E-book
15.75
drukowana A5
45.41
ZŁOWROGI SZEPT

Bezpłatny fragment - ZŁOWROGI SZEPT


Objętość:
166 str.
ISBN:
978-83-8414-402-2
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 45.41

Prolog

Mrok opadł na Warszawę, jakby miasto zanurzyło się w gęstym, ciężkim całunie nocy.

Marcin Kowalski przyspieszył kroku, mijając stary dąb na skraju Lasku Bielańskiego.

Coś go niepokoiło. Uczucie bycia obserwowanym było tak wyraźne, że niemal namacalne.

Nagle usłyszał szept. Cichy, lecz wyraźny.

— Już czas…

Zatrzymał się gwałtownie. Rozejrzał się wokół, ale nikogo nie dostrzegł. Tylko wiatr szumiący wśród gałęzi.

— To tylko wiatr — próbował uspokoić samego siebie i ruszył dalej.

Kiedy znalazł się w najciemniejszym fragmencie parku, coś błysnęło pomiędzy drzewami.

Sekundę później poczuł przenikliwy ból w piersi. Upadł na kolana, chwytając się za miejsce, z którego wypływała krew.

Ostatnim, co zobaczył, była postać wyłaniająca się z cienia. Wysoka. Ludzka sylwetka z jelenią głową.To nie mogło być prawdziwe.

— Pierwsze ofiarowanie… dokonane — usłyszał, zanim zapadł w ciemność.

Rozdział I

Tam, gdzie szept się rodzi

Komisarz Aleksandra Nowak nienawidziła poniedziałków. A ten zapowiadał się wyjątkowo paskudnie. Deszcz zacinał od świtu, jakby niebo postanowiło wypłakać wszystkie swoje łzy nad Warszawą. Stała nad ciałem mężczyzny, ignorując wodę spływającą po jej krótkiej, ciemnej grzywce.

— Co mamy? — zapytała, spoglądając na technika policyjnego, który przykucnął nad ofiarą.

— Marcin Kowalski, lat 38, znaleziony przez biegacza o świcie. Rana kłuta w klatce piersiowej, prawdopodobnie zadana nożem myśliwskim lub podobnym narzędziem — odpowiedział mężczyzna, nie odrywając wzroku od ciała. — Ale jest coś dziwnego.

— Dziwnego?

Technik odchylił koszulę denata, odsłaniając klatkę piersiową. Wokół rany widoczne były dziwne symbole, wyglądające jak wyryte w skórze.

— To nie jest typowe dla zwykłego zabójstwa — powiedział, wskazując na znaki. — Ktoś się z tym napracował.

Aleksandra pochyliła się, by lepiej przyjrzeć się symbolom. Były precyzyjne, wykonane ostrym narzędziem. Niektóre przypominały runy, inne — splecione gałęzie drzew.

— Zrób dokładne zdjęcia — poleciła. — I sprawdź, czy podobne znaki nie pojawiły się w innych sprawach.

— Już to zrobiłem — odezwał się młody mężczyzna podchodzący do miejsca zbrodni. Mikołaj Wiśniewski, nowy w zespole, ale już dający się poznać jako skrupulatny śledczy. — Nie mamy podobnych przypadków w ostatnich pięciu latach.

— A wcześniej?

— Sprawdzam archiwa — odpowiedział, przeczesując dłonią mokre włosy. — Ale jest coś jeszcze. Świadek, który znalazł ciało, twierdzi, że widział coś dziwnego.

— Dziwnego?

— Ślady kopyt prowadzące od ciała w głąb lasu. I nie, nie mówię o jeleniach czy sarnach. Te ślady były głębokie, jakby zostawiło je coś ciężkiego.

Aleksandra spojrzała w kierunku gęstego lasu. Mimo wczesnej pory dnia, panował tam półmrok. Coś w tej sprawie było nie tak. Czuła to w kościach.

— Przesłuchaj dokładnie świadka — poleciła Mikołajowi. — I znajdź mi kogoś, kto zna się na tych symbolach. Mam wrażenie, że to dopiero początek.


Dr Kazimierz Leszczyński od trzydziestu lat zajmował się badaniem słowiańskich wierzeń i mitów. Jego gabinet na wydziale etnologii przypominał muzeum — pełen był ksiąg, artefaktów i dziwnych przedmiotów, których przeznaczenia Aleksandra nie potrafiła odgadnąć.

— Fascinujące — mruknął starszy mężczyzna, przyglądając się zdjęciom znaków z ciała ofiary. — Absolutnie fascynujące.

— Wiesz, co to jest? — zapytała Aleksandra, obserwując profesora znad filiżanki kawy, którą jej zaproponował.

— To stare symbole ochronne, używane przez Słowian do odstraszania złych duchów — odpowiedział, nie odrywając wzroku od fotografii. — Ale tutaj… tutaj jest coś więcej. Spojrzyj na układ znaków.

Wskazał palcem na jeden z bardziej skomplikowanych symboli.

— Ten znak to wezwanie. Wezwanie do Leśnego Demona, którego niektórzy nazywali Borowym lub Leszym. Strażnikiem lasu. Ale ten tutaj — przesunął palec na inny symbol — to znak ofiarowania. Ktoś złożył tego człowieka w ofierze.

Aleksandra poczuła, jak dreszcz przebiega jej po plecach.

— Ofiara? Sugerujesz, że mamy do czynienia z jakimś… kultem?

Kazimierz spojrzał na nią poważnie.

— Nie wiem, czy to kult. Ale ktoś wierzy, że te symbole mają moc. I wierzący są najbardziej niebezpiecznymi ludźmi, jakich możesz spotkać — powiedział cicho. — Jest coś jeszcze, czego nie powiedziałem. Te rytuały… one zwykle wymagają więcej niż jednej ofiary.

— Ile?

— Cztery. Po jednej dla każdego żywiołu — ziemi, wody, ognia i powietrza. Ten człowiek… to dopiero początek.


Aleksandra wróciła do komendy z głową pełną pytań. Mitologia słowiańska nigdy nie była jej mocną stroną. Pamiętała tylko podstawowe informacje z lekcji historii — że starożytni Słowianie czcili siły natury, duchy lasu, rzek i wiatru. Ale nigdy nie interesowała się szczegółami.

Teraz żałowała.

Mikołaj, który w tym samym czasie rozpoczął przeglądanie archiwów szukając podobnych spraw z przeszłości, był człowiekiem logiki. Techniczne myślenie, chłodna analiza, żadnej przestrzeni dla emocji. Ale nosił w sobie ciężar — i każdy, kto widział go w chwilach ciszy, mógł to dostrzec. Dwa lata wcześniej jego młodszy brat zaginął w lasach pod Przasnyszem. Mikołaj szukał go przez trzy dni, bez snu, bez jedzenia, tylko z mapą i starą latarką. Ostatniego dnia znalazł kurtkę — podartą, mokrą. A obok niej ślady. Nie ślady butów. Dziecięce rysunki wyryte w błocie.

Śledczy zamknęli sprawę, a rodzice zapadli się w ciszę. Mikołaj został sam — z winą, że nie ochronił, że nie przewidział. Że był starszym bratem tylko z nazwy.

Od tamtej pory każde zaginięcie uruchamiało w nim ten sam mechanizm — niepokój, analiza, frustracja, ale nie wiara w jakieś siły nadprzyrodzone. Dla niego to była droga na skróty. Kiedy inni snuli teorie o rytuałach, on patrzył na warunki terenowe, kalendarz polowań, przebieg spraw z przeszłości.

— Mam coś — Mikołaj wpadł do gabinetu Aleksandry z laptopem w ręku. — Sprawdziłem archiwa. Dwadzieścia pięć lat temu mieliśmy podobną serię zabójstw. Cztery ofiary, wszystkie z dziwnymi symbolami na ciele. Sprawca nigdy nie został złapany.

— Dwadzieścia pięć lat? — Aleksandra zmarszczyła brwi. — To długi czas na przerwę.

— Jest coś jeszcze — Mikołaj otworzył folder ze zdjęciami. — Sprawdziłem daty tych zabójstw. Wszystkie miały miejsce w okolicach przesileń i równonocy. Wiosna, lato, jesień, zima.

— A wczoraj…

— Pierwsza noc po równonocy wiosennej — dokończył Mikołaj. — Jeśli to ten sam sprawca, mamy około trzech miesięcy do następnego zabójstwa.

Aleksandra poczuła ciężar na barkach. Trzy miesiące na zapobieżenie kolejnemu morderstwu. Trzy miesiące na znalezienie sprawcy, który przez dwadzieścia pięć lat pozostawał w ukryciu.

— Sprawdź, kto prowadził tamtą sprawę — poleciła. — Musimy porozmawiać z tym policjantem.

— Już sprawdziłem — Mikołaj wyglądał na zakłopotanego. — To był twój ojciec, Aleksandro. Komisarz Stanisław Nowak. Jeśli mamy znaleźć sprawcę, musimy przestać słuchać lasu, a zacząć słuchać ludzi. Las nie składa zeznań. Ludzie tak. Ale jego dłonie, gdy mówił, drżały lekko. Może od kawy. A może od czegoś, co wracało nocą, razem z obrazem tej kurtki na mokrej ściółce.


Dom ojca stał na obrzeżach miasta, otoczony starymi drzewami, które pamiętały czasy, gdy Warszawa była znacznie mniejsza. Aleksandra nie była tu od lat. Od śmierci matki ich relacje stały się napięte, a potem zupełnie się urwały.

Zapukała do drzwi, czując niepokój. Co powie? Jak zacznie rozmowę po tylu latach milczenia?

Drzwi otworzyły się, ukazując wysokiego mężczyznę o siwych włosach i zmęczonych oczach. Na jej widok zastygł w bezruchu.

— Ola? — zapytał, jakby nie wierzył własnym oczom.

— Cześć, tato — odpowiedziała, próbując się uśmiechnąć. — Mogę wejść?

Stanisław Nowak odsunął się, przepuszczając ją w progu. Gdy weszli do salonu, przez chwilę panowało milczenie. Aleksandra rozejrzała się po znajomych kątach. Na komodzie, pośród pożółkłych zdjęć, dojrzała jedno — stare, czarno-białe. Mała dziewczynka w kaloszach, trzymająca za rękę mężczyznę w mundurze leśnika.

— Pamiętasz? — odezwał się ojciec, widząc jej wzrok. — Las Kabacki. Miałaś wtedy siedem lat. Pokazywałem ci, jak rozpoznać tropy sarny, byłaś w tym tak dobra że od razu wiedziałem że zostaniesz dobrą policjantką.

Aleksandra przytaknęła cicho. Pamiętała. Ale też pamiętała jego zmęczone oczy i wiecznie napięty głos po śmierci matki.

— Wtedy jeszcze cię słuchałam — powiedziała półgłosem.

Ojciec spojrzał na nią smutno — Ja też kiedyś słuchałem. A potem przestałem.

— Co cię tu sprowadza? — zapytał ojciec, prowadząc ją do salonu.

— Sprawa — odpowiedziała zgodnie z prawdą. — Morderstwo w Lasku Bielańskim. Mężczyzna z dziwnymi symbolami wyrytymi na ciele.

Stanisław zamarł w pół kroku. Powoli odwrócił się, a w jego oczach Aleksandra dostrzegła coś, czego nigdy wcześniej nie widziała. Strach.

— Więc wrócił — powiedział cicho. — Po tylu latach… wrócił.

— Kto?

Ojciec podszedł do jednej z półek, wyjmując stary, zakurzony segregator. Położył go na stole przed nią.

— Nazywaliśmy go Leśnikiem — powiedział, otwierając folder. — Cztery ofiary. Cztery żywioły. Nigdy go nie złapaliśmy. Ślad urwał się po ostatnim morderstwie.

Aleksandra przeglądała akta, widząc zdjęcia ofiar — dwie kobiety i dwóch mężczyzn, wszyscy z podobnymi symbolami na ciele.

— Dlaczego „Leśnik”?

— Jeden ze świadków… — Stanisław zawahał się. — Twierdził, że widział coś dziwnego. Postać z głową jelenia, stojącą nad ciałem ofiary.

Aleksandra poczuła, jak jej serce przyspiesza.

— Nasz świadek też widział ślady kopyt.

Stanisław przysiadł ciężko w fotelu.

— To nie są zwykłe morderstwa, Ola. Ten człowiek… on wierzy, że przywołuje coś z dawnych czasów. Coś niebezpiecznego.

— Co takiego?

— Lesza. Demona lasu z dawnych wierzeń słowiańskich. Opiekuna dzikich zwierząt i strażnika kniei. Ale również mściciela, który karał tych, którzy naruszali równowagę natury.

Aleksandra spojrzała na ojca z niedowierzaniem.

— Chcesz powiedzieć, że zabójca wierzy w demony?

— Nie tylko wierzy — odpowiedział Stanisław, wyjmując z segregatora stare, pożółkłe kartki. — On je przywołuje. A przynajmniej tak mu się wydaje.

Podał jej kartkę — była to odręczna notatka, zawierająca opis starożytnego rytuału, mającego na celu przywołanie leśnego demona.

— Cztery ofiary, złożone w określonym czasie i miejscu, mają otworzyć bramę między światami — wyjaśnił Stanisław. — Każda ofiara jest symbolicznie związana z jednym z żywiołów. Pierwsza — z ziemią. Druga — z wodą. Trzecia — z ogniem. Czwarta — z powietrzem.

— I co się dzieje po złożeniu czwartej ofiary?

Stanisław spojrzał na nią poważnie.

— Według legendy, brama między światami otwiera się, a demon może przejść do naszego świata.

Aleksandra pokręciła głową z niedowierzaniem.

— To brzmi jak bajka dla dzieci.

— Może i tak — zgodził się ojciec. — Ale nasz morderca w to wierzy. I to czyni go najbardziej niebezpiecznym przeciwnikiem, z jakim się kiedykolwiek zmierzysz.

Rozdział 2

Na rozstajach cieni

Deszcz nie ustawał przez kolejne dni, jakby niebo płakało nad losem Marcina Kowalskiego. Aleksandra spędzała większość czasu w biurze, przeglądając stare akta i próbując znaleźć jakikolwiek trop, który poprowadziłby ją do mordercy.

Mikołaj wpadł do jej gabinetu, trzymając w ręku tablet.

— Mam coś — powiedział podekscytowany. — Sprawdziłem bazę danych pod kątem podobnych symboli. Znalazłem artykuł z lokalnej gazety sprzed trzech lat. Ktoś narysował podobne znaki na ścianach starego bunkra w Kampinowskim Parku Narodowym.

Aleksandra spojrzała na zdjęcie. Rzeczywiście, symbole były łudząco podobne do tych, które znaleziono na ciele ofiary.

— Kto zgłosił sprawę?

— Leśniczy, Andrzej Borowski. Wciąż pracuje w Kampinosie.

— Jedźmy do niego — zdecydowała, wstając. — Może coś pamięta.


Leśniczówka Borowskiego tonęła w półmroku, przesiąknięta zapachem dymu, żywicy i czegoś jeszcze — starego, jakby zaklętego w drewnie. Gdy pokazała mu zdjęcia znaków, jego spojrzenie stwardniało.

— Te znaki… to nie są żadne bazgroły. Ludzie nie powinni ich ruszać — mruknął. — Dziadek opowiadał, że pojawiały się w lasach po burzach i śmierciach. Po naruszeniu czegoś świętego.

Borowski mówił, jakby każde słowo ważyło więcej niż jego ciało.

— Pani komisarz… ten las, Kampinos, on żyje. Zna tych, którzy go rozumieją. I tych, którzy wchodzą tu po swoje. Las pamięta.

Zawiesił głos, jakby słuchał czegoś poza światem ludzi. Za oknem szumiał wiatr, ale Aleksandra miała wrażenie, że w tym szumie są też słowa. Obecność. Coś… czujnego.

— To miejsce było święte, zanim postawili tu pierwszą kaplicę. Kamienie tam… w kręgu… one nie są przypadkowe. Są częścią porządku. A jak się ten porządek naruszy…

Zamilkł, patrząc przez okno.

— Pani się dziwi, że las oddycha. Ale to nie my go stworzyliśmy. My tylko zapomnieliśmy, jak się z nim rozmawia. Leśnik? Może nie jest demonem. Może jest… pomnikiem gniewu.

Borowski był przewodnikiem. A może więźniem. Ktoś, kto wiedział, że wiedza ma cenę.

— Czy pamięta pan coś szczególnego? Może ślady, które mogłyby prowadzić do sprawcy?

Borowski podrapał się po brodzie.

— Było tam coś dziwnego. Ślady na ziemi… jakby ktoś próbował wykopać tunel pod podłogą bunkra. I znaleźliśmy stare księgi. Przekazałem je policji.

— Jakie księgi? — Aleksandra poczuła, jak jej serce przyspiesza. W aktach nie było mowy o żadnych księgach.

— Stare, ręcznie pisane. Nie mogłem ich odczytać, bo były w jakimś dziwnym języku. Jakby staro-polskim, ale nie do końca. Policjant, który przyjechał, zabrał je ze sobą.

— Pamięta pan jego nazwisko?

— Wodnicki, czy jakoś tak. Młody chłopak.

Aleksandra wymieniła spojrzenie z Mikołajem. Nie znali nikogo o tym nazwisku w komendzie.

— Czy może pan nas zaprowadzić do tego bunkra?

Borowski skinął głową.

— Możemy jechać zaraz. Tylko wezmę kurtkę, bo znowu zaczyna padać.


Bunkier znajdował się głęboko w lesie, dobrze ukryty wśród drzew i podszycia. Gdyby nie Borowski, nigdy by go nie znaleźli. Wejście było częściowo zawalone, ale wciąż można było przecisnąć się do środka.

— Tutaj — powiedział leśniczy, świecąc latarką na ściany. — To tu znaleźliśmy te symbole.

Aleksandra rozejrzała się po wnętrzu. Mimo upływu trzech lat, dziwne znaki wciąż były wyraźnie widoczne na betonowych ścianach. Niektóre z nich były identyczne z tymi, które znaleziono na ciele Marcina Kowalskiego.

— A gdzie próbowano kopać?

Borowski wskazał na podłogę w rogu bunkra.

— Tam. Wykopali dość głęboki dół, zanim ich spłoszyliśmy.

Aleksandra podeszła bliżej, świecąc własną latarką. Dół był teraz częściowo zasypany, ale wciąż widoczny. Coś błysnęło w świetle latarki.

— Co to? — mruknęła, klękając i sięgając do dołu.

Jej palce natrafiły na coś metalowego. Aleksandra podeszła bliżej do zasypanego dołu, świecąc pośród gruzu i wilgotnej ziemi. Coś zajaśniało metalicznie. Ostrożnie sięgnęła ręką. Jej palce natrafiły na chłodny, chropowaty kształt.

Wyciągnęła przedmiot. Medalion — owalny, wykonany z brązu, spatynowany zębem czasu. Był zdobiony finezyjną rytą linią przypominającą korzenie drzew. W jego centrum widniał wizerunek jelenia z rozłożystym porożem. Na odwrocie: inicjały „M.W.”, wyryte jakby dopiero wczoraj. Litery były nienaturalnie ostre.

Aleksandra poczuła nagły chłód, jakby metal wysysał z jej dłoni ciepło. Czy to tylko autosugestia? A może… coś więcej? Skóra na karku zjeżyła się. Medalion wydzielał delikatny zapach — jakby mchu i popiołu.

— Mikołaj, zrób dokładne zdjęcia. I sprawdź wszystkie osoby o tych inicjałach — powiedziała, chowając przedmiot do torebki dowodowej.

— To ciekawe — powiedział Borowski, zaglądając jej przez ramię. — Tego wcześniej tu nie było.

— Mikołaj, zrób zdjęcia wszystkiego — poleciła, chowając medalion do plastikowej torebki na dowody. — I sprawdź w systemie, czy mamy kogoś o inicjałach M.W., kto mógłby być związany z tą sprawą.

Gdy wychodzili z bunkra, Aleksandra miała dziwne uczucie, że są obserwowani. Rozejrzała się wokół, ale w lesie panował spokój, przerywany jedynie odgłosami padającego deszczu.

— Coś nie tak? — zapytał Mikołaj, zauważając jej niepokój.

— Nie wiem — odpowiedziała szczerze. — Mam wrażenie, że ktoś nas obserwuje.

Borowski spojrzał na nią poważnie.

— W tym lesie często ma się takie wrażenie. Starzy ludzie mówili, że to duchy przodków strzegą tych miejsc. Ja bym powiedział, że to po prostu instynkt. Las uczy nas być czujnymi.

Gdy wrócili do samochodu, Aleksandra jeszcze raz obejrzała się za siebie. Między drzewami, w oddali, przez ułamek sekundy dostrzegła ruch. Jakby jakaś wysoka postać przemknęła między dębami. Ale gdy przyjrzała się uważniej, nie było tam nic poza cieniami i deszczem.


— M.W… M.W… — Mikołaj mruczał pod nosem, przeszukując bazę danych. — Mamy kilka osób o takich inicjałach, ale żadna nie pasuje do profilu.

Siedzieli w biurze Aleksandry, analizując zebrane informacje. Na tablicy wisiały zdjęcia z miejsca zbrodni, symbole z bunkra i stare akta spraw sprzed dwudziestu pięciu lat. Podczas przeglądania dokumentów z lat 90. w policyjnym archiwum, Aleksandra natknęła się na teczkę z materiałami dotyczącymi tajemniczych rytuałów w rejonie Puszczy Kampinoskiej. Wśród luźnych kartek i pożółkłych fotokopii znalazła listę nazwisk konsultantów etnograficznych współpracujących z organami ścigania w sprawach„niekonwencjonalnych”.

— Popatrz na to — powiedziała do Mikołaja, podając mu kartkę. — „dr Marian Warchał, etnolog, specjalizacja: systemy wierzeniowe Europy Środkowej. Obserwator z ramienia PAN, 1997–2002”.

Mikołaj zerknął przez ramię.

— Ciekawe, że zniknął z rejestru w tym samym roku, kiedy umorzono śledztwo w sprawie zaginionego małżeństwa w Wólce Cichej.

— Zbieżność?

— Albo wzór — odparł cicho.

W kartotece nie było adresu. Tylko przypis: „ostatnia znana lokalizacja — klasztor pod Kampinosem”.

— No dobra, a co z tym policjantem, Wodnickim? — zapytała Aleksandra.

— Nie ma nikogo o takim nazwisku w aktach osobowych z ostatnich pięciu lat. Sprawdzam wcześniejsze lata.

— A te księgi, o których mówił Borowski?

— Żadnych wzmianek w aktach sprawy. To dziwne.

Aleksandra potarła skronie. Czuła, że brakuje jej jakiegoś elementu układanki.

— Muszę porozmawiać z ojcem — zdecydowała. — Może on pamięta coś więcej o tamtej sprawie, ale zanim się z nim spotkam to pojedziemy najpierw sprawdzić ten Klasztor, może osoba Warchała nam coś rozjaśni.

Mikołaj marszcząc czoło odpowiedział — No tak kolejne M.W. — wstał pospiesznie od biurka zostawiając niedopitą kawę wziął kluczyki od auta i udali się na policyjny parking.


Deszcz padał z gęstością płaszcza. Szare krople tłukły o dach policyjnej skody, jakby próbowały się przebić do środka. Aleksandra i Mikołaj jechali bez słów. Kierunek: Zakon Misjonarzy Św. Benedykta pod Puszczą Kampinoską. Oficjalnie — zamknięte od pięciu lat. Nieoficjalnie — ostatnie miejsce pracy Mariana Warchała jako konsultanta etnograficznego.

Wnętrze klasztoru przyjęło ich zapachem wilgoci i kadzidła. Korytarze — chłodne, puste. Słychać było tylko kroki i sporadyczne kapanie wody. Brat Antoni, starzec o twarzy z pergaminu, prowadził ich do podziemnego archiwum. W jego głosie nie było niechęci, raczej zmęczona zgoda.

— Warchał? Bywał. Zadawał pytania, których nie lubimy. Rysował symbole. Kiedyś powiedział, że coś słyszy w ścianach.

Mikołaj uniósł brwi, ale nie skomentował. W środku nie przestawał rejestrować: kąty, temperaturę, układ pomieszczeń. Nawyk.

W archiwum pachniało kurzem i starą skórą. Aleksandra przesuwała palcami po grzbietach ksiąg, aż znalazła segregator z inicjałami M.W. W środku — zapiski, szkice, cytaty.

— „Nie ma miejsca, które nie mówi” — przeczytała półgłosem. — „Trzeba tylko odrzucić logikę.”

Mikołaj prychnął.

— A może trzeba po prostu znaleźć ślady błota. Lub DNA.

Na ostatniej stronie znajdował się rysunek kręgu z zaznaczoną literą „S” — symbol „środka”. Równolegle — notatka: „Szept nie zaczyna się w uszach”.

Na zewnątrz klasztoru zaczęło wiać. W szczelinach szyb rozległ się długi jęk. Aleksandra spojrzała na Mikołaja.

— Słyszałeś?

— To tylko wiatr — odparł. Ale głos miał nieco bardziej napięty niż zwykle.

W drodze powrotnej zatrzymali się w pobliskim miasteczku, by przesłuchać byłego brata zakonnego — Bartłomieja, który współpracował z Warchałem. Spotkanie odbyło się w małej, zatęchłej kawiarni przy stacji.

— Marian… on chciał zrozumieć „to, co zostało utracone”. Mówił, że świat się podzielił, że las już nas nie rozpoznaje. Że rytuał musi wrócić na swoje miejsce.

— Jaki rytuał? — zapytała Aleksandra.

— Nie wiem. Nie chciał mówić. Ale… — Bartłomiej ściszył głos —...pewnej nocy przywiózł z lasu coś. Coś zawiniętego. Było… ciepłe. Ale… nie żywe. I nie martwe.

Mikołaj skrzyżował ramiona.

— A może po prostu był chory psychicznie.

Ale nie brzmiało to jak przekonanie. Raczej jak tarcza.

W drodze powrotnej przez las, tuż za granicą Puszczy, silnik na chwilę zgasł. Przez otwarte okno wdarł się zapach mokrego drewna i ozonu. Aleksandra miała wrażenie, że przez moment… coś stało przy drzewach. Coś wysokiego. Milczącego.

— Ruszaj — powiedziała tylko.

Silnik zapalił. Radio zapiszczało.

Na częstotliwości 104.6 rozległ się śpiew. Nie słowa. Głos. Głębszy niż dźwięk. Jakby sam las próbował mówić przez radio.

Mikołaj przełączył stację. Zamilkło.

I przez resztę drogi nie odezwali się już ani słowem, do momentu aż zadzwonił jej telefon. Nieznany numer.

— Nowak — odpowiedziała służbowo.

— Pani komisarz — głos po drugiej stronie był cichy, jakby szeptany. — Musi pani przestać.

— Kim pan jest?

— Przyjaciel — odpowiedział głos. — Ten, z którym się pani bawi… on nie jest człowiekiem. Nie da się go złapać. Nie da się go powstrzymać.

— O czym pan mówi?

— O Leśniku. O demonie, którego próbuje przywołać. Jeśli będzie pani drążyć, stanie się pani jego następnym celem.

— Czy to groźba? — Aleksandra poczuła, jak jej serce przyspiesza.

— Ostrzeżenie — odpowiedział głos. — Niech pani zapyta ojca o noc w lesie. O to, co naprawdę zobaczył.

Połączenie zostało przerwane. Aleksandra zdrętwiała w fotelu pasażera, próbując zrozumieć, co właśnie usłyszała. Ktoś ją śledził. Ktoś wiedział, że rozmawia z ojcem.

Poprosiła Mikołaja aby po drodze wysadził ją pod domem ojca


— Co takiego zobaczyłeś w lesie? — zapytała bez wstępu, gdy tylko Stanisław otworzył drzwi.

Ojciec zbladł.

— O czym ty mówisz?

— Ktoś do mnie zadzwonił. Powiedział, żebym zapytała cię o noc w lesie. O to, co naprawdę zobaczyłeś.

Stanisław spojrzał na nią w milczeniu, po czym odsunął się, pozwalając jej wejść. Powoli przeszedł do salonu i usiadł w fotelu.

— Nie mówiłem o tym nikomu — powiedział cicho. — Przez wszystkie te lata… myślałem, że to była halucynacja. Stres, przepracowanie, może nawet jakieś gazy w lesie.

— Co zobaczyłeś?

— To było po trzecim morderstwie — zaczął, wpatrując się w przestrzeń. — Ofiara ognia, jak nazywaliśmy ją. Dziewczyna, dwadzieścia dwa lata, znaleziona w lesie ze śladami podpalenia i symbolami wyrytymi na ciele. Zostałem na miejscu zbrodni do późna, szukając śladów. I wtedy to zobaczyłem.

Zamilkł na chwilę, jakby zbierając myśli.

— Postać stojąca między drzewami. Wysoka, z głową jelenia. Myślałem, że to jakiś kostium, jakaś chora gra mordercy. Pobiegłem za nią w głąb lasu. I wtedy… wtedy postać się odwróciła.

Aleksandra widziała, jak dłonie ojca zaczynają drżeć.

— To nie był człowiek w masce, Ola. To… to coś patrzyło na mnie. Oczy płonęły jak węgle. A potem… zniknęło. Rozpłynęło się w powietrzu, jakby nigdy go tam nie było.

— Dlaczego nigdy o tym nie mówiłeś?

— Kto by mi uwierzył? — Stanisław zaśmiał się gorzko. — Powiedzieliby, że oszalałem. Może tak było. Może oszalałem.

Aleksandra przyjrzała się ojcu uważnie. Nie wyglądał jak człowiek, który zmyśla. Wyglądał jak ktoś, kto przez lata próbował zapomnieć o czymś, co widział.

— Ta sprawa… ona cię zniszczyła, prawda? — zapytała cicho.

Stanisław skinął głową.

— Nie mogłem spać. Ciągle miałem przed oczami te symbole, te oczy… Zacząłem pić. Twoja matka nie mogła tego znieść. A potem… potem ona zmarła, a ja zostałem sam z tym wszystkim.

Aleksandra poczuła ukłucie żalu. Przez tyle lat obwiniała ojca za rozpad ich rodziny, za alkohol, za odejście. Nigdy nie zastanawiała się, co go do tego doprowadziło.

— Czy znaleźliście jakieś księgi? — zapytała, zmieniając temat. — Stare manuskrypty, związane z tymi symbolami?

Stanisław zmarszczył brwi.

— Nie, nic takiego. Dlaczego pytasz?

Aleksandra opowiedziała mu o wizycie w bunkrze i o księgach, które miał zabrać tajemniczy policjant.

— Wodnicki? — Stanisław pokręcił głową. — Nie znałem nikogo o tym nazwisku.

— A może to nie było jego prawdziwe nazwisko? — zastanowiła się Aleksandra. — Może podszywał się pod policjanta, by zdobyć te księgi?

— To możliwe — zgodził się Stanisław. — Ale po co? Co było w tych księgach?

— Nie wiem — przyznała Aleksandra. — Ale zamierzam się dowiedzieć.

Rozdział 3

Pod znakiem jelenia

Kolejny dzień przyniósł kolejną falę deszczu. Aleksandra siedziała w biurze, przeglądając raporty z laboratorium. Medalion znaleziony w bunkrze okazał się być wykonany z brązu, prawdopodobnie ręcznie, około 100—150 lat temu. Nie było na nim żadnych odcisków palców poza jej własnymi.

— Może to należało do kogoś z rodziny mordercy? — zastanawiał się Mikołaj, przyglądając się zdjęciom medalionu. — Może to rodzinna pamiątka?

— Możliwe — zgodziła się Aleksandra. — Sprawdź jeszcze raz, czy w aktach ofiar sprzed dwudziestu pięciu lat nie ma kogoś o inicjałach M.W.

Mikołaj skinął głową i wrócił do swojego komputera. Aleksandra westchnęła, czując zmęczenie. Ostatnio nie sypiała dobrze. Dręczyły ją koszmary — ciemny las, oczy płonące w mroku, i uczucie, że coś ją goni.

Jej telefon zadzwonił.

— Nowak — odpowiedziała, masując skroń.

— Pani komisarz, mamy problem — usłyszała głos dyżurnego. — Znaleziono ciało w Wiśle, w okolicach mostu Poniatowskiego. Kobieta, około czterdziestu lat, z podobnymi znakami jak w sprawie Kowalskiego.

Aleksandra poczuła, jak jej serce zatrzymuje się na moment.

— Druga ofiara — szepnęła. — Druga ofiara, woda…

— Słucham?

— Już jadę — powiedziała, rozłączając się. — Mikołaj! Mamy następną ofiarę!


Ciało zostało wyłowione przez przypadkowych wędkarzy. Kobieta, czterdzieści dwa lata, z symbolami wyrytymi na ciele. Tym razem znaki były inne — przypominały fale, spirale i krople.

— To Małgorzata Wiśniewska — powiedział technik, przekazując Aleksandrze dokumenty. — Nauczycielka historii w liceum na Mokotowie. Zaginęła dwa dni temu.

— Wiśniewska… — Aleksandra spojrzała na Mikołaja. — M.W. Sprawdź, czy to może być związane z medalionem.

Mikołaj skinął głową i odszedł na bok, by wykonać telefon. Aleksandra przyjrzała się ciału. Oprócz symboli, na szyi ofiary widoczny był głęboki, czysty ślad cięcia. Jakby została poderżnięta jednym, precyzyjnym ruchem.

— Przyczyną śmierci było wykrwawienie — wyjaśnił lekarz, wskazując na ranę. — Podcięto jej gardło, a następnie wrzucono do rzeki. Symbole zostały wyryte już po śmierci, tak jak w przypadku pierwszej ofiary.

— Jak długo była w wodzie?

— Sądząc po stanie ciała, nie więcej niż dobę. Woda była zimna, co spowolniło rozkład.

Aleksandra poczuła dreszcz. Ktoś zabił tę kobietę, wyrył symbole na jej ciele, a następnie wrzucił ją do Wisły jak worek śmieci. A teraz planował kolejne ofiary.

Mikołaj wrócił, wyglądając na zaniepokojonego.

— To nie może być przypadek — powiedział cicho. — Małgorzata Wiśniewska była ekspertką od mitologii słowiańskiej. Napisała kilka książek na ten temat.

— Więc zabójca ją znał?

— Więcej — Mikołaj pokazał jej ekran swojego telefonu. — Znalazłem jej profil na stronie uniwersytetu. Specjalizowała się w badaniach nad starożytnymi kultami i rytuałami Słowian, szczególnie tymi związanymi z ofiarami składanymi leśnym bóstwom.

Aleksandra poczuła, jak jej gardło się zaciska.

— Ona nie była przypadkową ofiarą. On ją wybrał świadomie.

— Jest coś jeszcze — dodał Mikołaj. — Według jej profilu, zajmowała się tłumaczeniem starych tekstów z proto-słowiańskiego. Pracowała nad manuskryptem znalezionym w okolicach Puszczy Kampinoskiej.

— Manuskryptem? Czy to możliwe, że to te same księgi, o których mówił leśniczy?

— Bardzo możliwe — zgodził się Mikołaj. — Musimy przeszukać jej mieszkanie. Może tam znajdziemy jakieś wskazówki.


Mieszkanie Małgorzaty Wiśniewskiej znajdowało się w starej kamienicy na Pradze. Było małe, ale zadbane, pełne książek i artefaktów związanych z historią i mitologią. Aleksandra i Mikołaj przeszukiwali je metodycznie, szukając czegokolwiek, co mogłoby ich naprowadzić na trop mordercy.

— Spójrz na to — Mikołaj wskazał na półkę z książkami. Jedna z nich wyróżniała się — gruba, oprawiona w skórę, z dziwnym symbolem na grzbiecie.

Aleksandra sięgnęła po nią i otworzyła. W środku znajdowały się ręcznie pisane notatki, rysunki symboli i tłumaczenia starych tekstów.

— To jej dziennik badań — powiedziała, przekartkowując go. — Pracowała nad tłumaczeniem jakiegoś starożytnego tekstu.

Nagle jej wzrok przykuł rysunek. Przedstawiał wysoką postać z głową jelenia, otoczoną dziwnymi znakami.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 45.41