„Złota Góra”
„Można odejść na zawsze, by stale być blisko”
ks. Jan Twardowski
Wprowadzenie
Złote Miasteczko, poza kilkoma nudnymi zabytkami oraz zabudową rynku na polu czworokąta, posiada pewnego rodzaju znak szczególny, merkmal, feature, caractéristique albo rasgo, jakby wyraził się niejeden turysta odwiedzający to miejsce. Za wab dla przybywających tu o każdej porze roku gości, zwykło się uważać pewne wzniesienie, od jakiego wzięła swoją nazwę leżąca u jego podnóża osada. W każdym przewodniku turystycznym, poświęconym temu skrawkowi Ziemi, wspomina się o tej jego osobliwości, pisząc o niej wprost jako o Złotej Górze, lub też w bardziej zawoalowany sposób, używając określeń typu „Góra obleczona złotem”, lub też „Pagórek o obliczu wykutym w złocie”. Czasami opisuje się ją jako „Złotonośny Szczyt”, podczas gdy miłośnicy finezji nazywają to cudo „Wzgórzem Milczenia”, wskazując na fakt, że wielu obserwatorom odbiera mowę na widok tego górotworu. Cała przewrotność rzeczy leży jednak w tym, na co żaden z tych przewodników nie poświęca ani słowa, że jest to ponoć jedynie powierzchowny efekt i że, pod wpływem niezbadanych dotąd fluidów Złotej Góry, dziać się ma z ludźmi coś wręcz odwrotnego, ponieważ ci zaczynają mówić. Nie chodzi tu jednak wcale o jakieś farmazony, kwieciste limeryki czy pospolity bełkot, ale o najszczerszą prawdę. Głęboko skrywane tajemnice wiążące serca, sekrety obciążające duszę, oraz wszelkie inne bolączki zatruwające krew i żółć powinny się, zgodnie z krążącymi po okolicy pogłoskami, w tak samo niewyjaśniony, co niepohamowany sposób odsłaniać, doprowadzając w ten sposób do kuriozalnych zdarzeń. Niejedne zaręczyny zostały już rzekomo zerwane i wiele przyjaźni wystawiono w ten sposób na gorzka próbę, po której stały się jedynie karykaturami samych siebie. Ci, którzy dotąd uchodzili w pracy za bojaźliwych, i nie odważyli choćby słówkiem przeciwstawić autokratycznemu szefowi, mieli podobnież znajdować w sobie odwagę do manifestacyjnego tupnięcia nogą i (lub) powiedzenia głośno własnego zdania. Prawdopodobnie także niejedna zaborcza matka wybałuszała ze zdziwienia oczy, kiedy jej od dawna pełnoletnia latorośl ośmielała się odrzucić wygody złotej klatki i opuścić przepełnione duchotą rodzicielskie gniazdko.
Kilka lokalnych, i nie tylko, tytułów prasowych zainteresowało się nimbem tajemniczości, jaki zaczął otaczać Złotą Górę. Dla przykładu, na łamach miejskiego „Kuriera” rozpisywano się dość szeroko, choć nie bardzo wnikliwie, o kilku więziennych uciekinierach, którzy przemierzając obce im złotogórskie okolice, mieli pod wpływem nagłego impulsu dobrowolnie oddać się w ręce sprawiedliwości. W jednej z gazet o zasięgu regionalnym, nagłośniono interesujący przypadek kryminalny o podwójnym dnie. Sprawa dotyczyła prania brudnych pieniędzy przez znanego i cenionego w stolicy właściciela kilku salonów fryzjerskich. Jak podkreślono, karkołomne śledztwo prowadzące wielokrotnie do ślepych uliczek, doczekało się w końcu szczęśliwego rozwiązania. Nigdzie indziej, a właśnie w fenomenie Złotej Góry dopatrywano się przyczyny nieoczekiwanego zwrotu w policyjnym dochodzeniu. Podobno feralny mistrz fryzjerstwa, który urlopował przez kilka dni w swojej letniej rezydencji w okolicy Złotego Miasteczka, miał wyśpiewać swoje grzechy podczas porannego duszu, co nie przeszło mimo uszu jego gospodyni. Z ust do ust opowiadano sobie jeszcze wiele innych, mniej lub bardziej porywających historii o fluidach Złotej Góry, mających wywoływać u ludzi prawdomówność. Co ciekawe, sami mieszkańcy leżącego u jej podnóża miasteczka i jego okolic, wydawali się być odporni na „uroki” górującego nad nimi wzniesienia. Dziwnym trafem, choć może ów traf wcale nie należy do przypadkowych, trudno było znaleźć pośród miejscowych choćby jeden przypadek podobny do tych, jakie opisano powyżej. Taki stan rzeczy panował w każdym razie do czasu śmierci Anny Berent.
Sprawa tego zgonu odmieniła mieszkańców Złotego Miasteczka, choć niewielu z nich było w stanie się do tego przyznać. Mimo, że tak zwana miejscowa opinia publiczna dopatrywała się w śmierci Berentowej sprawiedliwej kary za rzekome łajdactwo tej kobiety, czegoś w rodzaju dopustu bożego, wątpliwości i przypuszczenia gęsto orbitujące wokół tego przypadku, rabowały sen zarówno stróżom prawa, jak i zwykłym mieszkańcom miasteczka. Wokół śmierci wdowy po Leo Berencie zaczęły krążyć legendy, które niczym wrzeciono, gęsto osnuły sprawdzone i potwierdzone w toku śledztwa informacje związane z tą sprawą. Fakty zaczęły się ludziom mieszać z fantazją, a osoby postronne mogły łatwo odnieść wrażenie, że w złotogórskiej okolicy prześcigano się w dopowiadaniu do tej smutnej historii coraz to dziwaczniejszych i bardziej szokujących wątków. Nie przeszkadzał temu fakt, że miejsce zgonu tej kobiety rozczarowywało swoja nijakością, niektórzy mówili wprost o jego brzydocie. Mało atrakcyjnie przedstawiał się również sam akt znalezienia zwłok. Nawet pogoda panująca w dniu ich odkrycia zupełnie nie pasowała do rangi nazwiska Berent. To zdawało się bardzo drażnić miejscowych. Wielu spośród nich co prawda szczerze życzyło tej kobiecie marnego końca, jednak kiedy ten nadszedł, osoby te czuły się oszukane. Po tej czterdziestotrzyletniej, przedwcześnie owdowiałej kobiecie o urodzie i figurze modelki, posiadającej na dodatek górę pieniędzy, spodziewano się bardziej interesującej śmierci niż ta, jaka faktycznie nastąpiła. Nawet najzacieklejsi wrogowie Berentowej pragnęli skrycie, aby zginęła w taki sposób w jaki żyła, ekskluzywnie i z klasą. Z tego powodu mało rewelacyjna śmierć nad jeziorem wydawała im się nie tylko tandetna, ale nawet niewłaściwa. O wiele chętniej widziano by, gdyby ta najbardziej w okolicy oplotkowywana osoba niefortunnie spadła z konia podczas przejażdżki o brzasku, albo gdyby rozbiła się jachtem u wybrzeży Sycylii, czy zginęła w trakcie dziewiczego lotu prywatnym jetem. Mogłaby z powodzeniem umrzeć na skutek ryzykownego manewru podczas zjazdów narciarskich w Alpach, czy chociażby ześlizgnąć z deski surfingowej, wprost do paszczy rekina, polującego samotnie u wybrzeży Wschodniej Australii. Słowem, zdaniem wielu, stać ją było na dużo lepszą, nietuzinkową śmierć.
Tymczasem płomyk życia Anny Berent zgasł, jakby na przekór tym śmiesznym ludzkim pretensjom, całkiem po cichu, bez niczyjego aplauzu i w zupełnie nieteatralnej, pozbawionej większej fantazji scenerii. Sposób, w jaki ta kobieta wyzionęła ducha, można by co najwyżej określić mianem „romantyczny”, jeśli to określenie w ogóle robi jeszcze na kimkolwiek większe wrażenie. Dla pocieszenia, gdyby ta złotogórska piękność takowego w ogóle w zaświatach potrzebowała, można by rzec, że w dniu jej śmierci niebo przybrało kolor stalowoszary, który był barwą tęczówek jej oczu.
Lucjan i pani Berent
Tego majowego ranka Lucek, będący dorastającym synem miejscowej zielarki, mimo przestróg matki po raz kolejny udał się do szkoły na skróty. Te, jak to zwykle bywa, wiodły niebezpieczną, bo w przeważającej części grząską ścieżką, biegnącą wzdłuż poszarpanej urwiskami linii jeziora. Właściwie było to zalane wodą gliniane wyrobisko, bardzo zwodnicze dla pływaków, i już przez sam ten fakt cieszące się wśród szkolnej młodzieży sławą miejsca kultowego. Mimo postawionych na nabrzeżu tablic z zakazem wchodzenia do wody, nie było ani jednego letniego sezonu, w którym miejscowym stróżom porządku publicznego nie udałoby się kogoś przyłapać na chłodzeniu w niebezpiecznych nurtach tego bajorka. Biorąc wspomniany skrót, Lucek nie tyle robił przez to na złość własnej matce, co mierzył z Bartkiem. Bartek był nadzwyczaj ponad swój wiek rozwiniętym fizycznie wyrostkiem, który co prawda nie potrafił sklecić ani jednego poprawnego gramatycznie zdania, za to imponował swoim kolegom niesłychaną jak na dwunastolatka silą. Nie łamał co prawda końskich podków, choć bez problemu udawało mu się miażdżyć masywne deski, które sypały się spod jego rąk niczym suche drzazgi. Drobno zbudowany Lucek nie miałby z nim najmniejszych szans w tej dziedzinie, dlatego też skupił się na budowaniu własnego męskiego wizerunku jako nieustraszony poszukiwacz przygód. Będąc gorącym miłośnikiem przygód Indiany Jonesa, Lucek marzył o dorastaniu w świecie naszpikowanym tajemniczymi zjawiskami i mrożącymi krew w żyłach zdarzeniami. Znajdowanie starych kości, ba nawet całych szkieletów, mogłoby zdaniem chłopaka doskonale urozmaicić jego dzień powszedni. O odkrywaniu świeżych i na dodatek nagich ludzkich ciał natomiast nie śniło mu się nawet w jego najbardziej tajemniczych snach. Kiedy więc Lucek mijał jedną z wysepek, jakie uformowały się w gliniance na skutek rozrostu tataraku, i kiedy jego spojrzenie bezwiednie powędrowało ku miejscu, gdzie spoczywała zupełnie obnażona, o skórze białej jak kamelia Anna Berent, chłopak stanął jak wryty. Serce zaczęło mu szaleńczo łomotać w piersi i pod wpływem strachu wstrzymał oddech. Po chwili zrobiło mu się zupełnie ciemno przed oczami. Zaczerpnął porządnej porcji powietrza do płuc i dopiero wówczas począł analizować sytuację, lub tak mu się przynajmniej zdawało. Pierwsza myśl bowiem, jaka mu przyszła do głowy, okazała się być w zasadzie instynktem nakazującym brać nogi za pas. Dopiero w ślad za nią pojawiła się pospolita ciekawość i to właśnie ona zwyciężyła trwogę, nakazując mu pozostać w miejscu, w którym się znajdował. Tym bardziej, że znajdując się w otoczeniu wybujałych krzewów dzikiej róży oraz jeżyn, czuł, iż posiadał idealna kryjówkę i będąc niewidocznym dla pani Anny, mógł ją bez przeszkód podglądać. Dla pewności, że pozostawał sam na sam z tą kobieta, rozglądnął się wokół siebie. Nie odkrył jednak żywej duszy. Nawet pojedynczym piskiem nie zdradził się ze swoją obecnością żaden ptaszek, najbardziej niepozorna muszka nie ośmieliła się przerwać ciszy trzepotem skrzydełek. Niema zdawała się być okolica jeziora tego ranka, tak jakby nikt i nic nie odważyło się zakłócać spokoju Anny Berentowej, która Luckowi wydała się być uosobieniem śpiącej królewny.
Gdyby chłopak był starszy, bajkowe skojarzenia zapewne w ogóle nie przyszłyby mu do głowy i w mgnieniu oka potrafiłby rozpoznać, że miał przed sobą wyjątkowy egzemplarz żeńskiego piękna o bujnym biuście, wąskiej talii i pełnych biodrach. Ramiona kobiety, szeroko rozwarte, zdawały się wychodzić niebiosom na spotkanie, podczas gdy wyglądające jak wyrzeźbione w alabastrze uda przywierały szczelnie do siebie, broniąc dostępu do najbardziej wstydliwej części ciała. Twarz leżącej, pomimo na wpół otwartych ust, wyrażała osobliwy, niemalże nierealny i tym samym trudny do zdefiniowania spokój. Byłby on trudny do opisania nawet dla pierwszorzędnych znawców mowy ciała, nie mówiąc już o ambitnych literatach, popisujących się gdzie popadnie słowną szermierką, a cóż dopiero dla małoletniego i nie odznaczającego się jakoś szczególnie wybujała fantazją chłopaka. Pierwsze, co przyszło Luckowi do głowy, gdy wpatrywał się w twarz Berentowej, były malunki świętych, zdobiące ściany miejscowego kościoła. Chłopak doskonale wiedział, że poświęcał im znacznie więcej czasu, niż powinien to czynić biorąc udział w niedzielnych nabożeństwach, jednak nie mógł na to wiele poradzić. Puszczając mimo uszu potoki słów księdza Klimuszki, duszpasterza o miłym głosie i jeszcze łagodniejszym sposobie wysławiania się, Lucek ratował się jak mógł od zaśnięcia. Kiedy znudziło mu się wycinanie scyzorykiem wzorków i liter na kościelnej ławce, zajmował się liczeniem oraz zgadywaniem tożsamości osób przedstawionych na pobożnych freskach. Na jednej ze zmarnotrawionych w ten sposób mszy odkrył, że choć co prawda święci różnili się od siebie strojami, kolorem włosów oraz sposobem uczesania, to jednak wszyscy zdawali się mieć tą samą twarz. Oblicze to, wyrażające nieziemski spokój, mogło w jednakowej mierze zachwycać, jak i odstraszać. Ta twarz zdawała się nie znać ani bólu ani radości, jakby ja zanurzono w próżni uczuć. Słowem było to zupełnie nieludzkie oblicze, które początkowo Lucek bardzo podziwiał, wręcz adorował, jednak z czasem zbrzydło mu ono i to w takim stopniu, że chłopak mimowolnie zamykał oczy, ilekroć przebywał w kościele.
Z kobietą w tatarakach było jednak inaczej. Od widoku jej twarzy nie przewracało się Luckowi w kiszkach, a wręcz przeciwnie, chłopak odczuł przyjemność, jaką dorośli nie wahaliby się nazwać rozkoszą. Było w tym olśniewająco białym obliczu, mimo wyrazu błogostanu i anielskiego rozluźnienia, dużo pełnokrwistego i naturalnie ziemskiego piękna, co sprawiło, że Lucek musiał się do siebie uśmiechnąć. Na myśl przyszła mu własna matka, co go zdziwiło. Borysowa, z jej grubymi, jakby w drewnie ciosanymi rysami, nie mogła w żadnym stopniu równać się urodą z leżącą na wodzie pięknością o gładkiej cerze, wysokim czole i wyraźnie zarysowanymi kośćmi policzkowymi. Nawet jej cienki i nieco przydługi nos jawił się chłopakowi sto razy ładniejszy od prostego i tym samym mało fantazyjnego nosa jego matki. A jednak te całkowicie różniące się od siebie wyglądem zewnętrznym kobiety, zdawała się łączyć cecha, która pozostawała dla niedoświadczonego Lucka zagadką, tak samo zresztą jak tajemnica piękna ciała Anny Berent.
Gdyby Lucek posiadał choćby podstawowe obeznanie w świecie sztuki malarskiej, z łatwością odkryłby źródło własnego zachwytu. Elegancja, jaka emanowała z każdego zagłębienia i z każdej, nawet najmniejszej fałdki na skórze nagiej kobiety leżącej w tatarakach, miała w sobie coś z uwodzącego zimna błękitnokrwistych infantek, ale to nie było wszystko. Jedno spojrzenie prawdziwego estety na owo dzieło natury wystarczyłoby, aby przenieść się myślami do atelier mistrza Tycjana, gdzie z jednej strony wdzięki rasowych modelek nadały ognia rysom Wenus z Urbino, z drugiej zaś użyczyły uświęconego pietyzmu dla postaci Marii Magdaleny. W istocie, naga i uwięziona w wodorostach postać Berentowej, wyglądała jak nieautoryzowane połączenie obydwu dzieł. Lucek nie miał pojęcia kim był Tycjan i jaką wartość przedstawiały sobą jego płótna, mimo tego, patrząc na swoje odkrycie instynktownie czuł, że miał przed oczami coś wyjątkowego. Strach zdawał się opuścić chłopca na dobre i Lucek jak zaczarowany wpił się wzrokiem w ciało kobiety, mierząc je wielokrotnie od stóp po czubek głowy. Nieznane dotąd ciepło rozlało się niczym słodki syrop po chudych i zziębniętych lędźwiach wyrostka. Im dłużej wpatrywał się w wieniec ogniście rudych, długich włosów, oplatających śpiącą głowę, tym mocniej pragnął położyć się obok niej i pozwolić się unosić łagodnemu falowaniu jeziora, przypominającemu regularny oddech żywej istoty. Wdech i wydech, wdech i wydech, wdech… Usta Lucka otwarły się mimowolnie, a po chwili zakrył je sobie dłonią. Zamknął nawet oczy, jednak na próżno. Coś znacznie potężniejszego niż wstyd kazało mu na powrót spojrzeć na nagą postać. Być może kryło się za tym szczeniackie podniecenie, albo też wiecznie niezaspokojona ciekawość okresu dorastania. Gdyby trafiło na zdolnego i dojrzałego artystę, nie zaś na młodocianego syna Borysowej, mogłoby powstać z tej naturalnie pięknej sceny nierodzajowej prawdziwe dzieło sztuki, łączącej naiwną łagodność z dionizyjską dzikością. Berentowa wyglądała bowiem tak, jakby w jej ciele zamieszkały dwa przeciwstawne sobie żywioły, które w jej pięknej twarzy odnalazły własne oblicza i wbrew wszelkiej logice zawarły ze sobą pokój.
Lucek nie posiadał o estetyce w sztuce bladego pojęcia, ba, nie wiedział nawet co dzieje się z nim samym. Nieokiełznany wstyd palił mu policzki, i choć chłopak znalazł w gęstwinie krzewów doskonalą kryjówkę, doznał wrażenia, że jego rumieniec był widoczny dla całej reszty świata. Na swoje szczęście lub nieszczęście znajdował się na wyspie zupełnie sam, lub dokładniej, sam na sam z piękną i całkowicie nagą kobietą. Lucek pomyślał mimowolnie o Alku. Pytał siebie w myślach, co zrobiłby jego starszy brat, gdyby znalazł się na jego miejscu. Alek miał doświadczenie w tych sprawach, to znaczy wiedział jak się postępuje z kobietami. Przynajmniej w ten sposób wyraził się kiedyś w obecności Lucka. Starszy syn Borysów miał okres niewinności za sobą, o czym świadczyło choćby to, że często włóczył się z rożnymi dziewczynami po okolicy Złotej Góry. Jedną z nich przyprowadził pewnego razu do domu. Było to co prawda pod nieobecność matki, ale za to Lucek nakrył parę kotłującą się na kanapie w sieni. Przez kilka następnych dni Alek chodził wściekły jak osa, i dopiero kiedy Lucek, dążąc do pojednania, przysiągł bratu, że nic nie powie Borysowej, Alek podał mu dłoń na zgodę, a nawet udzielił kilku rad dotyczących „bab”. Według niego bowiem każda kobieta była babą, a cała sztuka obcowania z tą odmienną płcią, polegała na dobitnym pokazaniu jej własnego miejsca. Alek uważał, że owo miejsce znajdowało się przy garnkach w kuchni, przy dzieciach, oraz w łóżku męża, które kobieta powinna grzać dla jego przyjemności. Starszy brat Lucka miał jeszcze kilka innych teorii na ten temat, którymi obiecał podzielić się z nim w stosownym czasie. Powiedział, że robi to niejako w zastępstwie ich ojca, bo jego zdaniem, tylko facet mógł uświadomić innego mężczyznę.
— Ciesz się, że to na mnie trafiło, młody — oznajmił młodszemu bratu pewnego dnia. — Na matkę nie masz co liczyć.
Mimo tej i jeszcze kilku innych poważnych rozmów, jakie bracia mieli dotąd za sobą, Alek wciąż traktował Lucka jak szczeniaka, co dawał mu stale do zrozumienia. Własna niedojrzałość już nie raz była dla chłopca solą w oku i Lucek ze wszystkich pragnień, jakie nurtowały jego młode serce, najwięcej życzył sobie szybko wydorośleć. Także, a może nawet przede wszystkim po to, aby móc rozmawiać z matką jak równy z równym. Lucek obserwował w jaki sposób Alek rozmawiał z Borysową. Choć rozumiał sens słów, jakich używali, zdawało mu się nie raz, że między jego bratem i matką istnieje jakaś specjalna nić porozumienia i że tym dwojgu wystarczyło tylko na siebie spojrzeć, aby wiedzieć, co myśli druga strona. Lucek czuł o to zazdrość do brata i jednocześnie żal do matki. Z drugiej strony chłopak umiał w pełni korzystać z przywileju bycia dzieckiem w rodzinie, lubił gdy mu folgowano i patrzono przez palce na jego urwisowanie, głupie, choć mało szkodliwe wybryki. Jednak najbardziej cieszył się wówczas, kiedy Borysowa brała go w ramiona i przytulając do serca szeptała do ucha czułostki.
W chwili kiedy Lucek przyglądał się nagiej Berentowej, rozpostartej na połaci podmokłych zarośli, zdecydowanie nie chciał być małym chłopcem, synkiem mamusi, lecz dorosłym mężczyzną, lub choćby kimś takim jak Alek. Mimo, że starszy syn Borysowej miał ponad dwadzieścia lat, Luckowi nigdy nie przyszło do głowy, aby uważać go za dojrzałego osobnika. Być może dlatego, że Alek nie wdał się do żadnego z rodziców. Luckowi mniej przy tym chodziło o charakter, bo choć wyczuwał różnice w usposobieniu osób, z którymi miał do czynienia, nie potrafił jeszcze tych subtelności ludzkiej natury analizować, a raczej o urodę. Nikomu kto nie znał Borysów, a kto patrzył na pogodna twarz Alka, rozjaśnioną jeszcze przez złocisty kolor lekko pofalowanych włosów i jasnoniebieskie oczy, nie mogło przyjść łatwo do głowy, że był synem dużej kobiety o śniadej cerze i równie ciemnego Adama Borysa. Na tle własnej rodziny, Alek wydawał się być jasny i czysty, tak jakby poczęły go niebiosa zamiast zwykłych śmiertelników. O tym, że jego ojciec musiał zaliczać się do tych ostatnich, Lucek doświadczył jeszcze jako małe dziecko. Odkąd tylko było wiadomo, że Adam Borys zginął w lesie podczas pełnienia służby, policja mówiła o „nieszczęśliwym wypadku” i to z taką częstotliwością, jakby owemu określeniu udało się w pełni zintegrować z imieniem i nazwiskiem leśniczego. Z drugiej strony, podczas przesłuchania obydwu chłopców od Borysów, wypytywano ich o szczegóły pożycia domowego, i to z sumiennością graniczącą z perwersją, co Alek przypłacił załamaniem nerwowym, a Lucek nagłym, choć pojedynczym atakiem agresji. Owo publiczne pranie rodzinnych brudów nie przyniosło żadnych postępów w sprawie śmierci leśniczego Borysa, a jedynie pozostawiło jego obydwu synów w traumie, z którą, oprócz faktu, że ojciec nagle odszedł z ich życia, musieli sobie sami poradzić.
Regina Borys, ich matka, znajdowała się wówczas w szpitalu i nie była w stanie sprostać matczynym obowiązkom, nie mówiąc już o tym, aby mogła dać synom psychiczne wsparcie. Po śmierci męża, ta kobieta doznała pierwszego i jak dotąd jedynego w jej życiu ataku histerii, i gdyby nie jej własna matka, która pozostała w domu z chłopcami, kryzys mógłby się dla świeżo owdowiałej kobiety okazać zabójczy. Tak więc zarówno Borysowa, jak i jej synowie nie mieli wyjścia i musieli się zmierzyć z potwornym demonem śmierci Adama Borysa, choć każdy czynił to na swój sposób. Regina, po opuszczeniu szpitala, rzuciła się w wir pracy domowej i nie tylko. Jeszcze w życiu nie zdarzyło się jej poczynić tak obfitego zapasu ziół jak w owe lato po pogrzebie męża. Pacjentów również jej przybyło, co nie mogło dziwić po tym, jak zaczęła na miejskim targu prowadzić stoisko ze zrobionymi przez siebie lekarstwami.
Alek uczynił coś wręcz przeciwnego niż jego matka i wycofał się na długi czas z tego, co powszechnie nazywa się „życiem towarzyskim”. Przestał uganiać się za spódniczkami, również kontakty z najbliższymi przyjaciółmi musiały ustąpić miejsca jego samotnym wędrówkom po okolicznych drogach, a przede wszystkim bezdrożach. Lucka nie chciał wziąć na żadną z tych wypraw, tak jakby instynktownie czuł, że dla pięcioletniego dziecka nie był to odpowiedni środek znieczulający po stracie rodzica. Nie pomylił się w tej kwestii. W niedługim czasie po pogrzebie, matka usunęła z domu zdjęcia i wszelkie pamiątki po mężu, Lucek zdążył jednak zagarnąć dla siebie jedyną rzecz, jaka mogła podtrzymać jego własne, dziecięce wspomnienia o ojcu, a którą była ilustrowana bajka o brunatnym niedźwiedziu. Adam Borys, ciężki i barczysty, z gęstą czarną brodą i krzaczastymi brwiami, odżywał w wyobraźni chłopca, ilekroć tylko ten przyglądał się zwierzowi, przedstawionemu na kartach powiastki jako król puszczy. Mimo masywnej i budzącej respekt postury, bajkowemu niedźwiedziowi patrzyło z jego ciemnobrązowych ślipiów tak samo dobrze, jak z oczu leśniczego. Lucek lubił się wpatrywać w twarz swojego ojca, która choć pokryta ciemnym i gęstym zarostem, nie budziła w chłopcu żadnych obaw. W oczy matki Lucek nie chciał często zaglądać. Jej mało ruchome, a zarazem bardzo przenikliwe źrenice, tyleż samo go fascynowały, co niepokoiły, podobnie jak tafla jeziora, do którego przychodził wbrew ostrzeżeniom Borysowej.
Patrząc na białe i zjawiskowo piękne ciało Anny Berent, Luckowi przypomniały się matczyne napomnienia i przestrogi. Przyszło mu do głowy, że matka musiała wiedzieć wcześniej o tej kobiecie, o tym, że Lucek spotka ją nagą na wyspie. Ta myśl nie wzięła się znikąd. Jakkolwiek Borysowa znana była w okolicy przede wszystkim jako znachorka, nie brakowało również takich, którzy twierdzili, że parała się jasnowidztwem. Lucek odważył się kiedyś zapytać matkę co oznaczało słowo „jasnowidz”, ale po tym jak na niego spojrzała, nie zrobił tego już nigdy więcej. Czasami słyszał jak jego matka mówiła coś do siebie, ale wolał w tym widzieć modlitwę, sen na jawie czy cokolwiek innego niż owo tajemnicze jasnowidzenie, którego nie potrafił sobie w żaden sposób wytłumaczyć. Z Alkiem nie śmiał o tym rozmawiać, głównie z obawy, że brat go wyśmieje, zaś na kumpli z klasy chłopak nie miał w ogóle co liczyć. Nie raz był świadkiem jak koledzy uciekali przed jego matką niczym przed zarazą i mało który z nich miał odwagę przyjść do domu Lucka. Mówili, że Borysowa potrafi czytać w myślach za pomocą trzeciego oka i że gdyby tylko chciała, mogłaby dowiedzieć się o tym, czego woleli nie ujawniać nawet księdzu podczas spowiedzi. Niektórzy z kompanów młodszego syna Reginy posądzali ją o czary, czego jednak Luckowi nie ośmielili się powiedzieć w twarz. Klasowy dryblas Bartek od czasu do czasu rzucał słowem „czarownica” niczym kamieniem w twarz Luckowi, ale dla półgłówka jego pokroju, Lucek nie tracił w ogóle czasu. Dla Bartka „baletnica” i „jajecznica” oznaczały prawie to samo, dlatego Lucek odpuścił sobie wszelkiego rodzaju utarczki z tym głupkowatym osobnikiem. Jedynie kilku najbliższym przyjaciołom Lucek wyjaśnił na czym polega zielarstwo. Mimo że chciało mu się śmiać na samo wyobrażenie o tym, że matka może posiadać jeszcze jedno poza swoimi dwoma oczami, często czuł, że Borysowa wiedziała więcej niż mówiła, dużo więcej, niż podczas mszy świętej objawiało się miejscowemu prorokowi, księdzu Klimuszce, a nawet więcej niż się śniło wszystkim mieszkańcom złotogórskiej doliny, łącznie z duchami ich przodków.
Mówiono w okolicy wiele o Borysowej, ale najczęściej docierały do uszu Lucka słowa, które potwierdzały to, co chłopak od dawna wiedział, mianowicie, że jego matka była mądrą kobietą. Lucek podziwiał ją za to, a jednocześnie był zazdrosny o ową mądrość, którą sam planował osiągnąć. W swoich dziecięcych wyobrażeniach traktował tę cnotę jako trofeum, jako Złote Runo, po które należy się wyprawić, kiedy przyjdzie na to stosowna pora. Po wyboistych, najeżonych niebezpieczeństwami drogach podążały jego myśli, ilekroć naszła go ochota aby uszczknąć choć trochę z tej mitycznej iskry bożej, jaką przypisywano niektórym ludziom. Lucek był jeszcze dzieckiem, o czym matka nieustannie mu przypominała, tak jakby chciała w ten sposób oszczędzić młodszemu synowi przedwczesnych prób porywania się na coś, na co musiał jeszcze zaczekać. Swoją bezwarunkową miłość do własnych dzieci stawiała Borysowa ponad sławę znachorki, jaką cieszyła się u miejscowych, mimo to obydwaj, Alek oraz Lucek, widzieli siebie w cieniu wiedzy matki, zarówno tej wyuczonej jak i nadnaturalnej.
Owe domniemane nadprzyrodzone umiejętności Borysowej, jak dzwon zabrzmiały na moment w głowie podglądającego Annę Berent Lucka. Chłopak doszedł jednak szybko do wniosku, że jeśli jego matka przestrzegała go przed drogą nad jeziorem tylko z powodu tej kobiety, to sporo przesadziła. Nie uważał, aby mogło być coś złego w widoku nagiego kobiecego ciała, podobnego do tych, jakie sporadycznie widywał w zeszytach Alka, a także coraz częściej we własnej wyobraźni. Lucek zdążył szybko przywyknąć do tego, że często w nocy, a właściwie tuż nad ranem, śniły mu się rozmaite modelki z rozbieranych czasopism brata. Choć owe panie różniły się od siebie wiekiem i urodą, każda z nich zdawała się chcieć od Lucka czegoś, czego chłopak nie mógł pojąć. Wybudzał się wówczas z takiego snu zmęczony, zlany potem i zły na siebie, a właściwie na własną niedojrzałość. Leżąca na wyspie Berentowa, była zupełnie inna od wszystkich śniących mu się kobiet. Jej rozchylone usta nie krzyczały do niego słów, których nie rozumiał. Anna nie wpatrywała mu się głęboko w oczy, ani nie przywoływała do siebie niecierpliwymi gestami dłoni. Leżała tak spokojnie i w tak wdzięcznej pozie, ze wzrokiem skierowanym ku niebu, jakby zapomniała o całym świecie. Lucek, schowany w gęstym gąszczu traw i wpatrujący się jak zahipnotyzowany w obnażone i dorodne piersi Berentowej, cieszył się w duchu ze swojego farta. Ta kobieta nie żądała od niego niczego, czego nie mógł jej dać. Pozwalała jedynie na siebie patrzeć, dzięki czemu mógł przeżyć swoje sny na jawie. Zaczął przy tym doznawać obcego mu dotąd zadowolenia, co spowodowało, że zapomniał o Alku, a tym bardziej o matce. Czuł, że w świecie, w jaki właśnie wkraczał, Borysowa nie miała niczego do szukania.
Dotąd Lucek już nie raz pytał siebie, czy mógł myśleć o sobie jako o mężczyźnie, w taki sposób, w jaki Alek od dawna myślał o sobie. Chłopcu zaświtało w głowie, że musiało być mu już całkiem blisko do tego magicznego momentu przekroczenia progu dojrzewania. W końcu coś się w nim obudziło, kiedy wyobrażał sobie, że wszedł do wody i położył się obok tej kobiety, przytulając do jej boku. Zachciało mu się nagle objąć ustami jeden z jej sterczących, ciemnobrunatnych sutków. Machinalnie zamknął oczy i włożył sobie między wargi kciuka, którego począł ssać jak niemowlę. Przez jakiś czas zastygł w tej pozie przeżywając niewysłowioną, nieznana mu do tej pory rozkosz i dopiero rechot żaby wybudził go z tego swoistego transu. Znowu poczuł rumieniec wstydu na policzkach i w odruchu obrony przed tym pogardzanym przez niego uczuciem, posłał winowajczyni własnego zażenowania spojrzenie pełne oskarżenia. Było to zupełnie trzeźwe, a nawet bardzo ponure spojrzenie, tak jakby chciał się nim posłużyć w celu ukarania pani Berentowej za jej nieskazitelne piękno. Kiedy tak obrzucał ciało nagiej kobiety wzrokiem pełnym błyskawic, zrobiło mu się w końcu od tego zupełnie ciemno przed oczami. Potrząsnął energicznie głową, chcąc się pozbyć niemiłego wrażenia ciemności. Do tego wszystkiego wstrząsnął nim porządnie dreszcz, podobny do tych, jakie miewał przy wysokiej gorączce. Spojrzał na przemoczone buty i postanowił przerwać swoją poranną przygodę aby pójść do szkoły. Nie chciał strawić połowy dnia w wilgotnych krzakach z powodu Berentowej i przyrzekł sobie w myślach, że nawet gdyby nagle zmieniła pozycję i rozwarła nogi pokazując mu to, czego jeszcze u niej nie widział, nie zostałby ani chwili dłużej w swoim ukryciu. Już miał się do niej odwrócić plecami, kiedy uderzyła go znienacka myśl, od której pobladł. Pani Berent nie poruszyła się choćby o cal odkąd zaczął ją podglądać, nie zmrużyła nawet jednego z szeroko otwartych, szaroniebieskich oczu. Żaden nerw nie drgnął w jej pięknej twarzy, w przeciwieństwie do twarzy Lucka, która w ułamku sekundy napięła się, po czym skrzywiła jak do płaczu. Żaden płaczliwy dźwięk nie wydostał się jednak z jego krtani. Chłopak czuł, że spoczywająca na wysepce postać, która po raz pierwszy w jego życiu obudziła w nim męskie instynkty, była tak samo martwa, jak rozkładające się pod jej ciałem szczątki traw.
— Proszę pani? Czy coś się pani stało? — zapytał mimo niemiłego przeczucia, jakie go ogarnęło.
Z rozchylonych, i wyglądających jakby łaknęły rozmowy ust kobiety, nie wydostał się jednak żaden, choćby nawet najcichszy dźwięk. Za to wstrętna ropucha, która wynurzyła się nagle z wody tuż przy uchu Berentowej, zaskrzeczała dwukrotnie i to tak donośnym tonem, jakby miała zamiar wypluć własne skrzela. Kiedy umilkła i zniknęła znów pod woda, Lucek z wrażenia mimowolnie przylgnął do krzewu dziko rosnących róż. Ostre kolce przebiły w wielu miejscach jego ubranie, a nawet poraniły skórę, mimo to chłopak nie wydał z siebie ani jednego dźwięku. Choć wiedział już na pewno, że Anna Berent nie zareaguje nawet, gdyby krzyknął wniebogłosy, ucisnął mocno ręką usta, ufając, że zagłuszy w ten sposób szczęk i zgrzytanie własnych zębów. Mimo strachu, jaki odczuwał, pragnął zachować spokój i w żaden sposób nie zakłócać ciszy, która po występie ropuchy ponownie położyła się niewidzialną zasłoną na jeziorze. Wycofał się ze swojego ukrycia na palcach, co rusz potykając się o uschnięte gałęzie jeżyn i puste rurki tataraku. Nie ważył się obrócić do nagiego ciała plecami, powodowany strachem oraz swego rodzaju dyscypliną. Podczas pochówku ojca, jedynej jak dotąd uroczystości tego rodzaju w życiu Lucka, matka zabroniła mu nawet przez moment stanąć tyłem do trumny w której spoczywał Adam Borys. Chłopak nie rozmyślał o tym wiele, uznając, że tak właśnie należało się zachowywać podczas wszelkich pogrzebów. Tu, nad jeziorem, nie miała co prawda miejsca żadna uroczystość żałobna, ale również rozchodziło się o trupa, co dla Lucka oznaczało praktycznie to samo. Kiedy znalazł się oddalony o dobrych kilkanaście metrów od swojej uprzedniej kryjówki, przeżegnał się w pospiechu i pognał przed siebie, w kierunku skąd przyszedł nad jezioro. Nie zważał przy tym ani na ostre kolce jeżyn, ani na lodowaty chłód wody, które na przemian maltretowały mu stopy, kiedy niczym opętany biegł po błotnistym nabrzeżu w kierunku domu. Jedno pragnienie zaprzątało mu głowę, podczas gdy przedzierał się przez zupełnie cichą, całkiem jeszcze zaspaną okolicę jeziora. Chłopak chciał jak najprędzej znaleźć się w pobliżu swojej matki i zapomnieć o całym świecie, a przede wszystkim o tym, co przed chwilą odkrył w drodze do szkoły.
Borysowa
Lucek ani razu nie obejrzał się za siebie i przez niemal całą drogę do domu biegł na bezdechu. Odważył się otworzyć usta dopiero na widok dużej i ciężkiej sylwetki Borysowej, która niczym masywny postument stała w progu domu. W rękach o mocno zaczerwienionej skórze, matka Lucka trzymała kosz pełen świeżo upranej bielizny.
— Mój Boże, dziecko, jak ty wyglądasz?! — zawołała z przejęciem. — Upadłeś? Coś sobie zrobiłeś? Mów natychmiast czy ci nic nie jest?!
W matczynym mgnieniu oka, Regina Borys dostrzegła, że jej syn miał nie tylko mokrą od potu twarz, ale także umorusane błotem spodnie oraz zupełnie przemoczone buty.
— Nie, mamo, mnie się nic nie stało. Tylko pani Berentowej. Ona nie żyje. Widziałem ją nad jeziorem.
— Co ty opowiadasz? Kogo widziałeś? Martwą Berentową?
Wyraz zdziwienia zniekształcił groteskowo twarz Borysowej, sprawiając, że jej głęboko osadzone oczy wyglądały tak, jakby chciały wyskoczyć z oczodołów. Lucek przez chwilę patrzył znieruchomiałym wzrokiem na matkę, jak gdyby wahał się czy powinien roześmiać się jej w twarz, czy też wybuchnąć płaczem. W końcu spuścił głowę.
— No tak. Leży na wysepce, zupełnie naga — wymamrotał pod nosem. W tym momencie nagość wydała się być Luckowi jedyną dopuszczalną manifestacją śmierci.
— Był tam jeszcze ktoś inny? Widziałeś może jak ktoś stamtąd uciekał? — pytała matka z troską w głosie.
— Nie było więcej nikogo. Tylko ja sam — odpowiedział Lucek.
— Anna Berent… Mój Boże! Czy to prawda, dziecko? Czy może sobie zmyślasz? — dopytywała Borysowa, w której głosie słychać było powątpiewanie. — Chłopcy w twoim wieku mają rożne dziwne pomysły. Ale żeby mój syn opowiadał takie rzeczy? Przecież cię znam, Lucek. Ty byś mamie nie zrobił tak okrutnego żartu, co?
Lucek gwałtownie potrząsnął głową. Kiedy ją podniósł, Borysowa dostrzegła, że jego wzrok stał się obcy i nieobecny, jakby całą uwagę chłopca pochłonęło coś, czego ona sama nie mogła widzieć.
— Miała otwarte oczy i usta. W ogóle się nie ruszała, jakby spała, ale patrzyła cały czas w niebo. Wyglądała tak pięknie… — powiedział Lucek, którego twarz oblekła się purpurą. To wprawiło go w jeszcze większe zakłopotanie. Nie wiedząc, co ze sobą począć, chłopiec włożył obie ręce do kieszeni spodni, udając, że czegoś w nich szukał.
Borysowej odjęło na ten widok mowę i przez jakiś czas, niezdolna do jakiejkolwiek innej reakcji, badała wzrokiem syna. To nagłe odkrycie u niego młodzieńczego wstydu, wynikającego z dojrzewania, fascynowało ją i jednocześnie napawało obrzydzeniem. Wiele by w owej chwili dała, żeby odroczyć ten moment na tak długo, jak tylko się dało, dlatego kiedy tylko zebrała myśli, przemówiła do syna w przesadnie ostrym tonie:
— To twoja lekcja i nauczka za to, że nie słuchasz matki. Dlaczego łazisz tam, gdzie nie wolno!? Tyle razy cię ostrzegałam!
Podniesiony głos widocznie nie wystarczył, by Borysowa wyrzuciła z siebie gromadzącą się w niej złość, ponieważ z impetem cisnęła kosz z praniem na podłogę w sieni. Kilka sztuk bielizny wysypało się na zmatowiałe od regularnego mycia kafelki, jednak wdowa nie zwróciła na to najmniejszej uwagi.
— Posłuchaj mnie teraz dobrze Lucjan! Już nigdy nie będziesz robił czegoś, czego ci zabroniłam. Zrozumiałeś?!
Chłopak opuścił głowę ze wstydu i jednocześnie z lęku przed gniewem matki, a wówczas gniew Borysowej zaczął stygnąć.
— Nie ma innej rady, jak tylko sprawdzić, co się stało na tej przeklętej wyspie — powiedziała do siebie, w chwili, gdy naszła ją wielka ochota, aby przebiec się nad jezioro i na własne oczy zobaczyć kobietę, która popsuła jej tyle krwi. Jednak widok Lucka, który utkwiwszy wzrok w swoich przemoczonych półbutach przestępował nerwowo z nogi na nogę, skutecznie odwiódł ją od tego zamiaru. Przyznała przed sobą w duchu, że jej syn wyglądał jak sponiewierany kociak. Dusząc w sobie resztki złości, nachyliła się nad głową chłopca i objęła dłońmi jego uszy, jakby chciała mu je natrzeć, jednak zamiast tego, tylko pogładziła go lekko po skroniach.
— Dzwonię na policję. W końcu oni są od takich spraw, nie ja. Tymczasem ty, dziecko, pójdziesz natychmiast do siebie na górę i ściągniesz te przemoczone rzeczy. Jak będziesz gotowy, zejdziesz do mnie do kuchni. Zrozumiałeś?
Borysowa popatrzyła wyczekująco synowi w oczy, i dopiero kiedy skinął głową, weszła do domu.
Lucek poszedł wolno za matką, a gdy tylko jej rosła postać zniknęła w drzwiach kuchni, pomknął po schodach na piętro, jakby dostał skrzydeł. Będąc w swoim pokoju, zamknął drzwi i przekręcił klucz w zamku. Nie chciał żeby matka weszła nieoczekiwanie i zobaczyła, że oprócz butów i spodni, również jego spodenki były mokre. Białe i lepkie plamy na bieliźnie wprawiły go w obrzydzenie i zanim jeszcze zdał sobie sprawę z tego co robi, wetknął majtki za materac w rogu swojego łóżka, obiecując sobie wyjąć je stamtąd przed snem i powiesić na krześle, tak aby wyschły przez noc. Podczas zakładania na siebie czystych majtek przyjrzał się swojemu członkowi. Ten organ zdaniem Alka był dumą i jedną z największych radości w życiu mężczyzny. Luckowi zaczęło owego poranka świtać w głowie, co jego brat musiał mieć na myśli. Nic, co Lucek do tej pory przeżył podczas swoich erotycznych snów, nie było w stanie równać się przyjemności, jakiej doznał przyglądając się obnażonej Berentowej. Mimowolnie jego myśli znów znalazły się przy tej kobiecie. Ogarnął go żal, że była martwa w chwili, kiedy w nim właśnie się coś rodziło. Zaczął się zastanawiać, dlaczego swoje pierwsze męskie doświadczenie musiał przeżyć właśnie z nią. Do tej pory widywał panią Berent rzadko i w dodatku jedynie z daleka. Jej twarz, znajdująca się za szybą eleganckiej limuzyny, mignęła mu raz przed oczami, kiedy włóczył się z chłopakami po mieście. Innym razem widział ją siedzącą za kierownicą nowoczesnego cabrio, kiedy wypuścił się ze swoim psem w teren.
Alek miał od Lucka zdecydowanie więcej szczęścia. Po tym, jak znalazł zatrudnienie w ogrodzie Berentów, często mówił o swojej pracodawczyni, choć nigdy przy matce. Zresztą to, co Alek miał do powiedzenia o Berentowej, nie nadawało się zupełnie na temat rozmów przy wspólnym rodzinnym obiedzie. Niemniej Luckowi schlebiało, że brat traktował go jak niemalże równego sobie i bez żenady opowiadał mu o zgrabnym tyłku i wielkich cyckach wdowy po Leo Berencie. Przynajmniej tak było przez pierwszy miesiąc jego ogrodniczej pracy. Potem Alek stał się bardziej powściągliwy i w końcu przestał zupełnie rozmawiać z Luckiem o swojej szefowej. Lucek nie odważył się ciągnąć brata za język i w ten sposób ów temat rozmów pomiędzy braćmi umarł śmiercią naturalna, choć Alek wydawał się być nadal bardzo zadowolony ze swojej pracy. W przeciwieństwie do Borysowej. Lucek zauważył, że w im lepszym humorze Alek zasiadał do wspólnych posiłków w domu, tym posępniej wyglądała ich matka. Nic jednak nie mówiła, jedynie rzucała czasem w stronę starszego syna tak smutne spojrzenia, jakby go o coś obwiniała. Lucek nic z tego nie rozumiał i nawet nie próbował zawracać sobie głowy podobnymi rzeczami. Cieszył się wraz z Alkiem z tego, że dobrze mu się wiodło w pracy, a jego radość była tym większa, ilekroć dostawał od brata porządne kieszonkowe na lody. Nawet w ostatnim czasie, kiedy Alek wyraźnie stracił dobry humor, nie zapominał o młodszym bracie i wpierał go nadal drobnymi sumami. Lucek był w każdym razie bardzo zadowolony z własnego farta i zdarzyło mu się parę razy pomodlić wieczorem także za panią Berentową. Wiedział, że końcu to dzięki niej powodziło mu się na tyle dobrze, że nie musiał na niczym oszczędzać i mógł pozwolić sobie na zaspakajanie chłopięcych zachcianek. Jej śmierć mogła to łatwo zmienić, co Lucek uświadomił sobie w chwili, kiedy zakładając na siebie czyste dżinsy, wsunął odruchowo dłoń do kieszeni. Nie spodziewał się co prawda, że znajdzie w niej cokolwiek, ale przyzwyczajenie było silniejsze niż rozsądek. W ostatnim czasie zawsze nosił przy sobie pieniądze, choćby było to przysłowiowych kilka groszy. Z samego dna szafy z ubraniami wydobył swój tajemny skarb, schowany tam głównie przed matką. Popatrzył na stary portfel jaki dostał od Alka z dumą i jednocześnie z obawa. Plik szeleszczących banknotów oraz kilka monet mogły go jeszcze tylko przez jakiś czas ratować od głodu gotówki. Potem, jak zaczął sobie malować w wyobraźni, czekało go to, co Alek nazywał „biedą z nędzą”. Chłopak głośno westchnął, po czym pospiesznie zawiązał buty na nogach. Zanim wyszedł z pokoju zdjął z haka na drzwiach ulubioną dresową bluzę, którą przezornie zarzucił sobie na plecy. Matka nie lubiła kiedy paradował po domu w samym podkoszulku i ilekroć tylko widziała go ubranego w lekkie rzeczy, wciąż pytała, czy nie marznie. Lucek nie chciał więcej tego dnia ani denerwować Borysowej, ani sprawiać jej jakiejkolwiek innej przykrości.
Na parter zszedł bezgłośnie jak kot i na moment przystanął w drzwiach kuchni. Jego matka, siedząc w głębokim i mocno sfatygowanym fotelu, prowadziła rozmowę przez telefon. Lucek nie widział jej obróconej ku oknie twarzy, ale po samym brzmieniu niskiego, nieco zachrypniętego głosu Borysowej poznał, że była mocno rozdrażniona. Co prawda nie rzucała wyzwiskami, jak czyniła to często wtedy, kiedy ktoś jej mocno dopiekł, ale czuć było w powietrzu, że była bliska wybuchu. Zgniatając w dłoni kraciasty materiał flanelowej podomki, co rusz odburkiwała do słuchawki, że czegoś nie wie lub że nie zna szczegółów. Następnie nakazała swojemu rozmówcy samemu jechać na wyspę i przekonać się na własne oczy co się tam dzieje. W końcu trzasnęła słuchawką z taką siłą, że zatrzęsło całą zawartością dębowego kredensu, na którym stał aparat. Kiedy obróciła głowę i odszukała wzrokiem Lucka, chłopak odniósł wrażenie, że w czasie tej rozmowy matka postarzała się o co najmniej kilkanaście lat. Bał się do niej odezwać, jednak ciekawość zwyciężyła trwogę.
— Mamo, co teraz będzie? — zapytał cichym głosem.
Borysowa przywołała go do siebie gestem dłoni. Chłopak, nie zwlekając ani chwili, przylgnął do jej szerokiej piersi i wtulił głowę w kaskadę fałd lnianego, mocno przesiąkniętego wonią lawendy fartucha. Wdowa położyła obydwie ręce na głowie syna i poczęła z czułością przeczesywać palcami jego czuprynę, która mokra od potu nabrała koloru mocnego piwnego słodu.
— Nie posłuchałeś mnie, kiedy mówiłam, żeby nie chodzić tamtędy do szkoły, to będziesz teraz słuchał psiej skóry. No, co tak patrzysz? Taką właśnie karę powinni otrzymywać ci, którzy nie słuchają rodziców. Twoja matka jednak zbyt mocno cię kocha, aby mogła na to pozwolić — mówiąc to, Regina Borys pocałowała syna w czoło. — Trudno, co się stało, to się nie odstanie. Prędzej czy później ktoś by ją w końcu na tej wyspie znalazł, choć wiele bym dała, żeby nie był to mój syn. Niech resztą zajmie się policja.
— Czy do nas też przyjdzie policja? — zapytał chłopak z zaciekawieniem.
— Niestety też. Powiedzieli mi przez telefon, że musisz złożyć zeznania. Chcieli cię na siłę wyciągnąć nad to bagno, ale posłałam ich do diabła. Nie pozwolę, abyś po raz drugi musiał to oglądać, dziecko. Chyba że po moim trupie…
— Zeznania? Co to znaczy? — dopytywał się Lucek, ignorując uwagę, którą jego matka wtrąciła na koniec.
— Musisz im powiedzieć to, co przed chwilą mówiłeś mnie, po co poszedłeś nad jezioro, co widziałeś na wyspie. Pewnie zapytają, czy był tam jeszcze ktoś inny prócz ciebie. Nie mam pojęcia, o co jeszcze mogą pytać. Opowiesz im po prostu wszystko po kolei. Nie masz się czego bać Lucuś, bo przy mnie nic ci nie grozi. Nie jesteś niczemu winny, synku — zapewniła go matka. — Najważniejsze że tobie nic się nie stało, a całą resztę może pochłonąć piekło. Łącznie z tą ladacznicą.
Tym razem do Lucka dotarło każde ze słów jego matki i chłopak z przestrachem w oczach popatrzył na jej twarz.
— Co mi się tak przyglądasz, dziecko? Mam coś zielonego na czole? — zapytała wdowa z ironią w głosie.
Lucek przypomniał sobie w tym momencie plotki o rzekomym trzecim oku jego matki i spuścił wzrok niczym złajany psiak.
— Musimy jeszcze tylko jakoś przeżyć to całe przesłuchanie, choć Bóg mi świadkiem, że nie odstąpię od ciebie na krok i nie pozwolę cię skrzywdzić — zapowiedziała synowi Borysowa, ujmując go pod brodę i pociągając jego twarz ku sobie.
— Wiesz, że już nawet nie pamiętam, kiedy ostatnio byłeś tak blisko mnie. Jeszcze trochę, a urośnie ci broda. Rośniesz jak na drożdżach.
— Alek też tak mówi, ale to trwa tak wolno… — Lucek zmieszał się czując, że zdradził się przed matką z własnych rozterek. Nie bardzo uśmiechało mu się rozmawiać na temat dojrzewania z „babą”, tym mniej z własną matką.
— Przyjdzie czas, to i ty zmężniejesz. Zresztą dokąd ci się tak spieszy? Nie myśl sobie, że dorośli mają w życiu lżej od dzieci — przestrzegała matka Lucka.
Chłopak dobrze wiedział do czego mu było spieszno, jednak stwierdził w duchu, że prędzej wolałby umrzeć, niż powiedzieć o tym choćby słowo matce.
— Myślisz, że przyprowadzą ze sobą psa? — Zapytał aby zmienić temat.
— Psa? — Borysowa popatrzyła uważnie na syna.
— No tak. Myślałem, że…, że policjanci zawsze przychodzą z psem.
Regina przez chwilę milczała. W myślach pytała się, ile Lucek pamiętał ze śledztwa, prowadzonego w sprawie śmierci jej męża. Incydent z psem jednego ze śledczych, którzy zabezpieczali ślady wokół znalezionych zwłok Borysa, był tylko jednym z wielu skandalicznych uchybień do jakich doszło podczas tamtego dochodzenia.
— Nie, dziecko, nie sądzę, żeby przyprowadzili do nas psa — powiedziała z namysłem. — Psy szukają śladów na miejscu przestępstwa, a nie w domach porządnych ludzi.
Po tym, jak Regina to powiedziała, mimowolnie stanęły jej przed oczyma obrazy z tragedii, jaka rozegrała się w jej rodzinie. Większość informacji o okolicznościach znalezienia zwłok jej męża, dostarczyła Borysowej jej własna matka, i to na ich podstawie Borysowa ułożyła sobie w głowie scenariusz jego śmierci. Wierzyła, że opatrzność musiała mieć ją wówczas w swojej opiece, kiedy to na skutek silnego ataku histerii, została zabrana z domu do szpitala i nie musiała oglądać ciała męża ani podczas oględzin, ani później, po dokonanej sekcji. Policjanci tylko raz nawiedzili Reginę na oddziale intensywnej terapii, ale po tym co zobaczyli, a przede wszystkim po tym co od niej usłyszeli, dali jej spokój. Jej synowie mieli mniej szczęścia, o czym wdowa dowiedziała się również z opowieści swojej matki oraz kilku innych osób. Zarówno Alek, jak i kilkuletni wówczas Lucek, mieli być przesłuchiwani jak dorosłe osoby. Alkowi, przed którym nie ukryto żadnego ze szczegółów okoliczności śmierci ojca, trzęsły się ręce przez wszystkie dni prowadzonego śledztwa i jeszcze przez długi czas po jego zamknięciu. Lucek z kolei, mimo tego, że z początku wydawał się być spokojniejszy od brata, wyładował w końcu swoją frustrację, choć może przede wszystkim była to dziecięca bezradność wobec tego, co się stało z Borysem, gryząc jednego ze śledczych w rękę. Wyglądało na to, że policja nie zrobiła niczego, lub tylko niewiele, aby nie pogłębić u chłopców głębokiej traumy po śmierci ojca, czego Regina najbardziej nie mogla przeboleć. Nawet same okoliczności znalezienia zwłok jej męża nie napawały jej takim żalem, mimo, że widok martwego leśniczego nie należał do zwyczajnych. Półnagi, z szeroko otwartymi oczami, wywalonym na brodę językiem oraz z niedbale rozstawionymi nogami, wyglądał jakby dopiero co opuściła go kochanka, z którą przeżył chwile ekstazy. Psu jednego z funkcjonariuszy podobno całkiem odbiło i zamiast węszyć, zaczął zlizywać krew z twarzy trupa. Tej krwi nie było wcale dużo, tak jakby zastygła w Borysie jeszcze zanim się zastrzelił. On sam, ponieważ teorię o samobójstwie nadleśniczego, policja przyjęła ostatecznie za pewnik.
— Czego pies tropiący miałby u nas szukać, synu? — powiedziała po cichu Borysowa, jakby do siebie. — Przecież nie mamy ze śmiercią Berentowej nic wspólnego, ani ty, ani ja, ani Alek…
— Czy myślisz, że panią Berent ktoś zamordował? Bo ja nie widziałem na niej ani jednej kropli krwi. Wyglądała naprawdę jakby tylko spała.
Powiedziawszy to, Lucek spojrzał na matkę z niedowierzaniem, jakby sam ostatecznie zwątpił w to, co ujrzał nad jeziorem.
— Może ona rzeczywiście potrafi spać z otwartymi oczami i okaże się, że biłeś na alarm na darmo, co? — powiedziała wdowa z przekąsem.
Lucek wiedział, że jego matka zawsze żartowała w podobnym tonie, na poważnie, ale tym razem w ogóle nie przyszła mu do głowy myśl, że matka się z niego naśmiewała. Było w wyrazie jej oczu coś, co Lucek podświadomie zinterpretował jako śmiertelną powagę.
— Bo przecież… Bo jak tato umarł, to była krew i psy też były w lesie z policjantami.
Borysowa spojrzała na syna z żalem.
— Zostawmy teraz ojca i pamięć o nim w spokoju. Tak będzie najlepiej dla niego i dla nas — powiedziała wdowa, jednak bez przekonania, tak jakby mówiła wbrew sobie. Czasami, tak jak w tym momencie, pragnęła mocno, żeby któryś z jej synów, a przede wszystkim starszy Alek, otwarcie poruszył ten temat, aby usłyszała wreszcie od własnej krwi potwierdzenie tego, co jątrzyło jej serce. Chciała usłyszeć, że Berentowa stała za śmiercią jej męża, i że, nawet jeśli to nie ona nacisnęła na spust broni, Borys zginął z jej powodu. Wydawało się Reginie, że gdyby o tej śmierci padły słowa prawdy, wówczas poczułaby się wolna od ciężaru rodzinnej tragedii, który odczuwała na duchu i ciele, szczególnie podczas bezsennych nocy, kiedy coś gniotło i dusiło ją w piersi.
— Dokuczał ci ktoś ostatnio w szkole z powodu taty? — zapytała syna jakby mimochodem.
Lucek potrząsnął przecząco głową. Mimo że od samobójstwa ojca upłynęło sporo czasu, chłopak nadal miał do czynienia ze skutkami tej śmierci, jednak były one w niewielkim stopniu związane z ludzkim gadaniem. Zdawało mu się, że wokół niego utworzyła się jakby próżnia, którą wypełniło coś, co było Luckowi dotąd obce, jakby otworzył się przed nim nowy, drugi horyzont. Znajdował się co prawda w otoczeniu swoich rówieśników i to na równych z nimi prawach, a jednak czuł się od nich inny. Po tragedii w lesie, Lucek należał niejako do dwóch światów, do tego przyjaznego dzieciom i nadal obleczonego puszkiem niewinności, oraz do skomplikowanej rzeczywistości dorosłych. Chłopak przyjął za pewnik, że jego matka nie miała o tym bladego pojęcia i wolał, aby tak pozostało.
— Powiedziałbyś mi chyba prawdę, gdyby spotkała cię jakaś przykrość od ludzi, co, Lucuś? — dopytywała się Borysowa, która mimo pozornego spokoju, oczekiwała w napięciu na reakcję syna.
Chłopak nic na to nie odparł, a jedynie skinął twierdząco głową, jakby na odczepnego.
Regina uśmiechnęła się do syna, jakkolwiek milczenie Lucka ponownie ją rozczarowało.
— Robisz się coraz bardziej podobny do swojego brata, wiesz? Jeszcze trochę, a będziemy sobie mówić tylko „dzień dobry” i „dobranoc” — powiedziała z ironią.
Lucek wzruszył ramionami, nie bardzo wiedząc, co matce odpowiedzieć. Borysowa przytuliła jego głowę do swojej piersi.
— Ja tylko chcę, abyście obydwaj byli ze mną szczerzy, abyście nie ukrywali tego, co was dręczy. Czy to tak wiele, czego matka może oczekiwać od swoich dzieci? — pytała Regina, która sprawiała wrażenie, jakby mówiła do siebie, przez co Lucek w ogóle nie czuł się w obowiązku aby odpowiedzieć na jej pytanie. Poza tym sam był zanadto pogrążony we własnych myślach, aby się zastanawiać nad tym, o co chodziło matce.
Regina zaś, mimo, że bardzo chciała, nie potrafiła w owej chwili wyrazić lepiej tego, co leżało jej na sercu. Szło jej głównie o to, co od dawna już działo się z nią samą i ludźmi z okolic Złotej Góry. Wdowa wszędzie czuła nieszczerość i obłudę. Od tragedii w lesie zaś zdawało się jej coraz dobitniej, że ludzkie języki stały się podwójnie jadowite i jeszcze bardziej ruchliwe niż zwykle. Mimo, że nie mówiono Reginie niczego w twarz, miała pewność że szeptano za jej plecami, a szepty te smagały jej duszę niczym uderzenia bata. Był czas, kiedy bez przerwy czuła spoczywające na niej, drwiące spojrzenia sąsiadów i znajomych. Nawet w nocy, leżąc w łóżku, zdawało się jej nie raz, że słyszy za oknem bezduszny i pełen jadu śmiech.
— Dlaczego powiedziałaś, że pani Berentowa pójdzie do piekła? — wypalił naraz Lucek jak z procy. Nie śmiał pytać co znaczyło słowo „ladacznica”, którego również użyła jego matka w odniesieniu do tej kobiety. Pomyślał, że kiedyś sam na to wpadnie. Piekło interesowało go w tym momencie znacznie bardziej.
„Za złe serce”, cisnęło się Reginie na język, i to tak bardzo, że aż ją zapiekło w ustach, ale powstrzymała się, zdając sobie szybko sprawę z tego, że taka odpowiedź zrodziłaby w Lucku jeszcze większą ciekawość. Dlatego odburknęła jakby od niechcenia:
— Bo nie lubiła dzieci, a kto nie kocha dzieci, ten trafia do ognia piekielnego.
Lucek zasępił się. Jakoś ciężko było mu sobie wyobrazić, że kobieta tak piękna jak Berentowa mogła mieć coś przeciwko dzieciom, ale nie pytał już o to matki.
— Pójdę na podwórko. Poszukam Satora — powiedział z ożywieniem. Już sama myśl o wilczurze, jego wiernym towarzyszu, poprawiła mu od razu humor.
— Tylko nie waż mi się odchodzić daleko od domu! — zawołała Borysowa, która nie zdążyła powiedzieć nic więcej, ponieważ jej syn wybiegł z kuchni.
Adam i wąż
Kiedy Regina została sama w kuchni, próbowała pozbierać myśli, a właściwie ich dziwną mieszankę. Wdowę ogarniały na przemian wściekłość, strach oraz uczucie ulgi, jednak przede wszystkim odczuwała rozczarowanie własnym życiem. W najczarniejszych snach jej umysł nie śmiał utkać scenariusza zdarzeń, jaki na przestrzeni ostatnich lat rozegrał się w jej domostwie. Borysowej jawiła się niemalże jako absurdalna ta swoista gra losu, która ponownie połączyła ją z Berentową. Po raz pierwszy zobaczyła tę kobietę podczas mszy w kościele. Nie była to jakaś szczególna uroczystość, a tylko zwykłe nabożeństwo niedzielne. A jednak stało się niejako symboliczne, kiedy Regina dostrzegła w jaki sposób jej maż patrzył na wdowę po Leo Berencie. W tym spojrzeniu, jak sobie później uświadomiła, już czaił się wąż kusiciel, który koniec końców zabił Adama. Akurat on, ten wzór kochającego męża, jak w psim amoku uganiał się później za Berentową, co przypłacił najmarniejszym z możliwych końców. Wstyd za małżonka rozpanoszył się w sercu zielarki i palił ją wszystko trawiącym ogniem. Nawet tęsknotę i żal za Borysem wypalił do cna, skutkując tym, że nie przeżyła żałoby jak powinna, to znaczy tak, jak spodziewano się po powszechnie szanowanej kobiecie, za jaką uchodziła. Jej zachowanie w tej kwestii również było tematem wielu spekulacji i plotek w dolinie Złotej Góry. Gdyby Borysowa piła, zapewne mówiono by, że topiła żal w kieliszku. Ponieważ jednak nikt nigdy nie widział jej w stanie nietrzeźwości, zaczęto szeptać, że wrzuciła swoje smutki do jeziora, tym bardziej, że często widywano ją błądząca samotnie w okolicach glinianki. Reginie z biegiem czasu zobojętniało to złośliwe gadanie za jej plecami, tym bardziej, że miała wiele na głowie, kiedy to na jej barki spadło utrzymanie domu po śmierci męża. Tak wiec dbała o rodzinne finanse i prowadzenie rachunków, doglądała swojej małej farmy hodowlanej składającej się z kur, kaczek oraz paru kóz, zbierała zioła w trosce o swoich pacjentów, a przede wszystkim starała się mieć oko na obydwu synów.
Podczas gdy Lucek zdawał się szybko dojść do siebie i nie okazywał żadnych oznak bólu po stracie ojca, serca Alka Regina nie mogła tak łatwo zgłębić. Czasem wydawało się jej, że widzi w oczach starszego syna wyraz wyrzutu, jakby oskarżenia, jednak z jego ust nie padły nigdy jakiekolwiek słowa, które mogłyby to wrażenie potwierdzić. Choć wciąż mieszkał jeszcze pod ojcowskim dachem, wdowa czuła, że Alek oddalał się od niej z dnia na dzień. Tym więcej, odkąd wbrew jej woli podjął się pracy jako ogrodnik u Berentowej. Kiedy zaczęła podejrzewać, że tak samo jak jego ojciec, on również wpadł w sidła tej kobiety i z nią sypiał, zielarka cierpiała podwójnie, za syna i za siebie. Mimo, iż często wydawało się jej, że zadusi się w końcu w matni własnych niepokojów i przeczuć, nie podejmowała w tej kwestii żadnych kroków z obawy, aby nie stracić swojego dziecka, tak jak straciła wcześniej męża. Odkąd tylko nabrała pewności co do romansu Alka z Anną Berent, postanowiła nie unosić się ani złością, ani dumą, choć obydwa te uczucia grały jej mocno w piersi. Kosztowało ją wiele wysiłku, aby nie wybuchnąć przed starszym synem, ale za każdym razem, ilekroć widziała jego rozmarzone oczy, przypominała sobie uparcie, że gra toczyła się o zbyt wielką dla niej stawkę, aby mogła ulec emocjom. Intuicja nakazała jej spokój i bierność. Wiedziała, że kobieta pokroju Berentowej bawiła się mężczyznami jak dziecko zabawkami, i że porzucała kochanków bez skrupułów, kiedy była nimi znudzona. Nie należało bić się z nią otwarcie, a tylko przeczekać aż odczepi się od swojej ofiary, jak nasycona krwią pijawka od ludzkiego ciała. Swojego Adama, Borysowa chciała ratować na siłę i dlatego przegrała. W przypadku Alka, postanowiła być mądrzejsza.
Na jego pochówku Regina, podobnie jak Lucek, nie wylała ani jednej łzy, a czarne ubranie, które miała na sobie, nosiła przez następne trzy dni i trzy noce. Po tym czasie pożegnała się z żałobą, paląc swój pogrzebowy strój oraz wszystkie pamiątki po mężu na stosie z drewna i gorzkich ziół, jaki przygotowała w tym celu na podwórku za domem. Los osobistych rzeczy leśniczego miało podzielić także obite w drewniane ramy ślubne zdjęcie Borysów, jednak w ostatniej chwili, Regina cofnęła dłoń od ognia, śmiejąc się przy tym do rozpuku niepokojąco jasnym tonem, który przerodził się w końcu w rozpaczliwe zawodzenie.
Po tym wybuchu emocji już nigdy więcej nie płakała po mężu. Przynajmniej nie publicznie. Cierpiała wprawdzie jeszcze przez długi czas, ale w samotności, bez świadków. Nie tyle jednak przed obcymi, co przed własnymi dziećmi bała się przyznać, że umierała z tęsknoty za Adamem, jakby miała zostać za to srodze ukarana. Tęskniła zaś za mężem sromotnie, za jego twarzą i głosem, za dobrocią i prostotą serca, tęskniła też skrycie do ciepła jego rąk i słów, i to pomimo, że unikała z nim zbliżeń, odkąd zadał się z Berentową.
Regina szybko wyczuła pismo nosem. Wszystko, na co patrzyła i czego słuchała, chyba tylko poza ustami samego Adama, mówiło jej wówczas, że on i wdowa po Leo mieli ze sobą romans. Borysowa miała nawet pewność, że odkryła go jako pierwsza, co było dla niej pewnym pocieszeniem. Gdyby dowiedziała się o zdradzie od obcych, wstyd odebrałby jej zupełnie zdolność myślenia. A Regina musiała myśleć, intensywnie i logicznie, aby nie zwariować. Zaczęła usprawiedliwiać, a nawet uszlachetniać ten nieznośny dla niej stan rzeczy. Wmówiła sobie, że nie mogła to być zwyczajna, pospolita afera, polegająca na cielesnych doznaniach i łóżkowych ekscesach. Jej mąż nie należał według niej do zwykłych ludzi, nie był z rodzaju mężczyzn, śliniących się na widok ponętnych wdzięków. Borysowa doszła do przekonania, że za zdradą Adama nie stało zwyczajne zauroczenie czy ordynarne pożądanie, a raczej siła wyższa, nadnaturalna i nie mająca ziemskiego rodowodu. Adam musiał według tej teorii marnie skończyć, ponieważ miał w sobie za dużo jak na człowieka Dobra, przez co ściągnął na siebie uwagę Złego. Wąż w skórze rozpustnicy znienawidził jego czystość tak bardzo, i kusił go swoja urodą tak długo, dopóki go nie uwiódł. A gdy się to stało i leśniczy pogrążył się w grzechu, Borysowa nasłuchiwała i wypatrywała wszelkich znaków, jakie jej zdaniem powinny się były objawić tak na niebie, jak i na ziemi. Nie nastąpiło jednak nic nadzwyczajnego, w każdym razie nic, co mogłoby wskazywać na to, że Niebo płakało nad losem Adama. Cisza, niczym kokon zawisła nad domem Borysów, ale był to spokój bez duszy i przez to, co przeczuwała Regina, skazany na klęskę. Adam starał się zachowywać jak zawsze, wracał z pracy do domu na czas, bawił się z synami i i odrabiał z nimi lekcje, całował Reginę w policzek, kiedy tylko znajdowała się tuż obok niego, starał się zaspokoić ją w nocy i czynił to nawet staranniej niż dotychczas, jednak wyczuwała wyraźnie, że nie ją widział w swoich ramionach, a kogoś innego.
Wydawało się, że wszystko pozostało po staremu. Borys tryskał energią nawet silniej niż zazwyczaj, był pomocny tak dla rodziny jak i każdego, kto tylko potrzebował jego wsparcia, miał otwarte ucho dla kolegów z pracy. A jednak w jego duszy grała już inna muzyka, okazywał dziwne podniecenie, jakby czekał na coś, czego pilnie potrzebował. Czuł się niczym młody bóg, który miał cały świat u swych stóp, także swoją ukochaną boginię. Nie była nią jednak Regina. Podczas gdy ona gryzła się potajemnie i płakała po nocach w poduszkę, on zdawał się rozkwitać jak dzika róża w maju. W końcu nadeszła czarna godzina i ktoś ściął łepek temu kwiatkowi. Berentowa zabrała Reginie nie tylko męża, ale też pogrzebała cały szacunek, jaki Borysowa żywiła dla Adama. Wszyscy w okolicy wiedzieli, że ta kobieta łajdaczyła się z wieloma, przebierała w mężczyznach jak w ulęgałkach, ale tylko jeden Artur Borys zdechł dla niej jak pies. Regina nie mogła mu darować, że tak łatwo poszedł pod kosę. O to najwięcej miała do niego żal, nie zaś o samą zdradę. Nie nawykła do tego, aby dawać pożywkę jakimkolwiek złudzeniom, wiedziała aż za dobrze, że jak betka musiała przegrać wierność męża na rzecz pięknej wdowy po Berencie. Gdyby jeszcze tylko zachował przy tym choć odrobinę rozumu, odstąpił od niej i zapomniał, gdyby wrócił do życia, wszystko jakoś by się na powrót ułożyło między Borysami. Tego Regina była pewna. W końcu wybaczyła mu to jego zapomnienie w tej samej chwili, kiedy odkryła jego zdradę. Jak się jednak okazało, Borys stracił się cały, tak ciało jak i duszę.
Meandry losu
Wieść o śmierci Berentowej, którą przyniósł tego ranka do domu Lucek, dała wdowie po Borysie pozorny spokój. Wydawało się, że romans Alka z tą kobietą rozwiązał się tym samym samoistnie, jednak początkowe uczucie ulgi, jakie rozlało się w sercu Reginy, nabrało szybko gorzkiego zabarwienia. Wdowa uświadomiła sobie, że jej zwycięstwo nad Anną mogło się okazać pozorne. Pytała samej siebie w myślach, czy był to rzeczywisty koniec walki z demonem, jaki zjawił się w jej życiu w postaci Anny Berent.
Fakt, że to właśnie Lucek znalazł zwłoki tej kobiety, dał Reginie do myślenia. Zaczęła się zastanawiać nad sensem tego wszystkiego, co zdarzyło się w jej życiu, a miało związek z wdową po Leo Berencie, i wraz z upływem czasu, jej czoło marszczyło się coraz bardziej. Z tych ponurych rozmyślań wybudziło ją dopiero dobiegające z podwórka szczekanie Satora. Lucek, który uważał się za formalnego opiekuna starego psa Borysów, wparował po chwili zdyszany do kuchni.
— Mamo, jakaś pani stoi na skraju drogi! Sator do niej pobiegł — zawołał chłopak po tym, jak złapał oddech.
— No i co? To niech stoi! — powiedziała z rozdrażnieniem Borysowa, która mimo własnych słów podniosła się z zapadniętego fotela i podeszła do okna.
— Spacerów poza naszym gruntem nie mogę nikomu zabronić — rzekła po chwili do syna w pouczającym tonie. — Co się stało naszemu psu? Wygląda jak nowo narodzony — mówiła jakby do siebie Regina, obserwując z okna idącą po podwórku parę. Kudłaty i wyrośnięty wilczur Sator, przypominający posturą bardziej cielaka niż psa, szedł przy nodze szczupłej kobiety, która niosła w ręku torbę podróżną. Sator maszerował wyprostowany jak struna i zdawał się być zupełnie zdrowy, choć jeszcze poprzedniego dnia czołgał się po ziemi, jakby go kto postrzelił. Na skutek zwyrodnienia stawów biodrowych, pies Borysów cierpiał już od dłuższego czasu, jednak w ciągu ostatnich tygodni jego stan pogorszył się na tyle, że Regina rozważała uśpienie wilczura. Maszerując u boku obcej kobiety, z pyskiem zwróconym ku niej, Sator machał ogonem, jakby był w siódmym niebie i zdawało się że po jego chorobie nie pozostał najmniejszy ślad. Regina, przetarła oczy ze zdumienia.
— Czy to policjantka? — zapytał Lucek, który przystąpił ku matce i wraz z nią obserwował podwórko.
— Nie wydaje mi się, synu. Zaraz się przekonamy, co to za jedna — odpowiedziała Borysowa po chwili namysłu. Poczuła się nieswojo, ponieważ obca szła tak pewnym krokiem, jakby wracała z długiej podróży do własnego domu.
— Nie ruszaj się stąd, Lucjan! — nakazała Regina synowi stanowczym tonem, po czym wyszła pospiesznie z kuchni. Na chwilę przystanęła pod drzwiami prowadzącymi na ganek i nasłuchiwała odgłosów dochodzących spod domu. Postanowiła poczekać i wyjść do gościa dopiero po usłyszeniu stukania do drzwi. Nic takiego jednak nie nastąpiło. Nawet szczekanie Satora zupełnie ucichło i po kilku minutach ciszy, która wyprowadziła Reginę do reszty z równowagi, Borysowa przemogła się i wyjrzała ostrożnie zza drzwi na podwórko. Pies przyskoczył do niej od razu, jednak po nieznajomej nie było śladu.
— Hej, jest tam kto? — wołała raz po raz Regina, która nie zważając na tulącego się do jej nóg czworonoga, obeszła dookoła dom, po czym weszła po kolei do garażu, stodoły oraz kurnika. Nigdzie nie znalazła obcej kobiety.
— Kogoś ty mi tu przyprowadził, stary włóczęgo? Co to za jedna była? — odezwała się wdowa do psa, biorąc go pod brodę. — Nie chciała cię ta pani, przypadkiem wziać ze sobą, co? Pogłaskała, podroczyła się trochę z tobą i poszła. Co ona ci zrobiła, żeś nagle tak ożył? A może się jakiegoś zielska najadłeś, którego nie znam? Wyszczekaj mi tu natychmiast całą prawdę! — żądała od wilczura Regina, gniotąc z czułością jego uszy.
Borysowa patrzyła przez chwilę z uwagą w brązowe oczy psa, jakby spodziewała się coś z nich wyczytać. Po chwili Sator odskoczył w bok i pognał na podwórko, gdzie zaczął kręcić ósemki i gonić za wiatrem jak młody wyżeł. Regina przywoływała go parokrotnie do nogi, jednak bez skutku. W końcu weszła do sieni.
— Widziałaś ją? — zapytał matkę Lucek, który stał w otwartych drzwiach do kuchni.
— Przepadła jak kamień w wodę! Trzeba było zostać w kuchni, jak ci poleciłam! — odparła szorstko wdowa. — Widziałbyś z okna na pewno dokąd poszła. Dlaczego ty mnie nigdy nie słuchasz?!
Lucek zignorował pytanie matki. — Mogę zostać na dworze z Satorem? Będę tuż pod domem! — obiecał chłopak z pokorną miną na twarzy.
— Idź, tylko błagam cię, nie zapuszczaj się gdzieś dalej. Widzisz przecież, że kręcą się tu obcy ludzie! — odpowiedziała Borysowa.
— A co ze szkołą?! — krzyknął do niej Lucek już z podwórka.
— A co może być?! Masz teraz areszt domowy za to włóczenie się gdzie popadnie! — zawołała za synem Regina. Mimo, że jej głos był surowy, w duchu ucieszyła się widząc wyraz beztroski na twarzy Lucka. Wydawało się, że śmierć Berentowej nie zaprzątała więcej jego uwagi. Zamykając za sobą drzwi od ganku, wdowa przekręciła klucz w zamku, jednak po chwili znów go otwarła, drwiąc w myślach z niepokoju, jaki przez moment ogarnął jej zmysły. Jej dom był zawsze otwarty dla ludzi, dla znajomych, a przede wszystkim dla pacjentów. Po śmierci Adama również nie zamykała drzwi na klucz, nawet na noc, dlaczegóż by więc miała bać się obcej kobiety i ryglować przed nią drzwi? Borysowa pokiwała głową, jakby dziwiła się samej sobie, po czym weszła do kuchni i sięgnęła po słuchawkę telefonu.
— Sekretariat? Dzień dobry. Z tej strony Regina Borys — powiedziała formalnym tonem do szkolnej sekretarki. — Mój chłopak nie może przyjść dziś na lekcje. Ma wysoką temperaturę. Tak, jest chory. Dam jutro znać, kiedy wróci do szkoły. Dziękuję.
Regina zakończyła rozmowę bez pożegnania, po czym stanęła przy oknie opierając dłonie o parapet. Lucek dotrzymał słowa i bawił się z psem tuż przy jego budzie. Patrząc na syna, wdowa przypomniała sobie, że nic nie zjadł tego ranka. Wstał tak późno, że nawet nie spojrzał na przygotowane dla niego w kuchni śniadanie, a jedynie zapakował do tornistra zrobione przez nią kanapki.
— Chodź do domu i coś zjedz! — zawołała do Lucka przez otwarte okno.
— Nie chce mi się teraz. Zjem obiad! — odkrzyknął chłopak, który był tak zaaferowany zabawą, że nawet nie popatrzył w stronę okna.
Borysowa wzruszyła ramionami. Obiad? O obiedzie nawet nie miała czasu pomyśleć tego dnia. Tym bardziej, że jej młodszy syn dostawał ciepłe posiłki w szkole. Odkąd owdowiała i zaczęła w domu pełnić rolę nie tylko matki, ale również ojca, Regina nie mogła narzekać na brak zajęć, w związku z czym, gotowała zazwyczaj tylko w dni wolne oraz tradycyjnie w święta. Dogadzała wówczas Luckowi, przygotowując na obiad przeważnie to, co jej „cycuś”, jak go w myślach pieszczotliwie nazywała, lubił najbardziej. Dla Alka też się starała, mimo, że starsze dziecko nie dawało jej ku temu wielu powodów. Alek wpadał do domu jak do knajpy i zachowywał się bardziej jak gość, niż członek rodziny. Ostatnio nawet przypominał ducha, kiedy znikał także na całe noce. Regina bała się o niego nie mniej niż wtedy, kiedy dorastał, ale nie dawała tego po sobie poznać. Od wielu lat nie była już sobą, co akceptowała w mniej więcej taki sam sposób, w jaki niewinnie skazany mógłby zaakceptować wyrok wieloletniego wiezienia. Zaczęła permanentnie ukrywać uczucia po swojej największej życiowej klęsce, po śmierci Adama. Cierpiała w duchu z tego powodu, ponieważ czuła, że stawała się powoli inną osobą, ale nie mogła inaczej. Po tym, co przytrafiło się jej mężowi, wydała na powolną śmierć tę część własnej duszy, z której zawsze była dumna, a której trzon stanowiła prostolinijność i otwartość serca.
Nagłe pukanie do drzwi wyrwało Reginę z jej rozmyślań. Spodziewając się zobaczyć Lucka, który często drażnił się z nią w ten sposób, wyszła na ganek z zamiarem przetrzepania synowi skóry. Po tym jak otwarła drzwi, ku swojemu wielkiemu zaskoczeniu, stanęła oko w oko z nieznajomą kobietą. Była to ta sama niepozorna osóbka z walizką, która przyprowadziła Satora do domu.
— Dzień dobry. Przepraszam że niepokoję, ale jestem po raz pierwszy w tej okolicy i muszę poprosić kogoś o pomoc — odezwała się obca kobieta. — Przyjechałam w odwiedziny, ale szczerze powiedziawszy, nie wiem, w którą stronę mam dalej iść.
Głos nieznajomej miał ciemne, matowe brzmienie, które zdaniem Reginy dość dobrze współgrało z rysami twarzy tej kobiety. Była to szczupła, pociągła twarz o dwóch głębokich bruzdach biegnących od nosa ku linii ust, i wyglądałaby niezwykle surowo, gdyby nie oczy nieznajomej. Duże, o zielonkawych tęczówkach i niespotykanej głębi, oczy te zrobiły na Reginie mocne wrażenie. Wdowa patrzyła w nie przez moment jak w toń jeziora, do którego niosły ją nogi, kiedy wracała z łąk po zioła.
— Kogo pani szuka? — zapytała Regina na wpół przytomna od zadumy.
— Szukam domu mojej siostry, Anny Berent — wyjaśniła nieznajoma.
Te wypowiedziane przez obcą kobietę słowa dotarły do świadomości Borysowej z prędkością światła i nieomal ścięły ją z nóg. Wdowa oparła się całym ciężarem ciała o framugę drzwi, tak, że ta aż zatrzeszczała.
— Przepraszam — odezwała się obca, patrząc z niepokojem na bladą twarz Borysowej — ale jeśli sprawiłam kłopot, zapytam kogoś innego. Do widzenia.
Nieznajoma odwróciła się w stronę podwórka z widocznym zamiarem puszczenia się w dalszą drogę.
— Niech pani zaczeka — odezwała się cicho Borysowa, która nadal walczyła z oszołomieniem, jakie ogarnęło jej umysł oraz ciało. — Najszybciej będzie pójść przez las — dodała po tym, kiedy zaczerpnęła głośno powietrza. — Wyjdźmy na podwórko, to będę mogła lepiej pani wytłumaczyć.
Kiedy obydwie znalazły się przed gankiem, Regina, wskazując dłonią na zagajnik widoczny za domem powiedziała:
— To nasz kawałek lasu, ale udostępniamy go wszystkim, którzy szukają skrótu do miasta. Można tamtędy dojść do posiadłości pani Berent.
Reginie zdawało się, że słowa, jakie wypowiadała, kleiły się jej do podniebienia, mimo to przemogła się i mówiła dalej:
— Dlatego nie ma tam żadnego ogrodzenia. Na pierwszym skrzyżowaniu leśnych ścieżek trzeba będzie skręcić w prawo i iść dalej prosto. Wyjdzie pani bezpośrednio na tył pałacu pani siostry.
— Dziękuję bardzo za pomoc — odezwała się przyjaznym tonem obca. — Wygląda na to, że nie mogłam trafić lepiej niż do pani.
Borysowej, która wciąż czuła mrowienie w kończynach, zrobiło się na te słowa jeszcze słabiej, mimo to wysiliła się na uprzejmy ton w stosunku do nieznajomej:
— Powinna się pani pospieszyć, aby zdążyć przed deszczem. Droga zajmie około dziesięciu minut, jeśli pójdzie pani tak jak powiedziałam.
— Dziękuję pani za pomoc — powiedziała obca, skłaniając głowę na pożegnanie.
— Może przeczeka pani burzę pod moim dachem? — wyrwało się z ust Reginie, zanim zdążyła pomyśleć nad swoimi słowami. — Zrobię ciepłej herbaty, albo kawy…
— Burza? — zdziwiła się nieznajoma. — Nie, nie wydaje mi się. Może trochę popada, ale wody się nie boję. Do widzenia!
Wdowa poczuła ponownie, jak coś ścisnęło ją mocno w gardle. Przez chwilę mocowała się z myślą, aby powiedzieć tej kobiecie o śmierci jej siostry, ale zdołała się od tego zamiaru powstrzymać. Właściwie powstrzymały ją duże, zielone oczy, które patrzyły na nią z taką ufnością, a zarazem niewinnością, jaką spotyka się tylko u dzieci. W owym momencie Borysowa zdała sobie sprawę z tego, że za nic w świecie nie potrafiłaby swoimi ustami zbrukać tej czystości, jaką dostrzegła w spojrzeniu nieznajomej.
Siostra Berentowej opuściła pospiesznie podwórko Borysów i szła dalej drogą w kierunku zagajnika. Skórkowa walizeczka, która wyglądała bardziej na podręczną torbę medyka niż na bagaż podróżny, tańczyła jej przed nogami, jakby była samodzielnym i w dodatku pełnym temperamentu bytem.
Regina śledziła wzrokiem na przemian to walizeczkę, to jej właścicielkę, do momentu, aż nieznajoma zniknęła w tunelu drzew, który zdawał się ją w całości pochłonąć, niczym paszcza bestii.
Dopiero wówczas Regina zdała sobie sprawę z tego, że zapomniała zapytać obcą kobietę o Satora. Było całkiem możliwe, że nieznajoma mogłaby udzielić jej jakiejś wskazówki na temat tego tajemniczego uzdrowienia ich psa. Wdowie przyszło jednak na myśl, a własciwie było to swego rodzaju przeczucie, że spotka się ponownie z nieznajomą i nie wiedzieć czemu, ta myśl sprawiła jej pewną ulgę. Regina rozejrzała się po podwórku. Po Lucku nie było ani śladu. Już miała krzyknąć, kiedy jej syn wyszedł z garażu.
— Wracaj w tej chwili do domu! — nakazała synowi. — Mam dla ciebie coś do roboty. Rozwiesisz pranie na strychu, bo chyba będzie padać!
Lucek bez słowa pozbierał z sieni te rzeczy, które wysypały się z kosza, kiedy matka cisnęła go na podłogę i poszedł z praniem schodami na strych. Jego matka weszła do kuchni i przystanęła pod drzwiami, jakby coś rozważała w myślach. Po chwili obróciła twarz i spojrzała na drewniany krucyfiks, wiszący nad drzwiami. Powolnym ruchem dłoni przeżegnała się. Od śmierci męża nie myślała wiele o Mesjaszu. W ogóle przestała sięgać po Pismo Święte, które obrzydło jej głównie przez słowa, które Adam mówił do niej w czasach, kiedy zalecał się do niej w jej panieństwie, a także później, kiedy kochali się nocami we własnych czterech ścianach. Adam cytował jej wówczas całe pasaże z psalmów, które znał na pamięć. Po tym, jak zaczął się jego romans z Berentową, Borys skończył z tym ich intymno — biblijnym zwyczajem. Odmienił się także ich małżeński seks i Regina znienawidziła całą Biblię. Po pogrzebie męża, paląc na podwórku jego osobiste rzeczy, była bliska również tego, aby wrzucić do ognia Pismo Święte, jednak strach, a być może wstyd, albo jedno i drugie, powstrzymały ją od tego kroku. Wetknęła opasły tom Pisma Świętego do pudełka po butach i wyniosła je na strych wraz z ubraniami, których szkoda jej było wyrzucić na śmietnik. Regina zachowała jednak dla siebie jedyną świętość, którą była dla niej Maria. Matkę Boską wdowa adorowała w swoich modlitwach i do niej zwracała się po pomoc, kiedy było jej ciężko na duszy. Czuła, że tylko matka może zrozumieć inną matkę i podczas bezsennych nocy, które ją regularnie gnębiły, wyobrażała sobie, co by uczyniła, gdyby była na miejscu Marii. Widok umierającego na krzyżu syna musiał rozdzierać jej serce. Borysowa wiedziała, że nie przeżyłaby takiej gehenny, jaka była udziałem Świętej Panienki. Odwróciła wzrok od krucyfiksu i zabrała się do obierania ziemniaków na placki.
— Za dziesięć minut będzie obiad — powiedziała do Lucka, kiedy chłopak wszedł do kuchni. Jej syn bez słowa usiadł przy stole, i w tej samej chwili dostał od Reginy ścierką po plecach.
— Zawsze myj porządnie ręce, zanim siadasz do posiłku! — pouczyła go, a gdy placki były gotowe, nałożyła solidną porcję, podstawiając mu ją pod sam nos.
Sama zjadła raptem odłamany kawałek z resztek ciasta, jakie wylała na koniec na patelnię. Z myślą o Alku przygotowała drugi talerz, a właściwie półmisek, który przykryła aluminiową folią i dodatkowo owinęła lnianą ściereczką, aby jedzenie nie wystygło.
— Może twój brat zaszczyci nas i przyjdzie dziś na obiad — powiedziała wdowa jakby mimochodem.
Lucek popatrzył na ten stateczny prowiant z błyskiem w oku, jakby miał ochotę na dodatkową porcję placków, mimo, że na talerzu, który od siebie odsunął, leżały jeszcze dwie sztuki. Regina roześmiała się na głos obserwując syna.
— Naprawdę nie wiem po kim ty odziedziczyłeś taką pazerność Lucjan, bo na pewno nie po mnie — dziwiła się Borysowa.
— Co to jest pazerność? — zapytał Lucek wycierając sobie zatłuszczone palce w papierową serwetkę, którą matka położyła obok niego na stole.
— Pazerność jest wtedy, kiedy ktoś chce czegoś w nadmiarze, kiedy się chce za dużo i za dużo oczekuje, rozumiesz? — wyjaśniła Regina.
— Pani Berent była pazerna na miłość — oświadczył chłopak takim tonem, jakby stwierdzał poprawność jakiejś matematycznej formuły.
— Skąd ci to przyszło do głowy? — zapytała Regina wyraźnie zbita z tropu.
— Alek mi to powiedział — odrzekł mniej pewnie Lucek, który zdał sobie sprawę z tego, że powiedział coś, czego nie powinien.
Regina z impetem przystąpiła do krzesła, na którym siedział chłopak. Mocno się nachylając, spojrzała synowi w twarz.
— Nie waż się mówić więcej takich rzeczy! — powiedziała dobitnym tonem do Lucka. — Przyrzeknij mi, że nie powiesz nic więcej o tym, co o Berentowej mówił twój brat, zrozumiałeś?
— Tak, mamo — odpowiedział chłopak prawie szeptem.
— Alek może mieć przez to tylko mnóstwo kłopotów. Musisz uważać co i do kogo mówisz! — wyjaśniła matka.
Lucek popatrzył na nią z niedowierzaniem. Nie zamierzał jednak wdawać się z matką w dyskusję na ten temat. Czuł, że w przeciwnym razie mógłby powiedzieć o Alku oraz jego uwagach o Berentowej coś, czego uszy Borysowej by nie zniosły.
— Alek nic już mi więcej o niej nie mówił — skłamał w dobrej wierze.
Jeszcze zanim skończył mówić, Regina położyła mu swój palec wskazujący na ustach.
— Cyt! Ani słowa więcej na ten temat! Nikomu — ostrzegła syna, tym razem łagodniej. — Zaraz będziemy mieli na głowie policję, Lucek. Mówię ci po raz ostatni: strzeż się opowiadać im cokolwiek o twoim bracie!
Lucek kiwnął posłusznie głową. Za nic w świecie nie chciał, aby Alek wpadł w tarapaty. Tym mniej jeszcze z jego powodu.
— Idź teraz do siebie i zajmij się czymś pożytecznym! Nie masz przypadkiem przeczytać na jutro jakiejś lektury? Albo przygotować się do sprawdzianu? — pytała syna Regina, mimo że dobrze znała odpowiedź na te pytania.
— Zawołam cię kiedy będzie trzeba — powiedziała za Luckiem, który wyszedł pospiesznie z kuchni. — Mnie też się należy choć trochę odpoczynku. Kto wie ile potrwa to całe przesłuchanie.
Borysowa usiadła na fotelu i wyciągnąwszy przed sobą nogi, zaczęła przypatrywać się własnym stopom. Duże i szerokie, wyglądały mało kobieco, jakkolwiek właśnie te części jej ciała fascynowały ją znacznie więcej od pozostałych. Być może było tak za sprawą jej babki, która przed laty przepowiedziała małoletniej wówczas Reginie, że ta będzie w życiu mocno stać na nogach, i nakazała wnuczce, aby o nie dbała. Z biegiem czasu Regina uświadomiła sobie, że do romantyzmu nigdy jej nie ciągnęło i że od dziecka miała raczej praktyczne usposobienie. Starała się rozwiązywać problemy, jakie napotykała na swojej drodze po męsku, to znaczy sięgając po najprostsze rozwiązania. Snucie zawiłych planów czy tkanie intryg, nigdy jej nie interesowało i mocno wierzyła w to, że można osiągnąć zamierzony cel, jeśli ma się uczciwe zamiary i nie chce się nikomu wyrządzić krzywdy. Tego też uczyła swoich synów, aby mówili prawdę i omijali krętactwa.
W chwili, kiedy Lucek wygadał się przed nią z tym, co o Berentowej mówił Alek, wdowa zdała sobie sprawę z tego, że jej starszy syn znalazł się w niebezpieczeństwie. Pomyślała za zgrozą, że romans z tą kobietą mógł go bardzo drogo kosztować. Jeśli została zamordowana, a taki scenariusz wydał się Reginie najbardziej prawdopodobny, Alek mógłby trafić do kręgu podejrzanych. Mimo, iż Regina instynktownie czuła, że jej starszy syn nie miał z tą śmiercią nic wspólnego, wiedziała doskonale, że także niewinni ludzie karani są za czyny przez siebie nie popełnione. Cały ratunek jawił się jej w zachowaniu spokoju. Wdowa pokręciła głową z niedowierzaniem. To, czego doświadczyła w swoim życiu, a co miało związek z Berentową, wydawało się jej tak nierealne, jak sen obłąkanego. Anna Berent, choć gryzła już przysłowiową ziemię, zdawała się mieć znów nad nią przewagę.
Ogród i Anna
Tego dnia Alek Borys pojawił się w ogrodzie przed Szydłą, tuż po wschodzie słońca. Odpuścił sobie zwyczajowy obchód po tej części posiadłości, którą starszy ogrodnik przydzielił mu jako jego sektor, i zamiast tego zapuścił się w okolice tak zwanego gaju różanego. Było to miejsce obsadzone nie tylko samymi różami, ale także innymi krzewami o bujnym kwiecie, takimi jak magnolie, azalie i migdałowce. Na pergolach, oprócz róż, kwitły pomiędzy drewnianymi szczebelkami wisterie, które od końca kwietnia rozwieszały pracowicie swoje kiście w kolorach lawendowym, różowym oraz białym. Te światłolubne i szybko rozrastające się rośliny, zdobiły także murki i dekoracyjne płotki, od jakich roiło się w ogrodzie, jednak ich czar, przynajmniej zdaniem Alka, najbardziej uwidaczniał się w tym miejscu. Różnokolorowe berberysy, posadzone w taki sposób, żeby wypełniały luki pomiędzy wyższymi krzewami, dopełniały całości obrazu gaju, który wyglądał bajkowo jeszcze zanim rozpoczęło się kwitnienie róż. Młody Borys zakochał się w tym miejscu, czego stary ogrodnik nie mógł mu mieć za złe, ponieważ nawet jemu, mimo iż widział w swoim życiu niejeden cud natury, zapierało dech w piersiach, ilekroć zjawiał się w tej części ogrodu. Był początek jesieni, kiedy starszy syn zielarki przyjął się do pracy w majątku Berentowej jako pomocnik jej ogrodnika, i chociaż o tamtej porze roku gaj różany nie prezentował się wcale piękniej od reszty rozkwitłego ogrodu, mimo to właśnie ten skrawek przyrody urzekł Alka najbardziej. Młody mężczyzna pojawiał się tam tak często, jak tylko mógł, zawsze jednak czuł swoisty niedosyt, jakby owo różane królestwo domagało się od niego specjalnej adoracji.
Owego ranka, o którym mowa, Alek postanowił, choćby na krótki czas, mieć to magiczne miejsce jedynie dla siebie, bez Szydły. Mimo, że szybko przyzwyczaił się do towarzystwa starego dziwaka, a nawet prawdziwie go polubił, chciał być w ogrodzie sam. Szedł po znanych mu na pamięć ścieżkach ostrożnie, nie czyniąc przy tym najmniejszego hałasu, jakby obawiał się złamać swoja obecnością panującą wokół niego ciszę. Parokrotnie zatrzymywał się po drodze i notował w myślach te miejsca, które wymagały jego zdaniem najpilniejszych interwencji. Miał zamiar zwrócić na nie uwagę Szydły, z którym mógł zawsze rozmawiać bez ogródek, jak równy z równym, mimo że nie posiadał doświadczenia w ogrodnictwie, a także pomimo znacznej różnicy wieku, jaka dzieliła jego i starszego ogrodnika. Na Szydłę zwykło się co prawda w okolicy mawiać „stary”, jednak wynikało to bardziej z jego sponiewieranego przez alkohol oraz los wyglądu, niż z faktycznego wieku tego człowieka. Co bardziej wtajemniczeni wiedzieli, że ten zatracony pijak i jednocześnie wirtuoz sztuki ogrodniczej, liczył sobie nieco ponad sześćdziesiąt lat, chociaż patrząc na jego twarz, można było łatwo odnieść wrażenie, że miało się przed sobą starca. Wielu miejscowych naśmiewało się z niego z tego powodu, często otwarcie. Szydzono z tego człowieka, mając go za ewidentny przykład stoczenia się jednostki na samo dno ludzkiej mierności.
Alek Borys wstrzymywał się od podobnych osądów. Nie miał odwagi pochopnie oceniać innych. Nie czynił tego ani w złotych czasach, kiedy przeżuwał życie niczym miętowy cukierek, ani wówczas, kiedy świat walił się mu na głowę, jak owego chłodnego poranka, kiedy podążał ścieżkami ku ukochanym różom. Był już bliski swego celu, gdy nagle stanął jak wryty. Jego wzrok spoczął na rozłożystej magnolii, która zrzuciła z siebie niemal całe kwiecie. Na trawniku pod krzewem utworzył się w ten naturalny sposób dywan o chaotycznym, choć na swój sposób urzekającym wzorze. Na widok bladoróżowych i wilgotnych od deszczu płatków, Alkowi zaparło dech w piersi. Znów musiał pomyśleć o Annie, o jej aksamitnej skórze i miękkich, soczystych ustach, i rozeźlił się na siebie, ponieważ kategorycznie zabronił sobie myśleć o tej kobiecie. Przyrzekł sobie zająć się tylko pracą, podobnie jak przysięgał to sobie przez szereg dni poprzednich, a jednak po raz kolejny zawiódł się na sobie. Jak głupiec uczepił się myśli, że klina wybije klinem, i że piękno ogrodu pokona wreszcie czar, jakim Anna spętała mu serce, jednak łudził się bezskutecznie. Z otwartymi czy zamkniętymi oczami, tak w dzień, jak i w nocy, w ogrodzie i poza nim, słowem zawsze i wszędzie stała mu przed oczami Anna. W ostatnim czasie zachowywał się jak żywy trup, za co mocno się wstydził. Z umysłem otępiałym od bólu złamanego serca, bez czucia dla tego, co działo się wokół niego i w nim samym, nie poznawał dawnego siebie. Alek, do jakiego od lat przywykli inni a także on sam, ten beztroski i używający życia słoneczny chłopak, zdawał się być pogrążony w duchowej agonii. Fizycznie nie czuł się źle, owszem, trochę schudł i spodnie zaczęły na nim wisieć jak na przysłowiowym wieszaku, mimo to wydawało mu się, że miał nawet więcej energii niż zwykle. Coś, co zdiagnozował jako urażoną dumę, rozpierało go od środka i kazało pracować za dwóch, a nawet za trzech. Jak w zapamiętaniu, parał się w ostatnim czasie wszelkich zajęć fizycznych, tak u Berentów jak i u matki. Borysowa tylko ukradkiem rzucała mu spojrzenia, kiedy porąbał w szopie drzewo przeznaczone na dwie zimy, ale nie powiedziała ani słowa. Nie musiała. Alek sam wiedział najlepiej co mu dolegało i próbował się sam leczyć.
W owym czasie był gotowy uczynić wszystko, byle tylko odwrócić uwagę od swojej uczuciowej klęski. Na swoje szczęście, lub może nieszczęście, kochał ogród Anny tak samo namiętnie jak ją samą. Pracy ogrodniczej oddał się podobnie jak Annie, całym sobą, choć w jego przeszłości nic nie zapowiadało, że zostanie ogrodnikiem. Będąc jeszcze dzieckiem, marzył o pracy leśnika, jednak z upływem lat doszedł do wniosku, że las nie był jego żywiołem, zaś po śmierci ojca zbrzydł mu zupełnie. Widok zacienionej gęstwiny drzew, zwłaszcza iglastych, napawał go jednocześnie lękiem i odrazą. Jednak miłość do natury drzemała gdzieś cicho w jego krwi, przez długi czas nie dając o sobie żadnego znaku, by w końcu przebudzić się ponownie. Zresztą wszyscy w rodzinie Borysów, jakkolwiek każdy na swój sposób, żyli w zgodzie, lub na użytek natury. Lucek, który najchętniej przebywałby przez cały rok poza domem i spał gdzie popadnie, byle tylko nie we własnym łóżku, miał na siebie kilka pomysłów. Najrozsądniejszy z nich, zdaniem jego matki, był taki, aby wyuczyć się na weterynarza. Sama Borysowa, głównie z racji parania się znachorstwem, obchodziła się co prawda z przyrodą z szacunkiem i wdzięcznością, jednak ten stosunek był zdaniem Alka pozbawiony głębszej pasji i przez to niepełny. Czyniąca z wiedzy o ziołach praktyczny użytek matka, jawiła mu się jako przekupka, nie lepsza wcale od innych kobiet, które zachwalały swój towar na miejskim targu. W przeciwieństwie do Reginy, jej mąż miał być oddany pracy całym sercem i zapamiętale. Alek najbardziej cenił u swojego ojca właśnie tę cechę i twierdził, że w taki właśnie sposób mężczyzna powinien kochać własną żonę. Adam Borys nie miał jednakże dla Reginy nawet połowy z tej dozy miłości, jaką darzył swój las, o czym wiedział nie tylko Alek ale także wszyscy naokoło. Regina co prawda nigdy nie powiedziała złego słowa o mężu i obydwoje żyli w szacunku dla siebie, co umożliwiało im zgodne przebywanie ze sobą pod jednym dachem, jednak stale wznosił się pomiędzy małżonkami jakiś perfidny, bo niewidoczny mur, przez który trudno im było do siebie dotrzeć.
Alek miał zupełnie inne wyobrażenie o miłości i stosunek, jaki łączył jego rodziców wydawał mu się niepełny, wręcz kiczowaty. Podobnie zresztą jak jego własny i jednostronnie zakończony związek z Matyldą. Sypiając z tą dziewczyną, która w gruncie rzeczy sama narzuciła mu się ze swoja miłością, czuł, że ją podle wykorzystywał, i że w gruncie rzeczy kierowało nim czyste wyrachowanie. Tym, co go do niej ciągnęło była w głównej mierze ordynarna próżność. Alek, jak niemal każdy facet, który przynajmniej raz rzucił oko na tę miejscową laleczkę, chociażby w knajpie, gdzie kelnerowała, marzył o tym, by się z nią zadać. Pomijając nieskomplikowaną naturę i jeszcze bardziej prosty umysł Matyldy, chłopakom podobały się przede wszystkim jej duże niebieskie oczy i zgrabny tyłek. Nawet zniedołężniali starcy ślinili się na jej widok. Pomimo naturalnych walorów i zalet tej dziewczyny, obcowanie z nią, w przeciwieństwie do obcowania z naturą, było w oczach Alka jałowe i nie zaspakajało jego utajonego i przez to jeszcze bardziej intensywnego pragnienia, aby zatracić się w miłości. Dopiero gdy otrzymał posadę w majątku Berentów, młody Borys poczuł, że zaznał w końcu emocji, o jakich marzył, przez co, przynajmniej przez pewien czas, uważał się za niebywałego szczęściarza.
Od pierwszej rozmowy z Anną Berent w jej biurze, z miejsca oszalał na punkcie tej kobiety, uznając ją za chodzący ideał. Matylda, mimo, że zdaniem Alka wydawała się nawet ładniejsza od Anny, była powszechnie znana ze swojej głupoty, co młody Borys powiedział jej w twarz podczas ich ostatniego spotkania. Co prawda jego przyjaciółka miała dopiero osiemnaście lat i w zasadzie jeszcze sporo czasu, by dojrzeć i nabrać cech, które decydowały o kobiecości, jednak Alek nie miał zamiaru na to czekać i kiedy tylko Anna dała mu przyzwolenie, a stało się to w miesiąc po tym, jak rozpoczął u niej pracę, wdał się z nią w romans. Spotykali się nieregularnie i zazwyczaj na krótko, głównie wtedy, kiedy ona miała na to ochotę, co Alek cierpliwie znosił mimo krwi burzącej się w nim na skutek pożądania, jakie odczuwał dla tej kobiety. Od śmierci męża, Berentowa, która prowadziła własną działalność gospodarczą, przejęła zarządzanie także jego firmą, i w tym celu urządziła na parterze domu, na jaki zwykło się w okolicy mawiać „pałac”, własne biuro. Alkowi nietrudno przychodziło znalezienie pretekstu, aby stale pokazywać się pod jego oknami. Kiedy miał szczęście, Anna pozwalała mu się zobaczyć i stawała na chwilę przy oknie, uśmiechając się, lub machając ręką w jego kierunku. Niekiedy miał jeszcze więcej farta, bo pozwalała mu się kochać. Wówczas Anna wymykała się z domu do ogrodowej altany, do której Szydło wstawił również stół, kilka krzeseł oraz wysłużona kanapę, na wypadek, gdyby musiał kiedyś tu zanocować. Jednak to głownie Alek korzystał z tego lichego łóżka, sypiając w nim z kochanką, o jakiej dotąd nigdy nie marzył. Niczym alkoholem upajał się swym szczęściem, nie mogąc nadziwić się temu niespodziewanemu darowi od losu. Kobieta jego życia, jak ośmielał się w myślach nazywać Berentową, była nie tylko piękna, ale także zmysłowa. Poza tym wiedziała czego chce, co nie przeszkadzało jej pozostać subtelną i tajemniczą. Alek widział w niej ideał rasowej kobiety, wymagającej co prawda od swojego kochanka dużych umiejętności, jednak oferującej również wiele w zamian, przede wszystkim niezapomniane doznania. Leżąc przy niej i ocierając się o jej aksamitne piękno, które w otoczeniu skurzonych mebli altanki wydawało się jeszcze bardziej luksusowe, czuł się jak w przysłowiowym siódmym niebie. Niewiele ze sobą rozmawiali, koncentrując się głownie na cielesnych doznaniach, jednak zawsze wtedy, kiedy Berentowa o czymś mówiła, jej słowa jawiły się Alkowi niczym najczystsza poezja. Dla porównania, seks z Matylda, pozbawiony głębi i rutynowy, stanowił dla niego co najwyżej miłe urozmaicenie dnia powszedniego. Były to błahe i pozbawione fantazji igraszki, jakie mógł przeżyć z każdą inną dziewczyną, niekoniecznie ładną. Patrząc nieraz na wiecznie roześmianą i beztroską twarz Matyldy, Alek miał wielką ochotę zadać jej ból, nie cielesny, ale psychiczny, aby móc się przekonać, że ta mała jest prawdziwym człowiekiem a nie dmuchaną lalką o ładniej buzi. Jednak szybko zapominał o tym swoim pragnieniu i tak samo beztrosko jak ona, oddawał się rozkoszy, do jakiej ta prosta dziewczyna była jego zdaniem stworzona.
Alek nigdy nie uświadomił sobie, że gdyby Matylda choć trochę była pod względem wrażliwości podobna do Anny, wówczas zapewne oszalałby dla niej z miłości. Na dobrą sprawę nie wiedział co naprawdę do niej czuje i właśnie owa niepewność skłoniła go do zerwania tego związku. Berentową zaś kochał i nawet jej to oznajmił podczas schadzki, która okazała się być ich ostatnią. Miało to miejsce na początku kwietnia. Alek cieszył się jak wariat, kiedy zobaczył ją tego dnia w oknie gabinetu, gdzie stała wyprostowana i dumna niczym królowa. Patrzyła na niego przez chwilę z niezdecydowanym wyrazem twarzy, zanim w końcu dała znak, że spotka się z nim w ich kryjówce w ogrodzie. Gest jej dłoni, jakkolwiek oszczędny i jakby pozbawiony emocji, stanowił jak zwykle dla Alka obietnicę najwyższego uniesienia. W pół godziny później, posiadając Annę tylko dla siebie, delektował się jej smakiem, zapachem oraz tonem jej głosu, w którym co prawda pobrzmiewało zniecierpliwienie, ale które wziął za zwykłe droczenie się z jej strony. Wówczas odważył się wyznać jej miłość. Jej głowa znajdowała się w objęciach jego rąk i patrzył jej w oczy w sposób pełen uwielbienia, obnażając przed tą kobietą własną duszę. Nie odbyło się to dla Alka bezkarnie i w pierwszej chwili wydało mu się nawet, że urodził to wyznanie w niemalże fizyczny sposób, w bólach, jakie jego zdaniem przypominały cierpienia towarzyszące kobiecie podczas porodu. Prawdziwa kara za tą odwagę miała jednak dopiero nadejść i była straszliwsza, niż cokolwiek innego, co przeżył do tej pory w sferze uczuć. Nie oczekiwał co prawda od Anny podobnego wyznania, jednak kiedy przez dłuższy czas milczała, zaczął żałować własnej naiwności. Jej twarz wyglądała na zamyśloną, co zupełnie zbiło Alka z tropu. Gdyby zrobiła jakiś grymas, choćby nawet wyrażający rozbawienie, politowanie, czy niedowierzanie, zniósłby to, jak sądził, dużo lepiej. Naszła go chęć, choć może był to zwykły odruch obronny, aby cofnąć własne słowa, wymazać je zarówno z jego, jak i z jej pamięci, i począł całować zapamiętale jej twarz i szyję, życząc sobie w myślach, aby Anna wzięła jego wyznanie za szczenięcy wybryk. Ona bez słów poddała się jego pieszczotom i kochali się w dziki, przypominający zatracenie sposób. Alkowi zdawało się podczas szczytowania, że dotarł do miejsca, do którego nie wolno było dotrzeć zwykłemu śmiertelnikowi, że przekroczył zakazaną granicę pomiędzy tym, co ludzkie i w rezultacie nędzne oraz skazane na klęskę, a tym co boskie i wiecznie żywe. Zdawało mu się, że powrócił do raju i łudził się w myślach, że jego Ewa, którą mocno przyciskał do piersi, odczuwała to samo.
Zanim Anna opuściła tego popołudnia altanę, oznajmiła mu spokojnym głosem, że nie może się z nim więcej spotykać i wraz z tym jej wyznaniem, dla Alka zatrzymał się czas. Zdawało mu się, że jego serce przestało bić i czuł się jak pies wrzucony do lodowatej przerębli, który musi walczyć o własne życie. Przez dłuższy czas siedział na kanapie jak otępiały, nie rejestrując zmysłami żadnych bodźców z zewnątrz. Do końca dniówki zachowywał się jakby był pijany i Szydło, który normalnie nie miałby nic przeciw temu, aby jego pomocnik wychylił parę głębszych dla poprawy nastroju, zaczął się o niego martwić. Nawet mu to powiedział i zaproponował, że go zaprowadzi do domu, ale Alek kazał mu iść do diabła. Był to pierwszy i ostatni raz, kiedy nakrzyczał na starszego ogrodnika. Wbrew pokusie nie upił się jednak tego wieczoru i spędził całą noc poza domem. Leżąc nieruchomo w trawie i szczękając z zimna zębami, długo wpatrywał się w gwiaździste niebo, zanim w końcu zasnął. Owej nocy przyśniło mu się, że opuściła go własna dusza i ulotniła gdzieś w przestworzach, pozostawiając na ziemi zupełnie ogłupiałe z przerażenia i klęski ciało. Przez kilka następnych dni Alek chodził jak struty i unikał ludzi. Do pracy w ogrodzie stawiał się jednak punktualnie jak zawsze i nawet harował w nim za dwóch, mimo, że Szydło miał akurat trzeźwą fazę i do majątku Berentowej przychodził tak regularnie, jak nigdy dotąd.
W chwili, gdy niczym urzeczony patrzył na nagą magnolię oraz jej kwiecie rozwiane przez wiatr na trawie, Alek doznał olśnienia i postanowił rzucić pracę u Berentowej. Dotarło do niego z niemal porażającą siłą, że chorował na Annę beznadziejnie, i że musi się z niej wyleczyć. Najlepszym lekarstwem wydał mu się całkowity post od tej kobiety. Wówczas po raz pierwszy przyznał się przed sobą, że nie potrafił walczyć z uczuciem, które paliło go od środka. Niejednokrotnie w ostatnim czasie odczuwał ów ognień miłości niemalże fizycznie, wydawało mu się nawet, że spłonie od tego żaru, jak drzewo trafione na pustkowiu przez żądającą ofiary błyskawicę. Ulegając instynktowi samozachowawczemu, postanowił ratować swoje serce przed całkowitą zagładą i nigdy już nie widzieć się z Anną. Wydawało mu się, że uciekając z tego miejsca i od Berentowej, żar w końcu się w nim wypali, i mimo, iż nie będzie już tym samym człowiekiem, zazna pewnego dnia spokoju, jaki utracił. Ta nadzieja przyniosła mu nieoczekiwanie pewną ulgę. Zdał sobie naraz sprawę z tego, że nigdy w życiu nikogo nie oszukał i że nie potrafił dobrze kłamać, dlatego próba oszukania samego siebie wydała mu się wyjątkowo naiwna i skazana z góry na niepowodzenie. Zaczął nawet śmiać się w duchu z własnej głupoty, co od razu poprawiło mu nieco humor. Jego czoło zachmurzyło się co prawda jeszcze raz, jednak tylko na krótko, w momencie kiedy rozważał w jaki sposób powinien wymówić pracę. Przyszło mu początkowo na myśl, aby dostarczyć Berentowej swoje wymówienie na papierze, bez próby bezpośredniego kontaktowania się z nią. Jednak po chwili zastanowienia postanowił zadziałać po męsku i powiedzieć jej to osobiście, w taki sposób w jaki ona zerwała z nim w altance. Choć liczył się z tym, że Anna może nie pozwolić mu się widzieć i posłuży się swoją gospodynią, aby ta rozmawiała z nim w jej imieniu, zdecydował zaryzykować. Podświadomie czuł, że spotkanie z Anną stanie się ostateczną próbą dla jego serca i ufał w duchu, że wyjdzie z niej niepokonany.
Zamierzał odczekać z realizacją swojego planu do popołudnia, wiedząc, że o tej porze dnia Anna była zazwyczaj w dobrym nastroju, co dawało duże nadzieje na to, że jednak zechce go przyjąć i wysłuchać. Wałęsać się bezczynnie po ogrodzie do tego czasu nie bardzo mu się uśmiechało. Pozoranctwo i udawanie czegokolwiek nie leżało zupełnie w jego naturze, dlatego z miejsca zabrał się za sprzątanie trawnika pod magnoliami. Anna miała obsesję na punkcie soczystej, zielonej murawy, która w jej posiadłości była zawsze utrzymana wzorcowo. Często zdarzało się, że zmuszała Szydłę do poprawiania wysokości trawnika, którą bezceremonialnie mierzyła linijka. Ilekroć Alek przypominał sobie o tej małej fobii Berentowej, nie mógł powstrzymać uśmiechu, jednak nie tym razem.
„Znowu Anna! Przestań o niej myśleć, głupcze!” — zbeształ się w myślach, po czym ostro wziął się do pracy. Czuł, że energia rozsadzała go od środka. Podejrzewał, że w jego ciele szalała właśnie burza hormonów, że jako zdrowy mężczyzna, potrzebował pilnie ujścia potężnych sił, buzujących w jego trzewiach, że musiał dać im upust, aby nie oszaleć. Popatrzył na efekty swojej pracy i odczuł zadowolenie. Płatki magnolii leżały ugniecione w koszu na odpady i zatraciły zupełnie czar, jaki roztaczały na trawie. Alek odetchnął po czym otarł czoło rękawem koszuli. Nie był wcale spocony, mimo, że uwijał się na ścieżce niczym w przysłowiowym ukropie, i również mimo tego, że nadal męczył go palący od środka żar. O różanym gaju co prawda nie zapomniał, ale odeszła mu zupełnie ochota, aby pójść w tamto miejsce. Pomyślał, że róże, nawet te nierozkwitłe, miały zbyt wiele wspólnego z Anną, aby mógł się tam czuć dobrze. Doszedł do wniosku, że potrzebował pilnie, jeśli nawet nie brzydoty, której w ogrodzie Anny szukałby na próżno, to w każdym razie pracy przy czymś mało efektownym, po to, aby móc łatwiej pożegnać się z tym rajem na ziemi. Przyszło mu do głowy wrzosowisko, znajdujące się przy stawie, na drugim końcu ogrodu, jednak szybko się zreflektował. Gdyby podjął się pracy na tej dziewiczo bujnej łące, otwarcie sprzeciwiłby się woli Anny, która nie pozwoliła zajmować się dziko rosnącymi trawami, do czasu ich przekwitnięcia, czyli do późnej jesieni. Berentowa miała sentyment do fioletowego koloru, choć nigdy o tym otwarcie Alkowi nie powiedziała. Nie musiała, tak samo jak nie potrzebowała mu ani słowa wspomnieć o tym, że lubiła dalie oraz zapach lawendy. Mimo, że Alek o nic nie pytał, wiedza ta stawała przed jego sercem otworem, ilekroć podpatrywał swoją kochankę, wodził oczami za jej wzrokiem, obserwował, jak reagowała na zapachy i dźwięki. Niczym szalony medyk wsłuchiwał się w jej oddech i starał się z każdego słowa, jakie usłyszał z jej ust zgadywać, o czym myślała. Słowem, badał ją całym sobą, tak ciałem jak i duszą, jedynie jego umysł spał zupełnie w czasie tego burzliwego romansu. Alek czuł się wówczas jak jeździec bez głowy, maniak o zaburzonym rytmie dobowym. Właściwie nie istniało dla niego pojęcie czasu, a kula ziemska skurczyła się do rozmiarów ogrodu Berentów. Ukochał to miejsce tak samo namiętnie jak swoja kochankę.
Jeszcze przed paroma tygodniami Alek poruszał się po tym skrawku Ziemi niczym król po swoich włościach. Wiatr, deszcz, czy zimny oddech wiosny nie mogły zetrzeć z jego twarzy wyrazu dumy i samozadowolenia. Jedno słowo Berentowej zmyło całą iluzję, jaką stworzył z własnych marzeń o tej kobiecie. Odtąd, zamiast Anny, naga prawda szeptała mu do ucha wiele słów, wszystkie z nich zaś były gorzkie niczym piołun.
— Jesteś zwykłym robociarzem, chłopcem do koszenia trawy — powiedział Alek do siebie po cichu jedno z tych objawień, które w ostatnich dniach nieustannie tłukło mu się po głowie, po czym roześmiał się na głos. — Jeśli twoja pani lubi krótkie trawniki — mruknął pod nosem — musisz jej dać dokładnie to, czego chce. Taki mały prezent na pożegnanie od wiernego ogrodnika.
Ledwo tylko wypowiedział te słowa, zdało mu się, że jakiś nowy, a w każdym razie ożywczy duch wstąpił w niego i postanowił mu zaufać. Miał nadzieję, że nie zrobi z siebie kompletnego wariata ani przed Anną, ani tym bardziej przed Szydłą, który nigdy nie zaczynał tego typu prac przed południem. Ogrodnik twierdził, że rosa musi całkiem wyschnąć, choć Alek podejrzewał, że jego kompan najzwyczajniej nie chciał narazić się Stefanowej, która jako ochmistrzyni czuwała niemalże nad wszystkimi sprawami, jakie miały miejsce w majątku Berentów. Ta „przebiegła jaszczurka”, jak Szydło zwykł się o niej wyrażać, zakazała niedawno wszelkich hałaśliwych prac w pobliżu pałacu aż do poobiedniej pory, aby, jak twierdziła, nie zakłócać spokoju pani domu. Alka mocno korciło, aby w ostatnim dniu jego pracy w ogrodzie odebrać byłej kochance tyle spokoju, ile tylko było możliwe. Jednak postanowił okazać równie zimną krew, tak jak wówczas w altance Anna, głównie po to, aby zamaskować jak bardzo mu wciąż na niej zależało. Pomyślał, że nie potrzebował wcale jej budzić, że wyrzuty sumienia, jakie pewnego dnia zrodzą się w jej sercu, zrobią tę pracę za niego. Dlatego wziął sobie na cel teren wokół alei kasztanowej. O tej porze roku był to najbardziej majestatyczny, jego zdaniem, element krajobrazu w małym królestwie Anny Berent, jednocześnie znacznie oddalony od jej wystawnego domu. Ktoś, kto planował wygląd tej posesji, wpadł na pomysł, aby posadzić kasztany tylko na początku ubitej drogi, wiodącej od głównej bramy wjazdowej do serca posiadłości. Na pewnym odcinku drzewa kończyły się, odsłaniając szeroka panoramę na cały płaskowyż, na jakim postawiono pałac. Alek ucieszył się ze swojego planu. Podświadomie czuł, że w tym ostatnim dniu, kiedy żegnał się z rajem, jaki wbrew sobie utracił, powinien nabrać do tego miejsca tak dużo dystansu, jak to tylko było możliwe. Ucieczka do peryferyjnie położonej alei z kasztanami mogła mu to umożliwić. Kiedy szedł do szopy po kosiarkę, czuł się tak lekko, jakby zrzucił właśnie od dawna noszony na karku balast. Zaczął nawet pogwizdywać arię z „Wesołej wdówki”, mimo że wcale nie myślał przy tym o Berentowej. Jedyne, co czuł w sercu, to szczery podziw dla przyrody. Nie miał nawet zarysu planu odnośnie tego, czym mógłby się parać w przyszłości, gdzie szukać zajęcia, ale wiedział, że musi to być praca powiązana z naturą.
Motyl w ogrodzie Berentów
Tuż przy samej narzędziowni, Alek wykonał próbę i ściął kawałek trawnika. Jędrna trawa łatwo poddawała się nożom kosiarki i dawała się ładnie zebrać, nie pozostawiając po sobie obłoku kurzu, jak to miało miejsce podczas suszy, a jedynie intensywny zapach. Młody mężczyzna zaciągnął się nim głęboko, po czym udał się ku kopczykom z kompostem, aby opróżnić kosz ze ściętą murawą. Wracając stamtąd ścieżką obsadzoną z obu stron wielokolorową werbeną, niespodziewanie dla siebie natknął się na fascynujące zjawisko. Na ławce naprzeciw basenu, wciąż jeszcze obleczonego zimową plandeką, która chroniła nieckę przed mrozem i zanieczyszczeniami, siedziała młoda kobieta, choć jej postać bardziej przypominała wyglądem bóstwo niż śmiertelnego człowieka. Jej kwiecista, długa sukienka, trzepotała za sprawą podmuchów wiatru, przywodząc Alkowi na myśl skrzydła olbrzymiego, egzotycznego motyla. Ciemne jak heban długie włosy, okalały niczym muślinowy welon jasną i drobną twarz tej, jak mu się zdawało, nieziemskiej istoty. Jej dłonie przesuwały się po kartkach leżącej na jej łonie książki, jakby badały strukturę papieru. Alek przetarł oczy ze zdziwienia, jakby ten widok nie mieścił się w areale jego percepcji, i po raz pierwszy w swoim dwudziestojednoletnim życiu pożałował, że nie potrafił malować. Spontanicznie porzucił na środku ścieżki opróżniony z trawy kosz, po czym zbliżył się do ławki. Zanim zdążył otworzyć usta, aby się przywitać, zjawiskowa postać uniosła głowę znad książki i zwróciła twarz w jego stronę.
— Dzień dobry — odezwał się Alek półgłosem, stając naprzeciwko młodej kobiety. — Nie przeszkadzam?
— Kim pan jest? — zapytała dziewczyna bez lęku, nie patrząc mu w oczy. Jej wzrok był utkwiony w pierś Alka, jakby spodziewała się stamtąd, a nie z jego ust uzyskać odpowiedź.
— Jestem ogrodnikiem. Nazywam się Aleksander Borys — przedstawił się. Mimo że włożył w te dwa zdania całą dumę, na jaką mógł się w owej chwili zdobyć, czuł podświadomie, że potrafiłby to zrobić znacznie lepiej. Obca mu do tej pory nieśmiałość po raz pierwszy zagrała mu na nosie.
— Ach, tak? A co się stało ze starym Szydłą? — zapytała młoda kobieta, która wciąż wpatrywała się w jego kraciastą koszulę, co wprawiło Alka w jeszcze większe zakłopotanie.
Odwrócił od niej głowę i przez chwilę patrzył bezwiednie na bladoniebieską plandekę, pod która szemrała woda w basenie.
— Nic. Wciąż tu pracuje. Jestem jego pomocnikiem — odparł po chwili, kiedy zebrał się na odwagę.
— Rozumiem. Jak się dogadujecie? — chciała wiedzieć dziewczyna.
— Nieźle — odpowiedział zdawkowo Alek, który zastanawiał się nad tym, dokąd go ta rozmowa zaprowadzi.
— Naprawdę? — Na twarzy dziewczyny malowało się zdziwienie, oraz coś, co wyglądało na podziw. — Ludzie zazwyczaj na niego narzekają — powiedziała z pewną ostrożnością — chociaż ja tego człowieka bardzo lubię. To jedna z niewielu osób jakie znam, które mówią to, co naprawdę myślą.
Alka uderzyła jej bezpośredniość i postanowił odpłacić tym samym.
— To prawda — powiedział z przekonaniem. — Mimo, że staruszek często nie przebiera w słowach, szanuję go za szczerość. Pracuję z nim dopiero od pół roku, mimo to często wydaje mi się, że znamy się od lat. — Alek zamilkł, jakby się nad czymś zastanawiał. Po chwili dodał: — Świetnie się dogadujemy, choć wynika to też może z tego, że często schodzimy sobie z drogi.
Dziewczyna zmrużyła oczy, przez co sprawiała wrażenie, jakby znajdowała się w półśnie. Alkowi zdało się jeszcze mocniej niż dotychczas, że jej postać miała w sobie coś z nierealnego, bajkowego piękna, dlatego za wszelką cenę zapragnął podtrzymać z nią rozmowę. Było mu obojętne o czym, byle tylko do niego mówiła i nie kazała mu zostawić jej w spokoju.
— Jak wspomniałem, jestem tu od jakiegoś czasu, ale zdaje się, że my…, że ja...to znaczy… — Alkowi zaczął się plątać język na skutek tremy, jaką odczuwał. Zamilkł gdy dostrzegł, że dziewczyna uśmiechnęła się pod nosem.
— Dlaczego nigdy dotąd się nie spotkaliśmy? — dokończyła za niego. — To bardzo proste. Nie bywam w domu na stałe. Właściwie jestem tu gościem.
Zanim jeszcze skończyła mówić, młody ogrodnik już wiedział z kim miał przyjemność. Nikt w pałacu, oprócz Szydły, nie rozmawiał z nim o rodzinie Berentowej, czego zresztą Alek nie oczekiwał. Stefanowa, która zarządzała całym domem, nie darzyła sympatią młodego Borysa, i nawet nie starała się tego ukryć. Walentyna, kucharka, dawała mu co prawda poranną kawę i od czasu do czasu także coś do zjedzenia, jednak nie odzywała się do niego wiele, a jeśli już, to mówiła głównie na temat jedzenia. Z Antonim, szoferem Anny, Alek widywał się rzadko, a jeśli zdarzało się, że na niego wpadał, wypalali po papierosie, mało co się do siebie odzywając. Ten stary kawaler wolny czas spędzał albo w swojej kanciapie, albo w garażach, gdzie miał wiecznie coś do roboty.
Patrząc na dziewczynę siedzącą przed nim na ławce, Alek przypomniał sobie niedawną rozmowę, której był przypadkowym świadkiem. Kucharka wraz ze Stefanową ślęczały w kuchni nad jakimiś przepisami i droczyły się ze sobą na temat pulpecików dla „panienki”. Półprzytomny od świeżej porażki uczuciowej, nie zastanawiał się wówczas ani przez chwilę nad paplaniną starych kobiet. Następne dni przyniosły dziwnie gorączkową atmosferę w pałacu, gdzie niczym mrówki krzątały się oprócz dwóch na stałe zatrudnionych pokojowych, także najęte dziewczyny z okolicy, które pucowały lub wietrzyły wszystko, co im wpadło w ręce. Alka to co prawda trochę dziwiło, jednak nie próbował odgadywać, co to wszystko mogło znaczyć. Dopiero w ogrodzie, stojąc vis a vis dziewczyny w kwiecistej sukience, dotarło do niego, że rozmawiał z niewidomą pasierbicą Anny, o której opowiadał mu Szydło. Przyznał w duchu z żalem, że chociaż jego stary kompan mówił o niej różne rzeczy, to pominął najważniejszy fakt, a mianowicie, że jest nieskończenie ładna. Nawet z poważną miną na twarzy, wyglądała jak egipska córka Słońca.
Jakby czytając w jego myślach, dziewczyna roześmiała się, odrzucając nieznacznie głowę do tyłu, przez co długie włosy spłynęły z jej szczupłych ramion niczym kaskady ciemnego potoku. Alek nie mógł oderwać od niej wzroku, i wiedząc, że nie mogła widzieć zachwytu w jego oczach, wpatrywał się w nią jak w obrazek, bez najmniejszego skrępowania.
— Urodziłam się w tym domu. Nazywam się Katarzyna Berent, ale od dziecka jestem dla wszystkich „Katrin”. Tak chciała moja mama — wyjaśniła dziewczyna podając Alkowi dłoń.
Ogrodnik uchwycił ją w swoją rękę z takim pośpiechem, jakby się bał, że śliczna rączka za chwilę rozpłynie się w powietrzu, a cała ta bajecznie piękna postać okaże się złudną fatamorganą.
— Szydło dużo o tobie opowiadał. To znaczy dużo jak na niego. Miło cię poznać — powiedział Alek, któremu rzeczywiście zrobiło się milej i jakby cieplej na duszy, i to pomimo tego, że dłoń Katrin była przejmująco zimna. Jego palce odruchowo zamknęły się na drobnych palcach dziewczyny.
— W taki zimny poranek można się łatwo przeziębić — dodał po chwili. — Wiosna nie rozpieszcza nas tego roku.
Alek obserwował półprzymknięte oczy młodej kobiety, które czyniły ją podobną do rozleniwionej kotki. Choć pomyślał, że to naiwne z jego strony, w owej chwili byłby w stanie przysiąc, iż w tych błękitnych źrenicach dostrzegł żywe światło.
— Już mi cieplej — odezwała się Katrin, po czym wolno, jakby z wahaniem, wysunęła dłoń z jego ręki. — Naprawdę plotkowaliście o mnie z Szydłą? — zapytała uśmiechając się. — Jestem ciekawa, co staruszek o mnie mówił.
— Ogólnie — odparł młody ogrodnik. — W każdym razie nic, za co mogłabyś się wstydzić — dodał po chwili zgodnie z prawdą. Mimo, że umknęło mu wiele z tego, co słyszał o Katrin od starszego kolegi, Szydło wyrażał się o niej w samych superlatywach.
Katrin skuliła się naraz w sobie, jakby się jednak czegoś wstydziła. Alek, który ponownie zmierzył ją od stóp do głów, zauważył że drżała.
— Mamy teraz jakieś dziesięć, góra dwanaście stopni na plusie. Mnie w każdym razie byłoby zimno w takiej sukience z pajęczyny, przetykanej wiatrem… — powiedział, po czym ściągnął z siebie flanelową koszulę. — Weź ją. To ciepła bluza. — Mówiąc to, położył koszulę na kolanach dziewczyny. — Bez obaw, nie oddałem ci ostatniej sztuki, mamy z Szydłą duży zapas ubrań roboczych — dodał, widząc zakłopotanie na jej twarzy.
Katrin przełknęła głośno ślinę, jednak nie sprzeciwiła się Alkowi. Kiedy otuliła się we flanelę, ogrodnik stwierdził, że nie wyglądała już jak motyl, a bardziej jak kolorowa gąsienica, mimo to nie mógł oderwać od niej wzroku.
— Dziękuję — rzekła do Alka uśmiechając się. — W ogóle nie myślałam, że może być na dworze tak chłodno — dodała Katrin, jakby chciała się przed nim usprawiedliwić.
— Maj nie rozpieszcza nas tej wiosny — odparł Alek. — Poza tym jest zbyt mokro. Ziemia w ogrodzie aż pęcznieje od wody, jak na torfowisku.
— Tak — zgodziła się z nim Katrin. — Czuć wyraźnie wilgoć w powietrzu. Słyszałam, że padało tu ostatnio prawie codziennie. Niania, to znaczy Stefanowa, jest załamana. Żaliła mi się, że nie można prać dywanów, i że musi oddawać pościel do magla, zamiast suszyć na wolnym powietrzu.
— Ta dobra kobieta ma jak widać poważne zmartwienia, chociaż jestem pewien, że jak zawsze świetnie sobie z nimi poradzi — powiedział Alek pompatycznym tonem, po czym obydwoje z Katrin zaczęli się głośno śmiać.
— Tak na poważnie, to uważam, że Stefancia jest naprawdę nieocenioną podporą dla tego domu — przyznała dziewczyna. — Mówię to nie tylko dlatego, że była moją nianią.
— Wygląda na to, że wszyscy wysoce sobie cenią starania pani Stefanowej. Mówię to też zupełnie serio — rzekł Alek, nie do końca mijając się z prawdą. Właściwie miał na myśli głównie Annę, która nie szczędziła pochwał swojej ochmistrzyni. Nagła myśl o Berentowej zapiekła go mocno w piersi i przeklął w duchu własną słabość.
— To bardzo wczesna pora dnia jak na relaksacyjne wypady do ogrodu — powiedział, aby zmienić temat.
Katrin otwarła usta, jakby zamierzała coś powiedzieć, jednak ponownie je zamknęła.
— Tylko nie myśl, że chcę cię stąd wygonić — dodał Alek. — Nie zrobiłbym tego nawet wówczas, gdybyś mnie o to bardzo prosiła. — Powiedziawszy to, młody Borys zaśmiał się. Chciał koniecznie skłonić dziewczynę do mówienia, co mu się udało.
— Zawsze gdy wracam z internatu, dociera do mnie, że właściwie tu, w ogrodzie czuję się najlepiej — przyznała Katrin. — Mam wrażenie, że w domu wszyscy chodzą wokół mnie na palcach.
Alek spojrzał na nią poważnym wzrokiem, mimo, że na ustach igrał mu błazeński uśmieszek.
— Czyżby wszyscy w pałacu ulegali tak zwanemu syndromowi księżniczki, wszyscy poza samą księżniczką? — zapytał z udawanym pietyzmem.
Katrin nie zdołała co prawda ukryć przed nim zmieszania, jednak szybko odzyskała rezon.
— Jeśli nawet jest tak jak mówisz, — rzekła ze spokojem — to należę do gatunku księżniczek okresowych. Uwierz mi, że czar pryska, kiedy tylko wracam do szkoły do sióstr.
— Do sióstr? — zdziwił się Alek, który dopiero po chwili przypomniał sobie, co słyszał od Szydły na temat internatu Katrin. — Klasztor, rozumiem — powiedział poważnym tonem. — Jeśli można wiedzieć, jak księżniczka znosi zimną celę z siennikiem ze słomy i twardym ołtarzykiem do odmawiania wieczornych nieszporów, bez aksamitnej poduszeczki pod kolanka?
— Kpisz? Czy o drogę pytasz? — próbowała upomnieć go Katrin, która nie mogła powstrzymać uśmiechu.
— Nic z tych rzeczy — odparł ogrodnik. — Właściwie nie mam nic przeciwko szkołom przyklasztornym. Słyszałem nawet, że dziewczyny mogą się tam nauczyć wielu pożytecznych rzeczy. Gotowanie, szycie, plewienie w ogródku… Tylko o jednym się zapomina. — Alek zrobił znaczącą pauzę. — W ogóle nie uczą tam dziewcząt — podjął po chwili — jak dbać o swojego mężczyznę. Gdyby nie ten poważny mankament, można by powiedzieć, że internat u zakonnic to prawdziwy warsztat sztuki życia, jeśli pozwolisz że ujmę rzecz bardziej poetycko.
— Zdaje się, że ty bardzo lubisz poezję — stwierdziła Katrin nie bez ironii.
— Kiedyś ją kochałem, ale teraz już mnie ta sfera w ogóle nie interesuje — skłamał Alek.
— Szkoda — powiedziała cicho Katrin. Wyglądało na to, że czekała na jego reakcję, a ponieważ milczał, zapytała: — Może teraz dowiem się czegoś więcej o tobie? Jesteś ogrodnikiem o duszy artysty czy też artystą szukającym inspiracji w ogrodzie?
— Nie chwaląc się, i jednym i drugim — odparł bez żenady Alek.
— Wierzę ci na słowo — przyznała Katrin. — Ogród o tej porze roku musi wyglądać pięknie. Zresztą, tu jest cudownie o każdej porze roku.
Dziewczyna zamilkła i Alek zauważył, że jej spojrzenie stało się mniej ostre, jakby coś wewnętrznie przeżywała. Ogrodnik mocno zapragnął, aby wróciła myślami do niego, dlatego zebrał się na odwagę i powiedział:
— Są na tym świecie rzeczy i zjawiska, a także osoby, wobec których blednie nawet piękno tego ogrodu. Kiedy Alek dostrzegł, jak rumieniec powoli rozlał się na policzkach Katrin, ucieszył się w duchu.
— Wracając do wątku księżniczki — odezwał się ponownie, choć w dużo lżejszym tonie — to, mimo, że na co dzień uważam gorliwość naszej dobrej ochmistrzyni za przesadzoną, myślę, że Stefanowa ma w tym jednym wypadku rację. Na jej miejscu nakazałbym nawet myszom chodzić po pałacowych posadzkach w filcowych pantoflach. Zupełnie bezszelestnie. Dla dobra panienki.
— Zdaje się, że ty także uważasz mnie za dziecko. — Katrin wydawała się być poirytowana. — Zresztą, jak wszyscy w domu, z wyjątkiem Anny.
Słysząc imię niedawnej kochanki, Alek przestał się uśmiechać. — Mogę zobaczyć co czytasz? — zapytał patrząc na książkę, która leżała na kolanach młodej kobiety.
Kiedy mu ją podała, zaczął z zaciekawieniem wpatrywać się w wypukłości nieznanego mu alfabetu. Szybko jednak stwierdził, że nie potrafiłby niczego z tego odszyfrować, nawet gdyby ślęczał nad książką całymi latami. O Brajlu wiedział mniej więcej tyle, co każdy przeciętny uczeń technikum leśniczego, czyli prawie nic.
— Dziękuję — powiedział, zwracając książkę Katrin. — Wyobrażam sobie, że trzeba się nieźle postarać, aby opanować to pismo.
— Muszę się pochwalić, że nie miałam z tym większych problemów — przyznała dziewczyna. — Być może dlatego, że byłam dzieckiem, jak zaczęłam się uczyć tego alfabetu. — Powiedziawszy to Katrin nie mogła się opanować i ziewnęła, zakrywając sobie usta dłonią.
— Przepraszam, ale źle spałam tej nocy — usprawiedliwiła się przed Alkiem. — Pomyślałam, że na świeżym powietrzu szybciej dojdę do siebie. Dlatego tu tak wcześnie przyszłam. Poza tym… — Katrin zawiesiła głos, jakby się nad czymś zastanawiała.
Dopiero w tym momencie Alek dostrzegł zaczerwienione spojówki wokół jej oczu. Mimo tej drobnej niedoskonałości, były to według niego piękne oczy, o czystym, klarownym spojrzeniu, tak, jakby były zupełnie zdrowe.
— Poza tym, ten ogród jest czymś żywym, jeśli mnie rozumiesz — podjęła dziewczyna. — Wszystko tu aż kipi od przemian i ruchu. Dla mnie to taki mikrokosmos. Chyba wiesz, co mam na myśli?
— Mniej więcej — odparł zdawkowo Alek, który z goryczą pomyślał o tym, że tego dnia miał rzucić pracę w ogrodzie. Cały szkopuł tkwił jednak w tym, z czego młody Borys coraz dobitniej zdawał sobie sprawę, że nie wiedział dokąd miałby się udać na to własnowolne wygnanie.
— Co to właściwie jest za książka? — zapytał, aby po części uciec od własnych myśli, po części z czystej ciekawości. Po cichu liczył na to, że tekst, lub przynajmniej autor, okaże się dla niego znajomy. Od dziecka lubił spędzać czas na czytaniu, co skutkowało tym, że przeważnie wygrywał szkolne konkursy ze znajomości tak zwanej poważnej literatury.
— „Państwo” Platona — odparła Katrin z ożywieniem. — Uczę się do egzaminu.
— Czytasz tego starego Greka? — zapytał Alek wyraźnie ucieszony, ponieważ imię filozofa aż za dobrze wryło mu się w pamięć. Od czasu, kiedy pomylił go z Plotynem, za co dostał pałę od samego dyrektora szkoły, nie zapomniał ani Plotyna, który był propagatorem nauk platońskich, ani ich głównych założeń. Ogrodnik nie miał zamiaru zdradzić się z tą wiedzą przed Katrin, licząc na to, że biorąc dziewczynę pod włos, dowie się w ten sposób o niej czegoś więcej. Nie pomylił się w tej kwestii.
— Masz chyba na myśli starożytnego Greka? — poprawiła go Katrin, ale ponieważ uczyniła to nadzwyczaj słodkim głosem, Alek z miejsca jej to wybaczył. Nawet przez moment zdawało mu się, że poczuł w powietrzu zapach landrynek.
— Stary czy starożytny — powiedział ze stoickim spokojem Alek — w każdym razie, gratuluję ci wyboru autora. Według niego wszyscy tkwimy w jakiejś ciemnej norze. Na dodatek mamy być ponoć skuci łańcuchami. Przyznam, że to mało optymistyczna wizja ludzkości… — ogrodnik zawiesił głos. — Chociaż może stary, to znaczy starożytny Platon miał rację — dodał po chwili, zdając sobie sprawę z tego, że sam tkwił w czarnej dziurze. Dostrzegał jednak dla siebie coraz wyraźniej jasne przebłyski światła, jakby wyjście z tunelu znajdowało się w zasięgu jego rąk. Potrzebował tylko ostatecznego impulsu, aby wychylić głowę ze swojego więzienia.
Alek spojrzał wyczekująco na Katrin. Chciał aby mu koniecznie odpowiedziała. Wydawało mu się, że bez szkody dla siebie zniósłby jej protest, chociaż był prawie pewny, że dziewczyna przyzna mu rację. Ona jednak milczała. Alek dostrzegł, jak na jej wysokim czole zarysowała się pionowa zmarszczka, która zamiast ją oszpecić, nadała jej twarzy oryginalnej szlachetności. Pomyślał, że dla każdego, kto posiadał choć trochę zdolności manualnych, Katrin stanowiłaby idealny model dla twórczości artystycznej. Znów pożałował, że nie miał za grosz talentu ani w malarstwie, ani tym mniej w rzeźbie. Oszacował, że mając za modelkę taką dziewczynę jak Katrin, można by nawet niewielkim nakładem z powodzeniem stworzyć dzieło sztuki. Wystarczyła tylko para zdolnych rąk. Popatrzył badawczo na swoje ręce. Zawsze był z nich dumny, nawet jako dziecko, tym więcej jeszcze kiedy zmężniał i jego dłonie stały się mocne. Wiedział, że mimo siły, jaka w nich tkwiła, potrafiły być również delikatne, opiekuńcze, nawet zmysłowe. Myśli Alka znów podryfowały ku Annie oraz ku chwilom rozkoszy, jakie z nią przeżył.
— Zapewne wiesz na temat Platona więcej niż ja — powiedział, aby uciec od wspomnień, które się w nim odezwały. — Sam nie miałem okazji aby go dogłębnie studiować. Owszem, liznąłem trochę humanizmu, ale było tego niewiele. Zresztą czego można się spodziewać po technikum leśniczym?
Katrin zdawała się go nie słyszeć, jakby pozostawała myślami gdzieś daleko, dokąd Alek nie miał dostępu. Postanowił odczekać w spokoju na to, co dziewczyna zamierzała uczynić ze swojego milczenia. Przyszło mu do głowy, że być może miała taki sposób bycia. Nie znał jej i nie potrafił wiele powiedzieć o jej charakterze, poza tym, że w przeciwieństwie do Matyldy go posiadała.
— Nie nora, tylko jaskinia — odezwała się w końcu dziewczyna — i poza tym to przenośnia. Jaskinia stanowi więzienie dla duszy. — Jej słowa brzmiały bezdźwięcznie, jakby pokonały długą i mozolną drogę z miejsca, w którym przebywała myślami.
Mimo to Alek przyjął je jako ożywczą bryzę i w jednej sekundzie odzyskał rezon.
— Pani profesor musi mieć absolutna rację — powiedział bez zwłoki.
— Duszy, która za prawdę bierze to, co poznaje zmysłami, a to tylko złudzenie — dokończyła myśl Katrin, nie dając się Alkowi zbić z tropu. — Gdyby człowiek potrafił spojrzeć w głąb siebie, i odrzucił to, co go ogranicza, mógłby dotrzeć do jedynej prawdy, do słońca, które jest Dobrem.
Dziewczyna ponownie się zamyśliła. Kiedy zaczęła bezwiednie wodzić palcem wskazującym po górnej wardze, Alek zamarł w bezruchu. Wstrzymał nawet oddech. Przez moment zdawało mu się, że gdzieś w głębi jego czaszki łomotał jakiś niewypowiedziany protest, jakkolwiek mogło to być jedynie przyspieszone bicie jego serca. Przez chwilę przyglądał się Katrin, nie badał jej jednak wzrokiem, a raczej potwierdzał własną bezbronność wobec jej czaru. Spróbował zebrać w sobie siły do jakiegokolwiek działania, ale zdobył się jedynie na wyciągnięcie z kieszeni spodni papierośnicy. Patrzył przez chwilę na jej zawartość, zanim wetknął do ust samodzielnie skręconego papierosa. Po chwili rozmyślił się i schował go z powrotem do metalowego pudełka.
— Możesz przy mnie spokojnie palić. Mnie to nie przeszkadza — odezwała się Katrin, która zdawała się być rozbawiona jego niezdecydowaniem.
— Skąd wiesz, że chciałem zapalić? — zdziwił się Alek całkowicie zbity z tropu. — Czy ty coś w ogóle możesz… Czy ty mnie widzisz?
— Jak to ująć? I tak i nie — odparła dziewczyna z wahaniem.
Jej odpowiedź wprawiła młodego Borysa w jeszcze większe zdumienie. Katrin musiała być tego świadoma, bo dodała:
— Widzę zarysy sylwetek i przedmiotów, raz dokładniej, innym razem mniej. Poza tym mam dobry słuch, co też mi ułatwia życie.
— Aha. — Alek pogładził się po brodzie. — To znaczy, że nie wiesz na co teraz patrzę, albo jak wyglądam? — chciał wiedzieć.
— A jak wyglądasz? — odpowiedziała mu pytaniem Katrin, co sprawiło, że ogrodnik nieco się rozluźnił.
— Jestem dobrze zbudowanym, przystojnym blondynem o niebieskich oczach i ładnym uśmiechu — powiedział, obserwując twarz dziewczyny.
— Hmm… To by się zgadzało — odpowiedziała mu bez skrępowania. — Tak na serio, zdaje się, że jesteś dość wysoki i nie za szczupły. Co do kolorów, to muszę cię rozczarować. Rozpoznaję jedynie mocne, intensywne barwy, chociaż wszystko, na co patrzę wydaje się być obleczone mgłą — dodała ciszej.
— Masz to od urodzenia? — zapytał ostrożnie Alek, który bał się użyć słowa „niewidoma”, a jeszcze więcej wzdragał się przed określeniem „ślepota”. Wydawało mu się, że krył się w tych wyrazach dożywotni wyrok rujnujący życie. Skazanie Katrin, tej pięknej dziewczyny o żywym umyśle na taką karę, byłoby według niego nieludzkie.
— Urodziłam się zdrowa, dopiero później straciłam wzrok, jako dziecko — Przyznała dziewczyna ze spokojem, który zaimponował Alkowi. — Wówczas świat wokół mnie zapadł się w ciemności, jakby nagle zgasło słonce.
— To musiało być dla ciebie duże przeżycie, taka nagła zmiana… — powiedział z wyczuciem.
— Tak. Ale nie tylko ja się zmieniłam — przyznała Katrin. — Moje otoczenie, a przede wszystkim bliscy mi ludzie zmienili się nie do poznania, przynajmniej w stosunku do mnie. Teraz wiem skąd się to wzięło, wiem, że nikt w domu nie był przygotowany na moja chorobę. Z dnia na dzień zaczęto mnie traktować jak drogocenną porcelanową figurkę, którą trzeba chronić przed nagłym stłuczeniem. Pewnie możesz sobie wyobrazić, jak to wyglądało. — Powiedziawszy to, Katrin uśmiechnęła się, co Alek odebrał jako znak, że dziewczyna nabrała dystansu do własnych wspomnień.
— Chyba wiem, co masz namyśli — odparł, próbując przez moment wczuć się w rolę niewidomej dziewczynki z bogatego domu. — Pewnie pilnowano cię na każdym kroku…
— Nie inaczej — powiedziała otwarcie Katrin. — Jeśli akurat ktoś nie prowadził mnie za rękę, to sadzano mnie na ogromnych i miękkich sofach. Anna poleciła wstawić nowe meble wszędzie tam, gdzie często przebywałam. — Dziewczyna uśmiechnęła się do swoich wspomnień. — Nawet w bibliotece stało kilka kanap, które w ogóle tam nie pasowały. Poza tym usunięto większość przedmiotów z ostrymi kantami, posadzki wyłożono dywanami, nawet w kuchni… — Katrin pokręciła głową, jakby nie dowierzała własnym słowom. — Moja niania na początku kazała mi się bawić na podłodze, właśnie na tych grubych perskich dywanach, które dodatkowo obkładała stosem poduszek i pluszowych zabawek, tak jakbym była raczkującym dzieckiem. Anna z kolei obsypywała mnie prezentami i spełniała wszystkie moje zachcianki, chociaż nie miałam ich wówczas zbyt wiele. Byłam jak przestraszone zwierzątko — dziewczyna wzruszyła ramionami — a ona tuliła mnie do siebie i usypiała co wieczór, czytając mi bajki. Trochę to trwało, zanim wszyscy, nie wyłączając mnie, zaakceptowali ten nowy stan rzeczy i zaczęli znowu zachowywać się normalnie.
Na ustach Katrin znowu pojawił się uśmiech. Alek nabrał pewności, że kiedy dziewczyna mówiła o tym etapie własnego życia, uśmiech był jej tarczą, tak jakby przy jego pomocy broniła się od nawału emocji, jakie musiały spaść na nią, kiedy straciła wzrok.
— Nie zrozum mnie źle, Alek — powiedziała ze spokojem, podnosząc głowę, jakby chciała spojrzeć mu w twarz. — Ja się na nic nie skarżę i nikogo nie obwiniam. Zresztą nie mogłabym kogokolwiek osądzać, skoro nawet lekarze nie wiedzieli, co ze mną począć. Żaden ze specjalistów, którzy mnie badali, nie potrafił dać mojej rodzinie jasnej odpowiedzi na pytanie, czy będę mogla kiedykolwiek jeszcze widzieć. Niektórzy z nich dawali mi nikłe szanse na wyzdrowienie, inni nie dawali ich wcale. Myślę, że byli po prostu ostrożni i nie chcieli robić ani mnie, ani moim bliskim złudnych nadziei.
Po tych słowach, Katrin wzniosła głowę jeszcze wyżej, jakby zwracała się do nieba. — A jednak stał się cud — rzekła, co w jej ustach zabrzmiało co prawda dostojnie, jednak bez sztucznego patosu.
Alek również popatrzył w górę, na niebo przykryte chmurami, szybko jednak opuścił głowę, ponieważ wydał się sobie w tym momencie śmieszny.
— Wychodzę z jaskini, Alek — dodała Katrin. — Po długim czasie ciemności, to dla mnie…,to jakby ponownie się narodzić. — Młoda kobieta zdawała się patrzeć Alkowi w oczy. — Czy to nie dziwne? Jesteś pierwszą osobą, której o tym mówię.
— Może to przeznaczenie — odparł ogrodnik. Jakkolwiek zdawał sobie sprawę, że była to zuchwała odpowiedź, nie obiecywał sobie po niej zbyt wiele. Mimo ewidentnej szczerości, jaką Katrin mu okazała, nadal wydawała się być dla niego nieosiągalna.
— Nie tak to sobie zaplanowałam — odezwała się dziewczyna, która zgodnie z przypuszczeniem Alka, zignorowała jego uwagę o przeznaczeniu. — Proszę cię, abyś nie mówił nikomu o tym, co ci powiedziałam. Chciałam w pierwszej kolejności zwierzyć się Annie. To głównie jej zawdzięczam, że się nie poddałam chorobie.
Alkowi zrobiło się nagle gorąco, mimo, że był w samym podkoszulku. Katrin stanowczo za dużo według niego mówiła o kobiecie, którą usiłował za wszelką cenę wymazać z pamięci. Na dodatek dziewczyna wyrażała się o swojej macosze w taki sposób, jakby ją kochała, tak jak on sam.
— Jasne — powiedział z pozornym spokojem. — Nie mam zamiaru opowiadać komukolwiek o twoim sekrecie. Masz to u mnie jak w banku.
— Dziękuję — odparła Katrin.
— Fajnie się nam rozmawia — odezwał się ogrodnik po chwili milczenia — ale w sumie, to mam jeszcze sporo do roboty. Chciałem skosić trawę wokół kasztanów, póki nie pada — dodał dla wyjaśnienia. — Miło było mi cię poznać, Katrin.
Mimo, że całym sercem Alek życzył sobie pozostać przy dziewczynie, bał się, że rana w jego sercu rozjątrzy się na powrót, jeśli w ich rozmowie ponownie pojawi się Anna.
— Wzajemnie — odparła Katrin, która nie wydawała się być zawiedziona, w każdym razie nie dała po sobie poznać, że miała ochotę przedłużyć rozmowę z Alkiem. — A co z twoją koszulą? — zapytała, po czym zaczęła ściągać z siebie flanelową bluzę. Alek ją od tego powstrzymał. Pochylając się nad nią, położył obydwie dłonie na jej ramionach.
— Zostaw — powiedział z czułością. — Ja się zaraz rozgrzeję przy pracy, a ty będziesz potrzebować czegoś ciepłego, jeśli masz zamiar tu jeszcze zostać. Nie sądzę, aby słonce w ogóle wyszło dziś zza chmur.
Katrin przytaknęła głową. Wyraz jej twarzy z filuternie rozchylonymi wargami, jak u małej dziewczynki, zupełnie rozbroił Alka. Czuł, że w owej chwili mógłby zrobić dla niej wszystko, nawet wrosnąć w ziemię, gdyby tego od niego zażądała i to go przeraziło. Wolno, jak gdyby od niechcenia, ruszył w kierunku ścieżki skąd przyszedł.
— Ładnie pachniesz. To znaczy twoja twoja koszula ma ładny zapach — powiedziała za nim Katrin.
Jej słowa dosięgły Alka niczym rozbrajającą fala ciepła, przed którą instynktownie chciał się bronić. Uśmiechnął się szelmowsko pod nosem, i już zaczął w myślach spekulować nad jakąś zuchwałą odpowiedzią, jednak powstrzymał się. Postanowił pożegnać się z Katrin zwyczajnie, bez podtekstów, także po to, aby nie robić sobie co do niej złudnych nadziei. Obejrzał się za siebie.
— Powodzenia na egzaminie! Jestem pewien, że zdasz ze staruszka Platona genialnie za pierwszym razem! — zawołał.
Katrin uśmiechnęła się i jednocześnie machnęła ręką w taki sposób, jakby egzamin był już dawno zapomnianą przeszłością.
Alek patrzył na nią jak na wisienkę na torcie. Po chwili jednak ogarnął go żal. Uświadomił sobie, że być może widział ją po raz ostatni w swoim życiu. Jeśli miał przeprowadzić swój plan i rzucić pracę, oznaczało to, że pożegna się na zawsze nie tylko z byłą kochanką i jej ogrodem, ale również z tą zjawiskową dziewczyną, która wydawała mu się zarówno piękna jak i mądra. Poza tym szybko ocenił, że w przeciwieństwie do Anny, Katrin była bardzo uczuciowa. Alek wyczuwał wyraźnie czułość, przebijającą z jej słów. Uzmysłowił sobie, że Katrin mogła z łatwością zająć miejsce Anny w jego sercu i przestraszył się tej myśli. W czasach przed Anną miał się za zimnokrwistego typa o wielkim apetycie na życie, tymczasem po rozpadzie ich związku stał się uczuciowym rozbitkiem. Stało się dla niego naraz jasne, że w tym stanie ducha, w jakim się znajdował, mogła go usidlić pierwsza lepsza dziewczyna, a co dopiero ktoś taki, jak Katrin Berent.
Choć Alek obiecywał sobie, że odzyska dawny spokój ducha z chwilą, gdy tylko znajdzie się poza tym rajem, z którego dobrowolnie miał zamiar uciec, wcale nie był tego pewien. Dreszcz dziwnego podniecenia przebiegał mu wielokrotnie przez ciało niczym prąd, kiedy idąc ścieżka przez najpiękniejszą według niego część ogrodu, patrzył tylko na swoje buty. W końcu zakręciło mu się od tego w głowie i musiał przystanąć, aby nie stracić równowagi. Całym ciężarem ciała oparł się o konar akacji i mimowolnie wcisnął głęboko palce w jej żylastą korę, jakby chciał się zżyć ze starym drzewem. Okazy takie jak ten, porowate i pozornie wysuszone na wiór, od zawsze przyciągały jego uwagę, choć Alek przez długi czas nie mógł sobie tego wytłumaczyć. W końcu jednak odkrył, w czym leżała ich tajemnica. Rozbudził w sobie pragnienie, aby być tak pozornie oschłym i bezdusznym, a jednocześnie tak silnym i żywotnym, jak każde zdrowe drzewo. Chciał panować nad sobą i uzewnętrzniać siebie oraz własną siłę jedynie w takich warunkach, jakie były odpowiednie dla niego samego, a nie dla kogoś innego, dla kobiety.
Wiedział już, że nie potrafił utrzymać swoich uczuć, potrzeb serca, a tym mniej popędów ciała na wodzy, i to go przerażało. Był jak ojciec, wrażliwy i pełen namiętności, co uznał za uciążliwe, a nawet bardzo niebezpieczne wady. Adam Borys umarł przez namiętność, albo raczej z tęsknoty za nią. Ludzie wskazywali na Annę jako winowajczynię tej śmierci, z czym Alek nie mógł się zgodzić. Nie, żeby był zazdrosny o ojca. Choć nie wierzył w dochodzące do jego uszu pogłoski, że leśniczy sypiał z Berentową, Alek nie miałby ojcu za złe, gdyby te plotki okazały się być prawdą. Wręcz przeciwnie, uważał, że każda kobieta nadawała się do pożycia o wiele bardziej niż jego własna matka. Borysowa nie potrafiła dać mężowi tego, czego pragnął i dlatego się zastrzelił. Alek nie odważył się potępić otwarcie matki, ale czuł do niej uraz. Kochał ją, ale była to, jak mu się zdawało, miłość bez głębszej zależności, a jedynie wynikająca z więzów krwi, z faktu, że dała mu życie. Czuł do niej dużo mniej miłości niż respektu, czego sam nie rozumiał. Dopiero kiedy się związał z Anną, odkrył tajemnicę tego fenomenu. Ją również szanował. Na początku myślał, że imponowała mu, ponieważ posiadała urodę i klasę. Oszalał dla niej dopiero wówczas, kiedy odkrył jaka była. Wydawało mu się, że wszystko, co czyniła Anna, kryło w sobie wielką namiętność. Była pełna pasji w łóżku, ale także w pracy, i również wtedy, kiedy oddawała się obowiązkom domowym. Ta zmysłowość, odzwierciedlała się zdaniem Alka w każdym jej słowie, geście, wyrazie twarzy. Borysowa zaś jawiła się na jej tle nijak, jak ktoś płytki uczuciowo i pozbawiony życia, i właśnie to najbardziej zniechęcało do niej Alka.
Z chwilą, kiedy Katrin została przy basenie sama, oddała się do reszty wspomnieniom z dzieciństwa, które mimowolnie wywołał w niej młody ogrodnik, a właściwie jego koszula. Mimo że dziewczyna próbowała się skupić na książce, nie potrafiła nic począć ze słowami, jakie odczytywała. Odkąd uzmysłowiła sobie, że zapach ciała Alka przypominał do złudzenia ten, jaki kojarzyła z własnym ojcem, z Leo Berentem, nie potrafiła myśleć więcej o niczym i nikim innym jak tylko o nim. To niespodziewane dla Katrin wspomnienie, miało w sobie tyle męskiego ciepła, że dziewczyna na dobre pogrążyła się w swoim śnie na jawie, w którym co rusz pojawiał się jakiś obrazek z jej dziecięcych lat, ukazujący ją w towarzystwie ojca. Była dzieckiem, kiedy zginął w wypadku. Obydwoje, córka i ojciec, nie mieli zbyt wiele czasu, aby się wzajemnie poznać. To, co Katrin z nim kojarzyła, było w jej pamięci niewyraźne, jakby rozmyte, jednak wiedziała, że ją kochał. Rozpoznała to swoim dziecięcym sercem, jeszcze zanim Stefanowa opowiedziała jej o tej miłości. Leo Berent szalał za swoją małą córeczką, i to do tego stopnia, że po tragicznej śmierci jej matki niemal natychmiast zaczął szukać dla niej zastępstwa. Szczęśliwym trafem poznał Annę i ją poślubił. Mówiono w okolicy, że wcale jej nie kochał, ale Katrin w to nie wierzyła. Uważała, że każdy, kto poznał jej macochę, musiał ją pokochać, chociażby za jej mądrość i dobro.
Zawiedziona nieudaną próbą nauki, dziewczyna sięgnęła pod ławkę po swoją laskę. Ostatnio używała jej rzadziej niż zwykle, właściwie tylko w towarzystwie innych ludzi, głównie po to, aby się przed nimi nie zdradzić ze swoją tajemnicą. Fakt, że od jakiegoś czasu zaczęła dostrzegać światło oraz kształty, był dla niej tak ogromnym przeżyciem, iż postanowiła pozostać z tym cudem sam na sam. Przynajmniej, jak sobie obiecała, do momentu, dopóki nie przyzwyczai się do nowej siebie na tyle, iż będzie mogła wtajemniczyć w ten cud uzdrowienia również rodzinę.
Dopiero niedawno Katrin uznała, że najlepszą okazją do tego, aby podzielić się ze swoją tajemnicą z bliskimi, był zbliżający się dzień jej osiemnastych urodzin. Zmieniła jednak zdanie po tym, jak tylko dowiedziała się od Antoniego, że Anna i Stefanowa przygotowywały na tą okoliczność obszerny program. Z tego, co poprzedniej nocy kierowca Anny powiedział Katrin, podczas gdy wiózł ją z internatu do domu, wynikało jasno, że w pałacu miało się odbyć przyjęcie z wielką pompą. Wobec tego, dziewczyna postanowiła przeczekać całe to urodzinowe zamieszanie, i dopiero po nim opowiedzieć o swoim szczęściu rodzinie. Pod pojęciem rodziny Katrin rozumiała tych, w których otoczeniu dorastała, i których kochała, mimo iż z żadną z tych osób nie łączyły jej więzy krwi. Anna, Stefanowa, kucharka Walentyna, Antoni oraz stary Szydło, byli dla niej zupełnie obcy w sensie pokrewieństwa, jakkolwiek od lat zastępowali Katrin utraconych rodziców. Za miłość i szczęście, jakie dziewczyna doznawała od urodzenia w pałacu, chciała się zrewanżować podobnie cennym darem. Wieść o jej powracającym wzroku mogła być takim prezentem. Od czasu kiedy zachorowała, jej egzystencja obłożona była szeregiem ograniczeń i barier, i choć Katrin nie przeklinała swojego losu, czuła, że coś jej odebrano. Nigdy nie uważała siebie za postać tragiczną, i odnajdywała w swoim życiu radość, mimo to, zdawało się jej nie raz, że szczęście sączyło się ku niej jedynie w postaci pojedynczych kropel. Wraz z postępującym zdrowieniem, Katrin nabrała ochoty na więcej, zapragnęła czerpać z tego źródła pełnymi garściami.
Trzymając przed sobą laskę, dziewczyna obeszła basen i udała się w kierunku domu. Pozostawione przez nią na ławce dzieło Platona przez moment leżało nieruchomo, po czym, pod wpływem wiatru, pojedyncze kartki zaczęły na przemian unosić się i opadać, jakby dotykała je niewidzialna dłoń. W końcu księga zamknęła się na dobre tuż przed tym, jak z nieba zaczęły spływać tłuste krople deszczu.
Stefanowa
Ubrana w czerń kobieca postać, która ni stąd, ni zowąd pojawiła się na tarasie pałacu, puściła się w dół schodów, gdy tylko dojrzała tam Katrin. Jej ruchy były tak żwawe, jakby w mgnieniu oka straciła co najmniej czterdzieści ze swoich siedemdziesięciu pięciu lat. Stefanowa, bo tak się do tej kobiety powszechnie zwracano, na co dzień ceniona za zaradność ochmistrzyni w posiadłości Anny Berent, stawała się na powrót nianią panienki za każdym razem, kiedy Katrin wracała z internatu do domu. Fakt, że w niedługim czasie dziewczyna miała osiągnąć pełnoletność, i że wcale nie była zadowolona, kiedy traktowano ją jak dziecko, zdawał się w ogóle nie przemawiać do tej statecznej strażniczki domostwa w pałacu Berentów. Adelina Stefan, która cieszyła się całkiem dobrym jak na swój wiek wzrokiem oraz jeszcze lepszym słuchem, zdawała się być całkowicie ślepa i głucha na wszelkie oznaki dorosłości Katrin, a oślepiała ją czysta i bezinteresowna miłość, jaką żywiła dla jedynego dziecka Leo Berenta.
— A ja szukam jej po całym pałacu i kręcę się w kółko jak bąk! — zawołała ochmistrzyni, jak tylko znalazła się przy Katrin. Mimo że dyszała z wysiłku, nie odmówiła sobie tej wielkiej przyjemności, jaką było dla niej mówienie. — Dobrze, że mnie w tym amoku pokojowe nie widziały, bo miałyby te gęsi przednią zabawę. Panienka nie ma dla mnie żadnego zmiłowania! Za grosz wdzięczności! A mnie się zawsze zdawało, że dobrze ją wychowałam — użalała się nad sobą Stefanowa, która była niedoścignioną mistrzynią w pozyskiwaniu dla siebie uwagi innych ludzi.
Jeśli chodziło o Katrin, gospodyni nie musiała się wcale uciekać do podobnych wybiegów, ponieważ dziewczyna kochała ją od dziecka i wielokrotnie okazywała jej swoje przywiązanie zarówno poprzez gesty, jak i słowa. Ochmistrzyni jednak uzależniła się od tych oznak miłości ze strony swojej wychowanki, niczym od silnego narkotyku, i wciąż szukała sposobności, aby zaczerpnąć ich od nowa.
— Zupełnie niepotrzebnie się złościsz, nianiu — powiedziała Katrin, nie tracąc typowego dla siebie opanowania. — Przecież w końcu mnie wypatrzyłaś, a jeśli koniecznie chcesz wiedzieć, czy twój trud wychowawczy się opłacił, powinnaś porozmawiać z przełożoną sióstr. Ona wydaje się być ze mnie całkiem zadowolona.
— Z przełożoną zakonną? Też mi coś! — oburzyła się Stefanowa. — Cóż mi po tych panienki siostrzyczkach? Jakże ja bym śmiała o obcych ludziach myśleć, choćby nawet i świętych, skoro nasza pociecha nareszcie zawitała do własnego domu?! Pół roku jej nie widziałam! Co ja mówię, pojutrze byłoby już siedem miesięcy! Ja każdy dzień w kalendarzu znaczyłam i modliłam się, aby czas szybciej płynął, abym ją mogła wreszcie zobaczyć. Dlaczego mnie panienka tak dręczy, kiedy mnie już bliżej końca jak dalej? — mówiąc to, Stefanowa sięgnęła do brustaszy i wyjęła z niej chustkę, którą zapobiegliwie przetarła wilgotne powieki. — I teraz co mam z tego czekania i z tych modlitw? Nic. Panienka jest w domu, owszem, a ja jej w ogóle nie widzę. Szukam i wołam po całym domu, a ona przepadła jak kamień w wodę! Proszę nie iść za szybko po schodach! Tylko mi tego brakowało, żeby mi upadła i sobie coś zrobiła! — ostrzegała swoją wychowankę gospodyni, zanim wzięła ją za rękę. — Oj! A co to, na Boga żywego? Rączki jak lody! Aż mi dreszcze po grzbiecie przeszły od tego zimna. Czy panienka nie wie, że w taki ziąb trzeba się cieplej ubierać?! Przecież można sobie nerki zaziębić, albo pęcherz. A nawet płuca. Nie dopuść Panie Boże!
— Dlaczego wzywasz Boga na daremno, nianiu!? Przecież nie jestem naga. Widzisz tę koszulę? Dotknij! Grzeje jakby była z wełny, a jest przy tym dużo milsza w dotyku — powiedziała Katrin wtulając szyję w kołnierzyk kraciastej koszuli Alka.
— Koszula może i ciepła, ale czy nie zbyt duża dla panienki? — rzekła z niezadowoleniem Stefanowa. — Wiatr dmucha panience po lędźwiach jak po północnych polach! I ta sukienczyna, jaka cieniutka! Jak to ma panienkę ogrzać? Takie byle co! Mnie nawet do głowy nie przyszło, że się panienka na taki ziąb do ogrodu wybierze. Cały ranek krzątam się po domu, a przecież już dawno mogłam wyjść do niej z ciepłym pledem.
— Już dobrze, Stefanciu. Nie musisz sobie niczego wyrzucać. Przecież dobrze wiem, że masz dużo na głowie — próbowała udobruchać gospodynię Katrin.
— Panienka jest i zawsze będzie dla mnie na pierwszym miejscu! — przyznała płaczliwym tonem Stefanowa, która ścisnęła mocniej rękę swojej podopiecznej. Wiodąc ją po schodach ku tarasowi, stara ochmistrzyni baczyła na to, aby nie iść za szybko. — Pewnie, że człowiekowi zajęć nie brakuje w tak wielkim domu jak nasz — dodała Stefanowa — tym bardziej teraz, kiedy jest jeszcze tyle do zrobienia przed urodzinami panienki, ale jakoś, z Bożą pomocą, praca idzie naprzód.
— A może pozwolisz, że ja ci w czymś pomogę? — zaproponowała bez ogródek Katrin. — Będziesz miała tej pracy trochę mniej, a ja będę się cieszyć, że mogłam cię w czymś wyręczyć.
— Nie ma wcale takiej potrzeby — odrzekła pospiesznie Stefanowa. — Już moja w tym głowa, to znaczy moja i pani Berentowej, aby przyjęcie na część panienki wypadło tak, jak powinno.
— To znaczy jak? — chciała wiedzieć dziewczyna. — Co wy właściwie obydwie z Anną knujecie?
— Nie ma w tym żadnej intrygi, panienko, tylko starania, wiele starań i jeszcze więcej serca — zapewniła ją gospodyni. — Teraz powiem jedynie, że zapowiada się wspaniała uroczystość. Reszty dowie się panienka w odpowiednim czasie.
— Jeśli mam być szczera, uważam, że ta cała pompa jest niepotrzebna — przyznała otwarcie Katrin. — Ja chcę spędzić moje urodziny z wami, z ludźmi, których uważam za rodzinę. Wasza obecność jest dla mnie najważniejsza, a nie wystawne przyjęcie.
— Wystawne? — zdziwiła się Stefanowa. — Nie, panienko, o żadnej wystawności nie było mowy. Przyjecie będzie przyzwoite, to znaczy takie, jakie się naszej dziedziczce należy — powiedziała enigmatycznie gospodyni. — A jak coś ma być dobre, to trzeba się koło tego nachodzić, pilnować. Oj, muszę się panience pożalić, że na ludzi w dzisiejszych czasach w ogóle nie można liczyć. Pan Bóg widzi wszystko, panienko, i wie, o czym mowie — mówiąc to gospodyni wzniosła nabożnie oczy ku górze, jednak tylko w przelotny sposób, ponieważ bała się, że kiedy na dłużej odwróci wzrok od Katrin, dziewczyna upadnie na schodach. — Człowiek musi sam każdej sprawy doglądnąć, ażeby wszystko było zrobione tak, jak trzeba — uświadamiała Stefanowa dziewczynę. — Szczerze panience wyznam, że tęsknię za spokojem. Chciałabym spać w nocy tak beztrosko, jak niemowlę przy piersi matki, i nie martwić się na zapas. Ale tak się nie da. Muszę być stale czujna i patrzeć ludziom na ręce, chociaż tego nie lubię. Cóż robić, taki już widać mój los. Jak tego psa ogrodnika — mówiła z żałością w głosie gospodyni. — Dzięki Panu naszemu w Niebie, nie tylko słuch, ale i wzrok mam jeszcze nie najgorszy, panienko. To dla mnie wielka pociecha, bo oko i ucho trzeba mi tu mieć na wszystko i wszystkich. Na pokojowe, ogrodników, Antoniego, na naszą stara Walentynę. Na nią też, a jakże! O pomocach ze wsi już nawet nie chce mi się wspominać…
Gospodyni na chwilę umilkła, jakby rzeczywiście nie miała ochoty dalej mówić, jednak Katrin znała swoją nianię na tyle dobrze, że nie dała się zwieść pozorom. Faktycznie, po zamierzonej pauzie, Stefanowa zgrabnie podjęła temat, oświadczając z przekąsem:
— Mogłabym o talentach tych dziewcząt, naszych domowych pomocy, całą litanię wyrecytować, ale to by chyba panienkę szybko znudziło. Wiec powiem krótko, one niby znają się na wszystkim, ale jak trzeba coś porządnie zrobić, to żadna z nich nie ma o rzeczy bladego pojęcia. Żeby te śpiące królewny choćby raz pomyślały, jak powinno się należycie zabrać do czyszczenia schodów, albo prania zasłon! Skądże, ale chichotać i szeptać między sobą po kątach, to potrafią! Skaranie z nimi! — Gospodyni przerwała swój monolog, aby złapać oddech, po czym mówiła dalej:
— Prędzej coś popsują niż wykonają rzecz po ludzku. Coś mi od razu mówiło, że któraś z nich musiała rozbić lustro naszej pani…
— Lustro Anny? To z kryształowa ramą? — podchwyciła Katrin w nadziei, że skieruje przez to myśli Stefanowej na inne tory.
— Ano tak! To samo, panienko. Rozbite! — oświadczyła ze swadą ochmistrzyni, po czym ciężko westchnęła. — Stało się i już się nie odstanie, choćby człowiek na głowie stanął. Lusterko wisiało najpierw w holu przy wejściu, nie wiem, czy pamięta go panienka. To było tak dawno… W każdym razie, to było przecudne świecidełko! Aż się w oczach człowiekowi mieniło, jak na niego patrzał. Skrzyło się to szkiełko, niczym płatki śniegu na mrozie — mówiła z podekscytowaniem Stefanowa. — Każdy, kto do nas przychodził, wpatrywał się w niego jak wół w malowane wrota. Nasi goście nie mogli się nachwalić, że taką rzecz mogły stworzyć ludzkie ręce.
— Pamiętam to zwierciadło — przyznała Katrin. — Czy nie przeniesiono go później do sypialni Anny?
— Owszem, pani zabrała go do siebie — potwierdziła gospodyni. — Powiedziała, że jest jej potrzebne dla porannej toalety. Poza tym był też inny powód — dodała Stefanowa ściszonym głosem, patrząc przy tym badawczo na Katrin. — Panienka była wtedy jeszcze za mała, aby coś z tego zrozumieć, ale powiem tylko, że o naszym skarbie zaczęły krążyć po mieście dziwne opowieści. Ludzie plotkowali, że z niego sam Belzebub wyziera.
— Belzebub? — Katrin nie kryła zdziwienia. — Masz na myśli Szatana, nianiu?
— Cyt, panienko, nie tak głośno — powiedziała z przejęciem gospodyni. — Lepiej jest nie wymieniać tego imienia na głos, aby się licho do nas nie przypałętało.
— Bajki ludzie plotą — odrzekła Katrin, która wydawała się być rozbawiona naiwnością swojej niani. — Przecież to zupełnie niedorzeczne.
— Cóż na to poradzić, panienko? Ot, z głupoty takie ludzkie gadanie, a może z zazdrości, nie wiem — odrzekła Stefanowa. — Ja nigdy żadnego Złego w naszym lustrze nie widziałam, wręcz przeciwnie, ten kryształ wydawał się tak czysty i nieskalany, jak łzy świętej Weroniki. Drugiego takiego zwierciadła w całym świecie się nie znajdzie! Nasz Antoni tak się nim zawsze zachwycał, a on się na antykach niby zna, choć osobiście głowy bym sobie za to jego znawstwo na meblach nie dała uciąć, panienko — To powiedziawszy, gospodyni znacząco odchrząknęła. — Ale mniejsza z tym. Już po lustereczku. Pękło na drobne kawałeczki. Nie było czego składać. Maryśka mówiła, że jak zbierała jego resztki z podłogi, to aż jej w piersi grało z żalu.
— Szkoda, choć z drugiej strony, to tylko martwa rzecz, nianiu. Myślę, że Anna jest tego samego zdania.
— Może i tak, panienko — odpowiedziała Stefanowa bez przekonania.