O TYM, CO ZOSTAŁO ZRODZONE Z MIŁOŚCI, A CO Z NIENAWIŚCI
CZĘŚĆ DRUGA — ZŁOTA
© Copyright by Krzysztof Bonk
Projekt okładki: Krzysztof Bieniawski
Wydanie pierwsze 2020
Kontakt:
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione
Prolog
„Prawość, szczerość, wierność i poświęcenie. Złota siostra otworzyła złociste oczy na świat, by w duchu cnót zachodniego królestwa — zgodnie z nimi — emanować pośród swych poddanych światłem. Być jak jasny promyk nadziei, świetlisty blask słońca, opromieniający sobą innych i niosący im ukojenie oraz radość. Kodeks światła nigdy przedtem ani potem nie posiadał wierniejszej powierniczki, o której powiadano, że na jej serce składała się czysta esencja świetlistego słońca. Dzięki złotej siostrze w zachodniej krainie tarcza słoneczna zdawała się nigdy nie opuszczać niebiańskiego firmamentu, a być swoistą zasłoną chroniącą od wszelakiego zła. Tak było, aż złota siostra krwi odeszła, a w królestwie nastała era mroku” — z zapisków królewskiego kronikarza.
I. Srebrna i Ekru
— Spóźniliśmy się — powiedziała z bólem serca do Perlisa Ekru. Oboje stali u wejścia na molo, mając za sobą po części spalony port, gdzie wojownicy z północy dobijali konające drapieżniki. Natomiast na pomoście klęczały dwie dziewczyny, srebrzysta oraz kasztanowa, a zielona kobieta spoczywała na drewnianych deskach już martwa.
Następnie Ekru obserwowała, jak srebrzysta dziewczyna przyzywa do siebie dwóch pobratymców z toporami i wskazuje im na przedstawicielkę republiki. Ta została pochwycona pod ramiona przez mężczyzn, a mimo to, cała roztrzęsiona i płacząc, dopiero siłą dała się oderwać od zwłok wiły. Wkrótce na środku pomostu pozostała już tylko srebrzysta wojowniczka w luźnych warkoczach. Klęczała nad zielonym ciałem z nisko opuszczoną głową, z jej oczu skapywały z wolna perliste łzy.
Na ten widok Ekru ciężko westchnęła i podeszła do rozpoznanej przez siebie osoby, o której już wiedziała, że była legendarną siostrą krwi służącą Alabaster. Przykucnęła koło niej, a kiedy się doczekała uwagi, z powagą oświadczyła:
— Wiem, kim jesteście wszystkie trzy. — Wskazała na martwą istotę, odprowadzaną Kasztan oraz Srebrną. — Widziałam wasze narodziny odpowiednio z czystej wody, głębi ziemi i drzewa życia. Zatem wszystkie jesteście siostrami krwi, choć… jedna z was jest już, jak widzę, martwą siostrą.
— To ja zabiłam Zieleń, ja… własnymi rękoma. — Srebrna z odrazą popatrzyła na swe unurzane w zielonej krwi ręce. — Uśmierciłam własną siostrę… — jęknęła z bólem. Ekru chciała ją do siebie przytulić. Jednak spotkała się z gwałtownym odepchnięciem, nienawistnym spojrzeniem dziewczyny oraz jej warknięciem: — Zostaw mnie. To nie mi się należy współczucie. Ja nie zasługuję na nic poza przekleństwem. — Srebrna zaatakowała paznokciami swą twarz, aż do zadania sobie ran. — Zabiłam Zieleń za gładkie policzki. Nienawidzę siebie, nienawidzę tej przeklętej łuski — złorzeczyła. Zaś Ekru, choć na licu wojowniczki widziała tylko zadrapania, na jej dłoniach rzeczywiście dostrzegła zdrapaną łuskę. Wszak niebawem od Srebrnej odstąpiła agresja skierowana we własną stronę i niczym z morskim przypływem znowu zawładnął nią dojmujący smutek. Załamana się zgarbiła i roniąc łzy, popatrzyła cierpiętniczo na morski horyzont.
Alabastrowa kobieta zamilkła i już nie próbowała nawiązać ze Srebrną kontaktu. Dotarło do niej, że nie miała do czynienia li tylko z zimną wojowniczką północy, ale przede wszystkim wrażliwą dziewczyną, którą z powodu jej czynu przepełniało zasadne cierpienie. Sprowokowana przez Alabaster popełniła straszną rzecz i przeżywała słuszną żałobę, dostrzegając skazę na własnym istnieniu.
W przygnębiającej atmosferze upływał czas, gdzie Ekru oraz stojący nieco dalej Perlis jedynie dotrzymywali towarzystwa Srebrnej, podczas gdy ona nie zwracała na nich uwagi. Sami mogli się czuć w zdobytym porcie względnie bezpiecznie. Jakby na to nie patrzeć, należeli do przedstawicieli alabastrowego ludu tutejszych zwycięzców, przez co ich obecność tutaj się wydawała naturalna.
Aż Srebrna sama zapytała Ekru kim takim ona jest i po co ją tu właściwie niepokoi? Alabastrowa kobieta, na ile mogła uczynić to taktownie, opowiedziała srebrzystej dziewczynie wszystko, co wiedziała na temat spraw związanych z siostrami krwi. Podzieliła się wiedzą o podstępnych uczynkach wielkiej księżnej Alabaster oraz jej tajemniczej przemianie naznaczonej czernią i czerwienią. Mówiła o wielkim posłannictwie sióstr krwi, które alabastrowa władczyni zamierzała likwidować bądź czynić je sobie poddanymi. Wspomniała o własnym pobycie w podlodowej krainie syren, ich więzieniu oraz wiedzy, jaką zaczerpnęła z niezwykłych sześciokątów ukazujących teraźniejszość i przeszłość. Wreszcie nakreśliła wojowniczce odwieczny konflikt syren z aniołami, gdzie Alabaster miała być przedstawicielką anielskiego rodu, a Srebrna jej naturalną antagonistką w postaci potomkini srebrzystych syren. Podsumowując swój wykład, poprosiła o wsparcie przeciw wielkiej księżnej. Ponadto zasugerowała uwolnić Kasztan, która też miała być legendarną siostrą, tyle że o kasztanowej krwi.
Niestety ku wielkiemu rozczarowaniu Ekru Srebrna bynajmniej nie zamierzała spełnić jej oczekiwań i to żadnych. Wręcz ją oraz Perlisa poleciła zatrzymać i uwięzić z dziewczyną z republiki. Obwieściła, że zostaną przekazani w łańcuchach wielkiej księżnej Alabaster. Mimo błagań i nalegań Ekru wojowniczka nie zamierzała wyjawić jej nawet powodu swej decyzji. Oczy srebrzystej dziewczyny pociemniały i była głucha na głosy rozsądku oraz ślepa na prawe wskazania. Jej charakter stał się nieprzejednany, bezwzględny. Skoro tak, zdruzgotana taką postawą Srebrnej Ekru skapitulowała, po czym z Perlisem dała się uwięzić w komórce na terenie zdewastowanego portu.
*
— Na zimny honor, na mróz i lód… — wyszeptała bezradnie srebrzysta siostra krwi, gdy została sama. Przejrzała się w tafli ciemniejących wód wielkiego morza i bez wyrazu dodała: — Nie mam już honoru… nie może go mieć morderczyni własnych sióstr. Zaś mróz i lód? Ten pierwszy zapewne odejdzie, a drugi stopnieje. Przeminą, jak wszystko poza smutkiem spowodowanym przez wydarzenia, których nie można już zmienić, nie da się ich cofnąć. — Popatrzyła ze skierowanym ku sobie wyrzutem na zimne ciało wiły. Straciło już żywy odcień zieleni. Ta była teraz matowa, martwa. Tak martwa, jak czuła się w głębi siebie srebrzysta dziewczyna, do której, niczym falujące w pobliżu morze, przychodził rozdzierający żal, to brał ją w objęcia narastający gniew i frustracja.
Z powodu tych ostatnich odczuć splunęła na swe odbicie w wodzie. Pomyślała ze wzgardą, że takie osoby, jak ona, czy Alabaster wciąż żyły i miały się całkiem dobrze. Podczas gdy najszlachetniejsze siostry krwi umarły, jako pierwsze. W końcu miała teraz w sobie krew Złotej oraz Zieleni, przez co czuła całą sobą, że te istoty ją przewyższały i były od niej czystsze, lepsze. One jednak odeszły, a czas sprawi, iż nie pozostanie po nich nawet wspomnienie. Natomiast ona, która za urodę czy przyszłą chwałę zaprzedała srebrzystą duszę, mogła dalej czynić niegodziwości i jeszcze oczekiwać za to nagrody. Ot, choćby dokonać, wydawałoby się, niemożliwego i w przyszłości stanąć na ślubnym kobiercu u boku księcia.
Czy zatem w imię świetlanych ideałów, jakimi szczyciły się Zieleń oraz Złota, powinna porzucić służbę u Alabaster? Wypowiedzieć jej wojnę i jako szlachetna siostra krwi chronić teraz ze wszystkich sił Wielką Puszczę? W zamian zapewne marnie skończyć zabita skrytobójczo trucizną lub honorowo zginąć w walce? A może raczej wypadało dorosnąć i spojrzeć na świat bez zafałszowań nie srebrzącym się jasno wzrokiem, ale trzeźwo na taki kontynent Unton, jakim naprawdę on był? Okrutny, bezwzględny i nagradzający za takie przywary. Do tego depczący słabych, naiwnych oraz się łudzących, że swą dobrocią mogą coś zmienić. Otóż nie, nie mogli niczego zmienić, poza zaniesieniem sobie własnej zguby. Zobaczyła to na przykładzie sióstr i w tej chwili, mimo doznawanego bólu po śmierci wiły, przeważał w niej zimny upór.
Ostatecznie powzięła decyzję, iż nie stanie się kolejną ofiarą własnej słabości. Nie spełni ostatniej woli Zieleni, skazując się na udrękę czy wzgardę, a pozostanie wierna wielkiej księżnej. Za służbę będzie nagrodzona miłością Złotego i u jego boku ukoi smutki. W alabastrowym lustrze taką widziała dla siebie wizję. I właśnie to białe lustro wybrała w ptaszarni Alabaster, a potłukła o parkiet tamto przeklęte oraz srebrzyste, w którym już nigdy nie chciała oglądać odrażającej łuski.
— Pani. Przybywam, aby zdać raport. — Dziewczyna usłyszała za sobą męski głos. Spojrzała przez ramię i zobaczyła dowódcę jeźdźców gryfów. Ten skłonił się lekko, po czym zgodnie z zapowiedzią zdał relację z przeprowadzonej akcji: — Port został z sukcesem zajęty. Jednak spłonęła połowa budynków, a wiele jest nadpalonych. Znacząco spowolni to wznowienie prac szkutniczych, przez co wielka księżna nie będzie całkiem zadowolona. — Ostatnie zdanie cierpko zaakcentował. — Z pozytywów należy wymienić, iż placówkę portową zajęto bez strat w ludziach, a wróg uległ pogromowi. Uzyskaliśmy też zapas mięsa z zabitych zwierząt, który dla srebrzystych najemników wystarczy na wiele miesięcy. Nadwyżkę żywności przechowamy zamrożoną w górach. Ponadto posiadamy licznych jeńców, w tym trzy osoby o kasztanowej skórze, dwie o alabastrowej oraz… blaszanego osobnika.
— Blaszanego? — Skrzywiła się na twarzy Srebrna. Pogrążona w rozterkach, aż do tej pory puszczała słowa mężczyzny mimo uszu. Teraz jednak zaintrygowana dopytała. — Co to za rasa?
— Blaszana. — Dowódca jeźdźców bezradnie rozłożył ręce, dając do zrozumienia, że większą wiedzą nie dysponował. — Aby stwierdzić coś więcej, niezbędne będą przesłuchania — zaznaczył.
— Dobrze… coś jeszcze? — rzuciła znowu obojętnie dziewczyna. Oficer wskazał na martwą wiłę, a potem morską toń i zasugerował:
— Jeśli można…
— Nie, nie można — syknęła Srebrna, rozumiejąc, że mężczyzna chciał zepchnąć Zieleń do wody. Następnie odgarnęła sobie z twarzy srebrzyste włosy z rozplecionego warkocza i zapytała: — Czy wśród zatrzymanych istot są jakieś zwierzęta?
— Brązowy pies.
— A z istot lasu?
— Mamy kilka kulawych niedźwiedzi, chyba dwa lwy z połamanymi łapami i watahę wilków, która z podkulonymi ogonami się poddała. Zatrzymaliśmy te istoty przy życiu, bo w takiej formie mięso nawet w cieple nie ulega zepsuciu.
— Zielone mięso może i nie, ale alabastrowe już chyba uległo. — Dziewczyna popatrzyła z niechęcią na dowódcę jeźdźców, dając mu do zrozumienia, jakie mniemanie miała o jego wyrachowaniu. Potem głęboko westchnęła zmęczona sprawami związanymi z dowodzeniem i wreszcie przyjęła pionową postawę. Wtedy zakomenderowała. — Zabraniam ruszać stąd wiłę. Teraz zaprowadź mnie do ocalałych zwierząt.
— Sami możemy je zlikwidować, jeśli taki jest rozkaz — spróbował odgadnąć zamysł zwierzchniczki oficer. Ta gniewnie warknęła:
— Zaprowadź mnie do zwierząt!
— Tak jest. — Mężczyzna spokorniał i ruszył między poczerniałymi od ognia ścianami budynków do serca portu. Na miejscu przystanął przy jednej z komórek i pilnującym drzwi wojownikom z północy polecił otworzyć wrota.
Zanim Srebrna wkroczyła do wnętrza, spojrzała jeszcze na jedyny w swoim rodzaju zachód słońca na skraju Wielkiej Puszczy. Niebo nad lasem stawało się malachitowe, jakby ciężkie, a pistacjowe słońce wydawało więdnąć, przechodząc w ciemniejszą barwę morskiej i butelkowej zieleni. Ten obraz zachodzącego słońca nieznośnie przywodził na myśl gasnące oczy oraz życie wiły. Przez to wojowniczka szybko oderwała od niego srebrzysty wzrok, by znowu się nie dławić smutkiem i zaraz była już w zagrodzie.
W środku zobaczyła wiele większych i mniejszych zwierząt z nadpalonym futrem w różnych odcieniach zieleni. Wszystkie siedziały bądź leżały pod ścianami. Wiele miało podkulone ogony i lizało sobie poparzone części ciała. Ze strachem w oczach spoglądały na przybyłą dziewczynę.
Ona z niesmakiem odganiała od siebie wyrzuty sumienia. Obserwowała owoc własnych działań, swego wielkiego zwycięstwa nad istotami lasu. Powinna więc napawać się dumą. Zamiast tego, patrząc na okaleczone dzieci lasu, odbierała w sobie tylko rozpacz wiły, która była niczym jej własna. Nie walczyła z tym uczuciem, nie chciała już walczyć, nie dziś. Dlatego poddała się krwi Zieleni w sobie. Kiedy zwierzęta odczuły w niej bratnią i zieloną duszę, nabrały do niej ufności. Zaczęły popiskiwać żałośnie, to przymilnie. Niektóre podchodziły do Srebrnej i ocierały się o nią lub lizały po nogach. W efekcie dziewczyna nawet się nie zorientowała, gdy otarła z oczu łzę — ta była zielona.
— Uwalniam te zwierzęta — powiedziała do stojącego za nią oficera.
— Ale…
— Bez dyskusji! — wrzasnęła dziko, dając upust znowu ścierającym się w niej sprzecznym, za to niezwykle silnym, emocjom.
Żaden człowiek o nic jej więcej nie pytał, ani nie próbował stawać na drodze. Ona wyjęła z zawiasów drzwi i pociągnęła za sobą. Za nią poszły potulnie uwięzione dotąd zwierzęta. Kolejny postój odbył się koło molo. Tutaj Srebrna ułożyła Zieleń na przytaszczonych wrotach, które połączyła wiązaniami z parą kulawych niedźwiedzi. Od tego momentu żałobny kondukt pod przewodnictwem srebrzystej dziewczyny już się nie zatrzymywał. Minął bramę w południowej części palisady i odprowadzany podejrzliwym wzrokiem przez ludzi zniknął w mroku zielonej nocy oraz gęstym listowiu zielonego lasu.
Już głęboko w leśnych kniejach do pochodu przyłączały się inne zwierzęta nieprzeliczonych gatunków, a była ich cała rzesza. Każda istota wydawała żałosne kwilenie, rozpaczliwy skowyt, czy smutny pisk. Kierunek trasy ciągle wyznaczała Srebrna, która niczym za zieloną rękę, była prowadzona przez wewnętrzny głos swej leśnej siostry.
Po całonocnej marszrucie ze wschodem pistacjowego słońca, mieniącego się radosną barwą niczym iskrzące oczy Zieleni, żałobna procesja stanęła w sercu puszczy na rozległej polanie. Na jej środku dominował jakby olbrzymi posąg przedstawiający siedzącą wiłę z wysuniętą dłonią zwróconą wnętrzem ku niebu. Sama rzeźba sprawiała wrażenie nie wyciosanej z kamienia czy drewna, a uplecionej z roślin.
Ku zaskoczeniu Srebrnej owa rzeźba okazała się na swój sposób żywa. Bo kiedy ciało wiły znalazło się w zasięgu ramion posągu kobiety, jak żywy monument się poruszyła i wyciągnęła ręce po martwą istotę. Chwyciła Zieleń i przysunęła do własnego serca, potem do ust, po czym ucałowała. Następnie monumentalna kobieta zamknęła swe oczy, podobnie jak dłonie ze spoczywającą w nich wiłą i w takiej niezmiennej pozie już pozostała.
Tak dokonał się pochówek Zieleni. Zaś przybyłe na pogrzeb leśne zwierzęta, całe tysiące, czuwały jeszcze długi czas w absolutnym bezruchu i ciszy. Wśród nich była też Srebrna, która w końcu nie wytrzymała znowu atakujących ją wyrzutów sumienia i ruszyła w drogę powrotną do portu. Po drodze zmęczenie wzięło u niej górę, przez co znalazła sobie przytulną dziuplę. W niej, niczym sama wiła, zwinęła się w kłębek i usnęła, samej się czując wiłą.
II. Złoty
Konsekwencje przegranej bitwy stanowiły istny obraz nędzy i rozpaczy. Widoczne były szczególnie pośród zimnych mokradeł na północnym zachodzie kontynentu Unton. To tutaj schroniła się grupa srebrzystych uchodźców. Na szczęście świętej pamięci Marrengo zawczasu zadbał o sporą ilość koni niezbędnych do ewakuacji cywili z centralnych klanów. Dzięki temu nie wszyscy wpadli w mocarne łapy srebrnej olbrzymki. Sam Złoty wykazał się niezbyt chlubnym wyczynem po ucieczce z pola bitwy i komuś ukradł płowego rumaka, za którego sprawą dołączył do uciekinierów. Wśród nich atmosfera przygnębienia sięgnęła błotnistego i antracytowego w swej barwie dna, gdzie próżno było szukać choćby nikłego światełka srebrzystej nadziei. Książę się dostosował duchem do wisielczych nastrojów. Ponadto pozbawiony złocistej zbroi, za to w ciemnym błocie, sam się nie wyróżniał wyglądem z tłumu. Rad był nawet z tego powodu, bo dzięki temu mniej osób go rozpoznawało, przez co nie musiał znosić pod swym adresem tylu szyderstw. Kiedy akurat mu nie złorzeczono, osobiście czynił to uparcie w odniesieniu do własnej osoby. W depresyjnym umyśle wymieniał kolejne zasady kodeksu światła, którym w swym mniemaniu się sprzeniewierzył:
„Prawość” — wyartykułował w myślach, zasiadając samotnie przy ognisku z szarych gałęzi, z którego dobywał się siwy dym, ginący w mroku grafitowej nocy. Otóż wspomniana prawość stanowiła pierwszy punkt kodeksu światła. Złoty uważał, że złamał prawo, zrzekając się królewskiej władzy. Bowiem to on był prawowitym następcą tronu i fakt, że nie został królem, aby ratować krainę, nie zmieniał tego, że się nie podporządkował odwiecznym zasadom.
„Wierność” — wymieniał dalej. Czy zatem zachował wierność? Ależ oczywiście, że nie, bo odkąd wziął ślub z damą o imieniu Bursztyn, zdradzał ich związek codziennie, myśląc z miłością o Srebrnej. I to nawet po tym, jak się dowiedział, iż srebrzysta dziewczyna już z tego okrutnego świata odeszła. Od tego momentu wręcz wył za nią z bolesnej tęsknoty. „Prawdomówność” — czy był kłamcą? Niewątpliwie, ponieważ w swej mowie przed wyruszeniem na północną kampanię obiecywał złocistym rycerzom jedynie chwałę i sławę. Podobne zapewnienia czynił nawet przed bitwą, samemu na dobre już we własne obietnice nie wierząc. I co się ziściło? Nieliczni rycerze, którzy zdołali przeżyć morderczą wyprawę na północ, zostali wzięci do niewoli. Ot, cały ich splendor i zaszczyt. Jemu prawdopodobnie, jako jedynemu się upiekło, zdołał uciec. Zatem zhańbił się dodatkowo brawurową ucieczką i ten ostatni czyn dobitnie przekreślał ostatni punkt kodeksu światła, mianowicie poświęcenie.
Otóż nie, się nie poświęcił, aby walcząc do końca, być może komuś innemu dać szansę ratunku. Za to w natychmiastowym odwrocie okazał się niedoścignionym biegaczem, a potem jeszcze złodziejem, kontynuującym upokarzający odwrót na skradzionym rumaku. To dopiero był Złoty książę, bohater, mający do tej pory ambicje być powiernikiem świetlistego kodeksu — gorzko zakpił z siebie młodzieniec.
Gdy tak się torturował myślami, stanęła przy nim para zakapturzonych jeźdźców w złocistych płaszczach. Jeden z przybyszy rozejrzał się po okolicznych ogniskach, gdzie w grupkach siedzieli ludzie północy, aż lekceważąco rzucił pytanie do księcia:
— Ej, szaraku, mówi do ciebie wielki pan z królestwa, goniec ze Złotego Pałacu. Ponoć to obóz niedobitków z bitwy na szarej równinie. Zatem wiesz może, gdzie znajdę księcia Złotego, który brał w walce udział?
— Jest martwy — odpowiedział zgodnie ze stanem swego ducha młodzieniec.
— Jesteś pewien? — dopytał obojętnie jeździec. W odpowiedzi usłyszał:
— Jak niczego na świecie. Osobiście byłem świadkiem upadku i haniebnej klęski księcia, w której podeptał on kodeks światła.
— Skoro tak twierdzisz… — mruknął złocisty mężczyzna i się krzywiąc na twarzy, z pretensją przemówił do kompana: — Wreszcie odnaleźliśmy tych szarych nędzników i co słyszymy? Książę jest trupem, do tego mamy naocznego świadka. Co prawda brudnego obdartusa z północy, ale tutejsi ludzie są zbyt głupi, aby kłamać, więc chyba można mu zawierzyć. To chyba powinno wystarczyć księżnej Bursztyn, nie uważasz?
— Musi — dodał znużonym głosem drugi z mężczyzn. — Przecie książęce truchło i tak zgniło już w tutejszym klimacie. Więcej dowodów książęcej śmierci nie zdobędziemy. A ja dość mam tej wilgoci, zgnilizny oraz zimna, czy podłego jedzenia. Wracamy do królestwa — podsumował, po czym zwrócił się jeszcze do Złotego: — Strudzeni jesteśmy po podróży. Przysiądziemy się do ognia, odpoczniemy. — Nie czekając na odpowiedź, już zsiadał z kamratem z konia. Książę odruchowo wykonał zapraszający gest ręką i dalej siedział osowiały. Zaś przybyli mężczyźni zajęli miejsca przy ognisku i przystąpili do spożywania wieczerzy z pożółkłych sucharów.
W pewnym momencie jeden z gońców wyjął z kieszeni złocistą kartkę i rzucił w płomienie. Lecz żwawszy podmuch wiatru wyrwał nadpalony skrawek papieru z jakby ognistych dłoni i palców. Złoty podniósł go z zamiarem zwrócenia prawowitemu właścicielowi, czyli płomieniom. Wszak dostrzegł napis określający nadawcę oraz adresata listu: „Księżna Bursztyn do ukochanego księcia Złotego”. Smutno się uśmiechnął na ten widok i postanowił przeczytać list.
„Drogi, najdroższy. Ukochany, najukochańszy. Jedyny, złoty. Doszły mnie już niepokojące wieści o piętrzących się problemach, jakie napotkałeś na swej drodze po wieczną chwałę. Aczkolwiek wiedz, iż bezgranicznie ufam w twe bohaterskie męstwo i każdego słonecznego dnia wyglądam twego triumfalnego powrotu. Albowiem ma czysta miłość do ciebie przekonuje mnie, że mimo wszelakich przeciwności powrócisz do mnie zwycięski. Jednakże pragnę, mój ukochany, zaznaczyć, iż nawet gdybyś nieszczęśliwym zrządzeniem losu nie zakończył północnej kampanii sukcesem, to mego gorącego uczucia i oddania twej osobie nic nie zmieni. Bowiem tak, jak codziennie podziwiam na niebie wschodzące słońce, a z zachodem je żegnam, tak rankiem wyczekuję świetlistych promieni na równi z tymi przesłoniętymi ciemnymi chmurami. Tako i na ciebie czekam z utęsknieniem niezależnie od tego, w jakim blasku powrócisz. Ponieważ wielbię jasność także w pochmurne dni i z radością powitam cię również bez odniesionego zwycięstwa, aby jako wierna żona nieść ci otuchę i należycie wesprzeć w zdobyciu przyszłej chwały”.
Po tym odczycie książę się poczuł ponownie gnębiony, ale obecnie przez własny wstyd. Oto uświadomił sobie, że w obliczu klęski i gardząc sobą, wzgardził też swą tak szlachetną małżonką, która przecież na to nie zasłużyła. Więcej, z miłości do niego wyczekiwała go nawet, jako przegranego oraz tchórza. Azaliż czy mógł także i ją zawieść? Czy miał do tego w ogóle prawo? Otóż nie, takowego prawa sobie odmawiał, a wręcz poczuł teraz do Bursztyn coś na kształt prawdziwego uczucia. W końcu czy mógłby dłużej pozostać obojętny wobec tak szczerych dowodów miłości skierowanych do własnej osoby? Do tego płynących od postaci, która wydawała się na wskroś dobra, czysta i niewinna, niczym sam jaśniejący promyk bursztynowego światła? Więc Bursztyn niewątpliwie taka właśnie była — ukochana. Skoro tak, to po raz pierwszy od przegranej bitwy Złoty nawet ciepło i z ulgą pomyślał o powrocie do królestwa. Przeto spojrzał z rozbudzoną naraz nostalgią w południowo-zachodnią stronę. I już chciał zakomunikować złocistej parze gońców, że oto książę Złoty jednak cudem ocalał z pogromu. Więcej, mają go tuż przed sobą we własnej osobie! Ale nie zdążył, bo kiedy ciepła myśl o żonie malowała na jego twarzy uśmiech, ten zaczął gasnąć wobec słów złocistych mężczyzn:
— I po co była ta cała heca ze Złotą, córką króla, hm…? — mruknął ponuro jeden z przybyszy, przegryzając niemrawo kawałek suchara.
— Ano naszej bursztynowej pani się widziało, że aby usidlić księcia najlepiej będzie się pozbyć Złotej, wysyłając ją podstępem w mrok — westchnął drugi goniec. — A tu taki pech. Bezsensowna potyczka na północy i Złoty panicz już nie dycha, przez co nici z wyśnionego mężusia.
— Księżna nie przyjmie tego dobrze — zauważył pierwszy mężczyzna. Na co jego kamrat wzruszył ramionami i racząc się wodą z bukłaka, między kolejnymi haustami rzekł:
— Tego nie wiemy, czy książę drogi był sercu naszej pani niczym kropla wody spragnionemu na pustyni. Może pragnęła małżeństwem się wżenić w zacniejszy ród, by się wywyższyć. Bo niektórzy z możnych żywią się władzą, jak my chlebem. — Popatrzył wymownie na suchary. Potem wyjął z kieszeni złocistą buteleczkę i wylewając z niej do ognia zielonkawy płyn, posępnie dodał: — Mimo wszystko odczuwam ulgę, iż zaniesiemy naszej pani wieści o zgonie księcia w boju, a nie będziemy go truć tym paskudztwem na zlecenie Ozłona. Niby uczyniłby nas za ten występek bogaczami, ale nie podzielam jego opinii, że pozbawilibyśmy życia zdrajcę korony oraz tchórza. — Schował opróżniony pojemnik. Popatrzył na kompletnie osowiałego Złotego i lekceważąco do niego rzucił: — A ty co taki drętwy i sztywny tu siedzisz, szaraku, jakbyś zamarzał po połknięciu sosnowego pniaka? Zanuć może jakąś pieśń z północy. Coś smutnego albo o srebrzystych i chętnych dziewkach witających ochoczo złocistych przybyszy, he, he… — Puścił młodzieńcowi oko. Lecz zaraz je zmrużył i podejrzliwie stwierdził: — Toż ty nie jesteś chyba rasowym szarakiem, bo choć pokryty szarym błotem, to świecisz tu złocistymi oczyma. Może więc mamy tu dezertera z ostatniej bitwy, gdzie poległ chwalebnie książę Złoty, co? — wychrypiał gniewnie. Gdy wtem młodzieniec przybrał na twarzy wzgardliwy wyraz. Gwałtownie wstał i wyciągnął nóż, jedyną broń, jaką obecnie posiadał.
— Wynoście się stąd, ale już! Nie chcę was widzieć, podobnie jak nigdy więcej waszej bursztynowej pani. Na miłość siostry Złotej, zejdźcie mi z oczu, nie ręczę za siebie! — Zamachnął się ostrzem na bliższego z gońców. Ten został pociągnięty za ramię przez kompana. Za chwilę obaj siedzieli już asekuracyjnie na złocistych rumakach.
— Przeklęci dezerterzy plugawiący kodeks światła. Oby ich noga nigdy już nie skalała złocistej ziemi. — Jeden z mężczyzn splunął w kierunku Złotego, po czym obaj popędzili rumaki, odjeżdżając w grafitową noc.
Tak oto książę został przy popielatym ognisku bez biesiadników za to z buzującym w nim wzburzeniem. Myśl, że jego małżonka mogła się przyczynić do śmierci królewskiej córki, była druzgocąca. Zaś narastający gniew z tego powodu nie mógł znaleźć ujścia. Nie zmniejszało go też zawzięte uderzanie nożem w ognisko i posyłanie w mrok nocy srebrzystych iskier. Książę czuł, że aby nie zacząć wyć z wściekłości, musiał uczynić coś spektakularnego, co odciągnie jego umysł od bólu, zdrady czy pohańbienia.
Za chwilę już wiedział, na co się porwie, niczym z motyką na słońce i na ten przeklęty czas nie dbał o konsekwencje. Za to energicznie skierował kroki między ludzi północy. Stanął pośrodku obozowiska i na całe gardło z pasją się wydarł:
— Dość porażek w imię zimnego honoru! Dość klęsk podszytych kodeksem światła! Na mróz i lód, na światło słońca, czas walczyć tak, aby zgnieść wrogów do cna, zsyłając im sprawiedliwą karę. Zatem ja, książę Złoty, który walczyłem już przy was, obecnie pragnę was poprowadzić. Oto apeluję, abyśmy się otrząsnęli po przegranej i założyli nowy klan. Zwycięski klan Srebrzystej Światłości ku zgubie naszych nieprzyjaciół! — Młodzieniec uniósł nóż. Wówczas rozbrzmiał szyderczy głos Mysi:
— Ktoś tu chyba przesadził z pitnym miodem, ale dobrze już sfermentowanym. Ten pomieszał pożółkły umysł słabego człowieka z królestwa.
— Nie jestem słaby! Nie jestem słaby! — grzmiał książę. — Myślę trzeźwo, jak nigdy, niezaślepiony w tę grafitową noc nadmiarem światła. Albowiem zdałem sobie sprawę, że nasz świat nawet pod jasnym słońcem jest zbrukany mrokiem, a przewodnią rolę przejmują w nim kłamcy i niegodziwcy. Zrozumiałem, że trzeba walczyć z nimi, także się uciekając do niecnych działań i nie bać się splamić sobie rąk. Dlatego rzucam rękawicę każdemu, kto się sprzeciwi mej przewodniej roli nad wami. Wasz zimny honor nakazuje wam przyjąć wyzwanie. Zatem?! — Młodzieniec wyciągnął w poziomie nóż i obracając się wokół własnej osi, spoglądał gorejącym świetlistością wzrokiem na strudzonych ludzi północy.
— Dobrze, niech będzie pojedynek. Srebro przeciw złotu. Mróz wobec światła! — wrzasnęła Mysia i wstała. Książę popatrzył na jej niepozorną sylwetkę i nieco tonując emocje, oznajmił:
— Z tobą nie będę walczył…
— Ależ nie ze mną, a z nim. Zmierzysz się z Popielem! — Dziewczyna wskazała na siedzącego za nią starego już mężczyznę, za to swoją tężyzną przewyższającego wszystkich w obozie.
Wobec wyznaczenia go do walki ten wojownik wychylił się do przodu, ukazując swą niedźwiedzią posturę w blasku księżyca. Podniósł wzrok i wbił srebrzyste spojrzenie w Złotego. On dostrzegł twarz niemal pozbawioną człowieczego wyglądu, gdzie jedne blizny zachodziły na drugie, kwadratowy podbródek był przesunięty w lewą stronę, za to nos w prawą. Czoło nosiło ślady wgnieceń, a jedna z kości policzkowych wystawała na zewnątrz i nie była obciągnięta skórą.
— Niech będzie, walczmy… — jęknął po dokonanych oględzinach Złoty, który już nie przejawiał takiego zapału do walki. Wszak nie miał też zamiaru rzucać słów na zimny wiatr i tchórzliwie się wycofać z pojedynku.
Ten miał się rozegrać już za chwilę, bo ludzie północy powstali, otaczając kręgiem Popiela i Złotego, a także kilka palących się ognisk. Książę mógł teraz podziwiać starego wojownika w całej okazałości, jak również jego broń. Odziany w niedźwiedzie futra czempion północy zademonstrował w łapach monstrualną siekierę. Zważywszy na rozmiar jego oręża i górującą nad innymi sylwetkę, można było go wziąć za olbrzyma powołanego na świat do wykarczowania Wielkiej Puszczy. Lecz książę tylko przełknął ślinę na myśl, iż ów wojownik miał do ścięcia tylko jedno drzewo, za to jawiące się tuż przed nim i złociste. Mówiąc wprost, zadanie posępnego Popiela stanowiło zdekapitowanie Złotego.
— Walczcie! — Mysia wręcz rozdarła piskliwym krzykiem przestrzeń, czym dała sygnał do starcia.
Książę czekał aż jego przeciwnik, jak na berserka północy przystało, szaleńczo zaatakuje, by sam mógł zejść z linii ciosu siekierą i kontratakować. Jednak zrzedła mu mina, gdy zauważył, że wojownik miał już srebrzyste dni swej świetności za sobą, bo się nie kwapił z szarżą. Niestety tak się składało, że to Złoty był tym, który rzucił wyzwanie. Więc w obliczu pasywnego przeciwnika musiał przejąć inicjatywę.
Omijając ognisko dzielące go od rywala, ruszył z nożem ku Popielowi. Ten wykonał wymach siekierą. Potężne okucie poszybowało z niesamowitą szybkością i siłą, a Złoty się ratował skokiem w tył. Kolejne jego podejście także się skończyło unikiem, który zwieńczył pacnięciem tyłkiem w ognisko. Ku swej zgubie w płomieniach zabawił zbyt długo, bo wyskoczył z nich z płonącym siedzeniem. Kiedy przy wtórze chichotów tłumu, gorączkowo się klepał po pośladkach, gasząc ogień, Popiel wreszcie energiczniej zaatakował. Unikający głowni siekiery książę pognał do odwrotu, prawie nie zważając na spowity ogniem tyłek, czym wzbudził salwy śmiechu. Jednakże widok był jedyny w swoim rodzaju. Choć Złotemu wcale nie było zabawnie, gdy poza ucieczką musiał też gasić płomienie! Uczynił to skutecznie za sprawą dobrej duszy z kręgu imieniem Myszelda, która podrzuciła mu mokrą ścierkę. Książę obwiązał się tkaniną poniżej pasa i z ulgą przyjął ugaszenie pożaru oraz kojącą wilgoć. Pokrzepiony był również tym, że wśród widowni miał sprzyjające mu osoby. Przeto stanął odważnie frontem do ścigającego go przeciwnika.
Wyglądający w grubych futrach niczym uzbrojony niedźwiedź Popiel od dłuższego czasu nie ustawał w ociężałej pogoni. Złoty dla odmiany przystąpił do kontrataku. Przeturlał się pod siekierą i zderzył z nogami olbrzyma. Już chciał go dźgnąć nożem w dolne kończyny, ale w jego plecy się wczepiła monstrualna graba i północny go podniósł. Następnie cisnął nim o zmrożony grunt. Książę stracił oddech, a także widoczność od zderzenia głową z podłożem.
Kiedy spojrzał do góry, zobaczył Mysię, która tłumaczyła coś do ucha Popielowi. Wojownik pokiwał dziewczynie zdeformowaną głową i zamiast siekierą, poczęstował księcia kopniakiem. Lecz nie za mocnym, takim, aby Złoty się przeturlał przez ognisko, a nie stracił przytomności z powodu obrażeń. Dotarło do niego, że Mysia zaplanowała dłuższe przedstawienie związane z jego udziałem, a właściwie to pastwienie się nad nim. Osobiście jednak ciągle daleki był od myśli o porażce. Sądził, że miał jeszcze parę asów w rękawie.
Leżąc, na początek się rozejrzał za nożem, który zgubił w ferworze walki. W jego poszukiwaniu żwawo pobiegł na czworakach między ogniskami. Tym samym ponownie wzbudził wśród widowni pusty śmiech, a osobiście się poczuł, jak kiepski aktor teatralnego przedstawienia. Choć chyba raczej złoty błazen w czasie własnej egzekucji. Ale tylko do momentu, aż podczas rozpaczliwej gonitwy nie dostrzegł połyskującego na ziemi ostrza. Już chciał je chwycić wręcz z uczuciem niczym ukochaną w ramiona. Lecz nóż został przydepnięty onucami Popiela. Złoty rozpaczliwie złapał za nogę wielkoluda, żałośnie próbując ją podnieść. Zaś spoglądając w górę, jakby prosząc o pomoc, doprosił się o cios pięścią w twarz. Również tym razem uderzenie zostało złagodzone, a mocarna jak kowadło łapa nie zgruchotała złotej czaszki, tylko rozcięła złociste usta.
W dalszej kolejności Popiel chwycił półprzytomnego księcia i siłą postawił do pionu, po czym odepchnął od siebie. Oszołomiony Złoty skoncentrował się już nie na walce, a rozpaczliwej próbie zachowania równowagi. Od doznanych razów kręciło mu się w głowie, a jego ruchy przypominały wyrafinowane tańce dworskie. Przez to krąg roześmianych osób z widowni jeszcze bardziej się rozluźniał.
Już zaraz w ogóle nie przypominał kręgu. Ponieważ coraz więcej obserwatorów tego widowiska ze śmiechu klęczała bądź się tarzała po ziemi. Ktoś z tłumu zaczął grać skoczną melodię na fujarce, a inna osoba podbiegła do Złotego, chwyciła go za ręce i udawała, że idzie z nim w tan.
Jednak Mysia, która chyba jako jedyna zachowywała jeszcze powagę i to śmiertelną, odepchnęła niedoszłego tancerza od księcia. Wbiła ostre spojrzenie w złocistego młodzieńca, a przenosząc wzrok na Popiela, przeciągnęła sobie kant dłoni pod srebrzystym podbródkiem.
Ten wymowny gest zrozumieli wszyscy. Zanosiło się na koniec walki z elementami komediowymi. Większość obserwatorów spoważniała i słychać było już tylko rwane śmiechy. Z kolei Popiel zważył w dłoniach siekierę i ruszył z nią na Złotego. On zdawał się nie do końca rozumieć, co się wokół niego działo, bo szedł bezbronny na przeciwnika, czyniąc to z wyciągniętymi rękoma. Gdy nagle w jego otwartych dłoniach zamajaczyła jasność, po czym wystrzeliły z nich snopy światła skierowane w oczy wojownika. Raptem oślepiony Popiel nie wykonał ciosu, tylko puścił siekierę. Złapał się za twarz i z boleścią padł na kolana. Mamrotał coś gardłowo, trąc oczy. W tym czasie Złoty odszukał na piasku nóż i przystawił pod porośnięte szczeciną gardło oślepionego przeciwnika. Następnie wykonał cięcie ostrzem. Pozłacany oręż zagłębił się jednak nie w ciele wojownika, a przeszył jedynie mroźne powietrze. Złoty odrzucił nóż, zebrał się w sobie i po trudnej potyczce zmęczonym głosem wydyszał:
— Koniec walki… W swoim kraju prawie zostałem królem. Ale jeżeli nie chcecie mnie na przywódcę, nie będę o to zabiegał. Ponieważ nie będę was zabijał, aby udowodnić… że pragnę waszego dobra.
— Ależ chcemy! Chcemy, żebyś został naszym przywódcą! Przywódcą Srebrzystej Światłości! — Te entuzjastyczne słowa padły z ust karczmarza, który z żoną Myszeldą opuścił tawernę Mysia Norka i również uciekł na zachód. Teraz stanął z małżonką u boku Złotego i przemówił do wszystkich: — Ten oto młodzieniec dowiódł już, że zimny honor nie jest mu obcy! Byłem świadkiem tego, jak w pojedynkę bronił srebrzystej biedaczki katowanej przez klanowych zbirów ze wschodu. Później powrócił do nas na północ ze złotymi rycerzami, by nas wesprzeć. Obecnie, tu i teraz, walczył w pojedynku i wygrał. Ale nie szukał pomsty, posłuchu czy próżnej chwały w uśmierceniu starego wojownika. W tym względzie przypomina samego Marrenga! I kto, jak nie złocisty książę, miałby nam przewodzić?! Przecie wspaniali wojownicy z naszych klanów polegli lub wpadli w niewolę. Pomiędzy nami ostali się tylko chłopcy, starcy, kobiety i dzieci. Wybierzmy więc najwaleczniejszego z nas, Złotego, skoro innych kandydatów… nie mamy. Książę naprawdę nie jest taki zły, a powiedziałbym nawet, że całkiem niezły jest! — Po tym wywodzie karczmarz objął jednocześnie żonę oraz młodzieńca, jakby stanowili jedną srebrzysto-złotą rodzinę. I rzeczywiście się zapowiadało na to, że takową zostaną wszyscy na mroźnym i bagnistym, północnym zachodzie. Albowiem najpierw nieśmiało, a potem z coraz liczniejszych gardeł dało się słyszeć:
— Złoty… ale niezły.
— Nie jest zły…
— Złoty i niezły.
— Złotoniezły…
— Złotoniezły.
— Złotoniezły!
Zaraz także:
— Złoty Płonący Tyłek! — Wszak ten pojedynczy głos szybko zginął w powstającym tumulcie:
— Srebrzysta Światłość!
— Przywódca Złotoniezły!
— Niech srebrzy się i złoci Srebrzysta Światłość!
— Niech złoci się i srebrzy przywódca Złotoniezły!
— Złotoniezły, Złotoniezły!
Kiedy wiwaty przycichły, do nowego wodza całkiem nowego klanu na północno-zachodniej ziemi, który swoją drogą nie miał jeszcze własnej ziemi, podeszła Mysia. Spojrzała spode łba na Złotego, łypiąc srebrzystymi oczyma. Przeniosła wzrok na dochodzącego do siebie Popiela i się uśmiechnęła z przekąsem.
— Złotoniezły może rzeczywiście nie jest taki zły. — Napluła na dłoń szarą śliną i wyciągnęła rękę ku klanowemu przywódcy. Ten odwzajemnił gest. Przyciągnął do siebie zadziorną dziewczynę, mocno przytulił i przyjacielsko poklepał po plecach.
III. Bursztyn Oranż i Ozłon
*Kilkanaście tygodni księżycowych przed Bitwą Dnia i Nocy*
— „Złota siostra wejdzie w mrok, by rozświetlić Srebrnej krok”. Ładnie brzmi, nie uważasz? — zaszczebiotała słodko królewska córka. Opromieniona uśmiechem popatrzyła na towarzyszącą jej przyjaciółkę, baronową Bursztyn. Ta poprawiła własne i złociste loki, a potem jaśniejsze o barwie słońca na głowie Złotej. Następnie pogodnie do niej przemówiła:
— Z premedytacją zabrałam cię na konną przejażdżkę właśnie na kanarkowe łąki. Chciałam pokazać ci ten kamień z jaskrawymi napisami w starym języku. Wszak jesteś złotą siostrą… siostrą księcia Złotego. Więc pomyślałam, że cię to zainteresuje.
— Tak jak ciebie mój przyrodni brat. — Księżniczka poszerzyła złocisty uśmiech i pogroziła przyjaciółce palcem ozdobionym złotymi obrączkami. Wobec zafrasowanej miny baronowej spoważniała i z troską dodała: — Przepraszam, nie chciałam. Wiesz, że szanuję twą miłość do mego brata. Jednakże jego serce wciąż jest otwarte na uczucie i zarazem wolne od niego do jakiejkolwiek kobiety, nic na to nie poradzę.
— Owszem, mogłabyś… — westchnęła Bursztyn i cierpko stwierdziła: — Wystarczyłoby z twych złocistych ust jedno słówko twemu ojcu, a wyswatałby mnie z księciem. Król niczego by ci nie odmówi oraz uwierzył, że przemawia przez ciebie czysta światłość. I… w sumie miałby rację. Sama wiesz, że Złoty byłby przy mnie szczęśliwy.
— Oczywiście, nie wątpię — zgodziła się Złota, pocałowała przyjaciółkę w policzek i wyszeptała jej słodko do ucha: — Zaniosę modlitwy światła w intencji rozkochania się Złotego właśnie w tobie, kochana. Ale nigdy nie będę nakłaniać nikogo, aby się związał z drugą osobą bez uczucia słonecznej miłości. — Ucałowała drugi z przypudrowanych na złoto policzków.
— Dziękuję, Wasza Świetlistość, za intencjonalne modlitwy, kolejne — burknęła niepocieszona baronowa, po czym wskazując na parę złocistych rumaków, zasugerowała: — Wracamy do pałacu? Zachodzi już słońce.
— Otóż… nie tak prędko — uśmiechnęła się ujmująco Złota. Rozświetliła oczy i zwróciła do góry dłonie, które zajaśniały światłem. Wówczas również tarcza słoneczna na niebie uległa rozjaśnieniu, jakby zwiększając objętość.
— Jak ty to robisz…? Ciągle mnie to zdumiewa — oznajmiła z podziwem, ale i zazdrością Bursztyn. Zaraz jednak wzruszyła ramionami okrytymi szafranowymi koronkami cytrynowej sukni i rezolutnie rzuciła: — Teraz rzeczywiście nie musimy się spieszyć do domu. Więc możemy tam podążać spokojnie kłusem.
— Jak sobie życzysz. — Złota dała się podsadzić gwardziście, jednemu z siedmiu, którzy towarzyszyli kobiecej parze w przejażdżce. Niebawem królewska córka zrównała złocistego rumaka ze złotym wierzchowcem baronowej i z końskich grzbietów arystokratyczne damy kontynuowały beztroską pogawędkę:
— Pogodowi wieszcze zapowiadają na nadchodzące dni ciepłe słońce i bezchmurne niebo. Może przyjedziemy w te okolice także jutro? — zapytała Bursztyn, rozglądając się po kanarkowych łąkach, gdzie niepodzielnie królowały złociste kwiaty, a pośród nich rozchodziły się trele miodnych kanarków.
— Niestety nie będę mogła ci towarzyszyć. Może weź ze sobą lady Pomarańczę — zasugerowała Złota.
— Tylko nie Pomarańczę. Nie mogę tego znieść, jak wszędzie chodzi za twoim bratem, naprzykrza mu się i w ogóle. A te jej niewybredne żarty rodem z pospólstwa? Daj spokój… — Zdegustowana baronowa wywróciła do góry bursztynowe oczy. Spoglądając z ukosa na księżniczkę i marszcząc brwi, jeszcze markotnie dopytała: — Na pewno nie znajdziesz dla mnie czasu?
Złota posłała jej kolejny już słodki uśmiech i rozkładając wymownie ręce, przymilnie oznajmiła:
— Naprawdę jestem jutro zajęta. Od rana będę rozdawała złocisty chleb biedocie. Plony były nader obfite, spichlerze są pełne ziarna i żywności mamy w królestwie nadwyżkę. Zaś po południu udzielam znaku słońca chętnym mieszkańcom stolicy. Wieczorem mam zaszczyt prowadzić chór światła i tańczyć w kaplicy Jedynego Słońca.
— Ostatnio to twój stały rozkład zajęć prawie każdego dnia. Nie zbrzydło ci jeszcze… to świecenie? — zadrwiła Bursztyn. Nie doczekawszy się odpowiedzi, ciągnęła dalej: — W takich okolicznościach, skoro przedkładasz towarzystwo żółtego motłochu nad moje, spędzę ranek na przymierzaniu strojów, które raczyłam ostatnio kupić, a jeszcze nie miałam ich na sobie. Później odwiedzę port. Podobno lada dzień przybiją tam statki kupieckie z Oazy Sfinksa i w sprzedaży pojawią się egzotyczne świecidełka w kolorze błękitu rodem z przeklętego południa. Nie przepuszczę takiej okazji. Zaś na koniec dnia… — Baronowa zawiesiła głos i melancholijnie zakończyła: — Powitam, również w porcie, wuja Tycjana. Właśnie wraca z republiki i należy go stosownie ugościć. Jakby nie patrzeć to teraz moja najbliższa rodzina.
— Wciąż łączę się z tobą w bólu z powodu twej wielkiej straty. — Złota położyła krzepiąco dłoń na ręku przyjaciółki.
— W wypadku na morzu zginęła nie tylko moja, ale i twoja matka — zauważyła Bursztyn.
— To prawda, ale w jakiś sposób ciągle odczuwam jej obecność w promieniach słońca. Więc jest tak, jakby towarzyszyła mi prawie cały czas.
— Osobiście tak nie potrafię — zamyśliła się baronowa, po czym już całkiem swobodnie dodała: — Zostawmy przeszłość tam, gdzie jej miejsce. Ja w każdym razie swoje łzy już wypłakałam i teraz zamierzam czerpać z życia garściami. W jaki sposób, raczyłam ci wspomnieć.
— Cudownie — skwitowała ponownie rozpromieniona Złota.
— Co jest w tym niby dla ciebie cudownego?
— Ależ wszystko! — Królewska córka w szczerym zachwycie wyrzuciła w górę ramiona. Jej przyjaciółka zazdrośnie zapytała:
— Dlaczego taka jesteś?
— Jaka?
— Przecież wiesz… dobra, świetlista, zawsze uśmiechnięta, życzliwa. Słowem, szczęśliwa cokolwiek by się nie działo.
— Ponieważ… — Złota powiedziała jakby w tajemnicy, nachyliła się nad baronową i gromko wypaliła: — Kocham wszystkie świetliste istoty świata! Kocham!
— Ja kocham tylko twego brata… — mruknęła Bursztyn.
— A nieprawda — droczyła się księżniczka.
— Więc niby jeszcze kogo? — zaciekawiła się żywo młoda baronowa.
— Ano siebie, kochana! Siebie także kochasz!
— Nie mów tak.
— Czemu? — zdziwiła się siostra Złotego i wyjaśniła: — Miłość jest piękna sama w sobie również skierowana do własnej osoby. Więc kochaj siebie i czerp z tego garściami swe złociste szczęście, najdroższa!
*
„Kochaj siebie i czerp z tego złociste szczęście”… — spoglądając na swe lustrzane odbicie w zwierciadle, obecna już nie baronowa, a księżna wspominała słowa królewskiej córki. Gdy skończyła wspominki, odłożyła lusterko na komodę i rozejrzała się po komnacie w królewskim pałacu.
Widokiem ociekających złotem ścian oraz sufitu zdobionych płaskorzeźbami słońc i świetlistych pejzaży próbowała koić zmysły. Dłuższy czas skupiła uwagę na złotej klatce z kanarkami i fikuśnym żyrandolu z kryształów, który przypominał kiść bananów poprzeplatanych winogronami. Niebawem ponownie popatrzyła na stojących przy drzwiach gońców. Ci właśnie przynieśli jej druzgocące, a zarazem wydawałoby się niedorzeczne wieści o chwalebnej śmierci jej ukochanego małżonka.
Otóż książę Złoty miał polec w bitwie na dalekiej północy. Bursztyn wciąż nie do końca mogła dać wiarę tej tragedii, która obracała wniwecz tyle jej starań. Przede wszystkim sprawiała, że jak sądziła, traciła jedyną miłość. Z niedowierzaniem kręciła głową, w jej bursztynowych oczach stawały łzy. Próbując schować przed światem dojmujący ból, zakrywała wykrzywione grymasem smutku lico zwierciadłem. Aż zdając sobie sprawę z nieuchronności przekazanych jej wieści, cisnęła o złocisty parkiet lusterkiem, rozbijając je w drobny mak. Albowiem ostatecznie dotarło do niej, że przed dławiącą rozpaczą z powodu straty niedane jej będzie się nigdzie skryć. Przetarła rękawem sukni załzawione policzki. Rzuciła w kierunku gońców kilka złotych monet i syknęła:
— Wynoście się stąd, natychmiast. Idźcie rozgłaszać w mieście, że książę Złoty poległ śmiercią największego bohatera od czasów króla Arrasa Złotego Zdobywcy. Zaś jego ostatnimi słowy na polu bitwy były te o miłości skierowane do ukochanej małżonki.
Wkrótce księżna została w komnacie sama. Jej poczucie smutku i niedowierzania zastąpiła pustka. W niej pojawiały się takie myśli, że to nie kto inny, jak ona wysłała męża na straceńczą wyprawę na północ. Jednak nie rozumiała wojny. Przez to żegnała Złotego przekonana, iż ten jedzie jedynie po chwałę i sławę. Ich zdobycie było wielce wskazane, aby w przyszłości, już jako królewska para, zaskarbić sobie miłość ludu i zostać wyniesionym wyżej niż dawniejsi władcy. Teraz natomiast? To wszystko okazywało się bezpowrotnie stracone, tak zwyczajnie. Ot, istniał obiekt miłości, tylu dążeń, poświęceń oraz pragnień, lecz nagle odszedł, pozostało po nim tylko wspomnienie. Należało się z tym pogodzić. Tak podpowiadał rozum. Ale serce nie chciało tego zaakceptować i wciąż pozostawało rozdarte. Czym więc wypadało się teraz kierować — sercem, czy raczej rozumem?
„Kochaj siebie i czerp z tego złociste szczęście”. Podczas długiego przebywania w komnacie słowa te nabierały dla księżnej nowej wagi i pełniejszego znaczenia. Uświadomiła sobie, że na świecie nie pozostał obecnie nikt, poza nią samą, kogo rzeczywiście mogłaby darzyć miłosnym uczuciem. Skoro tak, to zdecydowała, iż nie zatraci się w smutku i bólu po stracie, jako wdowa, a poszuka spełnienia właśnie w umiłowaniu własnej osoby — tak oto zatriumfował rozum.
Po trzech dniach od wizyty gońców księżna przywdziała najciemniejszą z posiadanych sukien, czyli adekwatną do przeżywanej żałoby będącą w kolorze ciemnego bursztynu. Zdjęła biżuterię, a twarz przysłoniła złocistym welonem. Postanowiła opuścić komnatę, na dobre pozostawiając w niej smutek.
Za drzwiami przywitały ją służki. Niektóre z nich trzymały dla swej pani tace z wyszukanym jedzeniem inne dzbanki z napojami i nektarami, a jeszcze inne kanarkową wodę do obmycia rąk oraz twarzy. Księżna wyminęła bez słowa służące, udając się na pobliski taras.
Z pałacowego balkonu popatrzyła na południowo-zachodnią panoramę miasta — zarys portu i bogatą dzielnicę arystokratów. Zauważyła, że mimo śmierci Złotego królewska stolica żyła własnym życiem. Daleko z okolic doków dochodziło dęcie w rogi obwieszczające odpływanie oraz cumowanie statków. Gdzieś pomiędzy pałacykami przechadzały się wystrojone damy z wymuskanymi młodzieńcami. Dało się zauważyć złociste karoce, czy grupki miejskich strażników w połyskujących zbrojach. Było ciepło i słońce sunęło niespiesznie ku zachodowi, zupełnie jak wtedy, gdy złoty książę jeszcze żył i miłość księżnej do niego także była żywa. Lecz najwyraźniej świat nic sobie nie robił z książęcej śmierci. Nie rozpaczał, zalewając królewską stolicę rzęsistym deszczem, nie darł szat, rozdzierając przestrzeń błyskawicami i nie zawodził porywistym wichrem.
W pierwszym momencie księżnej ciężko było to zaakceptować. Fakt, że atmosfera w mieście nie współgrała z bolesną i żałobną, jaką dopiero co odczuwała. Jeszcze pogłębiało to jej osamotnienie. Ale skoro tak właśnie się sprawy miały, to utwierdziła się w przekonaniu, że czas ostatecznie osuszyć łzy i spojrzeć odważnie w przyszłość, aby zadbać o własne interesy. Oto została wdową. Z jednej strony zmniejszało to jej status, lecz z drugiej stwarzało możliwości. Mogła znowu poszukać sobie męża o znaczącej pozycji bądź, co bardziej ją kusiło, użyć czaru oraz wpływów, by manipulować mężczyznami.
Myśląc tak, zdjęła z twarzy żałobną chustę i powitała na licu przyjemne promienie słońca. Odetchnęła głębiej ciepłym powietrzem, po czym powróciła na ozłocone korytarze królewskiego pałacu. Przed drzwiami komnaty, którą niedawno opuściła, pstryknęła palcami w kierunku służebnych kobiet trzymających misy z wodą i wskazała przed siebie. Był to gest sugerujący, że zamierzała wziąć kąpiel. Dlatego służki odłożyły naczynia i zgięte wpół wyprzedziły księżną, by czym prędzej przygotować basen z kanarkową wodą.
Niedługi czas potem Bursztyn zażywała kojącej kąpieli w odpowiednim ku temu pomieszczeniu. Leżała naga w owalnym basenie z ciepłą wodą w otoczeniu służek, które trzymały flakony z wonnymi olejkami oraz płynami pieniącymi się pod wpływem rozcierania na skórze. Księżna co raz wskazywała na kolejne naczynia i części swego ciała. Następnie raczona była subtelnym masażem za pomocą morskich gąbek. Zaś na wodnej powierzchni unosiła się coraz gęstsza i wyższa warstwa złocistej piany, w której Bursztyn niemal całkiem niknęła.
Po relaksującej kąpieli postanowiła ponownie przywdziać ciemnożółtą suknię. Jednak zrezygnowała z przesłony na twarz i poleciła służkom ozdobić swe ciało delikatną biżuterią z bursztynów. W takiej prezencji została wyniesiona z pałacu zakrytą dachem i zasłonami lektyką. Potem pojechała karocą do pobliskiego pałacyku, gdzie w stolicy rezydował palatyn Oranż.
Choć nie była zapowiedziana i dopiero na miejscu się dowiedziała, że poszukiwany przez nią mężczyzna przebywał w domu, poproszono ją do środka. Wewnątrz wystawnego domostwa kroczyła w towarzystwie lokaja. Poprowadzona została korytarzem, gdzie w miły dla oka sposób korespondował kasztanowy wystrój rodem z republiki z alabastrowymi elementami z dalekiego wschodu oraz królewskimi złoceniami.
Oranża Bursztyn spotkała w ogrodzie stanowiącym centrum pałacyku. Palatyn ćwiczył akurat walkę z alabastrowym rycerzem. Na widok przybyłej przedstawicielki płci pięknej wykonał kilka bardziej energicznych wymachów mieczem. Wtedy zastygł z grymasem bólu na twarzy, łapiąc się za tors. Gestem wolnej od miecza ręki dał rycerzowi znak, że ten nie był już potrzebny. Zebrał się w sobie i nieco skrzywiony podszedł do księżnej.
— Widzę, że wciąż doskwiera ci rana doznana na południu — wyraziła chłodną troskę Bursztyn, mimo że pierwotnie zamierzała przemówić przymilnie i ciepło.
— To nic, przejdzie. — Oranż machnął niedbale ręką i z pewną zawziętością w głosie dodał: — Jednakże nie przejdzie mi pragnienie, aby dopaść niejaką Srebrną, przeklęte dziewczynisko z północy. Dasz wiarę? To ona mnie tak podstępem urządziła. — Wskazał na swój tors osłonięty białą tuniką rycerską. — Niestety ta szara dzikuska przepadła gdzieś na terenach republiki, przez co moi ludzie stracili za nią trop. Ale… — Palatyn uciął zdanie i spojrzał na Bursztyn w inny sposób. Na swym obliczu w miejsce zawziętości udanie odmalował współczucie, po czym lekko objął kobietę, mówiąc: — Moje kondolencje, wybacz mi ten nietakt. Zapomniałem się i oczywiście łączę z tobą w bólu po twej niepowetowanej stracie, jak i całego królestwa, rzecz jasna. — Puścił księżną, popatrzył na nią z pewnej odległości i z nutą sprytu w głosie, niby niewinnie, zagaił: — Co cię tu teraz do mnie właściwie sprowadza, jeśli można… wiedzieć?
— Ależ można. — Kobieta się uśmiechnęła w wyuczony sposób. Uprzejmie, ale nie za szeroko. Zaś pokazując na ławeczkę w ogrodzie, zasugerowała: — Spoczniemy?
— Oczywiście. — Palatyn ujął bursztynową damę pod ramię i podprowadził do siedliska. Wygodnie na nim zasiedli. Wówczas księżna rozejrzała się po ogrodzie, jakby kogoś poszukiwała i niespiesznie zapytała:
— Gdzież przebywa lady Pomarańcza? Nie ma jej tu z tobą?
— Wyszła… Zdaje się odwiedzić kupców przybyłych z dalekiego południa — powiedział swobodnie Oranż, po czym szybko się poprawił: — To znaczy, wyszła już wczoraj, a dzisiaj zapewne nie wróci. W sumie jest ona tutaj nader rzadkim gościem.
— Więc ty i ona…? — Bursztyn zatrzepotała zalotnie złocistymi rzęsami.
— My? Razem?! — Palatyn udał zdziwienie. — Ależ skąd, proszę nie dawać wiary pospolitym plotkom. — Machnął lekceważąco ręką. — Po prostu los sprawił, że łączą nas zbieżne interesy. W złotej radzie zawarliśmy sojusz i należymy do jednej frakcji. Sama wiesz, jak to jest, ot, polityka.
— Skoro tak uważasz — wykazała zrozumienie Bursztyn i delikatnie zaznaczyła: — Nic nie ujmując lady Pomarańczy… Zdajesz sobie zapewne sprawę, że sojusz z moim bursztynowym, a zarazem królewskim domem przyniósłby ci znacząco większe korzyści.
— W to nie wątpię. Ale… czy to jest jawna propozycja? — Tym razem Oranż wyraził już szczere zdziwienie, jak i nutę ekscytacji w głosie. Na co księżna poprawiła jasny kwiat przebiświatła wpleciony w jej loki i przebiegle stwierdziła:
— To sprawa do przemyślenia, czy tak mężny, a także… samotny kawaler, nie powinien się ustatkować, stając u boku obecnie również samotnej, ale i wpływowej damy. Damy, która w przyszłości zostanie królową. Ponieważ gdyby wspomniane osoby już teraz połączyły swe siły, ich wpływy przyćmiłyby wspólnym światłem innych w radzie. — Wtem Bursztyn usłyszała w wewnętrznych komnatach żywiołowe pokrzykiwanie nadpobudliwej zwykle lady Pomarańczy, która strofowała służbę. Wstała, się ukłoniła w dystyngowany sposób i nie zwlekając, zapytała: — Gdzie jest tylne wyjście?
Oranż zaklaskał i przybyłemu słudze polecił dyskretnie wyprowadzić bursztynową kobietę z pałacyku. Przy czym razem z nią nie omieszkał wymienić jeszcze wymuszonych półuśmiechów.
*
— Najsłodszy, mój najmężniejszy! To jest… mój naj, naj, naj! — Lady Pomarańcza odnalazła w ogrodzie siedzącego na ławce palatyna i uwiesiła się na nim. Pocałowała go soczyście w usta, po czym rozpromieniona usiadła koło niego. Zaraz jednak zmarszczyła pomarańczowe brwi i pociągając zadartym noskiem, podejrzliwie zapytała: — Czy ja poczułam perfumy? Skądś, zdaje się, znam ten mdlący i nazbyt słodkawy zapach…
— Posilałem się słodkimi owocami, a tamten ignorant przyniósł mi już przejrzałe. — Oranż niby od niechcenia łypnął oczyma na pobliskiego sługę.
— Oczywiście. — Lady uśmiechnęła się naiwnie i gładząc na swym głębokim dekolcie naszyjnik z niebieskawych kamieni, znajdujący oparcie na jej częściowo odsłoniętym biuście, frywolnie rzuciła: — I jak ci się podoba? — Zastygła w demonstracyjnej pozie. Palatyn pokiwał z uznaniem głową, choć myślami błądził gdzie indziej i bez przekonania rzekł:
— Naszyjnik jest… uroczy.
— Głuptasie! — Pomarańcza poczochrała Oranża po włosach i z udawaną pretensją wypaliła: — Masz podziwiać mnie z biżuterią, a nie biżuterię na mnie! — Lecz swoim zwyczajem szybko porzuciła dotychczasowy temat. Pstryknęła palcami na sługę, który pojawił się na skraju ogrodu ze świeżymi owocami na tacy i racząc się złocistymi winogronami, ponownie przemówiła: — Tak jak prosiłeś, najsłodszy — skubnęła ząbkami dorodne grono — nastawiałam ucho, co mówi ulica o śmierci Złotego. O dziwo motłoch wspomina go całkiem ciepło i nazywa nawet, dobre sobie, bohaterem, który jako ostatni zachował honor w królestwie i przestrzegał kodeksu światła. Z kolei kupcy oraz arystokraci milczą na temat księcia, jakby ktoś im powyrywał złociste języki albo czegoś wyczekiwali.
— Bo wyczekują… — powiedział z ciężkością w głosie Oranż. Jednocześnie przysłonił czoło przed oślepiającym światłem słońca, które podróżując po nieboskłonie, zmieniło kąt nachylenia do ziemi i poraziło palatyna. — Następnie dopytał: — Ludzie nie wspominają czegoś jeszcze o Złotym? Może obwiniają kogoś za jego śmierć?
— Cóż… — Pomarańcza po oskubaniu kiści winogron sięgnęła po złocistą brzoskwinię. Zatopiła ząbki w słodko-kwaśnym miąższu i rezolutnie dodała: — Ktoś tam napomknął, iż to Ozłon oraz Bursztyn wysłali księcia na zgubę, że zapewne są skrytymi kochankami i to wszystko ukartowali z dzikimi z północy. Teraz do kompletu zamordują Tycjana, by przejąć władzę. Ponadto w takim układzie należy pokładać nadzieję już tylko w alabastrowym legionie, iż ten święty oddział pod patronatem wielkiej księżnej nie dopuści do władzy morderców oraz podłych tyranów.
— To właśnie pragnąłem usłyszeć. — Nagle rozpogodzony Oranż przyciągnął do siebie lady. Odjął jej od ust nadgryziony owoc i w jego miejsce złożył na kobiecych wargach namiętny pocałunek. Po całusie kobieta zasłoniła swe usta brzoskwinią, chcąc skryć figlarny uśmieszek. Ten pojawił się z tego powodu, że jej ostatnie wieści były czystą fantazją. Wszak skoro jej ukochany tonął w samozadowoleniu od tej zmyślonej historyjki, postanowiła nie pozbawiać go radości i nie korygować wypowiedzi, wyjawiając, iż ta była żartem. Zamiast tego przymilnie oświadczyła:
— Muszę chyba częściej raczyć cię plotkami szerzonymi na ulicach stolicy. Toż to chyba dla ciebie najlepszy afrodyzjak?! — zakończyła krzykliwie uszczęśliwiona Pomarańcza. Potem stonowała emocje i jakby w tajemnicy zapytała: — Myślisz, że ta bursztynowa żmija naprawdę mogła mieć swój udział w zgubie męża? Może nie dogodził jej w łożu i rzuciła na niego klątwę, urok? — pisnęła odkrywczo i nie oczekując odpowiedzi, przeciągnęła się na ławie niczym pomarańczowa kotka. Zaś powracając do degustacji owoców, z pańską manierą oznajmiła: — Nic to, grunt, że my mamy siebie nawzajem, najdroższy, a inni niech tam się między sobą żrą i pożerają, nie dbam o to. Wielka księżna obiecała ci w przyszłości namiestnictwo w królestwie i tego się wypada trzymać. A… pisała coś ostatnio, ta Alabaster? — Lady zerknęła uważniej na palatyna. Ten spokojnie odparł:
— Biały gołąb przyniósł list. Ponoć wielka księżna szykuje się do dłuższej wyprawy morskiej na wschód. Więc pewien czas będzie milczała.
— Ma zamiar płynąć… ze wschodu na wschód? — Na dobre się zdziwiła Pomarańcza. — Przecież tam nic nie ma, nic poza słoną wodą. Może ta władczyni oszalała od nadmiaru śniegu i zimna wokół, przez co alabastrowy legion należy już tylko do ciebie?! — Zatrzepotała płomiennymi rzęsami.
— Czas pokaże, co się wydarzy… — odpowiedział filozoficznie Oranż. Choć uczynił to z nutą sprytu w głosie. Zaś lady podchwyciła:
— Ów czas… powinniśmy spędzać razem. Dlatego cieszy mnie, że należysz do złotej rady i więcej bywasz w stolicy. Toż nie zniosłabym już z tobą dłuższej rozłąki! Poza tym świat jest pełen niebezpieczeństw. Grasują po nim drapieżne Srebrne, wrrr… — Niczym kocica Pomarańcza wysunęła naprężoną dłoń i udała, że drapie Oranża po jątrzącej się ranie na torsie. Później dla odmiany złożyła dłonie, jak do słonecznej modlitwy i rezolutnie rzuciła: — Za nic bym tego nie ścierpiała, gdybyś skończył tak żałośnie, jak Złoty. Ciekawe czy dzicy zgodnie z naszą tradycją spalili jego ciało, oddając duszę słońcu. Bo nie sądzę. Podejrzewam raczej, że go zjedli i jeszcze im smakował. Wiadomo przecie, że północni to kanibale, a szczególnie gustują w złocistym i lekko przyrumienionym mięsiwie. Zapewne też z książęcych kości zrobią złote ozdoby i amulety, które będzie można nabyć na czarnym rynku na pograniczu z Centralną Czeluścią. Jak myślisz, może coś książęcego kupimy?
Oranż jedynie wzruszył ramionami, bo osobiście pogrążony był w świecie własnych myśli. Dumał nad tym, że może rzeczywiście nadchodziła sposobność, aby się uwolnić spod zwierzchniej władzy Alabaster i zawrzeć strategiczne małżeństwo z Bursztyn. Wtedy na drodze do korony i absolutnego władania stanąłby mu tylko stary Tycjan. Po jego rychłej śmierci wystarczyłoby o coś oskarżyć Ozłona, o cokolwiek, by wygnać go z kraju. Wydawało się to aż nazbyt proste. W związku z powyższym Oranż postanowił wszystko jeszcze gruntownie przemyśleć. Równocześnie poczekać na dalszy rozwój wypadków, samemu roztropnie nie przyspieszając biegu wydarzeń, które mogłyby go pochłonąć.
Tymczasem zerknął na ciągle trajkoczącą Pomarańczę. Ta z wielkim przejęciem prawiła akurat o tym, że wielka księżna, płynąc ciągle na wschód, dotrze do końca oceanu i spadnie w gwiezdną przepaść. Albowiem według lady znany wszystkim świat był tak naprawdę półmiskiem wypełnionym wodą, w którym pływała siedmiobarwna kluska pod postacią kontynentu Unton. Owo naczynie podtrzymywały siostry krwi w liczbie siedmiu. Trwały one w bezruchu z uniesionymi rękoma i opierały dłonie o spód naczynia. Jednakże te dziewczyny nie miały się, kiedy umyć i strasznie śmierdziało im spod pach, a szczególnie szarej damie, która się pociła w grubym futrze. Przez to stojąc koło siebie i wąchając się nawzajem, siostry nieraz fukały, to kichały. Wówczas na oceanie powstawały fale tsunami lub na kontynencie trzęsienia ziemi. Wszak w wyniku dziewczęcych chrząknięć czy prychnięć pojawiały się też trąby powietrzne, zaćmienia słońca, czy śnieżne zamiecie. Na szczęście, czy też raczej nieszczęście, taka sytuacja według lady nie miała trwać wiecznie. Ponieważ w końcu pośród siódemkę dziewcząt zawita czerwony demon. Przechwyci on pod półmiskiem podróżujące wokół niego słońce i tam je usidli. W ten sposób zapadnie wieczna noc. Zaś woda w naczyniu, czyli ocean, od promieni słonecznych od spodu się zagotuje i pływająca kluska, mianowicie kontynent Unton, zostanie ugotowany. Wraz z nim taki sam los spotka ziemskie oraz wodne istoty. Z kolei te latające ugotują się na parze. Natomiast półmisek z przyrządzoną tak strawą siostry krwi zaniosą swym boskim rodzicom, jako wykwintną wieczerzę do spożycia w świetle gwiazd.
Po wysłuchaniu z powagą chyba najbardziej niedorzecznej historii o końcu świata, autorstwa zapewne samej Pomarańczy, Oranż musiał dla otrzeźwienia kilka razy dobrze potrząsnąć głową. Następnie spróbował powrócić myślami do bardziej przyziemnych spraw.
Pomyślał, że jego małżeństwa z księżną lady nie przyjęłaby zbyt dobrze. Ponieważ sytuacja, w której nie wziąłby z Pomarańczą ślubu, raczej przekraczała jej wyobraźnię, tudzież zdolność pojmowania. Jednak ofiary w drodze po wpływy były nieuniknione. Miał tego świadomość już od momentu, kiedy kilka lat temu przyjął niezwykłą propozycję Alabaster, dyskretnie pozbywając się brata, który także był kandydatem do przewodzenia alabastrowym zaciągom w królestwie. Wtedy, będąc niemal nikim, Oranż nagle stał się kimś i to naprawdę znaczącym. Posmakował władzy, a widząc ku temu sposobność, zapragnął wynieść swój ród na szczyt.
Snując takie rozważania i ciągle pod wpływem monumentalnych opowieści lady, sam się pokusił o wspominki kawałka historii umęczonego kontynentu Unton. Wspomniał genezę swej arystokratycznej rodziny Oranżystów o niezbyt głębokich korzeniach rodowych.
Otóż w ubiegłym wieku, w tak zwanej dekadzie kasztanowo-złotego szaleństwa, ówczesny prezydent republiki oraz złota królowa nieoczekiwanie dla wszystkich wzięli ślub. Stanowiło to szok, bo oba władztwa żyły w izolacji i względem siebie nieufne miały nawet nawzajem zamknięte granice. Jednak jak się okazało nie serca swych przewodników. Albowiem wspomnianą parę połączyła ponoć nie polityka, a zapałała ona do siebie szczerym uczuciem — miłością. W konsekwencji najwyższy przedstawiciel republiki został nazwany przewrotnie Złotym Prezydentem, a władczyni Kasztanową Królową. Oni natomiast, aby usankcjonować w oczach poddanych swój związek, który w żadnej z ojczyzn się nie cieszył uznaniem, wprowadzili dekret nakazujący mieszane małżeństwa między arystokratami z republiki oraz królestwa. Niedługo potem zakochana para padła ofiarą spisku i została zgładzona w zamachu na ulicach królewskiej stolicy. Motłoch dosłownie rozerwał ciała małżonków na strzępy. Tym sposobem wielka miłość zrodziła nienawiść, która przyniosła kres idei łączenia narodów. Lecz z zaaranżowanych wtedy mieszanych związków narodziły się dzieci i tak powstały nowe rody. Wśród nich te zamożniejsze o większej pozycji, jak bursztynowy Tycjana oraz pomarańczowy lady Pomarańczy, czy biedniejsze, jak Oranżystów, którego głową był właśnie Oranż.
*
Kilka dni po spotkaniu z palatynem Bursztyn wyruszyła na kolejną przejażdżkę celem przeprowadzenia istotnej rozmowy. W toku realizacji tego zamierzenia na przedmieściach stolicy nakazała woźnicy zrównać swą karocę z podobnym pojazdem Ozłona. Gdy oba środki transportu jechały już równolegle do siebie, kobieta uśmiechnęła się do pasażera drugiej karocy i uczyniła wachlarzem gest, sugerujący, że pragnęłaby się przesiąść.
Wkrótce zajęła miejsce koło barona, który wrócił z północy kraju, gdzie leżały jego liczne włości i jak co tydzień przybył do stolicy na zebranie złotej rady. Osobiście bowiem ten mocno dojrzały już mężczyzna i tradycjonalista zarazem cenił sobie życie na prowincji, stroniąc od miejskiego zgiełku tudzież pałacowego życia. Teraz wymienił z księżną grzecznościowe uwagi, w tym głównie wyraził solidarność w bólu po stracie małżonka przez Bursztyn. Potem zwyczajowo przyszedł czas na przejście do konkretów:
— Dopiero przybywasz do stolicy. Więc pewnie nie jest ci wiadome, co mówi o śmierci mego męża prosty lud — zagaiła wdowa. Na co Ozłon podkręcił wąsy w kolorze szczerego złota. Pogładził się po szpiczastej bródce i z pewnością w głosie rzekł:
— Moja droga… może nie było mnie tutaj, na miejscu. Ale wiedz, że mam tu swe… uszy.
— Zatem słyszałeś, że ktoś rozsiewa wśród gminu pogłoskę, iż to my jesteśmy winni śmierci Złotego.
— I cóż z tego? — Baron wzruszył ramionami. — Doprawdy nie przejmowałbym się opinią motłochu. Ten za dzień lub dwa znajdzie sobie inny temat do rozmów i wydawania pochopnych sądów. Szczególnie gdy Oranż poskąpi sakiewki na opłacanie swych agitatorów. Bo to jego sprawka, przekabacanie ulicy.
— Mój stryj, Tycjan, często powtarza, że nie należy lekceważyć opinii ludu — nie ustępowała Bursztyn. — Gmin to znacząca część królestwa. Może nie ta, która sprawnie myśli, jest jego sercem czy krwią, ale za to kośćcem, mięśniami oraz siłą.
— Dziwne porównanie… i zdecydowanie na wyrost. Ty i twój wuj przeceniacie lud. Ten posłusznie pracuje na polach, ani myśląc o buncie. W mieście ludzie się zbytnio rozpasali, stąd za dużo gadają. To wątpliwa scheda po rozdawnictwie żywności przez Złotą, która pośmiertnie powinna zostać nazwana Nadszczodrobliwą. Innymi słowy, miejski motłoch się rozwydrzył, co nie zmienia faktu, że sam nie ma prawa głosu ani siły sprawczej. — Ozłon próbował uciąć dyskusję. Zaś księżna zaznaczyła:
— Mimo wszystko pragnę, abyś poparł wniosek, który przedstawię podczas zebrania rady.
— Jaki wniosek? — Baron po raz pierwszy raczył spojrzeć uważniej na rozmówczynię.
— Chcę, aby ogłoszono mnie Pierwszą Damą Królestwa. To odsunęłoby spekulacje, iż mogłabym nie dziedziczyć tronu po Tycjanie.
Ozłon zamyślił się dłuższą chwilę i posępnie rzekł:
— Daleko posunięta prośba, zważywszy, że zgodziłem się na panowanie twego stryja tylko z tego względu, że w przyszłości królem miał zostać potomek twój oraz Złotego. Podczas gdy ty, pani, chyba się nie spodziewasz dziecka… — Popatrzył wymownie na osłonięte bursztynową suknią płaskie łono kobiety. Ona z powodu uderzenia w jej czuły punkt bez zwyczajowej sobie ogłady warknęła:
— To ty zabiłeś mi męża. To jest… wymyśliłeś cały ten niedorzeczny pomysł z wojenną wyprawą na północ — poprawiła się.
— Ty, pani, poparłaś mą inicjatywę i osobiście przedstawiłaś Złotego, jako kandydata na dowódcę owej wyprawy. — Ozłon odwrócił od księżnej wzrok. Po dłuższej chwili ciszy, jakby sam do siebie, dodał: — Księcia Złotego dosięgła ręka sprawiedliwości za to, że nie podjął starań o koronę. Natomiast co do ciebie, pani, to w mych oczach nie masz do tronu żadnych praw.
— Jesteś mi winny poparcie za śmierć męża, żądam tego, jako rekompensaty. Jeśli odmówisz, pchniesz mnie w objęcia Oranża. Kiedy zostanę jego żoną, wtedy nie będę już o nic ciebie prosiła, nie będę musiała. Lecz nie musi tak być. Przecież masz dorosłego syna, który nie ma małżonki. Więc sprawy przyszłej sukcesji możemy rozwiązać po naszej wspólnej myśli. Wszak na początek oczekuję istotnego gestu dobrej woli. Chcę, abyś poparł wniosek o nadanie mi tytułu Pierwszej Damy Królestwa. — Bursztyn kategorycznie przedstawiła swe stanowisko.
— Więc stawiasz mi… ultimatum? — Baron zmierzył księżną surowym spojrzeniem i nakazał wstrzymać karocę. Dłużej wpatrywał się w bursztynową kobietę, niczym godną przeciwniczkę, aż zawyrokował: — Mam po drodze do załatwienia parę spraw, w których nie będziesz mi mogła, pani, towarzyszyć. Jednakże wiedz, że twą propozycję, stosownie do jej zasadności, rozważę.
— Baronie…
— Księżno… — Para arystokratów w dystyngowany sposób wymieniła pożegnalne ukłony. Niebawem każde z nich podróżowało już własnym środkiem transportu.
W dalszej drodze Ozłon pomyślał, że właśnie nadchodził czas, którego oczekiwał. Mianowicie obok niespodziewanej śmierci Złotego, której sam już nie musiał aranżować i brudzić sobie rąk, otrzymał też intrygujące wieści o niepokojach w republice. Podobno tamtejsze władze straciły kontrolę nad tajemniczą zarazą rozprzestrzeniającą się na potęgę w kasztanowej krainie. W konsekwencji napływ brązowych żołnierzy do królestwa został powstrzymany. Zatem należało wziąć pod rozwagę upomnienie się o koronę dla złocistego rodu, który z racji prawa powinien dzierżyć w królestwie władzę.
Myśląc tak, baron polecił słudze przygotować kanarkową kartkę papieru, pióro oraz żółty atrament. Zamierzał wydać specjalny edykt i dodatkowo opodatkować swe włości. Musiał tylko wymyślić dla niepoznaki błahy pretekst, aby jego przeciwnicy nie odkryli zbyt szybko, iż ów podatek będzie tak naprawdę wojskowy.
IV. Srebrna Kasztan i Ruda
Wraz z powrotem Srebrnej do portu przywitały ją nowe wieści. Otóż do nadpalonej twierdzy-portu przybyli zmiennicy jeźdźców gryfów. Wśród nich ich dowódca imieniem Albin, który brał podobno udział w bitwie na północy. Ciekawa tych wieści srebrzysta dziewczyna, ale i odczuwająca naraz pewien niepokój, kazała wezwać do siebie nowego dowódcę. Ten był akurat na zwiadzie. W oczekiwaniu na jego powrót wojowniczka przysiadła się do ogniska w pobliżu molo, gdzie biesiadowali gwarnie jej srebrzyści kompani. Chciała coś zjeść i ugasić pragnienie. Jednak ku swemu zaskoczeniu powitana została nad wyraz ciepło:
— Oto nasza przywódczyni!
— Srebrna, Srebrna! — poniosło się gromko wokół płomieni. Zasiadający tu ludzie północy wydawali się naprawdę zadowoleni z obecności wśród nich swej zwierzchniczki. Podzielili się też między sobą uwagami, czemu witali ją tak radośnie:
— Dobra robota. Port zdobyty, łupy podzielone, w tym liczne futra, a brzuchy mamy pełne od mięsa dzikiej zwierzyny!
— Do tego nikt z nas nie zginął w boju!
— Więcej, nie mamy wśród srebrzystej braci nawet rannych!
— Ooo… licz się ze słowami, co to, to nie! — Jedna z wojowniczek pokazała nad ogniem obandażowaną dłoń, gdzie brakowało serdecznego palca. — Pewnego wilka za blisko do siebie żem dopuściła. No i mnie kłapnął, bestia taka. Ale za to, jaka to teraz pamiątka z boju, niezapomniana! — Poklepała niekompletną dłonią po plecach ciągle poważną Srebrną. Za to jej kamraci zgodnie gruchnęli śmiechem i zwierzęcymi rogami w roli pucharów wznieśli donośny toast:
— Ha! Za Srebrną! Na zimny honor, na mróz i lód! Niech przewodzi nam ta, przy której płonie oraz pierzcha dzika zwierzyna. Za Srebrną!
Także przywódczyni została poczęstowana pełnym rogiem i wzięła nieco płynu do ust. Wtedy zrobiła wielkie oczy. Odjęła sobie naczynie od twarzy, po czym pytająco spojrzała na rozochocone towarzystwo, znowu wzbudzając podejrzaną w swej skali radość:
— Ha! To ostre wino!
— Pij, pij nasze ostre wino! — padło wyjaśnienie, demaskujące naturę nietypowego w smaku napitku. Wokół ogniska potoczyła się wartko rozmowa zgłębiająca genezę serwowanego napoju:
— Cóż to za wino, alabastrowe? Toć alabastrowi przecież w ogóle prawie nie piją trunków, mają zabronione!
— Jakie tam alabastrowe, toż to z zielonych owoców fermentuje! Jeden z kasztanowych więźniów imieniem Mahoń, czy jakoś tak, pędził tu takie cudo z bratem i składowali w beczkach!
— Ha! No musimy to zawieźć na północ, zdobyć recepturę. Toć handel tym trunkiem może być bardziej intratny niż najemna wojaczka. Ja nie żartuję!
Przysłuchująca się gwarnej biesiadzie Srebrna nie włączyła się do dyskusji, tej dotyczącej ostrego wina, jak i kolejnych. Choć napiła się jeszcze trochę trunku, który przyjemnie ją rozluźniał, kojąc zmysły. Do tego posilała się mięsem pieczonego na rożnie jelenia. Aż z mroku nocy wyłonił się jeden z alabastrowych jeźdźców, którzy spożywali wieczerzę we własnym gronie. Oznajmił Srebrnej, że powrócił ze zwiadu wyczekiwany przez nią nowy dowódca alabastrowego oddziału, Albin.
Srebrzysta dziewczyna powitała go na znanym sobie molo, gdzie obecnie zacumowane były dwa statki pod banderą wschodzącego słońca i księżyca. Natomiast wieści, które otrzymała, sprawiły, że jej ostatnio wątłe kolana ponownie się ugięły i spoczęła na klęczkach, chowając twarz w dłoniach. Lecz kiedy odjęła ręce od lica, spojrzała na przybysza nie ze łzami w oczach, a hardo i żeby się upewnić w strasznych wieściach, jeszcze dopytała:
— Jesteś pewien, że Marrengo nie żyje, poległ w bitwie?
— Sam widziałem, jak monstrualna kobieta mieniąca się… Srebrną pokonała go niezwykłą mocą. Potem bestialsko uśmierciła.
— Uśmierciła go… — powtórzyła na bezdechu dziewczyna, wspominając okrutną wojowniczkę i tak drogiego jej wojownika. Równocześnie z przestrachem spojrzała we własne wnętrze, widząc, że nawarstwiające się śmierci bliskich robiły na niej coraz mniejsze wrażenie. Miała uczucie, iż jej serce ulegało zlodowaceniu, jakby ściskane klamrami lodu. Wszak odkąd poznała Marrenga ten starał się ją przygotować na własną śmierć. Mówił, że taki dzień nadejdzie niespodziewanie, a ona nie będzie na to gotowa. Lecz zaznaczył też, iż nie pozostanie jej wtedy nic innego, jak to zaakceptować. Zatem nie była gotowa, ale jednocześnie godziła się na to. Takie przynajmniej w tej chwili odnosiła wrażenie. Zaś od spożytego trunku dziwnie szumiało jej w głowie, co dodatkowo ściągało na umysł otępienie zmysłów i jeszcze potęgowało znieczulicę.
— To był dobry człowiek. — W trakcie przedłużającej się ciszy wtrącił Albin.
— Dobrzy ludzie… umierają — odparła w zlodowaciały sposób Srebrna. Odgarnęła sobie z twarzy niemal całkiem rozplątane warkocze i spojrzała na fragment pomostu, na którym nie tak dawno zasztyletowała Zieleń. Potem przeniosła pomieszany wzrok na bezkresny horyzont, gdzie na wschodnim niebie malował się ciemno-malachitowy mrok do kompletu z butelkową zielenią.
Naraz zapragnęła oddać swe ciało wodzie. Zostawić cały przeklęty kontynent Unton za sobą, wskoczyć w wodny bezmiar i płynąć przed siebie, ile tylko wystarczy jej tchu. Później opaść na dno i nigdy już nie wypływać na powierzchnię. Odczuła, iż w ten sposób zostawiłaby całe cierpienie oraz śmierć za sobą. Naprawdę gotowa była to uczynić. Ocean nagle przyzywał ją z wielką siłą, obiecując ukojenie w swych odmętach. Ona zapałała do niego dojmującą tęsknotą, niemal miłosną. Jednak właśnie za sprawą miłości została powstrzymana przez słowa dowódcy jeźdźców:
— W bitwie po stronie Marrenga brał również udział książę Złoty.
— Przeżył…? — Srebrna zamarła. Lecz potwierdzenie czy zaprzeczenie nie padło.
*
Od śmierci Zieleni upłynęło sporo dni. Nowi robotnicy alabastrowej rasy zdążyli już odbudować port, a drwale przystąpili do dalszej wycinki drzew. Te były transportowane do szkutników i już niebawem powstawały na miejscu nowe okręty. Z kolei stacjonujący tu srebrzyści wojownicy oraz alabastrowi jeźdźcy gryfów od czasu pamiętnej bitwy o port nie byli już niepokojeni przez zastępy leśnego wojska. Tym samym Srebrna wykonała zadanie w Wielkiej Puszczy z sukcesem i z przybyciem tu Albina dostała rozkaz powrotu do wielkiej księżnej. Przyjęła to z obojętnością. Ale też zbierała się do opuszczenia leśnych kniei z pewną ulgą. Ponieważ ilekroć wkraczała chociażby na skraj lasu, odzywała się w niej nieznana dotąd tęsknota za dziewiczą przyrodą, której źródłem była osobowość wiły. Zielona krew bowiem ciągle płynęła w srebrzystych żyłach wojowniczki i w leśnych ustępach jakby wręcz kiełkowała, nakazując służyć Wielkiej Puszczy. Jednakże srebrzysta dziewczyna już dokonała wyboru — postanowiła pozostać wierna wielkiej księżnej Alabaster oraz swej miłości do księcia Złotego. Choć nie czuła z tego powodu ani kropli dumy.
Tymczasem wszystko zostało już przygotowane do drogi. Do portu przybył nowy oddział gryfów, a uprzedni pod wodzą Albina czekał już tylko na Srebrną, aby powrócić z nią do alabastrowego pałacu. Ona natomiast się przemogła i przed opuszczeniem Wielkiej Puszczy postanowiła coś zrobić dla swej zielonej siostry, której odebrała życie. Poszła przekroczyć skraj lasu, aby pożegnać się z pierwotną i czystą naturą.
Tak oto wkroczyła w gęste chaszcze, nacięła dłoń sztyletem, po czym pozwoliła, aby jej krew, w tym także zielona, skapywała na bujną trawę. Oddała swe zmysły elementowi wiły w sobie, aby poczuła ona swój świat, z którym być może na zawsze musiała się już pożegnać. Chociaż obecnie osobowość Srebrnej nie była całkiem odseparowana od ducha jej zielonej siostry, przez co współodczuwała razem z nią. Dlatego jej ostatnio poważną twarz rozjaśnił lekki uśmiech, kiedy niemal się rozpłynęła w łagodnym śpiewie niezliczonych ptaków. Ich trele były tak kojące i przejmujące zarazem, jakby głaszczące uszy oraz całe wnętrze srebrzystej dziewczyny. Upojona zdjęła buty, aby poczuć pod gołymi stopami miękkość seledynowej trawy. Doświadczając jej, rozplotła warkocze, po czym kilka razy się okręciła wokół własnej osi, kręcąc piruety. Jej włosy zawirowały i w pewnym zachwycie zobaczyła koło nich leśne owady, motyle oraz bzyczące chrząszcze, na które do tej pory nie zwracała uwagi. Jej uśmiech się poszerzył i ani się zorientowała, a zaplotła kwietny wianek, ozdabiając nim srebrzyste włosy. Następnie już chciała wejść na drzewo, by zanurzyć się w jego oliwkowych konarach. Wtedy przyszło opamiętanie. Pomrugała oczyma, które przez moment mieniły się pistacjowym kolorem, ale już zaraz srebrzyły, a potem poszarzały. Związała włosy i przywdziała obuwie, a jej uśmiech zniknął z otulonego czarem iluzji lica. Po chwilowym uniesieniu Srebrna powróciła do swego stanu powagi oraz twardości charakteru i ruszyła w powrotną drogę do portu.
Raptem czujnie położyła dłoń na rękojeści miecza za pasem. Ostrożnie go wyciągnęła i klingą odgarnęła wysokie listowie. Zaskoczona zobaczyła przykucniętą kobietę o alabastrowej skórze i w białej sukni — Kremi. Uśmiechnęła się lekko na wspomnienie ich pierwszego spotkania w alabastrowym pałacu. Były to czasy, gdy Srebrna miała w sobie jeszcze szczerą nadzieję i wiarę w świat oraz ludzi, pewną niewinność. Teraz zaś? Pokręciła zrezygnowana głową. Z kolei Kremi trwożnie szepnęła:
— Przybywam w pokoju…
— Oczywiście, czemu miałabym cię skrzywdzić? — odparła swobodnie wojowniczka, będąca jeszcze pod wpływem upojenia czarem lasu. Schowała miecz i podała kobiecie rękę. Ta ostrożnie chwyciła pomocną dłoń, dając się podciągnąć do pionu. Lecz kiedy dziewczyna zluzowała uścisk, Kremi się cofnęła, pochyliła głowę i jęknęła:
— Przynoszę wieści…
— Zatem mów.
— Nie wiem, czy mogę, czy… kieruję słowa do właściwej osoby.
— Jestem Srebrna, przecież już się znamy. — Przedstawicielka północy popatrzyła na Kremi z pewną podejrzliwością.
— Srebrna, tak, siostra krwi… — przytaknęła kobieta. Rozejrzała się jeszcze na boki, ale co znamienne, spoglądając na gałęzie drzew. Dostrzegając tam jedynie zielone ptactwo, jakby nieco uspokojona, sekretnie oznajmiła:
— Alabaster… Ona odnalazła niebieską siostrę krwi. I… przemieniła białe ptaki w przezroczyste, aby jako duchowe istoty zabiły… Lazur.
— Rozumiem… Ale czemu mi to mówisz? Bo domyślam się, że nie z polecenia naszej władczyni. — Srebrna skrzywiła się na twarzy. Na co Kremi zrobiła kolejny krok w tył i jeszcze bardziej niepewnie szepnęła:
— Chciałam pomóc, ostrzec…
— Mnie, przed Alabaster? — Wojowniczka przybrała gniewne oblicze. Zaś zlękniona kobieta skinęła głową. — Próżny twój trud. A zdradzisz mi, w jaki to sposób weszłaś w posiadanie takich wieści?
— Myszy — usłyszała.
— Co, myszy?! — krzyknęła Srebrna, wyładowując na służce znowu rosnący w niej, niczym potężne drzewo, gniew. Naraz poczuła do siebie wstręt, że służyła komuś, kto polował na własne rodzeństwo. Natomiast teraz już na dobre zastraszona Kremi się zgarbiła i wyjąkała:
— Ekru… ona dała mi swoje myszy, abym się nimi opiekowała. Ale… to białe myszy i rozumiem ich mowę, piski. One potrafią wchodzić norkami do ptaszarni Alabaster i…
— Więc spiskujesz haniebnie przeciw wielkiej księżnej, śledzisz ją, podsłuchujesz. Do tego szukasz przeciw niej sojuszników — stwierdziła ostro Srebrna. Alabastrowa kobieta zdawała się nagle jakby zamarznąć i zastygła w przygarbionej pozie ze strachem wypisanym na delikatnym licu. — Chodź ze mną, opowiesz o wszystkim naszej Najjaśniejszej Pani. To przed nią się będziesz tłumaczyć za zdradę, a nie mnie ostrzegać przed nią. — Chwyciła Kremi za rękę i nie zważając na jej opór, pociągnęła za sobą. Kobiece postacie opuściły leśne knieje i zbliżały się do portu, za którego palisadą stały gotowe do drogi gryfy.
Idąc, ciągle wzburzona Srebrna tłumaczyła sobie wybuch gniewu oraz postępowanie z Kremi dochowaniem lojalności wobec osoby, której na mróz i lód poprzysięgła wierność. Choć w miarę stawianych kroków, co raz widziała w umyśle obraz zmartwionego Marrenga, który patrzył na nią zasmuconym wzrokiem. Takim samym, jak wówczas, kiedy szarżowała na Krwawej Przełęczy. Gdzieś w jej wnętrzu pobrzmiewał też smutek Złotej. Za to Zieleń w niej, jakby całkiem zanikła i można by pomyśleć, że porzuciła Srebrną, samej pozostając w Wielkiej Puszczy. Aż w umyśle dziewczyny pojawił się książę Złoty. Wtedy nieco nerwowo przemówiła do Kremi:
— Wiesz może coś więcej o bitwie na północy? Te twoje myszy… zasłyszały, czy książę Złoty przeżył? — Wojowniczka zadała to pytanie mimowolnie. Wiedziała, że osoba, do której czuła skrytą miłość, miała się dobrze. Przecież wielka księżna pokazała jej, co ją czekało za wierność alabastrowej siostrze krwi. Miłość wspomnianego młodzieńca, chwała u jego boku oraz wspaniała rodzina. Jednak czuła w sobie pewien niepokój, przez co pragnęła potwierdzenia.
— Książę Złoty nie żyje — padły słowa, wręcz rozbijające na siedem tysięcy kawałków srebrzyste serce dziewczyny. Wobec takowych wieści Srebrna się zatrzymała i wbiła zszokowane spojrzenie w Kremi. — Złoty książę nie żyje, poległ w bitwie — powtórzyła lękliwie kobieta.
— Kłamiesz… — syknęła wojowniczka i uniosła dłoń, aby uderzeniem w twarz skarcić bezczelną służkę. Lecz jednocześnie siłą nadzmysłu, jak nauczał ją Marrengo, przeniknęła alabastrowe spojrzenie. W efekcie tego, co odczytała, jej ręka opadła niczym ścięta gałąź czy martwe liście, a usta wypowiedziały znamienne słowa: — Ty… nie kłamiesz. Ty mówisz to, co usłyszałaś. Książę Złoty… nie żyje. Ale… — zawahała się. — Przecież dowódca jeźdźców, Albin, tam był, na bitwie i nie potwierdził książęcej śmierci. Więc jak, skąd…? — Popatrzyła tym razem błagalnie na Kremi. Ta przybrała boleściwą minę i ze smutkiem odparła:
— Z rozkazu wielkiej księżnej zostałam żoną Albina i to dlatego tu jestem. Ale mój zacny mąż niczego przed tobą nie skrywa. Bo wieści o śmierci księcia przyniosły do wysokich uszu Alabaster ptaki z królestwa. Zaś ich przetłumaczone przez władczynię trele przekazały mi białe myszy. Poprzysięgam na blask słońca i księżyca oraz pryncypia blasku, że tak właśnie się przedstawia najjaśniejsza prawda.
*
Kasztan siedziała na ziemi w ciemnej komórce. Wiele dni temu została tu zamknięta w roli więźnia z mahoniowymi bliźniakami, robotem Ugierem i psem Umbrą. Wkrótce dołączono do nich jeszcze alabastrową parę — niejakiego Perlisa oraz Ekru. Ta ostatnia przekazała brązowej dziewczynie ponoć niezmiernie ważną prawdę o tym, że Kasztan jest jakąś legendarną siostrą krwi. Ale w obliczu uwięzienia i przede wszystkim śmierci Zieleni przedstawicielkę republiki niewiele to obchodziło i zareagowała obojętnością. Z kolei Ruda wręcz się wściekła, przez co bez skrupułów poszczuła alabastrową parę Umbrą. Sytuację ostatecznie ratował Ugier, który niespodziewanie wystąpił w roli rozjemcy, czyniąc to całkiem skutecznie.
Od tamtego czasu w ciemnej komórce panowało głównie milczenie. Zaś uwięzione towarzystwo się podzieliło na dwa patrzące na siebie wilkiem obozy — alabastrowy oraz kasztanowy. Neutralny Ugier, w charakterze blaszanego strażnika, znalazł się pośrodku zwaśnionych stron. Ale czy wzajemnej zawiści należało się dziwić? W końcu kasztanowy obóz dopiero co stoczył przegraną bitwę o port z przedstawicielami alabastrowej rasy. Więc okazywana jej członkom wrogość wydawała się naturalna. Szczególnie Rudej, która skutecznie zarażała agresywną postawą swych pobratymców, nawet dobrotliwą Kasztan. Ta, choć milczała na zewnątrz, nadrabiała to, coraz częściej rozpoczynając z Rudą wewnętrzną dyskusję za pomocą słów wypowiadanych jedynie w umyśle. I czyniła to właśnie teraz:
— Nadal jest mi okropnie źle. Chyba się już z tego nie wyleczę… — załkała.
— Z czego? Pokrzywki? — zapytała zupełnie poważnie Ruda, spoglądając na brązową rękę pokrytą zieloną wysypką. Kasztan rzewnie ciągnęła dalej:
— Zawsze chciałam mieć siostrę i pokochałam Zieleń, jak siostrę. Ona została zabita, ale nie moja miłość do niej. Jednak nie mam już kogo kochać i ta miłość się zmienia.
— W co? W zieloną ropuchę? — zadrwiła Ruda.
— W nienawiść. Nienawiść do wszystkiego, co srebrzyste i alabastrowe. Przecież to oni odebrali nam wiłę.
— E tam… — Rozmówczyni Kasztan machnęła niedbale lewą ręką, czyli znajdującą się po tej stronie ciała, nad którą miała kontrolę, kiedy dwie osobowości były równocześnie aktywne w jednym ciele. Następnie dumnie dodała: — Ja tam od początku nienawidziłam srebrzystych i alabastrowych ludzi, a podejrzewam, że złociści także nie przypadliby mi do gustu. To rozczarowujące, że dojście do jedynej słusznej prawdy zajęło ci tyle czasu.
— Jakiej prawdy? — zaciekawiła się Kasztan
— Ano takiej… że możesz tam sobie kogoś naiwnie kochać. Ale ostatecznie wszystkich znienawidzisz, jak ja. Bo inni są źli, jak Rybia Twarz, która nas uwięziła, a jeszcze inni głupi, ponieważ się dali uwięzić. — Łypnęła lewym okiem na alabastrową parę. Choć prawe oko, nad którym kontrolę sprawowała Kasztan, pozostało na swoim miejscu, przez co można było odnieść wrażenie, jakby brązowa dziewczyna zrobiła paskudnego zeza.
— Hm… może masz rację — zadumała się właścicielka nieruchomego oka. Natomiast ciągle ruszająca nerwowo lewą gałką oczną Ruda odkrywczo zauważyła:
— No wreszcie się w czymś zgadzamy. Nawet świadomie wytrzymujemy ze sobą w jednym ciele. Słowem, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, robimy postępy.
— Może i prawda — zawtórowała jej znowu Kasztan, po czym dwie osobowości w jednym ciele na pewien czas zamilkły. Aż ta kontrolująca prawą stronę ciała, tym razem już głośno, zwróciła się do mahoniowych bliźniaków:
— Zjedźcie coś, musicie jeść…
Oni nawet nie drgnęli, wyglądając niczym brązowe drzewo, którego pień u szczytu uległ rozszczepieniu na dwoje, a poniżej miał cztery konary.
— Zżerać mi tą trawiasto-rybną breję, ale już! — wrzasnęła raptem Ruda, wskazując na miskę z podejrzaną papką koło drzwi. Ale ta dla odmiany ostra reprymenda bynajmniej nie poskutkowała wyrwaniem braci z letargu. Ten najwyraźniej zapuścił u nich już głębokie korzenie. Dlatego ponownie przemówiła ze współczuciem Kasztan, próbująca dobrym słowem zanieść bliźniakom otuchę:
— Spróbujcie coś przekąsić, bo takim głodowaniem zrobicie sobie krzywdę. Nic wam już nie zagraża, nie musicie się niczego obawiać…
— Chronić Kasztan… Chronić Kasztan. — W reakcji na słowa dotyczące zagrożenia mechanicznie zareagował Ugier. Jemu z kolei odpysknęła Ruda:
— A czemu nie chronić Rudą, co?! Zawsze tylko chroniłbyś Kasztan! — warknęła z wyrzutem i przedrzeźniając Ugiera, wydukała: — Chronić Rudą… Chronić Rudą! — Takim dwubiegunowym zachowaniem przedstawicielka republiki wreszcie zwróciła na siebie uwagę Mahonia oraz Mahoniowego, którzy popatrzyli na nią, jak na obłąkaną.
Gdy wtem gwałtownie się otworzyły drzwi komórki, niemal wylatując z zawiasów, za to przewracając miskę ze strawą i w przejściu stanęła Srebrna.
— Wychodźcie. Wszyscy — powiedziała pewnym siebie głosem i usunęła się na bok, aby zrobić więźniom miejsce. Ci niemrawo się poruszyli, a nie mając specjalnie wyboru, skierowali kolejno do wyjścia.
Pierwszy komórkę opuścił Perlis, za nim Ekru, potem mahoniowi bliźniacy. Brązowa dziewczyna najpierw wstała, później usiadła. W dalszej kolejności podskoczyła, uklękła, by ostatecznie paść twarzą na ziemię.
— Jesteś chora? — zapytała ją Srebrna. Ona nie odpowiedziała, za to zareagował robot Ugier. Pochwycił przedstawicielkę republiki, zarzucił sobie na ramię i wyniósł z szopy, metalicznie dukając:
— Nieść Rudą… Nieść Kasztan.
Na zewnątrz srebrzysta dziewczyna wskazała grupie więźniów, aby poszli z nią na plażę w pobliżu molo. Tam na wygniecionej trawie przy seledynowym piasku zasiadała samotnie Kremi. Niebawem wszyscy zajęli miejsca siedzące koło siebie. Wtedy wojowniczka popatrzyła po zebranych i bez ogródek wypaliła:
— W ten czy inny sposób, ale wszyscy jesteście wrogami wielkiej księżnej Alabaster, której dotąd służyłam. Otóż w moim przypadku sytuacja uległa zmianie i to radykalnej. Dlatego teraz jestem z wami.
— To wspaniałe wieści — pochwaliła Kasztan.
— A na jak długo, jesteś z nami, ty dwulicowy szaraku? — syknęła Ruda. W odpowiedzi Srebrna zmroziła kasztanową dziewczynę wzrokiem i warknęła:
— Nie ma odwrotu. Zostałam oszukana przez wielką księżną. Wszystko, co mi obiecała, okazało się kłamstwem, zwykłą iluzją, której dałam się zwieść i zauroczyć, jak dziecko. Pozostał mi już tylko odwet oraz pragnienie ochrony pozostałych sióstr krwi. Zatem najstarsza z nich, która działa na zgubę innych, Alabaster, musi zginąć.
— Naprawdę musimy ją uśmiercać? Właściwie to jej nawet nie znamy — zauważyła z zakłopotaniem Kasztan. Drwiąco wsparła ją Ruda:
— W sumie, to nic nie mamy do zimnej władczyni, która cudzymi rękoma jedynie ścina sobie zielone drzewka. Ot, wielki dramat, w Kasztanowej Republice dostałaby jeszcze medal z kamienia. Za to proponuję zaszlachtować prawdziwą zabójczynię sióstr krwi, mianowicie Rybią Twarz, która stoi akurat przed nami. Zróbmy z niej szare filety rybne. Osobiście znam świetny przepis na srebrzystego morszczuka w brązowej panierce. Kto jest za? — Lewą ręką podniosła prawą rękę Kasztan. Wówczas zareagowała zdecydowanie Ekru:
— Dość tego! Skoro srebrzysta siostra krwi wyciąga do nas pomocną dłoń, czystą głupotą byłoby odrzucać takie wsparcie. Ja jestem z nią od początku i w duchu tego, o czym z wami rozmawiałam, wesprę ją całą sobą. Dlatego proponuję, wspólnie pokonajmy zwodniczą Alabaster. Jednak musimy stanowić jedność, monolit. Więc jeżeli ktoś przedkłada nad dobro ogółu dawne urazy, niech odejdzie. — Wskazała ręką południowy las.
W rezultacie Ruda dumnie wstała, po czym za sprawą powstrzymującej ją Kasztan upadła na kolana, by zaraz znowu nieudolnie się podźwignąć i upaść. Świadkowie tej żenującej sceny na dłuższą chwilę skonsternowani zamilkli. Poza psem Umbrą, który żałośnie pisnął i przysłonił sobie pysk łapami. Potem głos zabrał Perlis:
— Skoro srebrzysta dziewczyna poszła wreszcie po zimny rozum do głowy, to nie ma co roztrząsać jej pobudek, tylko działać. Słowem, zabijmy Alabaster jak najszybciej, dopóki możemy ją zaskoczyć.
— Co proponujesz? — zapytała Ekru. Alabastrowy młodzieniec spojrzał na stojące w pobliżu gryfy i wyjaśnił:
— Wystarczy jeden ptak. Na nim polecę ze srebrzystą dziewczyną do pałacu w roli więźnia. Na miejscu ona zdejmie mi więzy i moje ostrze rozwiąże jednym cięciem problem związany z Alabaster, zapewniam.
— Być może tak właśnie należy uczynić… — zadumała się Ekru. Jej zamyślenie przerwała Srebrna, zdecydowanie mówiąc:
— Nie rozumiecie. Chciałam wam tylko powiedzieć, że obecnie stoimy po tej samej stronie. Jesteście wolni i nie musicie się mnie obawiać, otrzymacie też swoją broń. Jednak wy sami nie jesteście mi do niczego potrzebni. Dostałam już wezwanie do pałacu, gdzie się stawię i sama wymierzę sprawiedliwość. — Położyła dłoń na rękojeści miecza, okręciła się na pięcie, po czym odeszła.
— A my chcemy do domu…
— Do republiki… — przemówiła markotnie para mahoniowych bliźniaków.
— To chyba najwłaściwsza decyzja i nic tu po nas. To nie nasza wojna — mówiąc z ciężkością w głosie, zgodziła się z braćmi Kasztan. Zaraz z tych samych brązowych ust dziewczyny popłynęły odmienne słowa:
— Banda mahoniowych mazgai! Na piach i kamienie! Na imperatyw ziemi! Jeszcze nie wiem z kim, nie wiem jak, ale będziemy walczyć, walczyć, walczyć! I nigdy się nie poddamy! — Zacietrzewiona Ruda potwierdziła wagę swego przekazu waleniem lewą pięścią w trawiasty grunt. I już chciała coś zajadle dodać, ale za sprawą Kasztan prawa dłoń w kolorze brązu zatkała kasztanową buzię: — Mmm…!
— Mój mąż, Chamois…? — zwróciła się z kolei z nadzieją do Kremi Ekru. Bowiem kompromitujące zachowanie przedstawicielki republiki robiło na wszystkich coraz mniejsze wrażenie i nikt nie traktował jej już poważnie. Natomiast służka Alabaster uśmiechnęła się nieśmiało i ściszonym głosem rzekła:
— Niestety nic mi nie wiadomo na temat losu szlachetnego członka rady… Chamoisa.
— A… moje myszy? — zapytała z gasnącą wiarą Ekru. Tym razem padła pozytywna odpowiedź:
— Wszystkie myszy są nakarmione, całe i zdrowe oraz… czekają na ciebie, pani. Przywiozłam je tutaj w rękawie sukni. Ale… bardzo mnie łaskotały… przez co wypuściłam je do lasu.
— Znajdą się. I dziękuję ci za opiekę nad mymi pociechami. — Kobieta z rodu Ekros odwzajemniła nad wyraz ciepły, jak na nią, uśmiech i się ukłoniła alabastrowej kobiecie. Ta przekazała jej jeszcze rulon papieru, który po rozwinięciu okazał się mapą. — Ukradłaś to Alabaster? — wyraziła zaciekawienie Ekru, patrząc na namalowany ocean i naniesione na niego wyspy.
— Przepraszam, ale… tylko zrobiłam z pamięci kopię. Pomyślałam, że może to być pomocne.
Więcej słów we wspólnym gronie na nadmorskiej plaży już nie padło, a opuszczona przez Srebrną grupa ponownie uległa podziałowi na dwie części, alabastrową i kasztanową. Ich członkowie przystąpili do oddzielnych debat, gdzie wiodącym tematem było ciągle powracające pytanie, mianowicie — co dalej?
V. Brunatna Czarna i Tabak
W celu ratowania Czarnej Brunatna postanowiła przyjąć propozycję pomocy ze strony kasztanowego młodzieńca imieniem Miedziany. Chociaż się zorientowała, że musiała być ostrożna i mieć go na oku. Początkowo jej podejrzenie wzbudziło nadużywanie sjeny przez Miedzianego. Brunatna wiedziała, że ten skądinąd lekki i dość popularny w republice narkotyk w niewielkich ilościach odprężał. Ale nadużywany, szczególnie w mocno palonej formie, z czasem prowadził do napadów agresji i to nie tylko w fazie narkotykowego głodu. Wszak kasztanowa dziewczyna szybko zdała sobie sprawę, że wobec owego młodzieńca musiała mieć się na baczności także z innego powodu. Otóż została doprowadzona do zbójeckiego obozu, którego jej przewodnik się mienił hersztem. Rodziło to naturalny niepokój i wątpliwości, ale stwarzało też szanse. Ponieważ skoro Czarną trzeba było uwolnić, działając poza prawem, to współpraca z bandytami wydawała się adekwatna.
Z kolei przybycie do obozowiska Brunatnej wywołało spore poruszenie. Bo z naszyjnikiem z czarnych uszu oraz maską z mrocznego pająka jej prezencja była iście demoniczna. Choć i bez pajęczej maski czarny kolczyk w nosie kasztanowej dziewczyny sprawiał, że budziła respekt, przez co nikt nie śmiał dłużej krzyżować z nią wzroku. Ona dla odmiany z należną sobie skrupulatnością się przyglądała młodocianym opryszkom i ich siedzibie, szacując możliwości potencjalnego sojusznika.
Rozbity na brązowych pustkowiach obóz składał się jedynie z lichych szałasów, co sugerowało, że grupa podróżowała i nie zatrzyma się tu zbyt długo. Jej liczebność wynosiła czternastu chłopaków mniej więcej w wieku Brunatnej lub trochę od niej starszych. Wszyscy paradowali w brązowych ubiorach i wyposażeni byli w kusze na plecach oraz noże wystające zza pasków. Z rumakiem, na którego grzbiecie razem z Miedzianym przyjechała Brunatna, doliczyła się w sumie trzech koni — gniadego i dwóch płowych.
Wkrótce po przybyciu do obozu została poproszona przez herszta do ogniska. Miała okazję się posilić tam orzechowymi sucharami i pieczonym świstakiem. Była głodna, więc z chęcią skorzystała z propozycji. Choć się domyślała, że był to zarazem wstęp do rozpoczęcia targów i się nie pomyliła:
— Smakuje? — zapytał kurtuazyjnie Miedziany, który gestem dłoni odgonił innych obozowiczów, aby pozostać z dziewczyną na osobności. Ona na potrzeby konsumpcji kolacji zdjęła z twarzy maskę i wgryzając się w ociekające tłuszczem mięsiwo, swobodnie oświadczyła:
— Po tygodniu żywienia się brązowymi sucharami z ładowni sterowca, kolejnych tygodniach na zielonych owocach i ostatnim czasie spędzonym na objadaniu się czarnym robactwem… doceniam ten posiłek, dziękuję.
W reakcji na tak nietypową odpowiedź młodzieniec przyglądał się swemu gościowi z narastającym zdumieniem. Zaraz jednak się odprężył po włożeniu sobie do ust sporej porcji sjeny. Upajał się jej przeżuwaniem i niespiesznie prawił:
— No tak… Zauważyłem cię, jak szłaś drogą z demonicą, którą potem trafił szlag. To jest… aresztowali żołnierze. Jeżeli zaś spytałbym cię, co doprowadziło do tego zdarzenia, zapewne uraczyłabyś mnie opowieścią, która skończyłaby się nad rankiem. — Spojrzał na chylące się ku zachodowi rdzawe słońce na czekoladowym niebie, po czym rezolutnie kontynuował: — Proponuje więc nie traćmy czasu i przejdźmy do konkretów. Zatem ty chcesz uwolnić demonicę, a ja mam ku temu środki. W zamian ty możesz zapewne zdobyć coś, czego pożądam.
— Jaka jest twoja cena? — rzuciła bez ogródek Brunatna.
— Muszkiety. Firmowe muszkiety Ochra. Najlepiej najnowsze modele — odparł bez zająknięcia Miedziany i splunął brązową zbitką przeżutego zioła za siebie. Włożył sobie do ust nową porcję i sennym głosem wyjaśnił: — Podsłuchałem twoją rozmowę z żołnierzami. Wiem, kim jesteś i czego mogę od ciebie oczekiwać. — Puścił dziewczynie oko.
— Rozumiem, bo inaczej byśmy nie rozmawiali, prawda? — zauważyła Brunatna.
— W rzeczy samej… — potwierdził herszt i powrócił do tematu: — To jak będzie z tymi muszkietami? Znasz słabe punkty w bramach magazynów ojca, gdzie składowana jest broń?
— Magazyny są zamykane na mechaniczne zamki szyfrowe.
— No i…? — Gestem dłoni Brunatna została zachęcona, aby mówiła dalej. Osobiście chwilę się zastanowiła, czy zdradzać ojcowską tajemnicę. Ale wspomnienie kopanej przez żołnierzy Czarnej sprawiło, że podjęła szybką decyzję:
— Szyfry w magazynach są ustalane według określonego ciągu cyfr kodowania heksadecymalnego, które znam. Dlatego z moją pomocą bez problemu otworzycie każde drzwi do magazynów firmy Ochra.
Wobec tych słów młodzieniec przyklasnął z uciechy w dłonie. W nich już zaraz znalazła się mapa, którą rozłożył między sobą i kasztanową dziewczyną. Pokazując palcem określone lokalizacje, tłumaczył:
— Jesteśmy tutaj, czyli na pustkowiach w północno-wschodniej części republiki w sąsiedztwie królestwa i Czeluści. Bardziej na północy są kopalnie węgla, gdzie mogę wysłać na przeszpiegi ludzi, aby odnaleźli tam twoją demoniczną koleżankę. Tu zaś, w kierunku zachodu, są miasta, w których pragnąłbym zdobyć broń.
— Czemu po muszkiety chcesz wyruszyć tak daleko na zachód? — zdziwiła się Brunatna. — Przecież fabryki i magazyny z bronią są w bliższych nam miasteczkach, jak choćby w Zbrojewie.
— Nie dotykaj mapy tłustym paluchem! — wybuchł nagle zupełnie nieoczekiwanie Miedziany i raptem szybko oddychając, zamachnął się na dziewczynę ręką.
— Już dobrze, spokojnie… — Brunatna się cofnęła na bezpieczną odległość i popatrzyła w naraz pociemniałe oczy młodzieńca. Te szybko pojaśniały. Wtedy wróciła też zwykła Miedzianemu łagodność.
— Po prostu nie brudź mojej mapy. — Uśmiechnął się krzywo młodzieniec, pomny swego nad reaktywnego w odniesieniu do sytuacji wzburzenia, i już w opanowany sposób ciągnął dalej: — Widzisz… ze wskazanymi przez ciebie lokalizacjami jest znaczący problem. Ściślej to z panoszącą się tam zarazą.
— Jaką zarazą? — Brunatna przyszpiliła rozmówcę srogim spojrzeniem. Ten popatrzył z podejrzliwością na jej maskę z pająka i ostrożnie zapytał:
— Masz zdrowe płuca…?
— Niezbyt. Cierpię na astmę, ale to nie jest zaraźliwe.
— Powiedzmy… — mruknął bez przekonania Miedziany i dopytał: — Od jak dawna nie ma cię w republice?
— Od kilku tygodni.
— Rozumiem… To właśnie mniej więcej się wtedy zaczęło.
— Ale co takiego? — naciskała dziewczyna. Na co herszt spojrzał na nią z wyjątkową powagą i z grozą w głosie oświadczył:
— Mamy obecnie w kraju inwazję pełzaczy. Są po części niczym mroczne istoty, bo mają czarną oraz smolistą krew w żyłach. Cechują się niepohamowaną agresją i zabijają dosłownie każdego. Zaś przekształcają się z chorujących na płuca robotników, którzy wcześniej charczą ciemną pianą. Wiem to na pewno, ponieważ byłem świadkiem takiej przemiany człowieka w żądnego krwi demona. I wierz mi, nie chciałabyś pójść po broń do magazynu w jednym z zainfekowanych miasteczek.
Po takim nakreśleniu sytuacji Brunatna dłużej śledziła badawczym wzrokiem Miedzianego. Żywo się zastanawiała, czy przypadkiem nie miała do czynienia z nieswoistą reakcją osobniczą na nadużywanie sjeny palonej. Mówiąc wprost, czy postać naprzeciw niej po prostu nie opowiadała jej o własnych halucynacjach. Jednakże po emocjonalnym wybuchu młodzieniec wydawał się obecnie wypowiadać rzeczowo i w sposób nader przekonujący. Brunatna nie znajdywała też sensownego powodu, dla którego miałby ją okłamywać. Wszak daleka wyprawa do odleglejszych miast była nie po jej myśli i pomna tego, aby zadbać o własne sprawy, a ściślej Czarnej, zapytała:
— Jakie jest lekarstwo na tę zarazę?
— Lekarstwo? Phi — obruszył się Miedziany i wyjął zza paska nóż. — Jedynie takie. — Zademonstrował ostrze. — Trzeba upuścić z pełzaczy dostatecznie dużo krwi, wtedy wreszcie przestają… pełzać.
— Uszkodzenie głowy lub serca nie wystarczy? — zdziwiła się dziewczyna.
— Próbowałem, ale te pokraki zwykle to tylko rozsierdza.
— Więc trzeba jakby uszkodzić ich… hydraulikę — powiedziała w zadumie Brunatna. — Zatem oni są bardziej nie, jak demony, a coś, jak maszyny.
— Jak tam sobie uważasz — skwitował obojętnie te dywagacje Miedziany i z zawziętością w głosie dodał: — Tak czy inaczej, to śmiertelnie groźne istoty, które najrozsądniej jest omijać szerokim łukiem z daleka.
— Ile chcesz tych muszkietów? — Brunatna powróciła do tematu broni. Młodzieniec uśmiechnął się do niej i swobodnie wypalił:
— Powiedzmy, że sto sztuk.
— Aż tyle?! — nie dowierzała kasztanowa dziewczyna. — Wiesz ile taka ilość broni jest warta? — oburzyła się.
— Czyżby więcej niż warta jest dla ciebie ta smolucha, którą widziałem z tobą na drodze…?
Herszt bandy uderzył w czuły punkt Brunatnej, przez co nabrała pokory. Jednak naszły ją inne, niewesołe myśli i z determinacją zakomunikowała:
— Odzyskam moją przyjaciółkę za wszelką cenę. I dobrze ci radzę wyrażać się o niej z szacunkiem. Bowiem dla ciebie jest ona warta sto muszkietów, które mogę pomóc ci zdobyć. Ale warunek jest taki, że pójdziemy po nie tam, gdzie ja wskażę. Czyli do najbliższego miasteczka, Zbrojewa.
— Kretyńskie żądanie — syknął poddenerwowany młodzieniec.
— Nie kretyńskie, tylko takie, które zapewni mi szybkie uwolnienie przyjaciółki. Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, jak koszmarne warunki mogą panować w koloniach karnych dla mrocznych istot? One tam będą zabijane! — Kasztanowa dziewczyna zacietrzewiła się do tego stopnia, że jej rozmówca poskromił własne emocje. Dla odprężenia przyjął do ust nową porcję sjeny i już spokojniej zasugerował:
— Być może jest sposób, aby wyprowadzić pełzacze w pole…
— Mów.
— Chodzi o hałas. Potwory sprawiają wrażenie nierozgarniętych i pełzną wszędzie, gdzie zobaczą ruch albo usłyszą dźwięk.
— Ciekawe — podchwyciła Brunatna. — Zatem możemy narobić hałasu, aby odciągnąć je od magazynu albo dostać się do pożądanego miejsca bezszelestnie.
— Coś w ten deseń — skwitował Miedziany, po czym wysilił się na podsumowanie dyskusji: — Tak więc ustalamy, że zwędzimy ze Zbrojewa sto muszkietów. W zamian odnajdę twoją demonicę oraz pomogę ci ją uwolnić. Zaś obecnie musimy opracować sensowny plan wyrolowania pełzaczy. Zgadza się? — Kasztanowa dziewczyna skinęła na potwierdzenie głową, a brązowy młodzieniec nieoczekiwanie napluł sobie na dłoń. Wyciągnął ją do Brunatnej i z szyderczym uśmiechem na ustach powiedział: — Aby przypieczętować układ, uściśnijmy sobie naślinione dłonie. To taki rytuał z szarej północy, sprawdzałem, działa.
— Skąd go znasz? — zainteresowała się, czyniąc to podejrzliwie, Brunatna.
— Cóż… Rytuał poznałem od osoby, która teraz akurat bardzo by się przydała w sprawie opracowania nowego planu na potwory… — Miedziany się podrapał niefrasobliwie z tyłu głowy. W tym czasie kasztanowa dziewczyna odwzajemniła zaprezentowany jej gest.
*
Brązowa poduszka do uszka. Czarna wytnie ci wątrobę i serce, potem się dobierze do twego brązowego brzuszka, wraaah! — złorzeczyła demonica, myśląc o zakłamanej przyjaciółce.
Obecnie żelazne okowy z krótkim łańcuchem pętały jej nogi w ten sposób, że mimo braku koordynacji ruchów i tak się ciągle przewracała. Do kompletu metalowa obroża na szyi założona została za ciasno i ją dusiła. Podobnie połączone okowami klamry na nadgarstkach za mocno dociśnięto do czarnego ciała śrubami, przez co raniły skórę, wżynając się w ciemne mięso.
Nie lepszy los stał się udziałem innych niewolników, z którymi zmroczna dziewczyna pracowała w ciemnej kopalni. Wszyscy byli spętani łańcuchami i biczowani. Dostawali niewystarczające racje żywnościowe oraz zbyt krótki odpoczynek na sen. Kary cielesne, stosowane za prawdziwe lub wydumane przewinienia, zdarzały się praktycznie cały czas. Lecz przede wszystkim cała ta niewolnicza społeczność złożona z istot czarnych i kasztanowych, srebrzystych oraz złocistych pracowała ponad siły. Przez to wiele z nich pod ziemią oddawało z wycieńczenia swe ostatnie tchnienie.
Jednak demonica nie zamierzała się zbyt wcześnie poddać unicestwieniu. W jej mniemaniu miała jeszcze coś do zrobienia, zanim pochłonie ją ostateczność. Tym czymś była pielęgnowana nienawiść oraz pragnienie zaniesienia śmierci Brunatnej za jej podłą zdradę. Bo może i Czarna była przyzwyczajona do podłego traktowania swej osoby, ale uważała, że nikt nigdy nie oszukał jej bardziej niż właśnie Brunatna. Omotała, kusiła, obiecywała zostać przyjaciółką, chronić oraz wspierać się na zawsze. A co uczyniła? Zwyczajnie oddała Czarną to tego koszmarnego miejsca, nawet nie podjęła walki, nie uczyniła zupełnie niczego!
Myśląc tak, demonica ze zmroczną pianą na ustach zagryzała z wściekłości zęby. Wymachiwała zawzięcie kilofem i wyobrażała sobie, że rozłupywane przez nią kamienie to czaszka i kości Brunatnej. Potem gdzieś odzywało się w niej tęskne wspomnienie brązowej i czarnej poduszki do uszka, tego, jak obie dziewczyny pomagały sobie w Czeluści. Wtedy, nie wiedzieć czemu, oczy demonicy się robiły mokre, było jej dziwnie i coś bolało ją w piersiach. Nie znosiła tego uczucia słabości oraz tych mokrych oczu. Ale kiedy smutek przygniatał, ciemna woda i tak płynęła po szpetnej twarzy i nic nie mogła na to poradzić. Aż jej ból się zmieniał w gorycz, a ta przekształcała w gniew. Wówczas na powrót ogarnięta wściekłością za zdradę z furią atakowała kilofem brunatne kamienie w ciemnej jaskini.
— Bierzesz zbyt obszerne zamachy i tracisz tylko siły. Spróbuj popracować nad techniką. — Do wymachującej jak szalona ostrym narzędziem demonicy odezwał się ten pomniejszy demon, który został przypięty do jej łańcucha. Był dziwnie spokojny i leniwy, ale też zdecydowanie za dużo gadał.
— Będę rozłupywać kamienie, jak mi się podoba! — Czarna się wydarła gniewnie ku demonowi. Ten tylko pokiwał z dezaprobatą ciemną głową. Położył ręce na dłoniach zmrocznej dziewczyny obejmujących kilof i razem z nią wykonywał mniej obszerne ruchy, a mimo to czynili to z pożądanym skutkiem. — Pękł… Kamień się rozłupał. — Zaskoczona Czarna spuściła z tonu i uśmiechnęła się do pomocnego demona w taki sposób, że z jej uniesionych kącików ust wysunęły się pokaźne kły.
— Pracowałem już w kopalni, więc znam się co nieco na rzeczy — wtrącił pomocny niewolnik i dodał: — Powinniśmy sobie pomagać. W końcu jedziemy na tym samym wózku.
W reakcji na tę sugestię zmroczna dziewczyna popatrzyła pod siebie. Schowała kły do ust i już bez wątpliwej jakości swego uśmiechu syknęła:
— Ja nie jadę na żadnym wózku. Ale… — zamyśliła się — podróżowałam niedawno na zmrocznej pumie. — Pokiwała rogatą głową.
— Tak, to się naprawdę chwali. Za to moja srebrzysta pani miała srebrzystego smoka — licytował się bezczelnie demon, który akurat przetarł sobie ręką ciemną twarz. Wraz z tym ruchem starł sobie z lica sporą ilość kopalnianego pyłu. W blasku zamkniętego w szkle światła, na dobre zaskoczona Czarna zobaczyła, że miał szarą skórę.
— Ty jesteś północny, ty nie jesteś zmroczny! — wycharczała do niego.
— Ano tak i zwę się Bury, Bury Mężny, ściślej rzecz ujmując.
— Powinieneś się mnie bać — stwierdziła osłupiała demonica. Na co chłopak niedbale machnął kilofem i rzekł:
— Po pierwsze jestem zbyt zmęczony, głodny oraz spragniony, żeby się jeszcze bać. Po drugie Srebrna, czyli moja szlachetna pani, niewątpliwie już spieszy mi na ratunek, może nawet na wspomnianym smoku. Po trzecie podejrzewam, że wcześniej wykończy mnie ta kopalnia niż istota, z którą łączy mnie niedola, jak i łańcuchy czy skaczące po nas pchły.
Po przydługim wywodzie Burego Czarna pewien czas mierzyła go podejrzliwym wzrokiem, aż ponuro z siebie wydusiła:
— Ta twoja Srebrna jest pewnie tyle samo warta, co inni świetliści i wcale po ciebie nie przyjdzie. Nie tak dawno kasztanowa dziewczyna też się mnie nie bała, jak ty. Uratowałam ją, a ona uratowała mnie. Obiecała być przyjaciółką i ja obiecałam to samo. Potem mnie oszukała, zdradziła i porzuciła. Od tamtego czasu czuję się źle i miewam mokre oczy.
— To łzy… — westchnął Bury. Prowadząc dyskusję z demonicą, co raz zerkał na boki, aby się upewnić, że nie ma w pobliżu nadzorców i nie musi pracować. Z kolei jego czarna znajoma się zastanowiła nad jego ostatnim stwierdzeniem, po czym w zadumie powtórzyła:
— Łzy… — Zaraz potrząsnęła głową i drapieżnie dodała: — To źle, zmroczna córka Nieskończonej Nocy nie powinna płakać. Powinna zabijać świetliste istoty, nie ronić łzy.
— Czasem trzeba sobie trochę pobeczeć, to naturalne. Mimo że zwą mnie Bury Mężny, to sam sobie pochlipuję, jak nikt nie patrzy — odparł ze zrozumieniem chłopak i dalej ciągnął swe wywody: — Pomimo tego, że pochodzisz z okrutnej Czeluści, powinnaś zaakceptować to, że przejawiasz też świetliste uczucia. Prawda przedstawia się bowiem tak, iż istoty mają własne uwarunkowania i aby były szczęśliwe, nie mogą się tylko dostosowywać do charakteru swych ziem; szarych, złotych, czy dajmy na to czarnych.
— Skąd to wiesz? — zainteresowała się autentycznie zaciekawiona demonica. — Sam to wymyśliłeś? Jesteś szarym mędrcem? — dopytywała.
— W pewnym sensie tak, zaiste… — Srebrzysty chłopak nadął się z dumy. Jednak nieco spokorniał i już naturalnym głosem powiedział: — Taką prawdę przekazał mi słynny Chamois, alabastrowy czarownik.
— Nie znam — warknęła Czarna i znowu mocniej uderzała kilofem o kamienie, czyniąc to od pewnego czasu już samodzielnie. Aż ozdobiła swe szpetne lico uśmiechem ze sterczącymi kłami i się rozmarzyła: — Więc mogłabym robić to, co chcę, co czuję, a i tak byłoby dobrze? Nawet mogłabym nie rugać siebie za mokre oczy oraz nie dusić na śmierć łańcuchami tych srebrzystych, którzy wydają się ciekawi? — Spojrzała wręcz z sympatią na chłopaka. Ten z trudem przełknął ślinę i jakby mu ktoś nagle ścisnął krtań, piskliwie zaznaczył:
— Zdecydowanie nie powinnaś dusić ciekawych srebrzystych. To fatalnie wpływa na… na wszystko — zakończył, gdy wtem skulił się przy żwirowatej ziemi, wraz z otrzymaniem uderzenia biczem od nadzorcy.
Wobec bezpardonowego ataku na kogoś, do kogo Czarna poczuła coś na kształt sympatii, zareagowała błyskawicznie. To jest, się rzuciła wściekle na brązowych oprawców. Lecz z powodu nóg spętanych łańcuchem oraz zatrutego ciała, tylko runęła jak długa na glebę.
— Czego, ty czarna maszkaro?! — zawył do niej jeden ze strażników i smagnął batem demonicę. Drugi zamierzył się ponownie na Burego i z nienawiścią wycharczał:
— Ostrzegałem cię, szary darmozjadzie! Dlatego teraz się nie skończy na siedmiu batach! Tym razem za nieróbstwo zerwę ci biczem szarą skórę z pleców!
— Zerwij mi, mi zerwij, zerwij czarną! — Nie będąc w stanie walczyć, zmroczna dziewczyna postanowiła zrobić z siebie tarczę, czyli wziąć karę na siebie. Pragnęła to uczynić za pomoc Burego zwanego Mężnym w nauce machania kilofem oraz ciekawe słowa. — Zerwijcie czarną skórę, rwijcie! — wyła potępieńczo.
— Skoro tak się prosi, ta paskuda… — Nadzorcy popatrzyli po sobie, po czym jeden przez drugiego dodali: — No to smagamy ohydztwo! Zatłuc czarnuchę! — Zaczęli bez opamiętania biczować demonicę. Jej ciało się szybko pokryło krwawymi pręgami, przez co się wiła z bólu między pejczami, kąsającymi ją niczym brązowe węże. Jednak doświadczane katusze odbierała, jako coś lepszego niż bierność i nic nierobienie, jakby była już unicestwiona. Otóż nie, nie była, wciąż istniała. I wreszcie, mimo zdradzającego ją ciała czy przyjaciółki, działała oraz odnosiła nawet małe zwycięstwo, uzyskując cel w postaci ochrony Burego.
Aż okładana na lewo i prawo batem zobaczyła przeciskającą się między brązowymi skałami czarną dłoń. Za chwilę były to cztery zmroczne ręce. Chwyciła za dwie z nich i pociągnęła. W efekcie nagle w kopalni powstało osuwisko, przez co fragment ściany się zawalił.
Kiedy opadł gruz i pył, w otoczeniu kamieni oraz leżącej demonicy uwidoczniły się człekokształtne istoty o kolorze intensywnej czerni. Miały nienaturalnej długości nogi i ręce zwieńczone dłońmi obszernymi niczym szpadle z pazurami. Posiadały masywne szczęki, z których ciekła zmroczna piana. Ich łyse głowy, podobnie jak całe ciała, połyskiwały w rdzawym świetle zamkniętego w szkle światła.
— To węglaki! Do broni! — wrzasnął jeden z dozorców. Z kolei obolała Czarna nie wstawała. Za to z pozycji na plecach przyglądała się z zaciekawieniem rozgorzałej bitwie.
Początkowo z powodu oczopląsu i zwielokrotnionego widzenia odnosiła wrażenie, że w wąskim gardle wykopu walczących było całe mrowie. Otrzymywała bowiem obraz, gdzie całe dziesiątki węglaków zajadle atakowało armię uzbrojonych w muszkiety kasztaniarzy. Wszędzie lała się czarna oraz brązowa krew, także na demonicę. W ruch szły masywne szczęki i długie pazury, wespół z muszkietami czy atakami szabel. Tu i tam leciały odcięte kawałki ciał, a wszędzie rozchodził się donośnym echem odgłos wystrzałów oraz upiorne krzyki okaleczanych istot.
Niebawem jednak, ku wielkiemu rozczarowaniu zmrocznej dziewczyny, wszystko się uspokoiło. Jej widzenie powróciło do prawie naturalnego stanu, a ona zobaczyła tylko trzech martwych węglaków i dwóch rozprutych dozorców. Z utęsknieniem spojrzała do ciemnej dziury skąd wychynęli uprzednio jej bracia ciemności. Ale nic nie zapowiadało, że nadejdą kolejni, bo w przestrzeni rozbrzmiał apodyktyczny rozkaz:
— Ceglasty kazał wrzucić we wnękę dynamit i go zdetonować. Zamykamy tę część kopalni, węglaków może być tu więcej.
Obita Czarna została wraz z innymi niewolnikami pociągnięta za brzęczące łańcuchy i tak pożegnała truchła zmrocznych braci. Istot, które wyciągnęły do niej ręce i być może uratowały ją od zakatowania na śmierć batami. Słowem, ochroniły jej istnienie, czyli uczyniły to samo, co nie tak dawno Brunatna — pomyślała z rozbudzonym smutkiem szarpana za łańcuch demonica.
*
Hebanowy Dziennik zaczął wychodzić raz na tydzień, do tego kolportowany był z opóźnieniem. Już samo to świadczyło niezbicie o tym, że w republice w ostatnim czasie nie działo się dobrze. Winą, i słusznie, obarczano nową zarazę zwaną kasztariozą, która w zastraszającym tempie się rozprzestrzeniała po kasztanowym kraju, siejąc w nim spustoszenie.
Uświadamiając sobie coraz dobitniej powyższą prawdę, Tabak skrzyżował nogi na blacie mahoniowego biurka i wyciągnął się na skórzanym fotelu. Palił papierosa i strzepywał ciemny popiół do szklanki po brązowej herbacie, podczas przeglądania nagłówków dostarczonej mu gazety ze starą datą: „Północny wschód w szponach plagi”, „Pospieszna ewakuacja Hebanowej Ochry”, „Przedmieścia Brunatown odcięte kordonem sanitarnym”, „Panika narasta”, „Wojsko brutalnie tłumi zamieszki w Ceglanym Zagorze”, „Czy to koniec republiki”?
Otóż nic bardziej mylnego, to bynajmniej nie był koniec, raczej wstęp do otwierających się możliwości. Zamykania się jednych szans wzbogacenia i powstawania innych — myślał ze sprytem Tabak. Poprawił na głowie kapelusz z szerokim rondem i potarł o siebie kowbojki z ostrogami. Po zakupie sporej ilości ziemi oraz bydła na południowym zachodzie republiki lubił się nosić na kowbojską modę.
Wspomniana inwestycja okazała się strzałem w dziesiątkę, bo z powodu zarazy zbożowej w królestwie w kasztanowym kraju znacznie wzrosło zapotrzebowanie na mięso. Pewną wiele wartą tajemnicą było to, że owa roślinna do kompletu zaraza nie wzięła się znikąd, a miała za cel wywindowanie cen żywca wołowego, co dokonało się w odpowiednim czasie. Natomiast wejście w posiadanie owej dość drogiej tajemnicy, jeszcze przed zarazą zbożową, już się Tabakowi zwracało i to z nawiązką.
— Szacowny panie de Bruton… — zagaił stojący w progu gabinetu dyrektorskiego jego dotychczasowy właściciel, dyrektor kopalni Brunatna Moc. — Panie… — Zwalisty przedstawiciel republiki spróbował raz jeszcze zwrócić na siebie uwagę siedzącego za biurkiem specjalnego nadinspektora do spraw niewolnictwa. Jednak Tabak, starszy syn Sepi, wykonał jedynie leniwy gest ręką z trzymanym w niej papierosem, sugerując, że potrzebował jeszcze trochę spokoju. Skupiony na gazecie przejrzał ją do końca, dłużej zatrzymując spojrzenie na analizie wyników z ostatniej sesji giełdowej w Brunatown. Na widok spadków się uśmiechnął pod nosem. Z ulgą odetchnął na myśl, że za namową młodszego brata w dogodnym czasie zdążył się pozbyć większości brązowych papierów wartościowych. Za to ulokował majątek w szlachetnych kruszcach, jak złoto, srebro, czy alabastrowe kryształy, także we wspomnianej już ziemi oraz bydle.
— Dobrze, teraz mogę pana wysłuchać, panie… — Poprawiając na sobie skórzaną marynarkę, Tabak zaszczycił spojrzeniem dyrektora kopalni.
— Ceglasty… Brąz Ceglasty jestem, do usług. — Mężczyzna się ukłonił nisko z typową pokorą urzędnika niższego szczebla stającego przed kimś wyżej postawionym. Zaraz zachowawczo zapytał: — Jak wypadła wizytacja w kopalni? Zapewniam, że dołożyliśmy wszelkich starań, aby…
— Nie ma popielniczki — wszedł rozmówcy w zdanie młody de Bruton.
— Słucham…? — dopytał zdezorientowany dyrektor. Otarł kropelki potu z czoła i nerwowo zmiętosił w masywnych dłoniach ściskane dokumenty o cynamonowej barwie.
— Nie ma popielniczki. — Tabak wskazał wymownie na szklankę po herbacie, do której strącał popiół z papierosa.
— Przyznaję, że to skandaliczne niedopatrzenie, a winni zostaną ukarani. — Dyrektor Ceglasty uderzył się potężną dłonią w szeroki tors.
— Nazwisko — oznajmił z niezmienną powagą nadinspektor, wyjmując z klapy marynarki notatnik. — Proszę podać nazwisko osoby, która nie spełnia odpowiednich standardów kopalni i nie dba o należne wyposażenie dyrektorskiego gabinetu.
— Beżak. To młodszy brygadzista Beżak spowodował to rażące uchybienie, bez wątpienia — wyrzucił z siebie odkrywczo dyrektor. Jego rozmówca, zapisując podane nazwisko, oznajmił:
— Tak właśnie, wspólnym wysiłkiem, dbamy o należny w republice porządek. Bo jeżeli nie my, to kto o niego zadba? — Na te słowa zarządca kopalni się rozpromienił. Jednak spoważniał, gdy Tabak cierpko dodał: — Czas zająć się raportem na temat wykorzystania pracy przymusowej w kopalni… kopalni…
— Brunatna Moc — podpowiedział z dumą dyrektor.
— Właśnie, Brunatna… Moc — zgodził się nadinspektor i ciągnął dalej: — Jak panu wiadomo minister spraw wewnętrznych, a mój ojciec, sporządził ramy prawne, w jakich powinno się odbywać korzystanie z niewolników w kopalniach. O ile mnie pamięć nie myli, pierwszy punkt protokołu traktuje o dopuszczalnej liczbie zgonów w ciągu miesiąca na terenie danej placówki, która wynosi…
— Siedem — oświadczył ze śmiertelną powagą dyrektor.
— Siedem, dokładnie… — potwierdził Tabak, po czym cierpko zauważył: — Podczas gdy w przedstawionym mi dokumencie widnieje dość niepokojąca liczba. — Zerknął na leżący na biurku beżowy blankiet papieru z tabelkami oraz umieszczonymi w nich cyframi. Przeniósł ostre spojrzenie na Ceglastego i jakby z niedowierzaniem zapytał: — Dwadzieścia dwa zgony w przeciągu miesiąca…? — W odpowiedzi dyrektor ponownie przetarł dłonią czoło, na które wystąpiły kolejne kropelki potu. — Z kolei nadinspektor uśmiechnął się do niego sprytnie i zgodnie z należnym jego funkcji majestatem dostojnie oświadczył: — W naszej trosce o dobro republiki się postaramy, aby tutejszy zarządca się nie skompromitował i nie został w trybie natychmiastowym zwolniony z posady. W końcu skoro nasze szacowne władze powierzyły tak wysokie stanowisko niejakiemu Brązowi Ceglastemu, to musiały mieć ku temu stosowne przesłanki, nieprawdaż? Zatem przyjrzyjmy się sporządzonej dokumentacji raz jeszcze. Wszak tym razem wnikliwym okiem… — Tabak popatrzył na arkusz papieru na biurku. — W ciągu miesiąca zmarło siedmiu złocistych niewolników? — zainteresował się.
— Dokładnie tylu — odparł sztywno dyrektor. Zaś nadinspektor, udając zdziwienie, rzekł:
— Pofatygowałem się zajrzeć do kopalni. Ale na piach i kamienie, nie widziałem tam żadnych ludzi o żółtym umaszczeniu skóry.
— Prawdopodobnie ich jasną cerę pokrył ciemny pył — zauważył odkrywczo dyrektor.
— Nie zrozumieliśmy się. — Tabak wyciągnął się na fotelu i splótł dłonie na potylicy. — Nie widziałem w kopalni złocistych niewolników, ponieważ zwyczajnie nigdy ich tam nie było. Albowiem nie istnieją podstawy prawne, aby w postaci więźniów ściągać do republiki osoby o wspomnianym kolorze skóry. A skoro zgodnie z prawem złotych przedstawicieli nie ma i nigdy nie było w naszych kopalniach, to nie mogli też w nich umierać. Czy wyraziłem się dość precyzyjnie?
— Ale…
— Nie widziałem ich! — Tabak uderzył pięścią w blat stołu. — W ogóle w życiu nie widziałem żadnych żółtków. Więc dla mnie, tak czy inaczej, nie istnieją, nie ma ich.
— Oczywiście… nie ma — zgodził się wreszcie Ceglasty.
— Właśnie… Zatem te zgony możemy potraktować, jako błąd w druku, czyli wy… kreślamy. — Nadinspektor użył do wspomnianej czynności brunatnego długopisu, po czym łypiąc oczyma na dyrektora, mruknął: — Pięć czarnych trupów…? — Zamyślił się dłużej i już nie zwracając uwagi na urzędnika, prawił dalej: — Istoty z Czeluści są ponoć w pewien sposób zawieszone między istnieniem, a nieistnieniem. Więc ich życie i śmierć są, że tak się wyrażę, dość problematyczne w ostatecznym zdefiniowaniu. Te ich powracanie z namiastką pół-istnienia pod postacią zombie… W związku z tym, nie wnikając w filozoficzne zagadnienia, dla klarowności wy… kreślamy. Następnie mamy cztery srebrzyste zgony. Tutaj się pojawia kwestia tej natury, że ludzie z dalekiej północy, to według wiodących badań antropologicznych tak nie do końca ludzie. Są dzicy i bardziej, jak zwierzęta. Do tego podobno śmierdzą owczym serem, szczególnie ichnie samice. Przez to ich zgony przeniesiemy do tabelki związanej ze… zdechłymi zwierzętami. O proszę, w ciągu miesiąca padły trzy konie, jeden osioł oraz czterech srebrzystych osobników, dwunożnych ogierów. — Po dokonanej korekcie Tabak dłużej przyglądał się dokumentowi na biurku. Aż robiąc wielkie oczy, popatrzył na dyrektora wręcz z podziwem i jak natchniony podsumował: — Ależ… ja jestem pełen uznania, panie dyrektorze Ceglasty. Toż zmieścił się pan z limitem utraconych bezpowrotnie niewolników i to bez problemu! To wspaniale prowadzona kopalnia, a jej zarząd zasługuje na specjalne wyróżnienie. Będę musiał wspomnieć o tym w raporcie. — Nadinspektor chwycił w dłoń pieczątkę, choć wstrzymał się z postawieniem stempla.
— Brunatna Moc — nadął się z dumy Ceglasty. Pokazał przez okno wejście do szybu kopalnianego i ozdobił nalaną twarz niewinnym uśmiechem. Niemal otarł z oczu łzy wzruszenia, po czym energicznie podszedł do biurka, gdzie mocno uściskał dłoń nadinspektora, w której ten trzymał dogasającego papierosa. — Dziękuję, serdecznie dziękuję za tak konstruktywne zwizytowanie naszej placówki oraz zrewidowanie bieżącej dokumentacji! — wybuchnął entuzjazmem. — Czy możemy się jakoś odwdzięczyć? — wyraził szczerą chęć pomocy.
— Cóż… — Tabak zerknął na dokument na biurku i ze sprytem w głosie rzekł: — Zgodnie z odgórnymi instrukcjami muszę wizytować ten obiekt przez trzy dni. A jak widzę, zostało nam jeszcze do skorygowania parę podpunktów, jak te dotyczące wyżywienia niewolników, czy szerzenia się wśród nich chorób. Ale jestem przekonany, iż tak, jak do tej pory, razem sfinalizujemy wręcz wzorcowy raport wychwalający tę placówkę i stawiający ją, jako wzór. W międzyczasie poprosiłbym o… popielniczkę.
— Oczywiście, już służę! — Dyrektor zamaszyście zasalutował niczym oddany żołnierz swemu generałowi.
— Oprócz popielniczki przydałyby się też trzy wagony węgla, które z należną dyskrecją dostarczone zostaną we wskazane przeze mnie miejsce… — dodał niby mimochodem Tabak. Na co Ceglasty naraz oklapł i już ze zdecydowanie mniejszym zapałem powiedział:
— Tak, oczywiście, przygotuję nieoznakowane transporty poza limitem…
— No właśnie. Cieszy mnie, że się tak dobrze rozumiemy. — Młody de Bruton zapalił kolejnego papierosa i rozkoszując się brunatnym dymem, ponownie zasłonił Hebanowym Dziennikiem.
VI. Srebrna Ekru Kasztan i Ruda
Z kontyngentem gryfów Srebrna powróciła do Alabastrowego Pałacu. W towarzystwie jednego z gwardzistów poszła prosto na audiencję z władczynią, które to spotkanie, jak jej zapowiedziano, miało się odbyć w ptaszarni. Strzelistymi korytarzami przeznaczonymi niegdyś dla gigantów wojowniczka szła bez strachu w sercu. Te wydawało się jej obecnie w niej twardsze oraz ciemniejsze niż kiedykolwiek przedtem, wręcz zespolone przez mróz i lód w antracytowy kamień. Albowiem w duszy srebrzystej dziewczyny jakby przelana została czara goryczy. Zbyt wiele śmierci najbliższych, za wiele knowań, kłamstw, zdrad czy upokorzeń. To wszystko sprawiło, że je umysł stał się pusty i zimny. Wyparowały z niej emocje, a serce wybijało równy, niczym wojenny, rytm. Było jak bitewny werbel, który nakazywał jeszcze mocniej ściskać rękojeść miecza za pasem, a w stosownej chwili wyciągnąć ostrze w obecności władczyni, by zakończyć jej nikczemny żywot. Ostatecznie postanowiła, że Alabaster musi zginąć. Stwierdziła, że w ten sposób przynajmniej zwiększy szansę na dłuższe istnienie pozostałym siostrom krwi. Sprawi, że tą jedyną nie pozostanie najpodlejsza z nich. Choć ciężko jej było w duchu sprzyjać choćby wytypowanej przez Ekru na brązową siostrę Kasztan. Ta bowiem wydawała się ułomna na ciele i umyśle, budząc szczerą litość, to oburzenie zmiennym zachowaniem. Wszak pozostawały jeszcze nieodgadnione Czarna oraz Lazur, gdzie pierwsza była prawdopodobnie demonicą, a druga ulotnym duchem. Zatem ich natura także nie przedstawiała się zapewne krystalicznie. Lecz i tak niewątpliwie lepiej, niż samej Srebrnej. Czyli tej, która dawała się zwodzić złudnym marzeniom, jak i iluzji podsycanej przez innych. Do tego sama mieniła się już zabójczynią również legendarnych sióstr. W rezultacie własnym losem przejmowała się najmniej, a właściwie to wcale. Autentycznie była gotowa tego dnia zginąć. Jednakże dopiero po Alabaster.
Kroczyła więc alabastrowym korytarzem, przyzywając śmierć i czując się przez to po części już jakby martwa. Ale obecnie, kiedy dowiedziała się, że książę Złoty zginął, nie widziała dla swego postanowienia alternatywy. Nie miała już dla siebie żadnego celu, żadnej świetlanej przyszłości, nadziei. Zupełnie niczego!
Naraz idąca sprężystym krokiem Srebrna się zatrzymała, rozpoznając Ekronisa, krewnego Ekru. Kobiety, która jak na alabastrową istotę, wydała się całkiem poczciwa. Choć nie zdziwiłoby jej, gdyby owa Ekru skrywała własne tajemnice i odnalazła ją, by również wykorzystać dla prywatnych celów pod płaszczykiem ratunku dla kontynentu. Niemniej, srebrzysta dziewczyna stwierdziła, że miała w sobie jeszcze tyle przyzwoitości, aby się podzielić z krewnym Ekru wieściami na temat jego siostrzenicy, skoro tak niepokoił go jej los. Podeszła do stojącego przy oknie Ekronisa i wcisnęła mu w dłoń otrzymaną od niego monetę. Mężczyzna, do tej pory obserwujący widok za oknem, zaskoczony spojrzał w srebrzyste oczy dziewczyny i z obawą jęknął:
— Moje siostrzenica? Czy ona… żyje? — Wojowniczka skinęła twierdząco głową. — Na miłość blasku słońca i księżyca, zaprawdę to wieści pełne światła, dziękuję. A… gdzie przebywa Ekru? Może… w Wielkiej Puszczy? — Mężczyzna doczekał się ponownego skinięcia głową z zaplecionymi luźno dwoma warkoczami. Ale to już wszystko, na co stać było Srebrną. Wyszarpnęła dłoń z uścisku Ekronisa i poszła dalej korytarzem z gwardzistą.
Dotarli przed wrota ptaszarni z wyrzeźbionymi na nich skrzydłami. Kiedy Srebrna po raz pierwszy zobaczyła te płaskorzeźby, pomyślała, że odwzorowywały skrzydła gryfów. Lecz teraz wiedziała, iż odnosiły się do anielskich atrybutów, skoro wielka księżna, zgodnie ze słowami Ekru, miała być upadłym aniołem.
Zaś sama Srebrna? Ponoć mieniła się nie tylko siostrą krwi, ale i potomkinią syren, wodnego gatunku prowadzącego ongiś tysiącletnią wojnę ze skrzydlatymi istotami. Ale teraz nie miało to dla niej znaczenia. W końcu nie przyszła się tu mścić za zamierzchłe czasy.
Mimo to z pewną niechęcią przypomniała sobie słowa Marrenga, który mawiał, że historia przewrotnie się lubiła powtarzać i zataczać błędne koła. W odpowiedzi hardo popatrzyła na część obnażonej klingi pod swą piersią, gdzie srebrzył się wyryty symbol legendarnej siostry, Srebrnej. Oczyma wyobraźni już bowiem widziała ów znak pokryty krwią alabastrową. I nagle autentycznie wzbudziło w niej satysfakcję, iż ta krew będzie zarazem anielska. Czyżby więc drogi Marrengo znowu miał rację?
Natomiast pod drzwiami ptaszarni musiała spędzić dłuższy czas, zanim te zostały przed nią otwarte. Tak jak uprzednio i tym razem w pierwszym momencie nie zobaczyła wewnątrz Alabaster. Zadzierała głowę w stronę kopuły, to spoglądała za fontannę. Władczyni niespodziewanie się wyłoniła jakby z samej przestrzeni tuż przed Srebrną. Obie postacie stały pewien czas naprzeciw siebie bez słowa i można było odnieść wrażenie, że się oceniają nawzajem. Aż pierwsza przemówiła srebrzysta dziewczyna:
— Wykonałam powierzone mi zadanie. Port na powrót należy do… Najjaśniejszej Jasności, a leśne istoty nie sprawią już kłopotu. — Wojowniczka ukłoniła się lekko. Pomyślała, że zbyt lekko, ale odczuwana wobec Alabaster niechęć nie pozwoliła jej mocniej zgiąć karku. Z kolei wielka księżna uczyniła tylko niejednoznaczny gest dłonią i nie odrywając wzroku od gościa, zaczęła się przechadzać po parkiecie. Jakby coś rozważała, kiwając z wolna głową, aż na powrót się zatrzymała przy Srebrnej. Przyszpiliła ją alabastrowym spojrzeniem i z nutą rozczarowania w głosie oznajmiła:
— Doszły mnie słuchy, że podczas odbijania portu znaczna jego część uległa spaleniu. Muszę uznać to za nieudolność z twej strony. Być może cię jednak… przeceniłam.
— Wyrządzenie pewnych szkód stanowiło cenę ochrony życia podległych mi żołnierzy, z których nikt w walce nie zginął — broniła się wojowniczka.
— Nie dbam o życie szarych najemników, martwię się o mój port — syknęła władczyni.
— Jak powiedziałam, port należy już do ciebie… pani, i został należycie odbudowany. — Srebrna się starała mówić naturalnym głosem, ale mimowolnie cedziła słowa przez zęby, a palce aż świerzbiły ją, aby chwycić za miecz. Już niemal to uczyniła. Lecz wielka księżna popatrzyła na nią raptem łaskawszym wzrokiem. Uśmiechnęła się przyjaźnie, po czym wręcz słodko oświadczyła:
— Dobrze, zatem przyjmijmy, że należycie się wywiązałaś z powierzonego ci obowiązku względem twej Najjaśniejszej Jasności i ta wyraża zadowolenie. Wobec tego chodź do mnie, niech cię… ucałuję. — Wydęła wargi i się pochyliła, aby złożyć pocałunek na twarzy Srebrnej. Wojowniczka wspomniała przestrogę Ekru, co potrafiła zdziałać Alabaster za sprawą swych odmienionych warg, których prawdziwa barwa się skrywała pod pomadką. Dlatego postanowiła dłużej nie zwlekać z tym, po co tu przybyła. Odchyliła głowę, by uniknąć pocałunku. Wyciągnęła miecz i zamaszystym cięciem przeszyła ciało Alabaster na linii brzucha:
— Wraaah! — krzyknęła, wkładając w cios, jak i wrzask całą frustrację oraz gniew, przez co siła uderzenia była imponująca. Jednak nieoczekiwanie ostrze przecięło tylko powietrze. Zaś dotychczasowy obraz wielkiej księżnej się rozwiał w przestrzeni niczym alabastrowa mgła.
Zdezorientowana Srebrna potrzebowała chwili, żeby zrozumieć, co się wydarzyło. Wspomniała trening z Marrengiem. To, jak za sprawą czaru iluzji zwiódł ją szarżą rumaka z jeźdźcem.
I rzeczywiście. Niebawem usłyszała nad sobą leniwe klaskanie w dłonie, a potem łopotanie skrzydeł. Zadarła głowę i pod kopułą zobaczyła uśmiechającą się drwiąco władczynię. Z gracją opadła ona na podłogę, po czym zmierzyła Srebrną ostrym spojrzeniem, zupełnie jak śmiertelnego wroga, którym właśnie się okazała.
— Skąd wiedziałaś? — warknęła dziewczyna, stając w bojowej postawie.
— Cóż… Mogłabym zadać to samo pytanie. Jak poznałaś się na tym, że tylko się tobą bawię, jak alabastrowy kot srebrzystą myszą? Ale ja, w przeciwieństwie do ciebie, to wiem. — Zrobiła pauzę i wyniośle kontynuowała: — Otóż niejaki Ekronis z Ekros jest, że tak powiem… mą zaufaną osobą. Postawiłam go na twej drodze podczas waszego pierwszego spotkania, a także teraz. Wiedziałam, że jeśli ktoś mógłby skierować twój miecz przeciw mej osobie, to ladacznica Ekru. Ona ponoć zginęła, ale… nie takie cuda się na tym świecie zdarzały. Więc od początku brałam pod uwagę, że jednak żyje oraz dalej knuje przeciwko mnie. Dziękuję ci za potwierdzenie mych domysłów. Tę wiedzę skrzętnie wykorzystam. — Alabaster się rozanieliła, patrząc na orły za swymi plecami.
— Dobrze usłyszeć, siostro, że nie wiesz wszystkiego. Ponieważ powód, dla którego zaraz zginiesz, jest zgoła odmienny! — syknęła Srebrna.
— Jakiż to…? — Władczyni skrzyżowała dłonie na piersiach, udając zdziwienie. — Czyżbyś przejrzała mój zamysł odnośnie do Zieleni? — zapytała niby zaintrygowana. — Otóż swego czasu dowiedziałam się od mych ptaszynek, że zielona siostra krwi wspierała siły Wielkiej Puszczy. To dlatego wysłałam cię na misję odbicia portu. Uczyniłam to w nadziei, że ta bardziej nieuchwytna z was, sprytniejsza siostra, czyli zielona, zginie z twej ręki. Czyżbym… odniosła sukces? — Wielka księżna się uśmiechnęła, w pełnej krasie ukazując idealnie równe zęby.
— Ty… — Srebrna zagryzła wargi, po czym w wielkim gniewie jej usta spontanicznie przemówiły same: — Sente memino alleriano! Onto matanto reno! Wedento wadane!
Alabaster przybrała równie hardy wyraz twarzy i z podobną wściekłością warknęła:
— Warranto deto albitrata zendoro! Montara wetto! — Załopotała skrzydłami i przeszła na tradycyjny język, z równą furią krzycząc: — Dość tego! Dzieje się to samo, co tysiące lat temu w Świątyni Niezgody! Te same oskarżenia, pomówienia, te same gniewne miny! A i tak nie dojdziemy do zgody. Nic nie zmieni to, że jesteśmy siostrami, bo nienawiść spowodowana zaszłościami już tu z nami jest. W końcu ja jestem aniołem, a ty syreną. Moim celem jest się wznosić, twoim zostać wypatroszoną. Zatem przeznaczona nam walka, taka nasza natura!
— Więc walczmy! — Srebrna z impetem ruszyła na władczynię. Z uniesionym nad głowę mieczem w chwilę była tuż przy niej. Jednak nie zdołała opuścić oręża, zadając śmiertelny cios, bo w osobie wielkiej księżnej nagle dostrzegła postać księcia Złotego.
Stanęła jak wryta. Gdy raptem poczuła w krzyżu przeszywający ból. Przekoziołkowała na bok i przykucnęła na parkiecie, się rozglądając. Zobaczyła Alabaster ze sztyletem w dłoni ociekającym srebrzystą krwią z domieszką zieleni oraz złota. Przeniosła wzrok na postać księcia i w jego miejscu dostrzegła Marrenga. Zrozumiała, że za pomocą czaru iluzji Alabaster tylko się z nią drażniła. Lecz mimo rany ponownie zaatakowała.
Znów uczyniła to nieskutecznie, bo wymierzony we władczynię miecz tym razem się zatrzymał przed obrazem Zieleni. Srebrna zastygła, mimo szczerych chęci nie będąc w stanie wykonać cięcia. Choć się domyślała, że za postacią wiły skryta była Alabaster.
Nagle postać Zieleni się rozwiała, a wojowniczka w okolicach karku odebrała kolejne dźgnięcie sztyletem. Raz jeszcze zrobiła fikołka w bok i ukucnęła na posadzce. W tym momencie się zorientowała, że otaczał ją cały wianuszek postaci. Połowę z nich stanowiły sylwetki Alabaster, a między jej wizerunkami stały znane Srebrnej osoby, jak Złoty, Marrengo, czy Zieleń, ale też Złota, Bury, Mysia, oraz Popiel. Raptem wszyscy oni wyciągnęli sztylety i każdy ruszył na srebrzystą dziewczynę. Ona jakby zamarzła w oczekiwaniu na śmiertelny grad ciosów niesiony jej przez przyjaciół i znajomych. Nie była w stanie nawet myśleć o tym, że walczyć będzie z najbliższymi, mimo wiedzy, że stanowili iluzję.
Z pomocą przyszła jej własna krew. Chociaż nie tylko własna. Otarła ją z karku i popatrzyła na zieloną oraz złotą nić na tle rozlanego srebra. Następnie weszła na wyższy stopień nadzmysłu wsparty złocistym światłem prawdy i zieloną intuicją natury. To wyzwoliło ją z okowów iluzji. W kręgu otaczających ją postaci dostrzegła jedyną, która emanowała czerwono-ciemną poświatą. Zamaszyście powiodła dłonią po okręgu, a krople jej krwi spadające na iluzoryczne osoby je rozwiały. Na parkiecie pozostała wyłącznie istota z czerwoną aurą i to ona stała się celem ataku.
Wojowniczka gwałtownie się zderzyła barkiem ze skrzydlatym ciałem kobiety, obalając Alabaster na posadzkę. Przygniotła władczynię własnym ciężarem i przystawiła jej klingę pod gardło. Wyszła z nadzmysłu i usłyszała niepewnie wypowiedziane słowa:
— Co teraz? Zabijesz… mnie? Nie możesz mnie zabić. Przecież jestem twoją… siostrą.
Srebrna się zawahała. Wtem odebrała wokół siebie niezliczoną ilość łopoczących skrzydeł. Na całym ciele odczuła wżynające się pazury i ostre dzioby. Rozbrzmiał drapieżny skrzek osaczających ją ptaków. Natomiast wielka księżna się wyśliznęła spod niej i uciekła.
Aby się ratować, wojowniczka ponownie weszła w nadzmysł. Skoncentrowała nadsiłę w nogach i wyskoczyła z chmary wczepionego w nią ptactwa. Te było niezwykle rozsierdzone. Srebrzysta dziewczyna odczuwała, czemu. Powód stanowił nie tylko atak na Alabaster, ale też reakcja na wieści o tym, że Srebrna zabiła Zieleń. Postrzegana więc była jako zabójczyni sióstr krwi.
Zaraz się okazało, że przedstawicielka północy miała na swej drodze napotkać więcej przeszkód. Kiedy opadła na fragment wolnej od ptaków posadzki, otworzyły się drzwi i do ptaszarni wbiegło kilkunastu gwardzistów. W tym kilku trzymających łuki. Do Srebrnej dotarło, że nie zrealizuje już celu, jakim było uśmiercenie Alabaster. Przeciwników zrobiło się zbyt wielu, a ona utraciła element zaskoczenia. Nie pozostało jej nic innego niż zamiast odbierać cudze życie, to zatroszczyć się o własne.
Dzięki skumulowanej w nogach nadsile wskoczyła na białe drzewo. Skacząc z gałęzi na gałąź, wybiła się do góry. Przebiła się przez stado ptaków i wczepiła rękoma w okienną płachtę. Zdarła ją, a zaraz już była na owalnym dachu. Tutaj ciągle atakowały ją ptaki. Zbiegła po łuku po zewnętrznej części kopuły, po czym wykonała imponujący sus na sąsiednią wieżę, tym razem spiczastą. Zużywając resztki psychicznej energii i nadwyrężając fizyczną, gnała po dachach pałacowych wież, aż wyczerpana spadła na wiszący most za siedzibą Alabaster.
Tutaj nie zdążyła odsapnąć, bo z dwóch stron zaczęli zachodzić ją gwardziści. Zaś w dole towarzyszyła jej bezdenna i mroczna przepaść. Wywnioskowała, że możliwości ucieczki miała już bardzo ograniczone, a w potencjalnej konfrontacji na moście skazana była na porażkę. Nie posiadała już dość psychicznej mocy, aby skorzystać z nadzmysłu. Fizyczne siły także zostały w niej nadwątlone. Odniosła też rany zadane sztyletem oraz pomniejsze skaleczenia od dziobów i pazurów.
— Na zimny honor. Na lód i mróz… — Przyjmując bojową postawę, gotowała się do być może ostatniej walki swego życia. Nie wiedziała tego, ale na pewno nie zamierzała się poddać.
Wykonała cięcie mieczem, parując atak gwardzisty. Następnie poprowadziła ostrze po łuku za siebie, zbijając cios przeciwnika z drugiej strony. Strażnicy nabrali respektu i w kolejnym podejściu ruszyli jednocześnie, aby Srebrna nie mogła skutecznie stawić oporu. Ona już miała wypowiedzieć tradycyjną sentencję wojowników północy żegnających się ze światem, przyzywając srebrzyste smoki. Zamiast tego użyła słów nadziei rodem z ojczyzn swych zmarłych sióstr:
— Na światło słońca, na wieczny las…
Skoczyła z wiszącego mostu w bezdenną otchłań. Wraz z nią poszybowały wypuszczone w nią strzały. Wszak Srebrna uniknęła przeszycia drzewcami, jak i pochłonięcia przez mroczną otchłań. Oto rozpostarła ramiona, spod których się wysunęły sztuczne skrzydła. Takie same, jakie widziała niegdyś u alabastrowej amazonki na gryfie i jeszcze w porcie kazała umieścić je rzemieślnikom w swym stroju. Za ich sprawą zmieniła tor lotu z opadającego na poziomy, po czym poszybowała nad zaśnieżoną ziemią w kierunku południa.
Nagle koło niej świsnęły kolejne strzały, z których jedna rozdarła poszycie lewego skrzydła. Zaś druga strzała… Srebrna raptem syknęła, odbierając przeszywający ból w barku. Musiała opuścić zranioną rękę. W efekcie skręciła na południowy wschód, coraz bardziej obniżając pułap lotu.
Pomiędzy szczytami okalającymi alabastrowy pałac leciała już tuż nad śniegiem. Aż otrzymała strzały wbite w udo. Wtedy zaryła w wysokich pokładach białego puchu. Schowała skrzydła i spróbowała stanąć na nogi, ale brak sił oraz przede wszystkim liczne rany jej to uniemożliwiły. Jedynie rozpaczliwie się czołgała w śniegu, pragnąc oddalić od zagrożenia.
Wkrótce objawiło się ono pod postacią skrzydlatych cieni, a wystrzelona strzała wbiła się w pokrywę lodową koło srebrzystej twarzy. Wojowniczka zrozumiała, że alabastrowi łucznicy świadomie jej nie uśmiercali, bo chcieli wziąć ją żywcem. Nie mając wyboru, dała za wygraną. Wycieńczona się przewróciła na bok i ciężko sapiąc, czekała na to, co nieuniknione, czyli alabastrowe łańcuchy.
Znalazła się w cieniu łuczników, którzy stanęli nad nią z siatką w dłoniach. Popatrzyła po nich półprzytomnym wzrokiem, ogniskując spojrzenie na ich nieczułych obliczach. Te jednak wykrzywił grymas bólu, kiedy jeźdźcy gryfów, jeden po drugim, otrzymali w gardła po białej strzale. Padli konający na śnieg. Natomiast przy Srebrnej przykucnął znany jej młodzieniec, towarzysz Ekru imieniem Perlis, który wcześniej musiał podążyć za nią na gryfie.
— Alabaster? — zapytał lodowato.
— Przeżyła… — jęknęła dziewczyna. Wywołało to pełen wzgardy wyraz na twarzy Perlisa. Już zamierzał odejść, ale Srebrna złapała go za rękę i poprosiła: — Zabierz mnie stąd…
Popatrzył na nią, jak na srebrzyste zwłoki naszpikowane strzałami i beznamiętnie oświadczył:
— Odniosłaś zbyt wiele ran, tracisz za dużo krwi. Nie przeżyjesz podróży na gryfie. A przede wszystkim… zawiodłaś. — Wyszarpnął rękę z wątłego uścisku.
— Czekaj, poczekaj… — Dziewczyna nie dawała za wygraną. — Dam radę się zregenerować za pomocą nadzmysłu. Zaś Alabaster… — ucięła zdanie, ponieważ nagle zabrakło jej sił, ale zaraz szepnęła: — Mamy jeszcze tyle do zrobienia, tyle do zrobienia… — Odczuła, że ostatnią treść wypowiedziała nie ona, a padła z jej ust za sprawą wołających, jakby z jej krwi, Złotej oraz Zieleni. — Błagam… — dodała pokornie.
— Teraz błagasz? W porcie nie byłaś taka potulna — syknął Perlis.
— Ale teraz jestem… Odwdzięczę się.
W reakcji na prośby, których źródłem była esencja zmarłych sióstr krwi, bo duma Srebrnej nie pozwoliłaby jej tak prosić, Perlis się przemógł i rzekł:
— Dobrze, zabiorę cię na gryfa. Ale, jeżeli podczas ucieczki łowcy nas wytropią, to sama zeskoczysz w przestrzeń. Nie będziesz mnie spowalniać.
— Niech będzie…
Za chwilę srebrzysta dziewczyna odlatywała na wielkim ptaku w kierunku południa. Czyniła to nie tylko poraniona na ciele, ale i czując upokorzenie. Nic nie wskórała w pałacu, przez co Alabaster wyszła z zamachu cało. Na domiar złego sama ledwo żyła. Ażeby to życie zachować, za sprawą Złotej i Zieleni się płaszczyła przed Perlisem. Jednak jakby na to nie patrzeć, został on jej wybawcą. Pewnie z tego powodu na grzbiecie gryfa się wtuliła w młodzieńcze plecy, znajdując w nich oparcie, jak niegdyś w osobie Złotego.
*
Ekru siedziała na zielonej trawie w kojącym cieniu majestatycznego posągu wiły. Akurat się zamierzyła dłonią, aby rozgnieść łaskoczącego ją w szyję seledynowego motyla. Ostatecznie zdmuchnęła go z siebie i pozwoliła mu odlecieć. Następnie spojrzała w pistacjowe niebo, wyglądając tam gryfa. Uczyniła to daremnie, bo Perlis na ukradzionym ptaku nie powracał kolejny już dzień. Ona zobowiązała się na niego czekać w tym miejscu, które odnaleźli, spoglądając na wielki las właśnie z lotu ptaka.
Ekru zaprosiła tu także uwolnionych więźniów o brązowej skórze. Ci oświadczyli, że posiadają koneksje u samego władcy Wielkiej Puszczy, Malachitowego Króla i sami się o siebie zatroszczą. Ale przyjęli zaproszenie, zapowiadając, że zanim udadzą się do leśnego monarchy, chętnie poznają rezultat wyprawy Srebrnej oraz Perlisa.
W ten sposób pierwsze lody z przedstawicielami republiki zostały wreszcie przełamane. Choć Ekru, obserwująca bacznie kasztanową dziewczynę, zachodziła w głowę, jak tak słaba i ułomna istota mogła być legendarną siostrą krwi. Wszak Alabaster była absolutnie wyjątkowa. Także Srebrna budziła respekt i robiła wrażenie silnej wojowniczki, mimo że młodej wiekiem. Ale ta Kasztan, która momentami kazała zwracać się do siebie imieniem Ruda i gadała sama ze sobą? Alabastrowa kobieta musiała przyznać, że postać tej siostry krwi stanowiła rozczarowanie oraz jawną kpinę z wielkiej legendy. I to pod każdym względem, począwszy od niezborności ruchów tej istoty, przez jej labilność emocjonalną na niewyparzonym języku skończywszy.
Jednakże w miarę przebywania z nią na polanie, zaintrygowana Ekru zauważyła, że w postępowaniu przedstawicielki republiki zachodziły pozytywne zmiany. Przyglądała się więc tej przemianie, ciekawa, co z niej ostatecznie wyniknie. Czyniła to, z równą uwagą gładząc swe łono, którego wnętrze fascynowało ją jeszcze bardziej.
*
— Chodzimy już równo, a nawet potrafimy podskakiwać — zauważyła Kasztan i oderwała stopy od trawiastego podłoża. Na co Ruda się żachnęła:
— Ha! To jeszcze nic, popatrz na to! — Przy współudziale Kasztan wykonała salto w miejscu i nadęta z dumy oświadczyła: — Współpracując ze sobą, jesteśmy silniejsze, sprytniejsze, a nawet… ładniejsze! W każdym razie ja na pewno. — Z przekonaniem się przejrzała w połyskującej lufie pistoletu, który wyciągnęła zza pasa. Lewą ręką poprawiła brązowy kucyk po tej samej stronie, a wskazując na prawą kitkę, kąśliwie stwierdziła: — Ty jednak powinnaś się ostrzyc. Strasznie się zapuściłaś.
— Wcale nie — odburknęła Kasztan. Wyjęła do kompletu drugi pistolet, po czym wyzywająco rzuciła do Rudej: — Gotowa?
— Pewnie! — odparła chełpliwie i koordynując ruchy, dwie postacie w jednym ciele plunęły w górę pestką seledynowej śliwki. Ta została podbita pierwszym wystrzałem autorstwa Kasztan. Kiedy prawą ręką i za pomocą ust ponownie nabijała ona broń, strzeliła Ruda. W efekcie pestka poszybowała wyżej, a zanim jej resztki opadły na trawę, doczekały się jeszcze dwóch celnych i naprzemiennych trafień. Temu pokazowi ochoczo się przyglądali mahoniowi bliźniacy, krzycząc:
— Obiekt… trafiony!
— Trafiony!
— Trafiony!
— I… strącony!
— Rewelacja!
Także Ekru przyklasnęła z uznaniem. Zaś robot Ugier ustawił mackowate ramiona w poziomie i poruszając nimi, jakby w takt rytmicznej muzyki, dukał:
— Strzelec Ruda… Strzelec Kasztan. Strzelec Ruda… strzelec Kasztan.
W odpowiedzi obie istoty w jednym ciele się ukłoniły, jak po perfekcyjnie odegranym przedstawieniu.
W tym momencie nad oliwkowymi konarami drzew załopotały białe skrzydła gryfa. Niebawem potężny ptak z parą jeźdźców na grzbiecie stanął na zielonej polanie. Z jego siodła zeskoczył alabastrowy młodzieniec, z pewnym trudem zeszła też srebrzysta dziewczyna. Na swym skórzanym ubraniu poprzeszywanym kawałkami futer miała liczne dziury oraz ślady zaschniętej krwi. Jakby z poczuciem winy spoglądała nisko w trawiastą ściółkę.
— Nie dała rady zabić Alabaster. — Pokazał z wyrzutem na utykającą wojowniczkę Perlis. — Wygadała się też wielkiej księżnej, że przeżyłaś i przebywasz w wielkim lesie — zwrócił się do Ekru. — Słowem, ta niby siostra krwi tylko się zbłaźniła, zawodząc na całej linii — podsumował cierpko.
— Rozumiem… — oznajmiła spokojnie alabastrowa kobieta, nie okazując emocji. Następnie na polanie zapadła dłuższa cisza, aż była członkini rady ponownie zabrała głos: — Brałam pod uwagę, że nasza walka dopiero się rozpoczyna, a na drodze będzie wiele przeszkód. My natomiast będziemy posiadać do zrealizowania rozliczne cele. Jednym z nich jest wyeliminowanie Alabaster, która swymi czynami jawnie sprzeciwia się światłu i życiu. Lecz na obecnym etapie, gdy nie udało się nam dosięgnąć wielkiej księżnej, powinniśmy pokrzyżować jej niecne plany. Mianowicie zamierza ona za pomocą legendarnej broni uwolnić z nieba więzione tam anioły. Owa broń jest ukryta na Wyspie Ptasiej Czaszki leżącej w archipelagu, którego za sprawą Kremi posiadamy mapę. Pozostaje więc wspólna zgoda dla przedsięwzięcia dalekiej wyprawy oraz zorganizowanie okrętu, aby ubiec Alabaster. Na początku zarządzam głosowanie. Kto jest za wyprawą na Wyspę Ptasiej Czaszki, niech podniesie rękę.
Niestety ku wielkiemu rozczarowaniu Ekru jedynie jej własna ręka powędrowała ponad poziom ramion. Podczas gdy nikt inny na polanie nawet nie drgnął. Zaraz markotnie się odezwała Kasztan:
— W innych okolicznościach… bardzo chętnie ratowałabym świat. Ale prawdę powiedziawszy, nie odrobiłam jeszcze lekcji. Zeszyty z pracą domową pozostawiłam w domu na biurku w Beżewie i…
— Matka się na pewno wściekła i to już wiele tygodni temu — dokończyła cierpko Ruda, a Kasztan łagodnie kontynuowała:
— Poza tym musimy zawieźć do republiki lekarstwo dla dziadka oraz…
— Wytyczyć ropny szlak południem kontynentu Unton! — wtrąciła zdecydowanie Ruda, po czym zajadle ciągnęła dalej: — Tak w ogóle to nie mamy ochoty się mieszać w wewnętrzne rozgrywki alabastrowej rasy. Tak naprawdę wcale a wcale was nie lubimy i mamy was gdzieś! — Pokazała brązowy język. Skonsternowana takimi wywodami Ekru, z gasnącą wiarą przemówiła do mahoniowych bliźniaków:
— Jak wy się zapatrujecie na wspomnianą… wyprawę?
— Kiepsko.
— Beznadziejnie — padły wyzute z entuzjazmu słowa.
— A… czemu? — dopytała już całkiem oklapła kobieta.
— Bo…
— Ponieważ…
— Nie rozumiemy, czemu mamy przeszkadzać w uwolnieniu tych aniołów — zauważył Mahoń, a wtórował mu Mahoniowy:
— Dokładnie tak. Uczyliśmy się na lekcji historii, że te skrzydlate istoty były dobre, a wrogo nastawione jedynie do syren. Więc po co mamy przeszkadzać tej Alabaster? Niech sobie uwalnia anioły. Nic nam do tego.
Wobec takiego wywodu Ekru zamilkła i poczuła się całkiem bezradna. Odnosiła wrażenie, że co prawda mogłaby rozpocząć na polanie długą debatę i przekonywać jej uczestników do swych racji rozlicznymi argumentami. Skądinąd nawet słusznymi, nawiązując do takich ideałów, jak powinność, poświęcenie czy wyższe dobro. Jednak nie wierzyła, aby mogła osiągnąć sukces i przekabacić kasztanowe towarzystwo na swoją stronę. Wtedy ze srebrzystej strony przyszła nieoczekiwana, za to nieoceniona pomoc:
— Anioły zostaną uwolnione, bo żadne istoty na lądzie, wodzie czy powietrzu nie mają prawa żyć w niewoli. Ale to my zaniesiemy aniołom wolność, a nie Alabaster, aby ona ich ponownie nie zniewoliła iluzją swych podłych kłamstw — oświadczyła z determinacją Srebrna, w którą wstąpił nowy duch. — I nie toleruję sprzeciwu, ponieważ gdyby nie ja, to wszyscy siedzielibyście teraz w lochu u wielkiej księżnej. Pamiętajcie, że to ja przyniosłam wam wolność, a teraz wy się zrewanżujecie, wyzwalając niebiańskie istoty. Dlatego porwiemy okręt i popłyniemy na Wyspę Ptasiej Czaszki. Potem do kompletu zdobędziemy Rozdzieracz Niebios. Wtedy będziemy kwita!
— No… dobra. — Podrapała się po brązowej skórze głowy Kasztan.
— Coś się może i…
— Wymyśli… — mruknęli mahoniowi bliźniacy.
— Oj… wymyśli i to jeszcze jak! Bo na piach i kamienie, ja mam już świetny plan! — wypaliła nieoczekiwanie z entuzjazmem Ruda, diametralnie zmieniając nastawienie, kiedy coś ją nagle olśniło. — Będziecie zbierać z zielonej trawy białe i szare szczęki, zobaczycie! — podsumowała buńczucznie, po czym zaprosiła mahoniowych braci oraz Ugiera na tajną naradę. Ta odbywała się w dość gorącej atmosferze w cieniu drzew na skraju polany, gdzie Ruda przyzwała także Perlisa.
Tym samym Ekru pozostała jedynie w towarzystwie Srebrnej, której poczuła się dłużniczką, ale też nabrała do niej szacunku. Albowiem ta srebrzysta istota, która po części była potomkinią syren, mówiła o zaniesieniu wolności aniołom, wydawałoby się, swym antagonistom. Nie złorzeczyła im, nie urągała z nienawiścią. Za to w duchu miłosierdzia pragnęła ich dobra. To sprawiło, że Ekru popatrzyła na Srebrną przychylnym okiem. Lecz gdy spojrzała na jej zniszczony strój się zafrapowała.
— To była ciężka walka — powiedziała, jakby sama do siebie. Kolejną treść, naznaczoną troską, skierowała już do srebrzystej dziewczyny: — Jak twoje rany, pozbierasz się? — Siostra krwi skinęła twierdząco głową. — Masz w co się przebrać? — Tym razem przedstawicielka północy wskazała na gryfa, który miał przytroczoną do siodła połyskującą zbroję w kolorze srebra. — Czy to aby nie jest legendarna zbroja samej…
— To dawny podarek od Alabaster, który przed wyprawą do pałacu ukryłam w lesie — rzuciła chłodno wojowniczka.
— Dobrze, niewątpliwie ci się przyda. Zatem chodź ze mną, chciałabym ci coś pokazać — oznajmiła uprzejmie Ekru. Srebrna dała się poprowadzić w kierunku posągu wiły, w którego dłoniach zamknięte zostało ciało martwej Zieleni. Natomiast alabastrowa kobieta, krocząc po drodze, jaką stanowił seledynowy kobierzec, zaczęła się szerzej rozwodzić nad rozlicznymi kwestiami, mówiąc: — Nie masz powodu, aby wierzyć w me słowa, czy dobre intencje. W końcu nic dobrego cię nie spotkało ze strony alabastrowej rasy, przez co możesz być nieufna. Wszak mnie samą, to wszystko, co się wydarzyło, również zaskakuje. Ponieważ jeszcze nie dawno wiodłam szczęśliwy i dostatni żywot u boku ukochanego, jako członkini alabastrowej rady w pałacu. Teraz zostałam, cóż… banitką. Jednak to nie o sobie chciałam ci opowiadać, a porozmawiać szerzej o tobie. Ja bowiem nie jestem nikim szczególnym. Ot, alabastrowym płatkiem śniegu, który pojawił się na tym świecie i wkrótce, tak czy inaczej, przyjdzie mu bezpowrotnie stopnieć wobec upływu dziejów. Jednakże ty nosisz w sobie siłę oraz historię świata, którą sama tworzyłaś, bo jesteś legendarną siostrą krwi. Zatem to nie jest twój pierwszy żywot i kiedyś z siostrami odniosłaś już sukces. Liczę więc, że sytuacja się powtórzy. Lecz obecnie sprawa wygląda na bardziej skomplikowaną. Oto intuicja mi podpowiada, że prawdziwe zło dopiero nadejdzie, a mimo to kolejne siostry krwi już umierają. Ponadto inne, jak Alabaster, z niewyjaśnionych przyczyn sprzeniewierzają się swej powinności, wchodząc w konszachty ze złem. Jesteś więc jedną z ostatnich nadziei dla świata i pragnę, abyś była tego świadoma. Także twej niezwykłej więzi z innymi siostrami, których zostałaś powierniczką poprzez związek krwi. W związku z tym chciałam ci pokazać właśnie to: — Ekru przystanęła przy patynowym kamieniu, na którym widniał zielony znak przedstawiający strzałkę skierowaną do góry i szmaragdowy napis.
— Nie umiem czytać — powiedziała pustym głosem Srebrna. Na co Ekru się uśmiechnęła dobrotliwie.
— To w starożytnym języku astrix — zaznaczyła i sama przeczytała sentencję: — „Zielona siostra się poświęci, aby Srebrna mogła triumf święcić”.
W odpowiedzi srebrzysta dziewczyna popatrzyła na skrzepy swej krwi na ubraniu, szare z zielonymi plamkami, i smutno rzekła:
— Zieleń się nie poświęciła. Została przeze mnie zamordowana.
— Być może na tym właśnie polegało jej poświęcenie — zauważyła filozoficznie Ekru i spróbowała wyjaśnić: — Zważ, że swym czynem na molo Zieleń uratowała przed tobą Kasztan. Nie da się wykluczyć, że był to element układanki niezbędny do tego, abyś święciła w przyszłości wspomniany triumf dla dobra wszystkich istot.
— Tego nie wiemy — oznajmiła dziewczyna.
— To prawda, nie wiemy — przyznała kobieta. — Ale takie prorocze napisy, jak ten, na tym kamieniu, sugerują, że Zieleń swą śmiercią scedowała na ciebie własną powinność oraz siłę, abyś zrobiła z nich pożytek.
— „Złota siostra wejdzie w mrok, by rozświetlić Srebrnej krok” — szepnęła w zadumie wojowniczka.
— Cóż to za słowa? — zainteresowała się Ekru. Przedstawicielka północy, zamiast odpowiedzieć, uczyniła tylko gest dłonią oznaczający, że pragnie zostać sama. Zgodnie z jej życzeniem alabastrowa kobieta się oddaliła. Lecz srebrzysta dziewczyna wcale nie poczuła, iż rzeczywiście znalazła się w samotności. Ponieważ w tym miejscu wyjątkowo silnie czuła obecność Zieleni.
Stała tak dłuższy czas, się przyglądając kamieniowi z sentencją, to posągowi wiły, który teraz sprawiał wrażenie całkiem martwego. Ale bynajmniej nie spoczywająca w jego dłoniach istota. Bo choć jej ciało umarło, to duch wciąż wydawał się przebywać wśród żywych i to właśnie za sprawą Srebrnej.
Aż z lasu się wyłoniła zielona sarenka. Podeszła ufnie do srebrzystej dziewczyny, spojrzała jej w oczy, po czym się dała pogłaskać. W tym momencie, przeczesując sierść zwierzęcia, dziewczyna nie czuła się sobą, nie czuła Srebrną i chyba też nie była za takową brana. W tej wyjątkowej chwili była jakby na wskroś swą siostrą — Zielenią — i całkiem z nią pogodzona. Dzięki temu po raz pierwszy od dawna szczerze, beztrosko się uśmiechnęła, kierując ów uśmiech do własnej osoby i wiły.
VII. Kasztan i Ruda
Ruda w towarzystwie nierozłącznej z nią obecnie Kasztan oraz robota Ugiera, się przedzierała przez leśną gęstwinę. Żmudna droga wiodła do Drzewnego Pałacu na audiencję u Malachitowego Króla. Z kolei Umbra, Perlis, Ekru i Srebrna zostali na polanie przy posągu wiły, który miał stanowić grób Zieleni. Tak w każdym razie twierdziła Rybia Twarz. Jednak Ruda wcale nie była co do tego przekonana. Podejrzewała, że srebrzysta dziewczyna zwyczajnie wyrzuciła truchło wiły gdzieś w lesie, a wszystkim wciskała szary kit. Trudno jej było bowiem dać wiarę w szczerość intencji Srebrnej nawet w odniesieniu do pochówku Zieleni. Sama widziała, jak z zimną krwią poderżnęła jej gardło. Zrobiła to z taką swobodą, jakby kroiła zielone jabłko. Ale wiedziała, że swym czynem sprowadza na inną istotę śmierć!
Śmierć… — zadumała się nad tą kwestią Ruda. Z trudem, ale dotarło do niej, że w bitwie o port rzeczywiście zginęły żywe istoty. Do tej pory swą szpadę za pasem, czy sterczące tam pistolety, traktowała raczej, jak budzące respekt zabawki, a nie śmiercionośne narzędzia. W zasadzie całą tę awanturę o port odbierała, jako ekscytującą zabawę. Ale zabijanie się nawzajem? Chociaż sama osobiście, poza ropniakami, nikogo nie uśmierciła, potrzebowała czasu, aby ten temat przetrawić.
Podobnie początkowo nie łatwo jej się było oswoić z towarzystwem Kasztan w nowej roli, mianowicie jej nierozdzielnej i drugiej połówki. Aż do śmierci Zieleni nawet nie rozważała sytuacji, w której mogłyby jednocześnie egzystować w dzielonym przez siebie ciele. Jednak wtedy coś uległo zmianie. Może była to konsekwencja infekcji krwią wiły na Płonącej Polanie, która to krew zieleniła się teraz w ranach przedstawicielki republiki? Prosta odpowiedź nie istniała. Wszak symbioza i koegzystencja z Kasztan w praktyce okazywały się być nęcące. Ponieważ co prawda trzeba było się dzielić częścią ciała, a nawet całą jego połową, ale samo ciało wyraźnie na tym zyskiwało. To znaczy, zyskiwało, gdy współpraca przebiegała zgodnie. Zaś w tym względzie Kasztan i Ruda czyniły imponujące postępy.
Te mogły być kluczowe w nadchodzącej wyprawie powietrzno-morskiej na daleki wschód, która, co tu dużo mówić, się zapowiadała niezwykle ekscytująco. Na pewno bardziej atrakcyjnie niż powrót do odrabiania lekcji w Beżewie pod surowym okiem matki. Przez to w mniemaniu Rudej ostatecznie mogła ona przełknąć nawet taką alabastrowo-szarą żabę, iż wyprawa odbędzie się z inicjatywy Ekru, a pod przewodnictwem Rybiej Twarzy. Choć sama wciąż nosiła na głowie piracką czapkę, więc szczerze brała pod uwagę wszczęcie po drodze buntu, mając wsparcie Kasztan, Umbry oraz Ugiera, a może również Perlisa. Lecz zanim zadba o odpowiedni transport i opuści na dłużej Wielką Puszczę, zdecydowała się jeszcze uporządkować własne sprawy w zielonym lesie. W tym celu przybyła właśnie na królewską audiencję.
*
U wejścia do Drzewnego Pałacu Kasztan się zafrapowała. Ta budowla bez udziału w pracach mahoniowych bliźniaków, wyglądała, jakby się miała rozsypać w drzazgi. Dobudowane piętra w liczbie siedmiu były krzywe i tak, jak jedno wystawało za bardzo w lewą stronę, tak inne się przechylały w prawą. Szczytowe miało nierówny sufit. Z wyższych kondygnacji wystawały belki, a okna się prezentowały, jako nieforemne figury geometryczne. Całość mieniła się niechlujną kolorystyką, gdzie większe partie pałacu porastał oliwkowy mech, ale dało się też zauważyć kępki szmaragdowej trawy, szczególnie na okiennych ramach. Ponadto w nierównościach ścian wiły sobie seledynowe gniazdka pistacjowe ptaki.
Po oględzinach Kasztan niemal się zdecydowała zawrócić z progu pałacu, żywiąc obawę, że na nią runie. Jednak pomna tego, że obecnie dzieliła ciało z Rudą, postanowiła iść dalej. Ponieważ jej nagły zwrot prawą nogą, podczas gdy lewa kroczyłaby ciągle naprzód, skończyłby się bolesnym upadkiem kasztanowego ciała. Kto wie, być może nawet na jego prawą stronę, co byłoby bolesne głównie dla Kasztan. Dlatego pomaszerowała dzielnie aż przed oblicze skwaszonego monarchy.
Ten siedział jakby skurczony na tronie, przypominając drzewo z zapadłymi ku pniakowi gałęziami. Do tego zasiadał w obstawie swej uszczuplonej o poległego Tygryzatora świty — bandy kuriozum. Kasztan dłuższą chwilę powiodła wzrokiem, a ściślej prawym okiem, po dumnym obliczu Hipciokryzji robiącej najwyraźniej dobrą minę do złej gry. Potem jej spojrzenie spoczęło kolejno na zwieszonej szyi Żyrafona i przygarbionej sylwetce Aliarogantora. Na koniec popatrzyła na zalęknione dwórki, pozbawioną biżuterii Lewkonię i towarzyszącą jej Słoninę. Wtedy burknął pod nosem Malachitowy Król:
— Przeklęta blada siostra. Powinnam się była tego po niej spodziewać, Ja głupia… — Zaraz, jak wyrwany z transu, władca obrzucił rozbieganym wzrokiem przybyłych gości. Odchrząknął w dłoń, czyniąc to już w dystyngowany sposób z typową sobie arystokratyczną manierą. Zastukał laseczką w nieoheblowany parkiet i śpiewnym głosem rzekł: — Witajcie, o… przegrani. Miło, iż wreszcie zawitaliście w me drewniane progi. Zatem… co teraz radzicie w obliczu poniesionej klęski, hm?
— Powinniśmy się poddać — odparła swobodnie Kasztan.
— Będziemy walczyć do upadłego! — ripostowała Ruda.
— Aha… — mruknął monarcha zdezorientowany sprzecznymi sugestiami, za to płynącymi z brązowych ust jednej osoby. Skonsultował się szeptem z Hipciokryzją i od tej pory to ona przejęła pałeczkę w debacie, zadziornie zapytując:
— Czy poza rozbiciem leśnej armii także dowodząca nią kasztanowa istota doznała uszczerbku na umyśle? Oto słyszymy, że nie potrafi zająć stanowiska w sprawie.
— Ależ skądże… — oznajmiła pojednawczo Kasztan.
— Jak najbardziej! — potwierdziła przekornie Ruda.
— Rozumiem… — Kobieta z głową hipopotama poczuła się skołowana uzyskanymi odpowiedziami. Niemniej, w obliczu władcy postanowiła trzymać fason. Zmieniła taktykę i zamiast zadawać pytania, zasugerowała: — Szybka odbudowa armii i kontratak na wroga celem odbicia utraconych ziem. To wola naszej Lesistej Malachityczności.
— Dość ryzykowne.
— Samobójcze.
Tym razem ku uciesze Hipciokryzji uzyskała dość zgodne stanowisko przedstawicielki republiki. Podbudowana sukcesem dyplomatycznym ozdobiła swą hipopotamią twarz uśmiechem. Jednak zaraz zdała sobie sprawę, że brakiem przyzwolenia na atak właśnie podważona została wola monarchy. Więc jej uśmiech był nie na miejscu. Wobec tego ściągnęła monstrualne wargi i znowu zagaiła:
— To może istoty z zachodu w służbie Wielkiej Puszczy zdradzą nam swe obecne plany?
— Zamierzamy ratować anioły. — Kasztan zakwitła ujmującym uśmiechem. Ale ten zarysował się tylko na prawym kąciku brązowych ust. Dlatego ów pogodny w zamierzeniu grymas wyszedł nader niezręcznie. Szczególnie gdy za sprawą Rudej lewa część brązowego lica przybrała hardy wyraz, a jego właścicielka ostro oświadczyła:
— Zadbamy o to, aby nasz wspólny wróg z północy nie urósł za bardzo w siłę. Wyruszamy na wschodni archipelag wysp i na tamtejszym froncie będziemy kontynuować morderczą walkę w imię Wielkiej Puszczy! Lecz w tym celu potrzebujemy leśnych zasobów.
— Jakich konkretnie…? — zainteresowała się, choć wstrzemięźliwie, dyplomatka.
— Drobnostka, wystarczy dobre słowo, poradzimy sobie — stwierdziła rezolutnie Kasztan, co podkreślone zostało niedbałym machnięciem prawej ręki. Następnie za sprawą Rudej z brązowych ust popłynęła cała litania życzeń:
— Będziemy potrzebowali stada łosi, aby zaciągnąć na Płonącą Polanę sterowiec. Musicie dać nam też latające purchawki
— Karambuchy — podpowiedziała Kasztan.
— Karambuchy, właśnie — zgodziła się Ruda. — Chcemy zagazowanych purchawek dużo i największe okazy. Oczywiście niezbędne będą też kontenery świeżych owoców, jako prowiant i beczki z wodą pitną. Jeżeli pogorszy się pogoda i spadnie deszcz, to małpy muszą trzymać nade mną parasol, bo dłuższy czas będę miała lewą rękę pełną roboty. Mile widziana byłaby też dostawa twardego drewna, mocnych lian oraz zwierzyńca, który nauczył się już ten surowiec obrabiać. Tak… — zadumała się Ruda — to chyba na dobry początek z grubsza tyle, aby postawić się Alabaster i sprawić, że Wielka Puszcza nie stanie się Małą Puszczką, a potem całkiem zniknie pod alabastrową nawałą.
Po przedstawieniu oferty Hipciokryzja nachyliła się nad Malachitowym Królem. Zrobiła przy swej skroni kilka kółek wskazującym palcem, sugerując obrazowo, że kasztanowa osoba się nie cieszyła psychicznym zdrowiem. Z kolei leśny monarcha westchnął tak ciężko, aż wydyszał z ust zieloną mgiełkę, po czym znużonym głosem oświadczył:
— Kasztanowa istota dostanie wszystko, czego żąda. Aczkolwiek zaznaczam, że po poniesionej porażce tym razem kategorycznie oczekuję sukcesu. Najmilej widziana byłaby na drzewnej tacy głowa mej bladej siostry, Alabaster. To jest… — zająknął się — Po prostu Alabaster.
— Zrobimy, co w naszej mocy, Wasza Lesistość. — Kasztan się ukłoniła z gracją. Zaraz gwałtownie się wyprostowała, kiedy Ruda wypaliła:
— Wyluzuj, leśny króliku, damy radę! — Puściła władcy lewe oko i się okręciła na pięcie. Była zadowolona, że postawiła na swoim, a Kasztan jej w tym nie przeszkodziła, także w wykonaniu zgrabnego piruetu. Następnie w obstawie Ugiera ruszyła w powrotną drogę.
*
W nadchodzące dni, jak również noce; Ruda z ekipą wzięła się do naprawy sterowca. Główne prace prowadzono w okolicach Płonącej Polany, gdzie istniała spora infrastruktura w tym tartak. Po pierwszych testach sterowca z udziałem monstrualnych purchawek z gazem lżejszym od powietrza, Ruda utwierdziła się w przekonaniu, że siłę nośną powietrznego środka transportu można było wzmocnić. W konsekwencji będzie on w stanie unieść o wiele większy ładunek niż do tej pory.
Idąc tym tokiem rozumowania, Ruda zarządziła śmiały wypad na drugi kraniec Wielkiej Puszczy. Bowiem w przynależnej jej lewej części brązowej głowy już jakiś czas temu zrodził się iście demoniczny plan godzien wręcz najmroczniejszej istoty z Czeluści. Teraz zamierzała wcielić go w życie.
Otóż odrestaurowany już sterowiec miał polecieć w okolice utraconego portu. Tam Ruda postanowiła przejąć prawdziwy statek. Nie chciała nim pływać, a za pomocą zestawu lin oraz haków opuszczonych ze sterowca, pragnęła unieść okręt. Obwiązać go lotnymi karambuchami i zawiesić pod cylindrem w miejsce kosza. W ten sposób przedstawicielka Kasztanowej Republiki oczyma wyobraźni już widziała siebie, jako pirackiego herszta przestworzy. Czy coś, cokolwiek, mogło brzmieć bardziej imponująco i ekscytująco zarazem?
Zachowawcza Kasztan była sceptyczna wobec takich planów i przeciwna zuchwałej kradzieży obarczonej ryzykiem. Ugier dyplomatycznie się wstrzymał od głosu, nie chcąc nikomu nadepnąć na odcisk, po czym zagłosował za, jak i przeciw. W końcu posiadał dwie mackowate ręce, których w tym celu użył. Podobnie para mahoniowych bliźniaków wyjątkowo nie mogła dojść do konsensusu, gdzie Mahoń poparł Rudą, a Mahoniowy Kasztan.
Ostateczna decyzja spoczęła nieoczekiwanie na barkach Perlisa, którego Ruda wspaniałomyślnie przyjęła w poczet Spiżowej Braci. Uczyniła to przewrotnie z tą myślą, aby uzyskać wymagany głos. Nie na darmo należała do zacnego rodu de Bruton i dyplomatyczne zagrywki rodem z Senatu nie były jej obce. Przez to już od pewnego czasu urabiała odpowiednio Perlisa.
I nie inaczej, tym śmiałym manewrem uzyskała stosowne poparcie. Ponieważ alabastrowy młodzieniec aż się palił, aby utrzeć nosa swym alabastrowym ziomkom, z którymi się skonfliktował. Co prawda wobec takiego obrotu sprawy Kasztan nalegała, aby do Spiżowej Braci dokooptować jeszcze Srebrną. Lecz Ruda szybko wybiła jej ten pomysł z prawej części jej brązowej głowy. Przypomniała, że obie nienawidziły Rybiej Twarzy za zabójstwo Zieleni. Więc jej przynależność do paczki nie miała racji bytu. Kasztan zaaprobowała taki punkt widzenia.
I tak w ciemny nów para mahoniowych bliźniaków się przyczaiła ze sterowcem w gęstych konarach drzew na skraju portu. Mieli wyczekiwać pohukiwania sowy z okolic molo, co będzie znakiem, że zacumowany przy pomoście statek został opanowany i czas podpiąć go do sterowca. Przy czym z bliźniakami pozostał też Ugier, bo z metalowymi elementami w ciele potrafił być hałaśliwy, a w planowanej akcji klucz do sukcesu stanowiła dyskrecja.
Dyskrecja i odrobina sprytu. Dlatego pod osłoną nocy, skonstruowaną zawczasu łódką, do portu zawitała ostatecznie kasztanowa dziewczyna pod postacią Rudej i Kasztan oraz Perlis. Ten ostatni ze swoją bladą cerą, równie jasnymi włosami i alabastrowym strojem gwardzisty do złudzenia przypominał jeźdźca gryfów. Za takiego miał się podać pilnującemu mola strażnikowi, sugerując, że teraz on popilnuje pomostu.
Zatem w toku realizacji planu na dobry początek łódka zacumowała po cichu przy brzegu już w ramach ogrodzonego palisadą portu. Zaś Perlis ruszył samotnie na molo, podczas gdy przedstawicielki republiki przycupnęły niewidoczne przy swoim środku transportu. Stąd bacznie obserwowały, jak młodzieniec podchodzi do srebrzystego wojownika i się z nim wita. Jednak ku ich konsternacji, strażnik z północy nie zszedł z pomostu, jak zaplanowano. Za to wyglądało na to, że został przez Perlisa ułożony na deskach do snu. Choć Kasztan i Ruda zaraz we wspólnym gardle z trudem przełknęły ślinę, zdawszy sobie sprawę, że młodzieniec zafundował wojownikowi zapewne wieczny sen sztyletem, wielce naginając pierwotny plan.
Jednakże teraz nie było już odwrotu. Poddenerwowane dziewczyny wyszły zza osłony i stanęły w jednym ciele koło Perlisa. Ten ostrożnie, aby nie narobić plusku, opuszczał ciało wojownika do wody. Kasztan z Rudą odwróciły wzrok, jakby nie chciały mieć z tym morderstwem nic wspólnego i po rampie weszły na pokład statku. Tutaj wzięły się za podnoszenie kotwicy. Czyniły to w momencie, kiedy Perlis odwiązywał cumy.
Wkrótce się wydawało, iż nie pozostało nic innego, jak tylko namiętnym pohukiwaniem przyzwać tu mahoniowych bliźniaków ze sterowcem. Wtedy Ruda odniosła wrażenie, że doszedł ją ludzki głos z jednej z kajut na górnym pokładzie. Poszła tam zaintrygowana, a siłą rzeczy towarzyszyła jej Kasztan. Dziewczyny uchyliły drzwi i zajrzały do środka. Zaskoczone dostrzegły na wąskiej koi baraszkującą parę w miłosnych uściskach. Równocześnie same zostały zauważone.
— Bardzo przepraszamy, już wychodzimy — pisnęła zmieszana Kasztan.
— Ależ nie przeszkadzajcie sobie. Wszak wszyscy jesteśmy tu dorośli. — Ruda dla odmiany bezczelnie się uśmiechnęła, czyniąc to lewym półgębkiem i wprawiając kobieco-męską parę w zakłopotanie.
Pierwsza zareagowała srebrzysta kobieta i zaczęła się ubierać. Kasztan patrzyła zawstydzona, jak w świetle zawieszonej na ścianie pochodni zakładała na nagie ciało kolejne warstwy ubrań ze skór oraz futra, pomagając sobie dłonią pozbawioną palca. Za nią na deski pokładowe zeskoczył alabastrowy mężczyzna i także przywdziewał ubranie.
Do kasztanowych dziewczyn z ulgą dotarło, że nakryły parę skrytych kochanków, którzy pragnęli swe uczucie zachować w tajemnicy. Przez to nie zamierzali wszczynać alarmu. Dzięki temu wraz z wyjściem cichaczem nakrytej pary na twarzy przedstawicielek republiki zagościł błogi spokój. Ażeby odsapnąć, Kasztan z Rudą same weszły do kajuty i oparły się plecami o ścianę.
Gdy wtem, gdzieś z głównego pokładu dobył się kobiecy krzyk, a potem odgłosy walki. Wystraszone dziewczyny wyskoczyły na zewnątrz pomieszczenia. Ukazał im się drastyczny widok zasztyletowanej kochanki oraz Perlisa tarzającego się po pokładzie z alabastrowym mężczyzną.
— Zabijcie go — wycharczał młodzieniec. Ruda wyciągnęła szpadę i w momencie, kiedy jeździec gryfów znalazł się na Perlisie, przystawiła mężczyźnie czubek broni do pleców. Jednak na jej lewej dłoni spoczęła powstrzymująca ją prawa ręka w kolorze brązu.
— Nie chcemy zabijać — szepnęła z przejęciem Kasztan.
— Masz rację… nie tak to miało wyglądać — zgodziła się, po chwili wahania, Ruda i cofnęła uzbrojoną dłoń. Wtedy Perlis zdołał przerzucić przeciwnika na bok i sam go zasztyletował.
— To okropne… — jęknęła Kasztan.
— To konieczne… — wydyszał nad trupem Perlis. — To nasi wrogowie, których musimy eliminować — dodał obojętnie, choć jego oczy płonęły nienawiścią.
— My nic nie musimy. A ty jesteś jeszcze gorszy niż Rybia Twarz — syknęła Ruda, gdzie porównanie do Srebrnej miało w zamyśle stanowić największą obelgę. Następnie niepocieszona bęcnęła tyłkiem na pokład. Zdała sobie sprawę, że planowana zabawa, która miała jej dostarczyć po prostu licznych wrażeń, zaowocowała aż trzema trupami. To rozczarowywało.
Jednak odrzuciła od siebie smętne myśli i ułożyła palce dłoni przy ustach, aby wydobyć z siebie pohukiwanie sowy. Albowiem tryby machiny puszczone zostały w ruch — jak mawiał dziadek Ugier. Zatem pomimo niefortunnych splotów okoliczności należało dalej realizować podjęte przedsięwzięcie i zmierzać do celu choćby po trupach:
— Hu… huuu…
VIII. Złoty
Z klanowych popiołów powstał nowy klan Srebrzystej Światłości pod przewodnictwem złotego księcia nazwanego szumnie Złotoniezłym. Od tego czasu prowadził on mozolnie swych ludzi przez poszarzałe ziemie północnego zachodu. Droga wiodła podmokłymi i po części zamarzniętymi bezdrożami w zimnie oraz wszędobylskiej mgle. Sporadycznie kondukt napotykał osoby z klanu Srebrzystych Traw. Ów kontakt się ograniczał zwykle do śledzenia siebie nawzajem podejrzliwym wzrokiem. Ludzie Srebrzystej Światłości nie czynili bowiem nigdzie na dłużej postojów, by się nie narażać tubylcom. Sami też nie posiadali zbyt wielu rzeczy na wymianę, bo niemal wszystko, co udało im się zabrać z domów, porzucili podczas ucieczki. W efekcie do ziem królestwa dotarli biedni, wycieńczeni, a często i chorzy. U celu podróży pojawiło się również zasadne pytanie: mianowicie, co dalej? Odpowiedzi oczekiwano od przywódcy. Ten zwlekał z przemową i najpierw zaprosił do swego ogniska na walną naradę Mysię. Albowiem mimo dość trudnego z nią obcowania zdążył już poznać tę osóbkę, jako postać odważną oraz szczerą. Choć może nawet aż nazbyt szczerą, do tego niestroniącą od wyzwań.
Mysia przybyła do Złotego w towarzystwie posępnego Popiela i niepozornego chłopaka w wyleniałym futrze. Dziewczyna z tradycyjnie naburmuszoną miną, jakby miała szare muchy w nosie, usiadła naprzeciw przywódcy, a pomiędzy męską parą, którą raczyła przyprowadzić i czekała. Złoty nie dał się prosić, ponieważ, jako niegdysiejszy uczestnik złotej rady był już świadkiem tego, jak wypadało takowe obrady prowadzić. Dlatego zachowując należną swemu majestatowi powagę, dostojnie rzekł:
— Zacni przyjaciele… przyjmijcie te oto szlachetne pozdrowienie srebra i złota, które to zsyła wam wasz…
— Daruj sobie — ucięła bezczelnie Mysia. Wysmarkała się na szarą ziemię i pokazała na chłopaka po jej prawicy, mówiąc: — To Gołąb. Zaznaczam, aby nie nazywać go skrótowo, czyli Głąb, bo jest drażliwy. — Obrazowo pokazała na swe spuchnięte oko i ciągnęła dalej: — Otóż Gołąb potrafi liczyć do wielu liczb. Nawet pisać, czytać i pomógł mi sporządzić odpowiednie, no…
— Wyliczenia — podpowiedział srebrzysty chłopak.
— Wyliczenia, właśnie — zgodziła się Mysia, co czyniła nader rzadko. — No czytaj! — Klepnęła uczonego młodzieńca w plecy. Ten zamiast papieru wyjął zza pazuchy brzozową korę i zaczął dukać:
— Trzysta dwadzieścia… dwadzieścia osiem. Tyle nas jest. Dwieście osiem kobiet i sto trzydzieści mężczyzn…
— Chyba stu dwudziestu… mężczyzn. A rachunek się trochę… nie bilansuje — zwrócił uwagę Złoty, który dramatycznie spoważniał, widząc mizerię swej srebrzystej rady. Z kolei jej członkowie; Mysia oraz Gołąb, wbili spojrzenia w kawałek szarej kory i wskazując na wyryte tam węglem drzewnym grafitowe znaki, szeptem przystąpili do kłótni. Aż wreszcie chłopak kontynuował:
— Dziesięciu mężom się zmarło po drodze, ale ich żeśmy jeszcze nie pochowali. Stąd takie… różne liczby, bo nieboszczyków policzyliśmy z żywymi.
— Czemu nie został dokonany pochówek? — zapytał ostrożnie Złoty, już czując zwiastun kolejnych problemów.
— Nie ma smoków — wychrypiał ponuro Popiel. Zaś na niski dźwięk jego głosu, który przypominał ścieranie się chropowatych powierzchni, aż przeszły księcia ciarki. Zaraz się jednak pozbierał, jak na klanowego przywódcę przystało i zasugerował:
— Dokonajmy pochówku zgodnego ze złotą tradycją, spalmy ciała.
— Nie ma smoków! — Tym razem Popiel ryknął tak, że książę, zamiast wychodzić z następną inicjatywą, tylko pospiesznie skwitował:
— Oczywiście, nie ma smoków, jak najbardziej. I… co dalej? — Wbił błagalne spojrzenie złocistych oczu w srebrzystą Mysię. Ta odgarnęła sobie z policzka kosmyk włosów i beztrosko rzekła:
— To ty jesteś przywódcą. Zresztą sam chciałeś.
— No tak… — przyznał Złotoniezły i się rozejrzał po pogrążonej w szarówce południa okolicy, skądinąd także szarej. Podumał dłużej, zachowawczo odsunął się nieco od Popiela, po czym rzucił w powietrze: — Może zamiast smoków posłużą nam… srebrzyste wilki?
Na szczęście tym razem posępny wojownik nie raczył się odezwać, co Złoty przyjął za dobrą monetę. Zaś Mysia rezolutnie powtórzyła:
— Ty jesteś przywódcą. — Klepnęła w plecy Gołębia i łypnęła oczyma na ściskaną przez niego korę, by czytał dalej.
— Zdolnych do walki starców; dwudziestu dwóch, młodzików; trzydziestu pięciu — recytował chłopak. — Chętnych do bitki starych bab pięćdziesiąt siedem.
— Ile?! — zdziwił się ostatnim wyliczeniem książę.
— Wszystkie, jakie są w obozie — wyszczerzyła się Mysia.
— Potrzebny prowiant — kontynuował Gołąb. — Trzy owce, osiem koszy chleba i dwa kosze warzyw dziennie.
W reakcji na to wyliczenie żywo zainteresowany sprawami aprowizacyjnymi Złoty zapytał:
— Co jedliśmy do tej pory? — W odpowiedzi Mysia uniosła nieco pośladek i bezczelnie oddała głośne gazy. — Czy… trochę się, aby nie zapomniałaś? — zwrócił jej uwagę skonsternowany książę.
— Pytałeś, co do tej pory jedliśmy — odburknęła Mysia.
— I jaki ma to związek z…? — Poruszył dłonią, wskazując na tyłek dziewczyny.
— Ano taki, że od dawna żremy głównie szare powietrze! — Mysia objęła swe obecnie zapadnięte, a jeszcze nie tak dawno pucułowate, policzki. Jakby na potwierdzenie jej słów, do kompletu wypuścił powietrze niewłaściwą stroną także Gołąb.
— Może… chociaż ty przeproś — powiedział do niego już całkiem oklapły Złoty. W obronie chłopaka stanęła Mysia:
— Wzdęło go, bo żarł jakieś szare trociny. Więc spierdział się z powodu podłego żarcia.
— Mimo wszystko mógłby przeprosić… — nie ustępował książę.
— Za co? Za podłe żarcie? — zdumiała się dziewczyna. W takich okolicznościach Złotoniezły postanowił nie drążyć już spraw etykiety w radzie. Zamiast tego odkrywczo stwierdził:
— Obecnie możemy jeść gniazdujące w pobliżu gołębie. To jest, ptaki — poprawił się, spoglądając badawczo na srebrzystego chłopaka. — W okolicy widziałem też dziką kapustę. Co prawdę jej liście są niejadalne, ale szary… głąb. — Ponownie zmierzył Gołębia ostrożnym spojrzeniem. — Głąb można skonsumować… — zakończył z rezerwą.
— Jeść złote i szare ptaki, do kompletu przegryzać srebrzystą oraz złocistą trawą. Żreć głąby i gołębie. Taki masz plan i po to nas tu przywiodłeś? To ma być ta ziemia obiecana? — rzuciła z wyrzutem Mysia. Wtedy przywódca klanowy dumnie wypiął pierś, po czym z pewnością siebie rzekł:
— Zaufaliście mi i was nie zawiodę, obiecuję. Choć, aby zapewnić wam dobrobyt, będę potrzebował trochę czasu oraz waszej pomocy.
— Po to tu jesteśmy — zawyrokowała Mysia, a Popiel i Gołąb skinęli na zgodę głowami.
Książę popatrzył na nich z nadzieją. Następnie szerzej nakreślił swój zamysł. Oświadczył, że nie zamierza się ujawniać w królestwie, jako książę Złoty, bo nie chce mieć nic wspólnego ze zdrajcami czyhającymi na jego życie czy mordercami siostry. W zasadzie już nikomu w królestwie nie ufał. Jednak zaznaczył, że to jego ojczyzna. Więc pragnie o wpływy w niej zawalczyć i to nie bacząc na kodeks światła. Dlatego podjął decyzję, aby wyruszyć do pobliskiego miasta. Tam się dogada z klubem bandytów i złupi najbliższą posiadłość Ozłona. Ponadto będzie się ubiegał o wsparcie czcicieli światła, a także miejscowej ludności. Słowem, zapuka do każdych, niearystokratycznych drzwi na północnym zachodzie królestwa, których otwarcie wzmocni jego pozycję i przysporzy bogactwa. Dzięki takim zabiegom wykarmi swój klan, a w okolicy wydzierżawi lub kupi ziemię dla srebrzystego ludu, by zapewnić mu godziwy byt.
Wywód Złotego się spotkał z wyniosłym milczeniem szacownego gremium srebrzystej rady, co książę przyjął za zgodę. Lecz wtedy zobaczył, jak Mysia wyciąga sobie z nosa zaschniętego gluta, po czym ten znika w jej ustach. Cóż powiedzieć, Złoty był dotąd świadkiem licznych okrucieństw rodem z bitewnych pól, a widok okaleczonych ciał, czy odrażający odór śmierci nie były mu obce i nie robiły już wielkiego wrażenia. Ale nieokrzesane maniery srebrzystego ludu, w szczególności pewnej jego pyskatej przedstawicielki, ciągle potrafiły wprawiać go w zdziwienie. Przeto tym razem już się zbierał, aby dać srogą reprymendę dziewczynie za bezceremonialne pożarcie srebrzystego smarka i to na oczach klanowego przywódcy. Wszak ostatecznie zmienił strategię.
Zamiast udzielić nagany, a potem zgodnie z planem jechać do miasteczka, na początek postanowił się udać do najbliższej wioski. Cel był prosty — wytargować od mieszkańców żywność, by jego ludzie nie musieli się żywić wydalanym później powietrzem, czy własnymi wydzielinami. Zdecydował też, że nie weźmie ze sobą wygłodniałej Mysi. Za to uczyni z niej swą zastępczynię i poleci jej pilnować porządku tu na miejscu. Czyli na szarej łące nad platynowym strumieniem w pobliżu siwych wzgórz, gdzie na dłużej rozbił obóz szacowny klan Srebrzystej Światłości.
Zgodnie z takimi postanowieniami na wyprawę do wioski książę zabrał tuzin starszych mężczyzn. Choć z tych starszych wybrał najmłodszych, by jakoś się prezentowali. Młodzikowie bowiem mieli jeszcze szare mleko pod nosem i jako zbrojna obstawa wyglądaliby kuriozalnie. Za to klanowi weterani w brudnych futrach, zarośnięci i z bliznami na twarzach, może poza Popielem nie imponowali tężyzną fizyczną, lecz wyglądem budzili respekt.
Tak oto na czele konnej grupy po dłuższej absencji w królestwie Złoty ponownie przekroczył jego granicę, tyle że w przeciwną stronę i już nie, jako książę, a przywódca klanowy. Złotoniezły we własnej osobie. Szare trawy i popielate kwiaty ustępowały tu kanarkowej oraz złocistej roślinności. Pojawiły się drzewa złocące bogatym listowiem czy jasnożółte krzewy z jadalnymi owocami. Przestrzeń pojaśniała i Złoty mimowolnie ozdobił twarz promiennym uśmiechem, czując, że po trudnych wojażach wracał do domu. Choć kolejne wyzwania już na niego czekały, zdawał sobie z tego sprawę.
I nie inaczej, wkrótce jego srebrzysty oddział minął wyrośnięte łany złocących się w słońcu zbóż, po czym zawitał na plac granicznej wioski. Pośród drewnianych domostw pomalowanych na żółto ze słomianą strzechą wychynęła zza stodoły pokaźna grupa wieśniaków uzbrojonych w widły i cepy. Na widok mieszkańców złoty młodzieniec kazał wstrzymać swym ludziom płowe rumaki oraz zachować stosowną odległość. Do wiejskiej grupy udał się sam. Następnie zgodnie z najlepszymi manierami złocisto się przedstawił, jak i w bardziej srebrzystym stylu przekazał żądania:
— Witajcie o zacni mieszkańcy pogranicza! Oto stajecie przed samym przywódcą klanu Srebrzystej Światłości, Złotoniezłym. Przybywamy, by ofiarować wam nasze usługi w zamian za dostawy wiejskiego jadła. Albowiem jest nas niedaleko na północy pokaźna gromadka ponad trzystu osób, których lepiej nie lekceważyć i nie prowokować odmową!
— Tyle szarych gęb do wykarmienia? Skąd się one tu niby wzięły? Niech wracają na szarą północ, gdzie ich miejsce! Za to ich złoty pan na koniu może zaznać u nas gościny — rzucił stojący na przedzie wiejskiej watahy krewki wieśniak. Inni wyrazili aprobatę dla jego słów, kiwając potakująco głowami. Wtedy ośmielony poparciem kamratów wieśniak poprawił na głowie słomkowy kapelusz, wymierzył w kierunku srebrzystych przybyszy widły i pretensjonalnie ciągnął dalej: — Kiedy złoty król wyruszał z armią w mrok, aby szukać złocistej córki, nałożono na nas podatek wojenny. Gdy to wojska Czeluści oraz republiki najechały królestwo i zwyciężyły, nałożono na nas podatek pokojowy, aby naszymi zbiorami wykarmić okupantów. Dzisiaj z rana zjawił się tu emisariusz pana tych włości, Ozłona, po czym obciążył nas kolejną daniną, już nawet nie podając jej nazwy, ani przyczyny kolejnego trybutu, tylko każąc płacić. Natomiast w świetliste popołudnie oto przybywają do nas północne obdartusy na czele ze złotym żebrakiem i również chcą się utuczyć na naszej pracy. Mamy na to pozwolić?! — zakończył gniewnie, czyniąc kolisty ruch ręką. Wraz z tym gestem spoza innych domostw wychynęli następni wieśniacy gotowi na zbrojną konfrontację. Do takowej książę nie zamierzał dopuścić. Zeskoczył z rumaka, aby się nie wywyższać i bardziej sprecyzował swą propozycję:
— Więc co powiecie, abyśmy za żywność płacili wam złotem? Także monetami zapłacimy za północne ziemie należące do tej wioski. Są tam tylko łąki. Nie będziecie stratni, dzierżawiąc nam te tereny.
W odpowiedzi przemawiający uprzednio krewki wieśniak zmrużył złociste oczy, przetarł je, jakby niedowidząc i niedowierzająco zapytał:
— Skąd ty, żeś się urwał, złote licho? Bo gadasz, jakbyś należał ze srebrzystymi starcami do zastępu komediantów. — Pokiwał z dezaprobatą głową i wyjaśnił: — Przecież ani ta wioska, ani ziemia, nie są nasze. To wszystko należy do Ozłona, to jego włości. Więc to z nim możesz zawierać kupieckie transakcje, nie z nami.
— Uprawiacie komuś ziemię i jeszcze płacicie z tego tytułu… podatki? — zdziwił się książę, który nigdy jakoś się nie interesował strukturą społeczną swego władztwa. Obecnie spotkał się ze strony wioskowego mężczyzny z lekceważącym machnięciem ręką. Ten gest dawał Złotemu do zrozumienia, że przybył tu, jako żałosny ignorant czy głupiec, a zapewne spełniał kryteria obu tych postaci. — Nie chcielibyście być… wolni, pracować na swoim? — zagaił jeszcze, podejrzewając, że usłyszy tęskne westchnięcia.
— Wcale — padła zaskakująca dla niego odpowiedź.
— Czemuż to? — zaciekawił się. Na co całkiem już zrezygnowany wioskowy mężczyzna najwyraźniej ostatecznie stracił wiarę w zasadność dalszej dyskusji. Ponieważ wskazał na umorusanego bananowym piaskiem parobka w stroju, który kojarzył się Złotemu z żółtą piżamą. Ten chłopak przejął rolę dyskutanta i piskliwie przemówił:
— Po co nam wolność czy liczne dobra skoro nie zdołamy ich sami obronić?! Zyskując swobodę i złoto, bylibyśmy skazani na samotną walkę z takimi łachmaniarzami, jak wy! A tak Ozłon przyśle rycerzy i spuści wam srogi łomot!
— Oraz… każe sobie za ten łomot zapłacić. Nam, za interwencję… zapłacić — skwitował pod nosem, wypowiadający się uprzednio mężczyzna i paskudnie wykrzywił twarz. Tak bogato naznaczona niechęcią mimika sugerowała, że z żadnego rozwiązania nie był zadowolony, przeklinając chłopski los.
Natomiast Złoty spośród zebranych wiadomości próbował sobie poukładać, jak wybrnąć z bieżącej sytuacji, by każda ze stron była zadowolona. Choć nie miałby nic przeciwko, aby jedyną osobą, która ucierpi, okazał się dybiący na jego życie zdrajca Ozłon. W wyniku owych przemyśleń złożył konkretną ofertę:
— Przyjmijmy zatem, że pod groźbą użycia siły zajmuję tę wioskę. Odtąd nie należy już do Ozłona, a do klanu Srebrzystej Światłości. W obliczu takich postanowień, jako lord tych włości, składam solenną przysięgę przed światłem słońca, że będę własnym życiem bronił mieszkańców przed wszelkim złem. Ponadto zwalniam ich z podatków i jedynie nalegam, aby podzielili się żywnością ze srebrzystymi przyjaciółmi. Za te dobra osobiście w niedługim czasie zapłacę. Czy to jest do zaakceptowania?
— Udowodnij i to w tej chwili, że poza gładkimi słowami z gładkiej buzi potrafisz jeszcze działać. A ja, starszy wioski, Marchewa z dziada pradziada, spróbuję ci wtedy zawierzyć. — Po raz pierwszy głos zabrał stojący nieco dalej i w cieniu chałupy, wspierający się na lasce złocisty starzec z ogorzałą twarzą. Jego autorytetowi nikt w wiosce nie śmiał się sprzeciwić.
— Jakiż to miałbym dać dowód mej dobrej woli czy zdolności działania? — zaciekawił się Złoty. Starzec spojrzał na południe, splunął bursztynową śliną w tamtym kierunku, po czym z pogardą rzekł:
— Przed słońcem w zenicie wyruszyła stąd zbrojna kolumna krwiopijcy Ozłona z naszymi zapasami i złotem. Zabrali nawet niedojrzałe słoneczniki, mirabelki czy złociste czopki powciskane dla niepoznaki w drobiowe kupry. Wszędzie swe zachłanne paluchy wepchali, a zabawiwszy tu dłużej i kilka dziewek zhańbili, twierdząc, że czynią im zaszczyt. — Ponowne splunięcie. — Zatem zgodnie z szumnymi zapowiedziami, odzyskaj nasze złoto z kurzych kuprów. Wtedy odebrane nam płody rolne i bydło posłużą do wykarmienia twej srebrzystej hołoty. Następnie, skoroś taki mężny, to obroń nas przed gniewem oraz zemstą Ozłona. Jednakże zastrzegam, że jeśli z nim przegrasz, a potężny to pan, wyprzemy się ciebie i sami nazwiemy zbójem. To wszystko, co mam ci do powiedzenia ja, Marchewa. — Na kolejne splunięcie, mimo usilnych prób, zabrakło już starcowi śliny, przez co tylko paskudnie zacharczał.
— To rozsądny układ, przyjmuję go z ochotą. A powiadają, że pospólstwo nie ma rozumu, ino złociste omłoty i siano w głowach — rzucił, w zamierzeniu pochwałę, Złoty. — Tak więc bywajcie, o szlachetni panowie, ruszam na łowy! — dodał gromko kontent z efektu targów. Jednocześnie pozdrowił wieśniaków, jak możnych panów, czym wprawił ich w kolejną już konsternację i chyba odebrał resztę wiary w szansę powodzenia swej misji.
Jednakże książę bynajmniej nie zamierzał zawieść. Wręcz przeciwnie, bo niczym gorejąca tarcza słońca, aż się palił do akcji. Wymownie spojrzał na Popiela, któremu na wieści o potencjalnej bitce nie drgnęła nawet srebrzysta powieka, tylko poprawił siekierę za pasem. Następnie grupa srebrzystych staruchów ze złocistym młodzieńcem na czele pogalopowała rączo, aby jeszcze przed zmierzchem dogonić konwój ludzi Ozłona.
Przemierzając złociste przestrzenie, które znaczyły pola uprawne, już prawie o zachodzie słońca zobaczyli ciągnący wiejską drogą sznur wozów w obstawie tuzina konnych strażników. Siły były więc wyrównane. Lecz i tym razem Złoty daleki był od pragnienia przelewania złocistej czy srebrzystej krwi. Dlatego, aby przejąć transport, postanowił się posłużyć fortelem.
— Czołem złoci rycerze! Wreszcie odnajdujemy was, zacnych sojuszników, którzy nie odmówią wsparcia księciu Złotemu! — wypalił Złotoniezły, kiedy się zrównał z prowadzącym kolumnę zbrojnym. Ten pospolity z wyglądu żołnierz, na pierwszy rzut oka z facjatą niezdradzającą głębszej inteligencji, nakazał wstrzymać kondukt i zdezorientowany zapytał:
— Sojusznicy, książę Złoty?
— Ano tak! — potwierdził ochoczo przybysz. Wskazał na siebie, ubranego w żółtą koszulę i spodnie w tym samym kolorze. Jego strój mienił się złocistą barwą, bo został założony tył naprzód i do ciała przylegał wierzchnią warstwą pokrytą błotem. W dalszej kolejności złoty młodzieniec pokazał ręką na Popiela. — To mój dzielny druh, u którego boku walczyłem na północy. Tam wzięliśmy w ostatniej bitwie ponad dziesięciu jeńców! — Przeniósł spojrzenie na srebrzystych starców, którym na pokaz skrępował uprzednio ręce, po czym z przejęciem dodał: — W tej chwili prosto na północ stąd rozgrywa się mordercza potyczka o wioskę na pograniczu!
— O… Słomkowo? Toż stamtąd dopiero co jedziemy… — nie dawał wiary wojak.
— Słomkowo, oczywiście! — podchwycił Złoty i rozkazująco wyrecytował: — Zgodnie z rozkazem mojego zacnego wuja, Ozłona, musicie natychmiast zawrócić, by chronić jego włości!
— Ale… mamy transport, inne rozkazy — zauważył zbrojny, łypiąc oczyma na zastopowany kondukt. Jego rozmówca machnął niedbale ręką i kategorycznie oświadczył:
— Te dobra to nic w porównaniu z zagrożeniem, jakim może być spalenie wioski przez dzikich z północy. A jeżeli włości wuja pójdą z dymem, będę zmuszony wskazać mu winnych zaniedbań właśnie w waszych osobach, przykro mi. Zaś osobiście i tak muszę odeskortować więźniów do miejskiego więzienia. Więc przy okazji mogę wspaniałomyślnie przejąć wasz transport. Czego się nie robi dla zacnego wuja oraz królestwa, rzecz jasna! — zakończył gromko.
— A czy ten Złoty książę… — zadumał się jeszcze wojak. — Czy on przypadkiem nie zginął?
— Zaginął, on jedynie zaginął — poprawił młodzieniec. — Teraz się cudownie odnalazł w mej osobie! — Pokazał dumnie na siebie i z nutą gniewu zapytał: — Chyba nie śmiecie odmawiać mi żywotności?!
— Chyba nie…
— Wspaniale!
— Niech będzie. Pojedziemy z powrotem do tego… Słomkowa — zgodził się bez entuzjazmu zbrojny i niepewnie spojrzał na północ. Potem, jakby w tajemnicy, ściszonym głosem zagaił: — Dużo tam tych wrogich północnych? I jak odróżnimy swoich szarych od… nieswoich?
W odpowiedzi Złoty przybrał pełną zrozumienia minę i jak do najlepszego ziomka powiedział:
— W zaufaniu zdradzę, że wrogich północnych jest tam cała mroźna potęga. Chyba wszyscy się zleźli do tego Słomkowa, jak na jakiś lodowy wiec i iść z nimi na konfrontację to pewna śmierć. Przeto, na światło słońca, sugeruję jedynie pozorować odsiecz dla wioski. Czyli zróbcie rekonesans koło zabudowań i pomachajcie z daleka mieczami, abym mógł przekazać wujowi, jak dzielnie broniliśmy jego ziem. Ale szybko się wycofajcie, na miłość światła i ratujcie życie. — Wobec takiej przestrogi zbrojny spojrzał na księcia z wdzięcznością. Już zaraz wydawał rozkazy swym ludziom, by poprowadzić ich zwartą grupą prosto na północ.
Kiedy zniknęli na bursztynowym horyzoncie, Złoty się uśmiechnął do Popiela. Lecz temu ponownie nie drgnęła nawet srebrzysta powieka, ani nie poruszyła się żadna blizna na odrażającej twarzy. Natomiast zadowolony, zupełnie jak po wygranej bitwie, Złotoniezły, sam wziął się za przecinanie więzów srebrzystych starców w roli jeńców. Uwolnił ich i polecił okrężną drogą powrócić do Słomkowa, by tam rozdzielili dobra, złoto oddając wieśniakom, a żywność srebrzystej ludności. W ten sposób został jedynie w towarzystwie Popiela i razem z nim pognał wiejskim traktem do najbliższego miasta.
Po drodze uśmiechnął się w duchu na myśl, że zgodnie z jego przypuszczeniami brano go już w królestwie za zmarłego. Zaś incydentalne wyjawienie swej tożsamości nie powinno takiego stanu zmienić. Ponieważ osoba, wobec której to uczynił, za kilka dni się zorientuje, że padła ofiarą niewybrednego oszustwa i o żadnym ataku na Słomkowo nie było mowy. Zatem także prowodyr całego zamieszania, podający się za księcia Złotego, zapewne wcale nim nie był, skoro wyjdzie na to, że okazał się zwykłym krętaczem.
Tymczasem słońce już zaszło, gdy para jeźdźców wjechała do miasteczka Złociszno. Była to niczym szczególnym się niewyróżniająca mieścina, gdzie dominowali kupcy i rzemieślnicy. Ci pierwsi się trudnili głównie handlem z klanem Srebrzystych Traw, a drudzy wyrabianiem na handel z północą pożądanych tam narzędzi. Tym samym srebrzysty wojownik, czy siwe konie jeźdźców nie budziły tu podejrzeń. Natomiast zaciągając języka wśród nielicznych o tej porze przechodniów, Złoty pragnął się wywiedzieć, gdzie znajdzie nie pospolitą karczmę, a mordownię.
Dzięki zdobytym wskazówkom zawitał z Popielem na zachodnie obrzeża miasteczka, gdzie stała ciemnożółta tawerna. Już sama nazwa tego przybytku budziła respekt, bo koślawymi literami w marchewkowym kolorze nad wejściem widniał napis „Klub Złotych Oprawców”.
Wewnątrz Złoty z Popielem zastali w znacznej mierze zapijaczone towarzystwo, które przesadzało z bursztynowym piwem i złotym winem. Panował tu donośny gwar z gardłowo prowadzonych rozmów, dominował knajacki język, a w rogu pomieszczenia skocznie przygrywały skrzypce.
Złotoniezły po nierównej klepce skierował kroki do karczmarza. Bowiem poznając świat, zdążył się już zorientować, że właściciele tego typu przybytków byli też z reguły najlepiej poinformowanymi osobami w swych lokalach.
Ten z kolei lokal, mimo jawnego nawiązania w nazwie do zbrodniczych występków, był tolerowany przez władze. Podobnie sprawa się miała w innych miejscowościach królestwa. Brało się to stąd, że w dawniejszych czasach wszystkie próby całkowitego wyeliminowania zbrodniczego procederu w zachodnim władztwie słońca spełzły na niczym. Za to walka z przestępczością pochłaniała lwią część skarbca. Aż pewien światły monarcha, notabene obrotny przodek Złotego, wpadł na pomysł, aby prawnie usankcjonować zbrodniczą działalność. Wraz z tą decyzją powstały legalne kluby zbójeckie i każdy otrzymywał od władz danego miasta miesięczny limit zabójstw, kradzieży, czy prawa do innych rozbojów. Ze wszystkich przestępstw i przekrętów hersztowie band musieli się rozliczać, płacąc od nich podatki. Jeżeli przekroczyli limit niecnych występków, uiszczali kary umowne. Największe w razie prób zatuszowania swej zachłanności. I o ile dla postronnego obserwatora spoza królestwa taki sojusz prawa z bezprawiem mógł się wydawać szczytem hipokryzji, to w praktyce zdawał egzamin. Bowiem nieliczne kluby zazdrośnie strzegły własnych przywilejów, mianowicie prawa do limitowanej i legalnej zbrodni. Dzięki temu przedstawiciele klubów brali czynny udział w tępieniu całkiem wyjętej spod prawa konkurencji, przez co powszechny bandytyzm się nie szerzył na ulicach. Choć także nigdy całkiem z nich nie znikał. Korzyści z takiej symbiozy szczególnie widoczne były podczas kryzysów. Zwyczajowo narastała wtedy tendencja do eksplozji bezprawia. Jednak nie w sytuacji, jeśli zubożałe ulice miast były trzymane w ryzach przez straż miejską, jak i klubowych bandytów działających na rzecz porządku publicznego ramię w ramie.
W konsekwencji decydując się na współpracę z legalnymi bandytami, Złoty czynił to spokojny, że nie przekraczał pewnych granic. Choć w dyskretnej rozmowie z karczmarzem dano mu do zrozumienia, że przedstawił plan rabunku, który przekraczał dozwolony limit w odniesieniu do kradzieży złota. Sprawa była zatem wielce poufna. Wszak oberżysta wskazał Złotemu herszta Klubu Oprawców, aby się z nim rozmówił.
— Dosyć ambitny plan, nie powiem… — Po wysłuchaniu księcia oznajmił bez przekonania Szafron, tutejszy herszt. I dalej rysował nożem ciemnożółty blat, a na swej nieogolonej gębie ze złocistym zarostem uwidaczniał zniecierpliwienie. Bo w jego przypadku chciwość związana z sugerowanym mu złamaniem prawa właśnie się ścierała z zachowawczą praworządnością. Wreszcie dźgnął nożem w stół, pozostawiając w nim ostrze. Wbił w Złotego ostre spojrzenie i z agresją w zawyrokował: — Biorę siedemdziesiąt procent łupów. Ale rabujemy całe złoto, kichając na limit. W zamian daję aż siedmiu ludzi obeznanych z kradzieżą i nie biorę na siebie ryzyka. Bo jeśli się wyda, iż brałem w tym procederze udział, to oddam władzom całe złoto oraz zdemaskuję pewnych srebrzysto-złotych przybłędów. Słowem, jeśli coś pójdzie nie tak, ja się wykpię, a wy, ku przestrodze, zostaniecie usmażeni w szczerym słońcu. Umowa stoi? — Wyszczerzył pożółkłe zęby. Zaraz zwyzywał jakiegoś mężczyznę, po czym bezczelnie klepnął w tyłek kelnerkę. Ta się odwróciła oburzona. Pochwycił ją za wąską kibić, przyciągnął do siebie i siłą usadził na swoich kolanach. Mimo jej oporów obcałował lubieżnie dekolt kobiety, a potem odepchnął ją z taką siłą, że upadła na podłogę.