój pierwszy kontakt bojowy, ale bałem się niesamowicie. Nigdy jeszcze nie widziałem na raz tylu wrogów. Niemniej plan naszego dowódcy zadziałał doskonale: czerwoni mimo przytłaczającej przewagi nie byli w stanie przebić się przez ścianę ognia. Ginęli na raz dziesiątkami na płaskim polu. Niektórzy próbowali się na szybko okopać, albo skryć za ciałami poległych, ale i to nie mogło ich uratować. Jeśli nie zabił ich nasz gęsty ostrzał, to zrobiły to pociski odłamkowe wystrzelone przez artylerię albo nasze pojazdy opancerzone.

Iwan dał za wygraną; ciała sowieckich żołnierzy gęsto obsiały równinę, a ci nieliczni, którzy jeszcze żyli zerwali się do chaotycznej ucieczki. Ale i ci ginęli, bowiem nasz ostrzał nie ustawał. Rosjanie w panice wiali w stronę wąwozu, albo pięli się na pagórki. Bezpieczni byli dopiero gdy zniknęli za horyzontem.

Nie do wiary! Pluton piechoty, ledwo co wzmocniony a dał radę wielokrotnie liczniejszym siłom wroga. I to bez strat!

Zapanował spokój. Przez bite kilka godzin nic się nie działo, a czas ten wykorzystaliśmy na dalsze wzmocnienie stanowisk ogniowych i uzupełnienie amunicji.

Popołudniu jednak znów zaczął się nękający ostrzał moździerzowy. Rosjanie z nieznanych pozycji otwierali ogień na kilka, kilkanaście minut, ale ataki nie następowały. Dopiero wieczorem, tuż przed zachodem słońca spadł na nas długi i intensywny ostrzał, mocniejszy i dłuższy od tego porannego. Uszkodził kilka stanowisk, zranił parę osób, ale na szczęście skończyło się bez większych strat. Po nim nastąpił drugi szturm. Tym razem Iwan z okrzykiem „Uraaaa!” wylał się bezładną masą zza pagórków, na froncie szerokości kilometra. Nie próbowali nawet nas obejść, albo jednocześnie uderzyć z flanki. Oceniając na oko, radzieccy dowódcy wysłali kolejne dwa bataliony na śmierć, rzucili je na wprost na przygotowane pozycje. Po raz kolejny ta przewaga liczebna nie była żadnym atutem, dowódcy czerwonych szafowali bezmyślnie ich życiem.

Atakowali bez jakiegokolwiek planu, zupełnie bez ładu i koordynacji. Po prostu: licząca kilkaset osób masa biegła na wprost. Najpierw więc odezwała się nasza artyleria, strzelając pociskami odłamkowymi siejąc śmierć i spustoszenie w szeregach wroga. Tym razem nie podpuszczaliśmy Iwana tak blisko jak rano. Trzysta metrów dystansu — przygniatający ostrzał ze wszystkiego co było pod ręką zatrzymał natarcie. Tym razem na pozycje wyjściowe wróciło może kilku żołnierzy radzieckich.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 36.75
drukowana A5
za 52.76
drukowana A5
Kolorowa
za 75.83