E-book
15.75
drukowana A5
45.86
Złodzieje

Bezpłatny fragment - Złodzieje


Objętość:
281 str.
ISBN:
978-83-8351-074-3
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 45.86

Rozdział 1

Przez wiele pięknych lat pan Waldemar Kozłowski był szczęśliwym posiadaczem nastoletniego Fiata 126p, z którego był bardzo dumny. Ten samochód był obiektem pożądania nie tylko milionów robotniczych rodzin, ale również całej młodej krajowej inteligencji, która marzyła o posiadaniu własnych czterech kółek.

— Wystarczy kilka pensji i już będzie mnie stać na kupno nowiusieńkiego fiacika. — mówił inżynier Marek Kwiatek. — Sporo już uzbierałem, ma się rozumieć, tak więc obecnie samochód jest już w moim zasięgu finansowym.

— Też myślę o tym samochodzie, — powiedział magazynier Edek Borowski — tylko jak będą tak namiętnie go miniaturyzować jak do tej pory, to zanim uzbieram potrzebną gotówkę na zakup będzie on zbyt mały żebym się do niego swobodnie zmieścił. Przynależność do klasy średniej nie musi wszak oznaczać średniego wzrostu. Mam nadzieję, że wkrótce zaprojektują samochód nieco większy, a wtedy bardzo chętnie się do niego przesiądę. Naturalnie o ile będzie mnie na niego stać, bo podejrzewam, iż brać robotnicza rzuci się wtedy na nowy projekt z takim apetytem jakby nigdy żadnego innego samochodu nikt nie widział.

— Widziałem gościa, który musiał wystawić przednie siedzenia i usiąść na tylnym. Wtedy auto było akurat dopasowane do jego wzrostu. — opowiedział pan Marek. — Tylko że wówczas samochód rodzinny staje się, jakby to powiedzieć, pojazdem co najwyżej dwuosobowym, bo drugie przednie siedzenie też trzeba wystawić dla zapewnienia odpowiedniej swobody ruchu kierowcy.

— Masz rację, Edek, — włączył się do rozmowy Marian Kowalski, robotnik mający prawie dwa metry wzrostu — bo wtedy ja musiałbym zostać zaliczony do klasy wyższej, czyli do arystokracji. Naturalnie nie miałbym nic przeciwko temu, pod warunkiem otrzymywania uposażenia umożliwiającego życie na odpowiednim dla arystokracji poziomie. Nie wypadało by nawet inaczej, ponieważ arystokracja musiałaby zadbać o należyty wizerunek swojego środowiska.

— O ciągotkach do arystokracji lepiej Marian zapomnij, — odezwał się Marek Kwiatek — bo ledwie udało nam się wyplenić ze społeczeństwa tą próżniaczą klasę i było by mi bardzo przykro gdybym teraz musiał ciebie wieszać na ulicznej latarni. Jesteś porządny pracownik, sumienny i dokładny, więc takich ludzi potrzebujemy do odbudowy naszego kraju ze zniszczeń wojennych. Co prawda od czasu wojny już nieco lat zdążyło minąć, ale jak zapewne sam doskonale rozumiesz, wciąż mamy jeszcze wiele do zrobienia. Natomiast środowiska arystokratyczne myślą tylko i wyłącznie o swoim prestiżowym statusie, no i ewentualnie jeszcze o nadmiernym bogaceniu się, robieniu kasy, zbijaniu fortuny, gromadzeniu bogactw, no i jeszcze wielu podobnych, aczkolwiek równie nieprodukcyjnych rzeczach.

— Dla takiego człowieka jak Marian z całą pewnością udałoby się znaleźć wystarczająco wiele argumentów przemawiających za zastosowaniem odstępstwa od oceny historyczno-społecznej ze względu na jego kwalifikacje zawodowe. — stwierdził Edek Borowski. — Już w starożytności wysokiej klasy specjaliści byli nadzwyczaj szanowani przez władzę, a zwłaszcza przez rządzące stany. Dowodem niechaj będą piramidy.

— Być może — przyznał Marek Kwiatek — ale zaraz potem, być może nawet wcześniej niż po roku, znalazłyby się powody do zakwestionowania jego przydatności społecznej ze względu na bardzo szkodliwe i źle wyglądające w statystykach pokrewieństwo z innymi przedstawicielami arystokracji. Zresztą on akurat zbytnio by się rzucał w oczy z tym swoim wzrostem.

— Wzrost nie jest tu niczemu winien. — zauważył Marian Kowalski.

— Może i nie jest, — włączył się do rozmowy Władysław Mazur, nauczyciel matematyki siedzący przy sąsiednim stoliku. — ale jak nie możesz się ukryć za plecami kolegi wtedy gdy jest taka potrzeba, to niechcący sam się wystawiasz na odstrzał. Z matematycznego punktu widzenia, cel im wyżej umieszczony, tym łatwiej w niego trafić. Dodatkowo wystawanie ponad innych sugeruje wyższość, a nigdy nie wiadomo przecież czy owa wyższość nie dotyczy również kierownictwa. Z tego powodu mówi się, że mali wzrostem to ludzie wielkiego ducha, bo właśnie oni bardzo często dochodzą aż do szczytu nie zauważeni przez pozostałych. Jest to zazwyczaj dla innych wielkim zaskoczeniem. Nikt nie szykuje się do obrony przed krasnalem.

— Otóż to, moi panowie, — odezwał się milczący dotąd księgowy Albert Zielonko, siedzący obok Władysława — wszyscy wystawiamy się na strzał, albo raczej stawiamy się w roli tarczy strzeleckiej, bo im bardziej wykształcony człowiek, im więcej może mieć do powiedzenia, tym gorszym jest obiektem zarządzania przez władzę, która potrzebuje ludzi wykonujących posłusznie polecenia, a nie dyskutujących o polityce przy piwie w gospodzie.

— Dopóki dyskutujemy przy piwie, a nie na wiecu, jesteśmy bezpieczni. — powiedział kierownik Mateusz Bączek znad blatu trzeciego stolika. — Po to władza daje robotnikom możliwość korzystania z takich lokali jak karczmy, kawiarnie, czy restauracje, nie wspominając już nawet o zwykłych barach, żeby ludzie mieli gdzie spędzać czas i nie gromadzili się na ulicach, bo to prowadzi do rozruchów, wyrządzania szkód, konieczności leczenia poszkodowanych, ratowania życia ofiar. Profilaktyka, moi panowie, jest tu posunięta bardzo wysoko, a do tego niezwykle precyzyjnie zaplanowana, zgodnie z najnowszymi badaniami naukowymi.

Przy czwartym stoliku siedział cicho niepozorny sekretarz Zdzisław Długi i długopisem marki Zenit pisał coś w zeszycie oprawionym w czarną, plastikową okładkę. Od czasu do czasu nerwowym ruchem poprawiał krawat pod szyją, który go cisnął, ale nie miał odwagi w miejscu publicznym poluzowywać jego wiązania.

— Wracając do meritum naszej rozmowy — powiedział Edek Borowski — Fiaty są bardzo ekonomiczne, a nawet powiedziałbym, że również ergonomiczne, co bardzo ułatwia podjęcie decyzji o zakupie tego samochodu. Być może inne samochody są bardziej reprezentacyjne, ale mi akurat nie chodzi o reprezentację, a raczej o w miarę tanie podróżowanie z rodziną na wakacje, czy na odwiedziny do rodziny.

— Nawet się panu rymnęło. — zauważył Marek Kwiatek. — Nie sądziłem, że ma pan takie ciągoty artystyczne. Normalnie trzeba panu pogratulować, drogi kolego, ze szczerego serca, bez przedrzeźniania. Nie każdemu się udaje w zwykłej rozmowie z kolegami zaserwować przyjaciołom kawałek wiersza. Mam nadzieję, że kolega nie obrazi się o tego przyjaciela, bo to przecież sformułowanie pozytywne jest. Prawda?

— Chciałem powiedzieć, że w odwiedziny do krewnych. — poprawił się Edek Borowski.

— Rymnęło — wymruczał cicho Zdzisław Długi pisząc w zeszycie.

Wszyscy spojrzeli w stronę czwartego stolika, ale nikt nic nie powiedział. Dopiero po dłuższej chwili odezwał się Marek Kwiatek.

— A propo. Mój syn był w Malborku na obozie OHP. Młodzież licealna pracowała tam przy kopaniu rowów pod kanalizację. Trzeba było kopać na sto osiemdziesiąt centymetrów głęboko, a w miejscu gdzie zaplanowano studzienkę kanalizacyjną to nawet na cztery metry głębokości. W wielu miejscach była gliniasta ziemia, więc kopało się bardzo ciężko. Gliniasta ziemia wręcz zasysała wbitą w nią łopatę, jakby się broniła przed wykopaniem tych rowów.

Bywały jednak takie miejsca wzdłuż ulic, że było jeszcze gorzej, bo trzeba się było przekuwać przez kilkumetrowej grubości ceglane mury, pozostałości po starych budynkach, a nawet po murach obronnych. Chłopcy kopiący te rowy usypywali ziemię z jednej strony, a wydobyte z ziemi cegły z drugiej strony rowu. Całe sterty cegieł rosły wzdłuż kopanego rowu przy niektórych ulicach.

— Co robili z tymi cegłami? — zapytał Marian Kowalski. — Chyba nie wrzucali ich z powrotem do ziemi. To by było zwyczajne marnotrawstwo. Cegła pochodząca ze starych murów to jest obecnie prawdziwy skarb dla każdego murarza.

— Oczywiście, że nie. — odparł Marek Kwiatek. — Tymi cegłami zajmował się brygadzista. Gdy uzbierała się już odpowiednia ilość cegieł, to podjeżdżała ciężarówka i cegły raz dwa zostały na nią załadowane. W kilka minut sterta cegieł znikała nie wiadomo gdzie. Ten proceder trwał tam przez całe lato, ale nigdy tą sprawą nie zainteresowała się milicja.

— Przecież wiadomo. — powiedział Mateusz Bączek. — Milicja miała zupełnie co innego do roboty. Pewnie brygadzista o wszystkim skrupulatnie meldował, a może nawet dzielił się zyskiem, żeby wyżej postawionym w oczy nie kuło, bo to podobnież bardzo bolesne jest doznanie i wprost nie idzie go zdzierżyć.

Wszyscy pokiwali ze zrozumieniem głowami, a co niektórzy to nawet podśmiewali się dyskretnie, aby nie wywoływać wilka z lasu.

— Zupełnie inaczej było — kontynuował Marek Kwiatek — gdy mój syn wygrzebał z ziemi w rowie rękojeść szabli oraz trzy stare monety, które były już nieco zardzewiałe, ale wyraźnie było na nich widać nominały i daty informujące, że monety te mają już ponad sto lat.

— O! Czyli znalazł prawdziwy skarb. — zauważył pan Mateusz.

— Kilku chłopaków z zainteresowaniem podziwiało znalezisko mojego syna. Gdy wszyscy wrócili do pracy nadjechał milicyjny samochód, z którego wysiadł sierżant i zaczął wypytywać o znalazcę monet. Synowi nie pozostało nic innego jak się przyznać do znaleziska. Zbyt wielu było świadków.

Na całe szczęście znalezisko okazało się być bez wartości, bo milicjant pozwolił synowi wszystko zachować. Naturalnie, syn bardzo się ucieszył. Mnie jednak zastanawia bardzo szybka reakcja milicji. Skąd oni w tak krótkim czasie dowiedzieli się o znalezionych przedmiotach. W grupie pracującej młodzieży musieli mieć informatorów. To jest bardzo dobry przykład na prawidłowo zorganizowaną penetrację środowiska młodzieżowego.

— Penetrację. — wymruczał niemal szeptem Zdzisław Długi, pisząc cały czas w zeszycie.

Wszyscy ze zrozumieniem pokiwali głowami.

— A na ten obóz OHP pański syn pojechał do Malborka w nagrodę, czy może za karę? — zapytał Albert Zielonko. — O ile się nie mylę, to obozy OHP są organizowane dla raczej dość trudnej młodzieży, która nie radzi sobie z normalna nauką w zwyczajnych szkołach. To jest taki dodatkowy system edukacyjny specjalnego znaczenia, można by powiedzieć, pod warunkiem, że nikt się o te słowa nie obrazi.

Wszyscy zaczęli się śmiać, tylko inżynier pokręcił głową z dezaprobatą.

— Bo to by była znacząca różnica. — kontynuował pan księgowy.

— Ani za karę, ani w nagrodę. Pojechali ci, którzy byli chętni latem pracować i zarobić sobie. Muszę przyznać, że zarabiali przy tamtej pracy lepiej niż dorośli pracownicy firmy kładącej w Malborku wodociągi i kanalizację. Nie wiem dokładnie kto ten wyjazd organizował, ale z całą pewnością potrafił zorganizować bardzo dobrze.

— Od dobrej organizacji pracy bardzo wiele zależy. — powiedział pan kierownik. — Tęgie mózgi pracują nad takimi zagadnieniami dzień i noc. Uczą tego na wyższych uczelniach, zajmują się tym profesorowie i docenci, a my musimy tu na dole sprawdzać wszystko praktycznie, bo teoria swoją drogą, a praktyka też jest bardzo ważna.

— Otóż to. — podsumował księgowy. — Może nawet najważniejsza, bo koryguje błędne założenia, naprostowuje wskaźniki.

— Tak jest. — powiedział ktoś. — Uwidacznia błędy, wyjaśnia wątpliwości, koryguje wskaźniki, drogi kolego, raczej koryguje wskaźniki.

— Zgadza się. — dodał ktoś inny.

Wszyscy pokiwali głowami potakująco. Sekretarz dokończył swoje notatki i wyprostował się zadowolony. On też pokiwał głową, aby nie odstawać od reszty towarzystwa, co wywołało uśmiechy na kilku twarzach.

— Ja również przez wiele lat marzyłem o zakupieniu „Malucha”. — powiedział Marian Kowalski patrząc w blat stolika. — Wiadomo, że nie zarabiałem najlepiej, więc musiałbym bardzo oszczędzać, zrezygnować z wielu innych zakupów, zmusić żonę do prania w starej Frani, zamiast kupować nową czeską pralkę z wirówką.

— Też mieliśmy taką pralkę. — wtrącił się inżynier.

— Otóż to. — powiedział ktoś.

— Były całkiem niezłe. — dodał inny.

— Nasze dziecko uwielbiało wrzucać do tej pralki różne rzeczy w czasie gdy żona czekała aż woda się zagrzeje. — opowiadał inżynier. — Raz do pralki trafiły obierki od ziemniaków, innym razem skorupy od jajek. Żona musiała tej pralki zawsze pilnować, bo zanim woda była gotowa do prania, dziecko często zdążyło się zakręcić w jej pobliżu, no i wtedy trzeba było wylewać wodę, czyścić pralkę i nową wodę grzać od początku.

— Te wybory zmuszały mnie i żonę do ciągłych rozmów na temat naszego oszczędzania, zaciskania pasa przez kolejne kilka miesięcy. — kontynuował Marian Kowalski. — Tych miesięcy było już w naszym życiu tyle, że kilka dodatkowych nie miało znaczenia. Tyle razy przedłużaliśmy czekanie, łudząc się, że jest to nasza decyzja. Tym czasem życie przeciekało nam przez palce. Czas mijał, zwykłe codzienne kłopoty odbierały nam radość z życia, a to życie stawało się coraz bardziej ciężkie, coraz mniej kolorowe, coraz bardziej szare, pochmurne i mokre od potu lub łez. Potu i łez bywało coraz więcej, a radości, słońca, wypoczynku coraz mniej.

— Trzeba było urlop wziąć i na wakacje wyjechać gdzieś nad morze. — doradzał księgowy.

— Łatwo powiedzieć wakacje i urlop, ale inne były wtedy priorytety. — powiedział Marian.

— Otóż to. Trzeba pamiętać o realiach przeszłości. — stwierdził Mateusz.

— Realia realiami, a żyć jakoś trzeba. — zauważył kierownik.

— Jakoś trzeba. — wymruczał Zdzisław.

— No więc żyliśmy sobie w tej naszej biedzie do czasu aż żona moja wpadła na pomysł żeby używany samochód kupić od kogoś z okolicy, bo bez samochodu coraz trudniej było kontakty z rodziną utrzymywać, dzieci po miastach odwiedzać, do większych sklepów na zakupy się udawać, tak jak wszyscy sąsiedzi.

— A jednak. — zauważył Władysław.

— Ano tak. — stwierdził Marian.

— Tak. — dobiegło od czwartego stolika, wypowiedziane z taką radością jakby to przed ołtarzem, w obecności księdza dobrodzieja, było zawarcie związku małżeńskiego.

— Zdecydowaliśmy się z żoną na Syrenę.

— Bardzo trafny wybór. — ocenił Marek kwiatek.

— Też kiedyś miałem. — poinformował Mateusz Bączek.

— Bardzo pojemny samochód. — dodał swoje zdanie księgowy.

— Byliśmy bardzo zadowoleni z tego autka. Przestaliśmy marzyć o nowym Fiacie i mogliśmy wreszcie zacząć normalnie żyć.

— Żyć. — wymruczał Zdzisław.

Rozdział 2

Angelina Piotrowska wróciła ze spaceru niezwykle pobudzona. Wydawało jej się, że była świadkiem niezwykle ważnego wydarzenia. Miała wielką ochotę podzielić się z kimś tą wiadomością, ale obawiała się, że jeżeli tak jak przypuszczała, była świadkiem spotkania szefów mafii, to rozpowiadanie o tym mogłoby być bardzo niebezpieczne. Nie widziała jednak żadnego sposobu na potwierdzenie swoich domysłów ani też na ich zaprzeczenie. Przecież to oczywiste, że mafiosi nikomu nie przyznają się otwarcie do swojej podejrzanej działalności.

Chodziła po mieszkaniu z pokoju do pokoju, w roztargnieniu obijała się o meble i framugi drzwi, zapomniała o przygotowaniu obiadu. W myślach była wciąż przed kawiarnią, w której tajemniczy mężczyźni urządzili sobie spotkanie towarzyskie przy piwie. Wchodząc do lokalu wyraźnie słyszała, iż dyskutowali o interesach, pieniądzach, kosztach, oraz o złodziejach. Od razu rozpoznała, że nie byli to policjanci. Co to, to nie.

Gdy weszła do środka, w kawiarni zapadła głucha cisza. Kupiła kilka ciastek. Kelnerka zapakowała ciastka w papier, włożyła do reklamówki, skasowała należność, wydała jej resztę z pięćdziesięciu złotych. Potem Angelina wolnym krokiem wyszła z kawiarni. Tajemniczych mężczyzn jakby zamurowało. Przez cały ten czas nikt z nich nie wypowiedział ani jednego słowa, ani jednej sylaby nawet. To z całą pewnością nie było normalne.

Wracając do domu przez całą drogę rozmyślała o tamtych gościach kawiarni. Co oni tam robili, zastanawiała się. Z całą pewnością planowali jakiś kolejny szwindel. Zastanawiała się jak oni byli ubrani, jednak nie zapamiętała niczego szczególnego. Ci faceci nikomu nie rzucaliby się w oczy, gdyby szli ulicą, lub siedzieli w parku na ławkach. Nikt by na nich nie zwrócił uwagi, nikt by ich nie zapamiętał. Najprawdopodobniej właśnie o to chodziło. Oni stanowili oczywisty dowód na potwierdzenie teorii, iż istnieją ludzie niewidzialni. Oni tacy właśnie byli.

Pani Angelina wyobraziła sobie widok stolików w kawiarni, na których kelnerka poustawiała bukieciki z kwiatkami oraz szklanki z piwem, ale przy stolikach nikt nie siedział. To był upiorny widok. To mogłyby być anioły, ale wtedy nie piliby piwa. To musieli być bandyci. Doszła do takiego wniosku w chwili gdy mąż wrócił z pracy. Wtedy przypomniała sobie o obiedzie.

— Cześć kochanie. Co mamy dzisiaj na obiad? — zapytał małżonek, pan Bolesław.

— Usiądź sobie w pokoju, a ja zaraz przygotuję naleśniki z dżemem wiśniowym. — powiedziała.

— To jeszcze nic nie jest gotowe? — zdziwił się mężczyzna.

— Ależ kochanie. Gdybym usmażyła je wcześniej, to musiałbyś teraz jeść zimne. Zastanów się troszeczkę zanim coś głupiego palniesz. — powiedziała i wybiegła do kuchni.

Małżonkowi nic innego nie pozostało jak usiąść w fotelu przy niskim stoliku, włączyć sobie telewizor i spokojnie czekać na podanie mu obiadu. Na całe szczęście nie musiał czekać zbyt długo. Naleśniki były wyśmienite, jak zawsze. Zjadł trzy i poprosił o dokładkę.

— Ależ naturalnie. — odparła pani Angelina. — Przecież wiedziałam, że mój kochany Pasibrzuch zje więcej. Zaraz ci przyniosę z kuchni.

Przyniosła jeszcze dwa naleśniki, ale mąż zjadł tylko jednego.

— Więcej nie dam rady. — oświadczył wycierając spocone czoło chusteczką. — Jak tam twoje kamyczki? — zapytał. — Namalowałaś dzisiaj jakieś nowe obrazki?

— Nie. Nie miałam natchnienia. — odpowiedziała.

— Szkoda. Bardzo lubię te twoje kamyczki.

Otóż to! Kamyczki! To jest dobry pomysł, pomyślała pani Angelina. Mogę sobie namalować na kamyczkach wszystko co zechcę i nikt nie może mnie o nic oskarżyć, bo to jest tylko niewinna zabawa. Że też wcześniej na to nie wpadłam. Będę robiła dokumentację obrazkową. Naturalnie skrótową, raczej symboliczną niż portretową.

— Jesteś kochany, mój drogi. — powiedziała do męża, po czym zebrała talerze ze stołu i wyszła do kuchni.

Pozmywała naczynia, przetarła blaty szafek, umyła podłogę, po czym wróciła do pokoju. Mąż drzemał w fotelu. Ściszyła nieco telewizor i położyła się na kanapie. Musiała sobie przemyśleć swój najnowszy pomysł.

Po godzinie pan Bolek obudził się.

— Zrobić ci kawę, kochanie? — zapytała pani Angelina.

— Bardzo chętnie się napiję. — odparł mąż.

Wstała więc z kanapy i poszła do kuchni zaparzyć kawę. Po chwili wróciła niosąc na tacy filiżanki z kawą, oraz talerz z ciastkami.

— O, kupiłaś ciastka. — ucieszył się pan Bolesław.

— Byłam w kawiarni. Wyobraź sobie, że tam odbywają się jakieś dziwne spotkania tajemniczych mężczyzn. Prawdopodobnie prowadzą tam rozmowy o ważnych interesach.

— Co dokładnie usłyszałaś? — zainteresował się mąż.

— Nic nie usłyszałam, bo gdy weszłam do środka, to oni wszyscy zamilkli. Siedzieli przy stolikach jak mumie i milczeli. Sekundę wcześniej słyszałam ich głosy, a potem siedzieli jak manekiny bez słowa. Nie uważasz, że to bardzo dziwne?

— Owszem. To może jest dziwne, ale skoro nic konkretnego nie usłyszałaś, to nie może być pewności.

— Doskonale wiem, że nie można mieć pewności. To właśnie jest najbardziej tajemnicze. Oni wszyscy zamilkli, bo omawiali jakieś tajemnicze sprawy. — powiedziała podniesionym głosem.

— Nie denerwuj się, bo nie ma o co się denerwować. Najpewniej rozmawiali o czymś nudnym, więc im się rozmowa nie kleiła. — skonstatował pan Bolek i zabrał się do picia kawy.

— Jak ty niczego nie rozumiesz. — powiedziała pani Angelina.

— Bardzo mi przykro, moja droga.

— Gdybyś się nieco wysilił, zmusił swoje szare komórki do pracy, do odrobiny pracy, bez przesady, jedynie troszeczkę, ale nie, bo ty zawsze wiesz lepiej.

— Bardzo mi przykro, moja droga. — powtórzył pan Bolesław.

— No właśnie. O tym mówię.

Pani Angelina wzięła swoją szklankę z kawą i skierowała się ku drzwiom.

— Dokąd idziesz?

— Do pracowni. Mam ochotę popracować.

Wyszła na korytarz i weszła do innego pokoju. Zamknęła za sobą drzwi. Znalazła się w swojej ukochanej pracowni. Stało tam duże biurko, na którym stał komputer, dwa monitory, drukarka, skaner i tablet do rysowania. Obok biurka stał stół, na którym stało mnóstwo małych puszek z farbą akrylową, zatrzęsienie pędzelków różnych rozmiarów i kolorów, paleta malarska, słoiczki z rozpuszczalnikami, tubki z farbą, buteleczki z pigmentami, oraz szmatki, ścierki, chusteczki, chustki, chusty i inne szmaty. Pod druga ścianą stała wielka komoda z kilkoma szufladami. Pod ścianą stały ustawione niedokończone obrazy, rozpoczęte projekty i czyste arkusze brystolu, a także sklejki. Niektóre ze sklejek były wodoodporne, zakonserwowane jakimiś środkami impregnującymi.

Pani Angelina podeszła do komody i otworzyła górną szufladę. Znajdowały się w niej kamienie. Były to różnej wielkości i różnego kształtu kamienie, kamyki i kamyczki. Niektóre z nich pani Angela osobiście zbierała na plaży w Międzyzdrojach oraz w Sopocie i Gdyni. Inne kupiła przez Internet od firm zajmujących się handlem materiałami budowlanymi i dekoracyjnymi. Zgromadziła bardzo okazałą kolekcję kamieni. Niektóre z nich były płaskie, inne zaokrąglone, a jeszcze inne kanciaste, jakby odłupane z większych głazów.

Przez chwilę przyglądała się swojej kolekcji, zastanawiając się jaki kamień wybrać do najnowszego dzieła. Upiła łyk kawy z filiżanki i odstawiła ją na komodę. Wzięła do ręki jeden z kamieni i obracała go oglądając z każdej strony.

— Ten będzie bardzo dobry. — powiedziała z zadowoleniem. — w sam raz na mały obraz, na widoczek, pocztówkę z kawiarni. Będziesz się nadawał. — powiedziała do kamienia i pocałowała go.

Kamień najprawdopodobniej lekko się zarumienił, ale nic nie dał poznać po sobie i nadal zachowywał kamienną twarz.

— Te różowe żyłki na twojej twarzy nadadzą obrazowi szlachetności. — powiedziała pani Angelina zadowolona z wyboru.

Na początek otworzyła małą puszkę białej farby akrylowej. Rozścieliła na stole gazetę, na niej położyła kamień, a następnie średnim pędzlem pomalowała go białą farbą z górnej strony. Żeby pomalować drugą stronę kamienia trzeba było poczekać aż położona farba wyschnie. Trwa to bardzo szybko. Zazwyczaj w zupełności wystarczy godzina, czasami nawet mniej, jeżeli w pomieszczeniu gdzie znajduje się pomalowany kamień jest ciepło. Pani Angelina odkręciła regulator na grzejniku do oporu, po czym wróciła do salonu, gdzie jej małżonek ponętnie chrapał do wtóru odgłosów dobiegających z telewizora.

Usiadła wygodnie w fotelu, nogi położyła na niskim pufie, wzięła do ręki pilot i zaczęła przeglądać kanały w telewizji. Przez chwilę chichrała się z kabaretu, potem zerknęła na program o remontach mieszkań, a chwilę później znalazła swój ulubiony program o kupowaniu domów w Wielkiej Brytanii.

Gdy zerknęła na zegarek, okazało się, że minęło już półtorej godziny.

— Już czas. — mruknęła do siebie. — Mój kamyczek na mnie czeka.

Ostrożnie, by nie budzić męża, wstała z fotela i wyszła z pokoju. Kamień był już suchy. Położyła go więc na pomalowanej stronie i wziąwszy pędzel pomalowała białą farbą jego drugą stronę. Potem pędzel wstawiła do słoiczka z wodą i wróciła do salonu kontynuować oglądanie telewizji.

Pan Boleś obudził się gdy w telewizji rozpoczęły się reklamy. Zawsze puszczają je dużo głośniej niż pozostałe programy.

— Musi tak wyć? — zirytował się imć pan dobrodziej.

— To reklamy tak głośno puszczają. Nie moja wina. — odparła pani Angela.

— No to pójdę się przejść. — zdecydował mąż.

— Idź, idź, tylko nie pij więcej niż dwa piwa, bo nie zamierzam cię targać do domu przez pół miasta. — powiedziała.

— Nie zamierzam. Dla poprawy samopoczucia zazwyczaj wystarcza mi jedno piwko.

— Zazwyczaj. — potwierdziła.

Małżonek wyszedł na miasto, a pani Angelina poszła do pracowni sprawdzić stan kamyczka. Farba już była sucha. Można było przystępować do malowania.

— No to do dzieła. — powiedziała zadowolona.

Kamień wyraźnie pobladł. Na jego wysokim czole pani Angelina postanowiła namalować scenkę rodzajową, którą podpatrzyła w kawiarni, czyli siedzących przy stoliku mężczyzn, którzy milczą jak głazy. Ten ostatni aspekt obrazu był adekwatny do podłoża, na którym zamierzała go namalować. Trzech facetów niczym Trójca. Trzy szklanki piwa niczym trójka koni w zaprzęgu. Trzy butelki piwa niczym archaniołowie. Jeden wazonik z kwiatkami pośrodku niczym jeden Duch. Ten obraz musiał skupiać w sobie mistyczne siły i moce. Właśnie w tym tkwiła jego siła oddziaływania na odbiorcę.

Malowała bardzo powoli, starając się bardzo dokładnie zaznaczyć wszystkie konieczne elementy. Ten obrazek na kamieniu miał być łamigłówką do rozszyfrowania, opowieścią Szeherezady. Potem dodała jeszcze jeden element. Przyszedł jej do głowy niespodziewanie i wręcz zachwycił genialnością pomysłu. Pod sufitem namalowała kamerę monitoringu.

— Ci bandyci rozmawiający na poufne tematy przy piwie z całą pewnością nie zobaczyli żadnej kamery, bo jej tam nie było, ale gdy zobaczą obrazek na kamieniu, to nie będą w stanie sobie przypomnieć, czy na pewno jej tam nie było. — mruczała po cichu, żeby nikt niepowołany czegoś nie usłyszał.

Znowu zostawiła go do wyschnięcia. Nic nie miało prawa przez przypadek, albo przez głupią nieuwagę, się rozmazać. Poszła do salonu i nalała sobie do kieliszka czerwonego wina. Ten dzień należało uczcić. To był wyjątkowy dzień.

Usiadła w fotelu i małymi łyczkami rozkoszowała się winem. Było wyśmienite. Gdy zobaczyła dno kieliszka, to on, ten kieliszek, wołał do niej żeby go znowu napełniła, żeby nie pozwoliła mu usychać w samotności, bo to doskonałe wino skwaśnieje gdy nie będzie wypite. Ona jednak doskonale wiedziała, że nie skończyła jeszcze swojego arcydzieła. Umyła kieliszek, żeby nie wysychał na śmierć, a potem schowała go do szafki, tam gdzie jego miejsce. Pooglądała jeszcze telewizję. W ten sposób doskonaliła swoją cierpliwość. Pragnęła już iść do pracowni, ale odkładała ten moment dla zwiększenia późniejszej przyjemności. Zresztą, samo czekanie też było rozkoszą. Liczyło się przecież, że jest na co czekać. Była księżniczką oczekującą na swojego księcia.

W końcu przekroczyła bramę prowadzącą do pracowni. Sezam otworzył się i wpuścił ją do środka. W jaskini Aladyna pachniało farbami i rozpuszczalnikiem. Szczerozłoty kamień wysadzany brylantami i rubinami czekał cierpliwie na swojego odkrywcę, albo raczej odkrywczynię. Wzięła go do ręki. Jak to zabrzmiało. Po jej plecach przeszedł dreszcz rozkoszy. Jej lewa powieka zaczęła drżeć z podniecenia. W brzuchu poczuła baraszkujące motylki. Farba już była sucha. Kamień już był suchy. Jej dzieło było nieomal ukończone.

Otworzyła puszkę lakieru, wzięła pędzelek i polakierowała cały obrazek.

— Otóż i on. — powiedziała głośno.

Teraz nadszedł czas na twardnienie, to znaczy wysychanie lakieru. Znowu poszła do salonu. Miała godzinę czasu, więc wzięła książkę z półki i usiadła wygodnie w fotelu. Kochała czytać, więc natychmiast zagłębiła się w fikcyjnym świecie.

Po pół godzinie z niecierpliwością pobiegła do pracowni. Lakier wyglądał już na suchy, ale dobrze wiedziała, że nie należy iść na skróty. To zawsze mściło się błędami, niedoróbkami, których później się żałowało. Trzeba być konsekwentną i wytrwać cierpliwie wyznaczony czas. To tak jak w biegu do mety nie można rezygnować przed metą, tylko trzeba dotrwać do końca. Wtedy dostaje się medale.

Wróciła do salonu kontynuować lekturę. To była bardzo interesująca książka. Uwielbiała czytać powieści należące do klasyki literatury. Podczas czytania miało się pewność, że czyta się prawdziwe dzieła, a nawet arcydzieła, a nie jakiś chłam, tanie czytadło autora lub autorki brylującej w telewizji w roli wszystkowiedzącej ekspertki od wszystkiego. Ona nie chciała znać się na wszystkim, dlatego celowo bardzo często odpowiadała na niektóre pytania, że nie wie, że nie ma pojęcia, że nie jest specjalistką, że proszę pytać kogoś innego. Doskonale wiedziała, iż „parcie na szkło” daje tylko blichtr i kurz zamiast blasku.

Po godzinie mogła już spokojnie wracać do pracowni. Obrazek wyglądał doskonale pod warstwą lakieru. To nie tylko połysk, ale również trwałość, odporność na nieprzychylne warunki atmosferyczne.

— Doskonale. — powiedziała z satysfakcją.

Położyła kamień na obrazku, drugą stroną do góry. Wzięła w dłoń czarny mazak akrylowy. Po chwilowym zastanowieniu napisała na kamieniu: „WEŹ MNIE W PODRÓŻ. DAJ FOTO NA GRUPĘ # KAMYCZKI. BAW SIĘ. MIŁEGO DNIA. Na koniec dopisała jeszcze swój kod pocztowy. Teraz kamyczek znowu potrzebował czasu na wyschnięcie.

— Wszystkie przyjemności wymagają cierpliwości. — powiedziała głośno i zastanowiła się nad tymi słowami. — Słowa, słowa, słowa. — dodała już nieco ciszej.

Wymyła pędzelki, sprawdziła czy puszki są dobrze pozamykane, wzięła ze stołu filiżankę z zimną już kawą i poszła do salonu.

— Na dzisiaj już koniec pracy. — powiedziała siadając w fotelu i biorąc książkę do ręki. Jeszcze trochę czytania, a potem trzeba się będzie zabrać do robienia kolacji. Bolesław powinien niedługo wrócić do domu.

Rozdział 3

Marta Kołodziejska była za barem i słuchała rozmów mężczyzn siedzących w kawiarni. Miała niskie krzesełko, więc nie było jej widać z sali do czasu aż ktoś postanowił złożyć zamówienie. Wtedy się podnosiła z krzesełka. Pomiędzy zamówieniami wolała być niewidoczna, bo wtedy klienci pozwalali sobie na więcej szczerości. Marta bardzo lubiła szczere wypowiedzi.

Gdy mąż Roman wrócił z hurtowni wyszła do niego na zaplecze.

— Co się dzieje? — zapytał.

— Nic takiego. Kilku gości wspomina przeszłość.

— Trudno żeby wspominali przyszłość. — zażartował małżonek.

— Musisz być aż taki złośliwy? — zapytała.

— No już dobrze. Nie denerwuj się.

— Jak mam się nie denerwować! Jakaś złośliwa rada?

— Przepraszam. Czyli nic się nie dzieje.

— Czasami nawiązują też do współczesności, ale raczej wspominają.

— Żadnych awantur? — zapytał wiedząc, że im więcej gości w lokalu tym więcej zarobku, ale i więcej problemów z nietrzeźwymi awanturnikami, którzy nie tylko potrafią być niezwykle uciążliwi, ale czasami nawet narazić lokal na poważne straty. Piękne, duże lustra wiszące na ścianach i optycznie powiększające lokal kosztowały majątek.

— Nic z tych rzeczy. Na Sali jest też konfident, który wszystko skrupulatnie notuje.

— No to oni nie mówią prawdy.

— Być może nie całej prawdy, ale są w sentymentalnym nastroju i rozmawiają o tym co już dawno minęło.

— No i bardzo dobrze.

— Ciekawe dlaczego dobrze, co?

— Bo jak rozmawiają o polityce, to się zaraz złoszczą i awanturują.

Roman Kołodziejski, właściciel kawiarni, zajrzał do kuchni. Kucharka Adelajda Waleńska doglądała garnków. Pani Magdalena Wirus, cukiernik, wyjmowała z pieca blachę z sernikiem. Intensywnie zapachniało ciastem i Roman poczuł, że jest głodny.

— Nastia! — zawołał.

W drzwiach kuchni pojawiła się Anastazja Kucharek, jedna z dwóch kelnerek. Była śliczną blondyneczką o przecudnie lazurowych oczach, małym nosku i zawsze uśmiechniętych ustach. Na jej widok Romanowi miękły nogi, kurczył się żołądek, a oczy zachodziły mgłą. Gdyby tylko potrafił i miał wystarczająco odwagi, to wziąłby ja za rękę i niczym bajkowy kominiarczyk poprowadziłby ją po drabinie na szczyt świata, może nawet ponad chmury, by tam w niedostępnych przestworzach zamieszkać na zawsze z tą kochaną gołąbeczką niczym w Raju.

— Słucham, panie Romanie.

— Przynieś mi do stolika na zapleczu kawę, drożdżówkę i talerz zupy.

— Dobrze, proszę pana. — powiedziała kelnerka i przystąpiła do realizacji zamówienia szefa.

Gdy się odwróciła i szła do kuchni wzrok szefa tęsknie błądził po jej fartuszku ciasno zawiązanym w pasie i podkreślającym jej niezwykle delikatną, chociaż równie niezwykle ponętną figurę. Zsunął się też niżej, na jej sukienkę, czy co to tam było. Znacznie by było lepiej gdyby tego nie było, pomyślał. Jej bioderka łagodnie się kołysały podczas chodzenia. Wiele razy już to zauważył, iż ona tak jakby płynęła, jakby tańczyła zamiast zwyczajnie chodzić. Widocznie miała taki dar od natury, no i pewnie lubiła taniec. Już ja bym z nią zatańczył, że aż miło by się zrobiło. No i pewnie gorąco, co przy obecnej pogodzie byłoby wielką zaletą. Rozmyślał aż mu ona zniknęła z oczu. Na szczęście zaraz wróciła, gołąbeczka słodka jak pączek z lukrem i nadzieniem.

Od strony podwórka wszedł kierowca Damian Długi z dwoma zgrzewkami mąki. Przeszedł przez kuchnię i wszedł do magazynku. Po nim weszła kelnerka, Dominika Droga ze zgrzewką cukru. Była to wysoka brunetka o długich nogach sięgających aż do samej podłogi.

— Mogłabyś nam pomóc z rozładunkiem towaru. — powiedziała z wyrzutem do koleżanki.

— Mam zamówienie od szefa. — odpowiedziała jej Anastazja.

— Dziewczęta, bez kłótni, proszę. — powiedział pan Roman. — Zaraz wam pomogę.

Powiedziawszy to skierował się do drzwi wyjściowych. Po chwili wrócił niosąc dwie zgrzewki cukru. We troje uporali się bardzo szybko z towarem. Tymczasem Anastazja przygotowała szefowi posiłek w pomieszczeniu oddzielającym kawiarnię od kuchni, a nazywanym zapleczem. Usiadł więc do stołu by zjeść.

Dominika wyszła z kubłem na śmieci. Damian poprosił kucharkę o zupę i z talerzem dosiadł się do pana Romana. Wtedy Dominika wpadła jak burza z krzykiem:

— Złodziej! Panie Romanie, złodziej majstruje przy samochodzie.

— Jasna cholera! — zaklął pan Roman zrywając się od stołu.

Damian również postanowił wesprzeć szefa, więc obaj wybiegli na parking za kawiarnią. Zobaczyli tam mężczyznę w roboczym ubraniu, który stał przy samochodzie dostawczym, a na ich widok natychmiast zaczął uciekać. Pobiegli za nim aż na ulicę, ale potem zrezygnowali z pościgu, bo złodziej był młodszy od nich i bardziej wysportowany. Pozostało im wracać do kawiarni.

— Co to za jeden? — zapytała Marta gdy weszli na zaplecze.

— Złodziej jak każdy inny. — odparł Roman.

— Jakiś taki bardzo wysportowany. — powiedział Damian. — Ciekawe czy wszyscy złodzieje są tacy wysportowani? Może oni całymi dniami trenują, żeby potem w trakcie kradzieży czy jakiegoś skoku móc szybko uciekać, gdy zajdzie taka potrzeba.

— To by znaczyło, że trzeba bardzo uważać na wszystkich wysportowanych facetów. Zwłaszcza ci najbardziej przystojni są wysportowani, bo to jest bardzo modne. — zauważyła Marta.

— Nie straszcie mnie, że każdy wysportowany, przystojny mężczyzna jest złodziejem. — powiedziała Dominika.

— Wcale nie każdy — stwierdził pan Roman — tylko ten, który podejrzanie kręci się w pobliżu twojego samochodu, zwraca uwagę na twoją torebkę, zauważa twoje pierścionki i woli randkę w twoim mieszkaniu zamiast u niego. Żaden złodziej nigdy nie zaprosi cię do swojego domu. To mógłby być podstawowy test ułatwiający ujawnienie złodzieja.

— Żaden złodziej nie pożyci ci nawet złotówki. Już prędzej będzie usiłował pożyczyć od ciebie. — dodała Marta.

— Żaden złodziej nie podaruje ci pierścionka. — powiedziała Anastazja. — Już prędzej zdejmie go z twojego palca w taki sposób, że nawet tego nie zauważysz.

— Masz rację. — stwierdziła Marta. — Złodzieje bardzo lubią się przechwalać swoimi sprawnymi palcami, manualnymi zdolnościami, wprowadzaniem w błąd obserwatorów, wyprowadzaniem w pole domorosłych detektywów, swoją własną inteligencją, błyskotliwością, mądrością i pięknem. Każdy złodziej jest narcyzem, samolubem, oraz egoistą. Każdy złodziej jest bezmyślnym idiotą, który myśli, że nigdy nie zostanie złapany i ukarany. Żaden złodziej nie potrafi skończyć ze złodziejstwem.

— Bardzo kompleksowa ocena złodziei. — zauważył pan Roman. — Normalnie jakbym słuchał instrukcji policji w sprawie rozpoznawania złodziei samochodów tylko po wyglądzie i zachowaniu w różnych sytuacjach życiowych.

— Żebyś wiedział. — odparła Marta. — Nie myśl sobie, że masz do czynienia z samymi głąbami wokół siebie, no chyba, że mówimy o tobie, bo tu jeszcze wiarygodnej opinii nie wystawiono.

— Skąd ty to wszystko wiesz? Zachowujesz się jak nauczycielka pierwszaków podczas lekcji poglądowej o prawidłowym zachowaniu się na przejściu dla pieszych przez ulicę.

— Bo mam doświadczenie życiowe.

— Czyżby doświadczenie ze złodziejami?

— Przestań się mnie czepiać. — powiedziała do męża. — Zawsze znajdujesz milion powodów, żeby się wypytywać o te wszystkie szczegóły, jakbyś miał na ten temat książkę napisać. A może ty zamierzasz film nakręcić o perypetiach życia małżeńskiego, co? Gwarantuje ci, że byłbyś doskonałym reżyserem takiego filmu, no i przy okazji miałbyś doskonałą okazje do zatrudnienia w roli małżonek co najmniej kilku atrakcyjnych, młodziutkich i niezwykle pociągających dziewcząt. Albo raczej zabierz się do kręcenia bajki dla dzieci o nieprzyzwoitych przygodach Królewny Śnieżki i czterdziestu sprośnych rozbójników. Nie masz nic innego do roboty oprócz czepiania się żony?

— Ależ kochanie, ja wcale się nie czepiam.

— Nie, ty nigdy się nie czepiasz. Ty tylko potrafisz fantazjować o wydumanych powodach do zazdrości, a zwłaszcza o urojonych powodach do niezadowolenia z powodu zbyt skromnych starań oraz zbyt małych sukcesów na polu zaspokajania potrzeb kapryśnego męża. Naturalnie, że ty nigdy się nie czepiasz.

— Oczywiście. Za bardzo ciebie kocham, żeby się czepiać. Ja po prostu jestem zainteresowany wszystkim co jest z tobą związane. To wszystko z miłości.

— No, mam nadzieję.

— Ależ naturalnie, moja kochana.

— Pani Marta to zawsze ma takie poważne spojrzenie na życie. — powiedziała Dominika przymilnie.

— No, no, bez podlizywania. — powiedział do dziewczyny pan Roman.

— Dziewczyn też się nie czepiaj! — strofowała męża pani Marta. — One tu mają dość roboty bez tych twoich uwag.

— Dla ciebie, kochanie, mogę nawet pokochać nasze kelnerki.

— Tylko mi tu bez takich świńskich pomysłów.

— Przecież to nie są żadne świńskie pomysły. Ja je bardzo szanuję, więc równie dobrze mogę je pokochać. Mogłyby wtedy nie tylko pomagać ci w kawiarni, ale również w sypialni.

— Przestań łachudro i bierz się do jakiejś roboty, bo zaraz cię pogonię.

— Już się robi, najdroższa. — powiedział pan Roman i poszedł do kuchni.

— Jeszcze czego. — powiedziała Marta.

— To tylko tak, z nudów. — powiedziała Anastazja.

— Już ja mu się ponudzę.

— Pan Roman by nigdy tego nie zrobił. — stwierdziła Dominika z przekonaniem.

— Naturalnie, że nie, bo wie co by go wtedy czekało. — powiedziała Marta.

— Nawet i bez tej wiedzy by nie próbował żadnej z nas uwieść. Zbyt długo się już znamy. — powiedziała Dominika.

— Ale oprócz tego, to pan Roman jest bardzo przystojnym mężczyzną. — zauważyła Anastazja.

— A ty od kiedy jesteś taką specjalistką od przystojnych facetów? — zapytała ze złością Dominika.

— Nie musze być żadną specjalistką, ale oczy przecież mam. — odparła koleżanka spoglądając w stronę gdzie przed chwilą wyszedł pan Roman.

— Jak chcesz, żebym ci te twoje oczka wydrapała, to strzelaj dalej nimi bez powodu. — zagroziła Marta.

— Ależ pani Marto, ja bym przecież nigdy, sama pani przecież wie. — zapewniła Anastazja szefową.

Rozdział 4

Doktor Krystyna Makowska skończyła obchód na oddziale dziecięcym. Mali pacjenci jak zwykle mieli całą masę pytań do niej w związku nie tyle z ich dolegliwościami chorobowymi, ale raczej o zasady zachowania się w szpitalu, starszeństwa jednych dzieci, ich doświadczenia i poprawnego zachowania, oraz opieki nad młodszymi chorymi.

Wystarczyło powiedzieć dziecku, że jest już prawie dorosłe, a dziecko natychmiast doroślało, poważniało, zachowywało się bardziej odpowiedzialnie niż wcześniej. Doktor Krysia zauważyła te reakcje psychologiczne i wykorzystywała je codziennie w opiece nad dziećmi.

— Jesteś najstarszym pacjentem na tej sali, więc musisz zadbać o młodszych pacjentów. — zwykła była mówić. — Ci najbardziej dorośli muszą się opiekować młodszymi.

— Oczywiście, proszę pani. — odpowiadało zazwyczaj dziecko.

— Opieka nad młodszymi dziećmi będzie dla ciebie prawdziwym testem z dorosłości i odpowiedzialności.

— Dobrze, proszę pani.

— Młodsze dzieci są bardzo wrażliwe, potrzebują wiele troski i życzliwości od osób bardziej dorosłych.

— To oczywiste, proszę pani.

— Małe dzieci potrzebują również sporo czułości i miłości otrzymać od rodziców. Rodzice są dla dzieci podporą, wsparciem i ochrona przed wszystkimi niebezpieczeństwami. Jeżeli rodziców brakuje, to owe wsparcie i ochronę musza dzieciom zapewnić inni. Czasami tak się zdarza w życiu, że rolę tę muszą objąć inne dzieci. Rozumiesz to?

— Tak, proszę pani.

Potem poszła do gabinetu zabiegowego. Były tam dwie pielęgniarki. Aleksandra Mak, wysoka brunetka, opowiadała koleżance co jej się przytrafiło przed chwilą.

— Przywieźli karetką pacjenta, który zasłabł w pracy. Po ogólnym badaniu położono go na łóżku w pobliżu otwartego okna, żeby pacjent miał swobodny dopływ świeżego powietrza i podłączono mu kroplówkę. Gdy przechodziłam obok to widziałam, że on wciąż patrzy w to okno. Podeszłam do niego i zapytałam czy mu czegoś potrzeba.

— Jakie duże płatki śniegu lecą z nieba, prawda? — powiedział jakby pragnąc potwierdzenia swojego spostrzeżenia.

Spojrzałam przez okno, ale żadnego śniegu nie było widać.

— Jakie płatki? — zapytałam. — Jaki śnieg?

— No tam, za oknem, wciąż pada śnieg. Kto by się tego spodziewał o tej porze roku. Jeszcze trochę i będzie biało. — powiedział do mnie pacjent.

Wytrzeszczyłam oczy, ale nadal żadnego śniegu nie widziałam. Musiało mu się przywidzieć.

— Coś się panu wydaje. — powiedziałam do niego.

— A może to małe aniołki. — stwierdził nagle chory.

— Zamurowało mnie. Nie wiedziałam co mu na to odpowiedzieć.

— Anioły maja takie białe skrzydła. — dodał pacjent.

— Może jest panu zimno. Czy mam zamknąć to okno? — zapytałam go.

— Ależ nie, w żadnym wypadku. Niech jest otwarte. Mam wtedy z nimi bliższy kontakt.

— Gdyby pan czegoś potrzebował, to proszę nacisnąć guzik, albo zawołać.

— Raczej nie. Tu jest tak dobrze, że nic mi już więcej nie potrzeba.

— Na wszelki wypadek proszę jednak pamiętać o tym guziku.

— Dobrze. Jak będzie potrzeba, to któryś z tych aniołów naciśnie. One są małe, ale bardzo sprawne fizycznie.

— Tak pan myśli?

— Naturalnie. Całe wieki fruwania musiały im wyrobić niezłe mięśnie. Zresztą do zabierania pacjentów też potrzeba sporej siły.

— Jakich pacjentów?

— No tych, którzy umarli.

— O czym pan opowiada!

— Droga pani. Ja już niczego nie muszę opowiadać. Nie ma takiej potrzeby. Tam wszystko o nas dokładnie wiedzą.

— Mamy w karcie wszystkie potrzebne informacje na temat pańskiego zdrowia, więc proszę się nie martwić.

— One tak jakby tańczą. — powiedział patrząc w okno.

— Kto taki? — zapytałam.

— One.

— Chodzi panu o płatki śniegu?

— Tak.

Znowu spojrzałam przez okno, ale żadnych płatków śniegu nie zobaczyłam.

Pomyślałam wtedy, że pacjent ma zbyt silne leki w tej kroplówce. Poszłam do doktora Tomasza Bugsona i powiedziałam mu o tym, ale on stwierdził, że wszystko jest w porządku. Wróciłam więc do swoich zajęć. Po około pół godzinie znowu przechodziłam obok łóżka tego pacjenta. Spojrzałam i nie mogłam uwierzyć. On już nie żył.

— Dziewczyno! Nie opowiadaj mi takich rzeczy, bo potem znowu nie będę mogła spać w nocy. — powiedziała pielęgniarka Zuzanna Bartosiewicz i natychmiast wyszła z pokoju.

Doktor Krysia podeszła do oszklonej szafki, a której przechowywano leki do natychmiastowego ordynowania ich pacjentom w razie potrzeby. Otworzyła szafkę swoim kluczem. Niestety, nie znalazła tego czego potrzebowała.

— No tak, znowu braki, a nikt tego nie zgłasza. — powiedziała do siebie zdenerwowana. — Chyba lepiej by było gdyby każdy miał swoją szafkę na leki. Bo jak wszyscy mają klucze, to nikt za nic nie odpowiada, a najwyraźniej znowu na oddziale pojawili się złodzieje. Te kradzieże leków zbyt często się zdarzają.

Po chwili do pokoju weszła pielęgniarka Barbara Zysk. Ola natychmiast się do niej zwróciła.

— Słyszałaś co mi się przytrafiło?

— Co takiego?

— Przywieźli nowego pacjenta. Położyli go na łóżku przy otwartym oknie i podłączyli kroplówkę. Ten człowiek wciąż wpatrywał się w to okno. Gdy go zapytałam czy nie jest mu zimno, to on powiedział, że widzi płatki śniegu padające z nieba, i że to mogą być anioły. Naturalnie nie uwierzyłam mu, ale już po pół godzinie ten człowiek umarł.

— Coś podobnego. — powiedziała pielęgniarka Basia.

— Myślisz, że to mogły być wizje? — zapytała pielęgniarka Ola.

— Możliwe. Nikt nie wie co odczuwa, lub widzi umierający człowiek. Jego mózg może generować różne obrazy, albo źle interpretować to co widzi. To mogą być zakłócenia percepcji. — podsumowała pielęgniarka.

— A nie dopuszczasz możliwości, że on widział coś, czego nikt inny nie widział?

— Ależ tak. To bardzo często się zdarza w różnych sytuacjach. To się właśnie nazywa zakłóceniem percepcji.

— Czyli co, on widział coś co nie istnieje, czy może my wszyscy nie widzimy wszystkiego. Bo nie rozumiem.

— Oba te przypadki są możliwe. Nie da się rozstrzygnąć w żaden sposób kto ma rację.

— To jest nie do wytrzymania. — stwierdziła pielęgniarka Ola.

— Nic na to nie poradzimy. Chcesz tabletkę na uspokojenie?

— Nie chcę.

— Zapewniam cię, że poczujesz się lepiej. Prawda pani doktor. — zwróciła się do doktor Krysi.

— Spokojnie, moje drogie. Tabletki nie zawsze są wskazane. One nie wszystko załatwiają. Czasami jednak mogą pomóc. — powiedziała doktor.

— Mnie zawsze pomagają. — stwierdziła kategorycznie pielęgniarka Basia i wyszła z pokoju.

— Niektórzy ludzie to bardzo proste organizmy. — powiedziała doktor z uśmiechem do pielęgniarki Oli. — Już lepiej porozmawiaj o tym z doktorem Waldemarem Kase. On doskonale zna się na tych sprawach i problemach emocjonalnych.

— Jeszcze się zastanowię. — powiedziała pielęgniarka. — Nie chciałabym wyjść na naiwną.

— Daj spokój. Z emocjami nie można żartować ani ich lekceważyć.

— Dziękuję pani. Przemyślę to.

— Naturalnie. Nie musisz działać pochopnie.

Doktor Krysia wyszła na korytarz. Zobaczyła Małgorzatę Muza, lekarkę chorób wewnętrznych maszerująca dziarsko w płaszczu.

— Dzień dobry. — powiedziała. — Już pani wychodzi?

— Dzień dobry. Dopiero dotarłam. Złodzieje ukradli mi samochód i musiałam dojechać autobusem. — odparła doktor Gosia.

— Co za pech.

— No właśnie. Muszę wziąć wolne, bo jeszcze czeka mnie składanie zeznań na policji.

— Współczuję. To ja już wolę tę naszą robotę w szpitalu niż zadawać się ze służbami.

— Otóż to, moja droga, otóż to.

Każda poszła w swoją stronę. Minął je Łukasz Bączek, konserwator od wszystkiego w szpitalu. Szedł w kierunku pomieszczeń administracji. W piwnicy stwierdził przypadki kradzieży miedzianych i mosiężnych elementów instalacji wodociągowej, co zagrażało wstrzymaniem dostaw wody na piętra. Ktoś całkiem fachowo wymienia droższe części na tańsze, stare, zużyte, a to może doprowadzić do awarii. Pan Łukasz uważał, że trzeba podjąć natychmiastowe działania.

Niestety. Gabinet dyrektora szpitala znowu był zamknięty.

— Dyrektorzy winni pracować tak samo jak wszyscy inni pracownicy. — powiedział głośno rozglądając się przy tym dookoła.

Nikt tego jednak nie słyszał. Wzburzony pan Łukasz poszedł więc do swojego pomieszczenia gospodarczego by dogłębnie przemyśleć problem złodziei. W jego szpitalu nie miało prawa nic ginąc. Jak tak będzie dalej, to trzeba będzie zgłosić wszystko na policję, pomyślał.

Dyrektor szpitala, profesor Andrzej Malec, był właśnie w drodze do Urzędu Wojewódzkiego. Profesor liczył na załatwienie w województwie dotacji dla szpitala na pokrycie rosnących kosztów utrzymania placówki. Ustawa o finansowaniu służby zdrowia nie przewidywała wszystkich okoliczności funkcjonowania tak skomplikowanego organizmu jak szpital wojewódzki.

Jak się ma obowiązek utrzymania społeczeństwa w należytym stanie zdrowia, to powinno się mieć też zagwarantowane odpowiednie środki finansowe na pokrycie wszystkich niezbędnych kosztów, uważał profesor. To przecież skandal, żeby państwo nie finansowało leczenia chorych. Profesor doskonale wiedział, że taki zarzut jest nieuprawniony. Zaraz by mu udowadniano, jak bardzo państwo dba o obywateli i jak wiele płaci za leczenie chorych.

Był jednak wściekły z powodu tych wszystkich obiektywnych przyczyn, szczegółowych zapisów, skomplikowanych procedur i tego całego gówna. Jak leczyć chorych, to leczyć, a nie zawracać sobie głowy procedurami, przepisami i innym badziewiem. Lekarz jest od leczenia, uważał profesor.

Rozdział 5

Pan Bolesław Piotrowski zaczął odczuwać bolesny dyskomfort podczas chodzenia. Kłucie w biodrze pojawiło się nagle, bez widocznej przyczyny. Całkiem swobodnie sobie maszerował ulicą, aż tu nagle zaczęło go boleć tak bardzo jakby go ktoś ogniem przypalał, jakby mu rozżarzony kolec wbijał w biodro i jeszcze na dokładkę kręcił nim dla lepszego efektu. Efekt był, zaiste, piorunujący. Pan Bolesław zgiął się niemal w pół niczym ranny żołnierz na polu bitwy. Wcześniej był silny i zdrowy jak dąb w parku, aż tu nagle upodobnił się do złamanego drzewa po przejściu trąby powietrznej.

Cały świat pana Bolesława zawalił się jak przysłowiowy domek z kart. Nie mogło być już mowy o spacerach do parku na spotkanie dawnych kolegów z wojska. Nawet jazda samochodem do pracy stała się dla niego prawdziwym wyzwaniem. Poszedł do lekarza, licząc na zwolnienie chorobowe, ale pan doktor zalecił tylko wizytę u ortopedy, a o zwolnieniu z pracy nawet nie wspomniał.

— Panie doktorze, a może pomogłoby zwolnienie z pracy? — zasugerował pan Boleś.

— Drogi panie. — odparł lekarz. — Pan nie jest wcale chory, więc nie ma żadnych podstaw do wystawienia zwolnienia.

— Ale to boli. — oburzył się pacjent.

— Owszem, boli, jednak nie jest to wynikiem żadnej choroby, tylko naturalnego zużywania się stawów i kręgosłupa. Jest to naturalny proces i wynika z pańskiego podeszłego wieku. Być może w młodości lekceważył pan sobie przestrogi starszych, zwłaszcza rodziców, którzy z całą pewnością prosili o umiar i ostrożność w forsowaniu kręgosłupa i stawów. Młodym ludziom wydaje się, że mają wieczność przed sobą, więc zaniedbują profilaktykę, zaniedbują zdrową żywność i zdrowy tryb życia, zaniedbują gimnastykę, bo im się po prostu nie chce, a potem przychodzi starość i trzeba płacić za błędy młodości.

— Przecież ja wcale nie jestem jeszcze stary. — zaprotestował pan Bolesław.

— Z punktu widzenia medycyny nie ma znaczenia ile ma pan lat. To pański organizm określa zaawansowanie pańskiego ciała na drodze życia, która nieodmiennie prowadzi nas wszystkich, bez wyjątku, ku wieczności. Wszyscy kiedyś umrzemy. Można nawet powiedzieć, że wszyscy cały czas umieramy. Z biologicznego punku widzenia tak to właśnie wygląda.

— Czyli jak? — nie rozumiał pan Bolesław.

— Jedne pokolenia są zastępowane przez następne pokolenia. — wyjaśnił doktor.

— Czy to znaczy, że jestem już spisany na straty?

— Ależ nic z tych rzeczy. Może pan mieć przed sobą jeszcze wiele lat szczęśliwego życia.

— Czyli co mam zrobić?

— W pierwszej kolejności zarejestrować się do ortopedy. To jest specjalista od stawów. Tylko on może panu pomóc, a zapewniam, że będzie wiedział jak można panu pomóc.

— No dobrze. W takim razie do widzenia. — powiedział pan Bolesław wychodząc z gabinetu doktora.

— Życzę panu powrotu do zdrowia i cieszenia się życiem. — powiedział lekarz.

U lekarza ortopedy udało się znaleźć wolny termin dopiero dwa tygodnie później, więc pan Bolesław musiał męczyć się z dokuczliwym bólem oczekując na wizytę u specjalisty.

Pani Angelina była zbulwersowana takim potraktowaniem cierpiącego pacjenta przez system opieki zdrowotnej.

— Przecież to jest skandal. — powiedziała do męża.

— Masz rację, kochanie. — odparł pan Bolesław.

— Odnoszę wrażenie, że mamy tu do czynienia raczej z systemem opieki nad medykami, niż z systemem opieki zdrowotnej mającym zadbać o stan społeczeństwa.

— Masz całkowitą rację, kochanie.

— No właśnie. Jak można zmuszać cierpiącego człowieka do czekania całymi tygodniami.

— No wiesz, tylko dwa tygodnie. — zauważył cicho pan Bolesław.

— Przecież właśnie o tym mówię.

— Oczywiście, kochanie.

— Czekać mogą sobie ci wszyscy z migrenami, wzdęciami, czy nadmiernym wzrostem tkanki tłuszczowej.

— Tacy pacjenci nie rezerwują sobie wizyty u ortopedy. — stwierdził pan Bolesław.

— Nie wtrącaj się, skoro nie masz nic mądrego do powiedzenia. — oburzyła się pani Angela.

Widać było, że nie znosi jak niweczy się jej argumentację, zwłaszcza w tak emocjonalnych sprawach jak dolegliwości chorobowe związane z bólem.

— Przepraszam, kochanie.

— No myślę.

— Aż miło posłuchać osoby zainteresowanej ważnym interesem społecznym. — powiedział pan Bolesław z uśmiechem.

— Żebyś wiedział, że tak.

— Naturalnie, kochanie.

Pan Bolesław chodził utykając, kołysząc się na jedną stronę i stękając z bólu, a pani Angelina idąc obok niego kręciła głową z dezaprobatą. Gdy wreszcie przyszła pora na wizytę u lekarza ortopedy, pani Angela postanowiła dopilnować wszystkiego i też udała się razem z małżonkiem do przychodni w szpitalu.

Takiej kolejki przed gabinetem lekarskim w życiu nie widziała. Wprost nie sposób było uwierzyć, że ci wszyscy ludzie mają rzeczywiście problemy z poruszaniem kończynami.

— Czy oni wszyscy mieli jakiś wypadek? Brali udział w rozruchach, czy co? — zapytała męża, ale wcale nie oczekiwała od niego odpowiedzi.

W poczekalni znajdowało się kilkadziesiąt osób w różnym wieku, różnej płci, a nawet różnych kolorów skóry. Nie można było odgadnąć żadnej prawidłowości, która by doprowadziła tych wszystkich ludzi w to samo miejsce.

Pielęgniarka w rejestracji wydała im karteczkę z numerkiem. Każdy pacjent był tu kolejnym numerkiem. Gdy jedna osoba wychodziła z gabinetu lekarskiego, to nad drzwiami wyświetlał się numer kolejnej osoby, która mogła wejść do środka. Usiedli więc w takim miejscu by widzieć elektroniczny panel nad drzwiami do gabinetu.

Jak zwykle wtedy gdy się czeka, czas płynie bardzo wolno. Ta prawidłowość psychologiczna, albo może fizyczna, nie wiadomo, potwierdziła się również tego dnia. Prawdopodobnie było to zupełnie normalne, bo czas przecież nie zwykł słuchać naszych pragnień ani tym bardziej poleceń.

Do gabinetu weszła pani z ręką na temblaku i z szarą kopertą w drugiej ręce. Pewnie w kopercie znajdowała się klisza ze zdjęciem jej uszkodzonego ramienia. Jeżeli lekarz będzie jej ten bandaż odwijał, badał ramię, oglądał zdjęcie, stawiał diagnozę, być może wypisywał receptę, a potem jeszcze zawijał bandaż znowu, to zapowiadało się na długie czekanie.

Rozdział 6

Marylka Zdunek miała za zadanie dbać o klientów serwisu. Do jej obowiązków należało parzenie kawy lub herbaty, zgodnie z życzeniem klienta. Zadaniem Marylki było dbanie o wizerunek firmy. Każdy zadowolony kierowca serwisujący swój pojazd, to pozytywna ocena usług oferowanych przez wiodącego sprzedawcę samochodów. Obsługa każdego klienta, a zwłaszcza uprzejmość i profesjonalizm tej obsługi, były drobiazgowo oceniane.

Dyrektorzy uważali, że wymagana jest tylko i wyłącznie pozytywna, maksymalna ocena pracy i usług salonu, bowiem każde zaniżenie oceny wymagało wyjaśnienia sprawy w celu uniknięcia podobnych przypadków w przyszłości.

Antoni Burcholtz siedział przy biurku odgrodzony od klienta plastikową szybą. Witał wchodzących i zapraszał na krzesło przy biurku. Wypisywał zlecenie naprawy, bądź przeglądu, odbierał dowód rejestracyjny i kluczyki. Potem szedł do przyjmowanego na serwis samochodu by wykonać dokumentację fotograficzną stanu technicznego pojazdu, zwłaszcza karoserii i widocznych elementów wyposażenia. W celu uniknięcia zabrudzenia wnętrza pojazdu przez mechaników zakładał folię ochronną na siedzenie kierowcy, a także owijał folią kierownicę. Potem przekazywał zlecenie usługi wraz z kluczykami pojazdu mechanikowi.

Wtedy do działania przystępowała Marylka.

— Życzy pan sobie kawę, czy herbatę? — pytała klienta.

Zazwyczaj prosili o kawę. Herbatę to oni przecież mogli sobie w domu zaparzyć, a propozycji kawy nie należy odmawiać, bo picie jej w miejscach publicznych buduje więzi społeczne.

— Życzy pan sobie białą, czy czarną? — pytała Marylka.

— Poproszę białą.

— Życzy pan sobie cukru do kawy? — pytała nadal.

— Bez cukru. Dziękuję.

— Bardzo proszę. Zaraz panu podam.

Kiedyś w salonie stał automat z kawą. Klient dostawał żeton, przy pomocy którego mógł pobrać z automatu wybraną przez siebie kawę. Klienci bywali jednak często nazbyt pazerni i prosili o kolejne żetony dla odebrania następnej kawy. Rekordziści potrafili pić kawę co pół godziny. W przypadku kilkugodzinnej naprawy samochody na warsztacie koszt tych kaw stawał się zbyt dużym kosztem, wobec czego z automatu zrezygnowano.

— Najchętniej wypili by nam całą kawę. — mawiał zawsze oburzony kierownik warsztatu Eugeniusz Bliski. — Najchętniej by nam wszystko zabrali i jeszcze mieli pretensje, że tak mało można zabrać. Złodzieje!

Teraz Marylka każdemu klientowi proponuje kawę tylko jeden raz.

Zanim podano kawę klient stał przy oknie wychodzącym na wjazd do warsztatu i czekał by zobaczyć jak wstawiają jego samochód do środka. Po otrzymaniu kawy siadał w głębokim fotelu przy stoliku kawowym i zajmował się smakowaniem kawy. Na stoliku leżały też gazetki reklamujące nowe modele samochodów. Dzięki manewrowi z kawą klient nie zauważał po jakim czasie od przyjęcia zlecenia mechanik wstawiał pojazd do warsztatu.

Mechanik Krzysztof Śliwiński wprowadzał samochód do warsztatu. Wsiadając sprawdził czy siedzenie zostało zabezpieczone folią, aby nie wybrudził siedzenia smarami, które wcześniej zabrudziły jego ubranie robocze. Wolał skrupulatnie wszystko posprawdzać, żeby potem do niego nikt pretensji nie miał.

Kazał Jarkowi Dubisowi, drugiemu mechanikowi, pootwierać wszystkie drzwi i klapy w samochodzie, żeby łatwy dostęp był do wszystkich elementów pojazdu. Zerknął do bagażnika i zobaczył, że w bagażniku właściciel zostawił całe mnóstwo rzeczy. Były tam parasole, dezodoranty, perfumy, latarka, rękawiczki damskie, śliczne złote buty na obcasach, awaryjny system pompowania kół, apteczka, gaśnica, prostownik do ładowania akumulatora, linka holownicza i jeszcze kilka innych rzeczy.

— Żeby mi tu nic nie zginęło z bagażnika. — powiedział do Jarka.

— Ma się rozumieć, majster. Złodzieje to nie u nas. — zapewnił Jarosław Dubis.

— A jak klientowi zginęły pieniądze z portfela pozostawionego w schowku, to co? W studni się utopiły przez przypadek?

— Majster się nie denerwuje. To była wyjątkowa sytuacja, a wyjątki, jak wiadomo, potwierdzają regułę.

— A jak klientowi z samochodu MP3 zginęła, to też był wyjątek?

— Naturalnie, panie majster. Kto zostawia takie rzeczy bez opieki.

— Oj Jarek, Jarek.

— Mówię panu, panie majster, że ja porządny facet jestem. Porządny facet innego porządnego faceta nie okradnie. No chyba, że cwel jakiś się trafi.

— Jarek, ty mi tu nie bluźnij.

— W żadnym razie. — powiedział Jarek i się przeżegnał. — Ślubowałem dziewczynie, że przeklinać przestanę, żebyśmy się mogli w dobrym towarzystwie pokazywać.

— No, i bardzo dobrze. Pamiętasz ten samochód co stał na parkingu?

— Pewnie, ubaw był jak złoto.

— Facet szukał kół przez miesiąc, zanim się zdecydował nowe kupić.

— Jego wina.

— Jak to?

— Normalnie. Przecież zostawił wóz na terenie nie nadzorowanym.

— No tak, ale strażnicy gdyby w nocy nie spali, to by może do kradzieży nie doszło.

— To tylko zwyczajna ludzka słabość, a głupoty się nie wybacza.

— A jakiej to głupoty?

— Mógł gość wjechać wozem przez bramkę na parking strzeżony, ale wolał pozostawić samochód na ogólnodostępnym parkingu. To tak jakby na ulicy zostawił.

— Potem jednak zepsuł nam opinię, bo mówił, że do naszej firmy stracił zaufanie. — powiedział mechanik Krzysztof.

— Wręcz przeciwnie. Inni kierowcy nabrali zaufania do solidności naszej ochrony. Tamten już po miesiącu zrozumiał swój błąd i kupił u nas nowe koła wraz z oponami.

— No a co mu pozostało? Nie miał wyboru. Wolał zakończyć sprawę na stracie kół niż całego samochodu.

— Jaka tam strata. — powiedział Jarek. — Te koła poszły za cztery stówki. To żaden majątek.

— Ty skąd wiesz po ile one poszły, co?

— Słyszałem od znajomego.

— Ten znajomy to kto?

— Nikt ważny. Widział ofertę na Allegro.

— I tobie o niej powiedział.

— I mi o niej powiedział.

— Dobra Jarek. Bierzemy się do roboty.

— Tak jest, panie majster.

— I żebym ja potem nie widział żadnych ofert, bo też czasami wchodzę do Internetu.

— Jasna sprawa. Jak panu majstrowi coś zginie, to proszę przyjść z tym do mnie jak w dym.

— Zamierzasz mnie okraść?

— Nie, ale gdyby ktoś inny się nie powstrzymał, to ja wiem jak go znaleźć, rozpoznać towar, przywalić cwaniakowi po łapach i odzyskać skradzione rzeczy. Na moim terenie nic nie ma prawa ginąć bez mojej wiedzy.

— Nie mów mi, że jesteś członkiem jakiegoś gangu.

— Oczywiście, że nie.

— To niby jak to wszystko zrobisz?

— Że niby co?

— To co przed chwila mi mówiłeś.

— Ja przecież nic nie mówiłem.

— Nie rób ze mnie wariata.

— Ja po prostu mam wielu kolegów.

— Powiedzmy.

— Poważnie.

— Wierzę.

Rozdział 7

Dwadzieścia lat ten samochód miał w chwili kupna, a potem, w miarę upływu czasu jego wiek zwiększał się proporcjonalnie do zwiększania się wieku pana Waldemara. Z tej prostej konstatacji można wysnuć oczywisty wniosek, iż samochody są jak ludzie, a przynajmniej tak samo się starzeją. Upływ czasu dotyka wszystkich jednakowo niezależnie od tego, czy mierzy się go elektronicznym zegarem, klepsydrą, czy tylko mijaniem kolejnych pór roku. Niezależnie też od tego, czy się o tym upływie wie, czy się ten proces rozumie, czy też się go tylko automatycznie zlicza, mechanicznie dodaje jeden do drugiego, lub też analizuje przy pomocy zer i jedynek albo plusów i minusów.

Pan Waldek również zaczął się interesować datami, a miało to związek z nadchodzącym rokiem dwa tysiące. Wtedy wszędzie straszono tak zwaną pluskwą milenijną. To znaczy w Internecie straszono. Próbujący dopiero swych sił w sieci pan Waldek bardzo się wystraszył mającej nastąpić zmiany daty. Jego nowy komputer jeszcze niezupełnie zdążył zadomowić go w tej globalnej wiosce.

— Jak go włączysz po północy w Nowy Rok, to się okaże, że jest rok tysiąc dziewięćsetny, a wtedy wszystkie programy przestaną działać. — powiedział pan Norbert ze sklepu metalowego.

— Może się okazać, że po północy komputer zacznie obliczać aktualną datę i się podczas tych obliczeń spali. — powiedział sąsiad Wacek.

— Chyba ze wstydu. — odparł pan Waldek. — Wiesz co, Wacek. Idź już lepiej do chałupy, bo mi się wydaje, że ta twoja stara cię już szuka.

— Tylko nie stara. — oburzył się sąsiad.

— A co, może młoda, co? Młoda jak szczypiorek na wiosnę. Doprawdy. Prawie, że niewinna dziecina. To ty chyba pedofilem jesteś.

— Sam jesteś pedofilem! — oburzył się sąsiad i poszedł sobie.

Pan Waldek w spokoju dokończył zakupy i też udał się do swojego domu.

Człowiek liczy upływające lata, a łabędzie liczą nadchodzące wiosny i jesienie, bo potem spędzają zimę lub lato w wybranym przez siebie, a raczej przez pokolenia łabędzi, rejonie świata, rozmyślał o upływającym czasie pan Waldek. Koty i psy intensywnie wykorzystują okresy aktywności seksualnej, bo po ich minięciu muszą czekać cały rok na powrót zainteresowania planowaniem rodziny. Nawet drzewa liczą każdy kolejny okres wzmożonego wiosennego i letniego rozwoju, rozkwitu i następujące po nich okresy zimowego obumierania, a zapisują te dane w słojach swojego pnia.

Niektórzy uważają, że każdy mechanizm jest tak naprawdę żywym organizmem, a konstruktor mechanizmu jest dla niego bogiem stwórcą. Wystarczy poczytać biblijne teksty aby się o tym przekonać. Czasami wystarczy też posłuchać co konstruktor mówi o swoim, bądź co bądź stworzonym przez siebie, urządzeniu, aby nabrać podobnych przekonań. Niektórzy mówią do swoich urządzeń dokładnie tak samo jak starotestamentowy Bóg przemawiał do swoich proroków.

Wymiana zużytych części na nowe, niczym transplantacja serca, nie gwarantuje wiecznego życia, a wręcz przeciwnie, tego typu zabiegi w zaawansowanym wieku przynoszą coraz więcej zagrożeń przy coraz mniejszych korzyściach. Dlatego istnieją tak zwane nieoperowalne choroby, które są takimi właśnie w poważnym wieku, natomiast doskonale się je operuje u pacjentów w młodym wieku.

Naturalnie istnieje możliwość wymiany wszystkich zużytych części, wszystkich starych mechanizmów, przerdzewiałych blach, zepsutych elementów, ale wtedy ten nowy mechanizm już nie będzie takim samym, już nie będzie tym samym. Nowy nabytek to jednak nie jest to samo co stary przyjaciel.

W końcu zarówno ludzie jak i samochody stają twarzą w twarz, albo reflektorami na wprost swego stwórcy, który podejmuje ostateczną, nieodwołalną, oraz obarczoną klauzulą natychmiastowej wykonalności, decyzję. Pan Waldemar rozumiał to wszystko, ale starał się wszystkimi siłami utrzymywać swój samochód w dobrym stanie, wciąż go remontując, naprawiając i lakierując.

— Ile razy jeszcze zamierzasz go lakierować? — pytał pan Norbert.

— Ile razy się da. — odpowiadał. — On jest jak kobieta.

— Oszalałeś.

— Wcale nie. Jak kobieta sobie na wylakieruje paznokci, to czuje się jakby goła była. Z moim samochodem jest dokładnie tak samo. Lubię jak się świeci.

— To może namaluj mu na masce gołą panienkę.

— Żeby ludzie mnie wyśmiewali?

— Żeby ludzie ci zazdrościli.

— Akurat.

— Poważnie mówię. Tylko mężczyźni z fantazją wyglądają na bogaczy, bo tacy nie przejmują się opinią innych ludzi.

— Ale by mówili, że mi odbiło.

— Mówili by, że się odmieniłeś, że inaczej wyglądasz i inaczej się zachowujesz. Mówili by, że cos musiało być powodem tych wszystkich zmian. Mieli by jeszcze wiele więcej do mówienia na twój temat.

— No właśnie. A po co?

— Jak to po co. Im więcej i częściej będą o tobie mówić tym bardziej ci będą zazdrościć.

— Niby czego?

— Jak nie wiedzą czego, to najbardziej zazdroszczą.

— I co ja z tego będę miał?

— Satysfakcję.

— Że o mnie plotkują?

— Że jesteś ponad to. Ponad te wszystkie plotki, ponad to całe gadanie. Król nie zawraca sobie głowy opinią o sobie swoich poddanych.

— Chyba, że go zwalą z tronu

— Zły przykład. Pszczoły nie zawracają sobie głowy tłumaczeniem muchom, że miód jest lepszy od gówna.

— To jest znacznie lepszy argument.

Tak więc przez wiele lat cieszył się z posiadania ukochanego autka. Służyło mu długo, wiernie, z oddaniem. Pan Waldemar oddał mu swoje najpiękniejsze lata. Żyli nieomal w symbiozie. Gdy coś dolegało panu Waldkowi, udawał się do lekarza rodzinnego mieszkającego w pobliżu. Zaraz potem musiał zaholować samochód do pobliskiego mechanika, który w miasteczku zajmował się naprawą różnorodnych maszyn i urządzeń. Potem obaj cieszyli się dobrym samopoczuciem przez kilka miesięcy. W ten sposób w niezłej kondycji dotrwali do początku nowego wieku i nowego tysiąclecia.

Potem nastąpiły nieodwracalne zmiany. Po zamachach terrorystycznych na słynne nowojorskie dwie wieże, po rozpętaniu ogólnoświatowej, albo raczej cywilizacyjnej wojny z terroryzmem, świat zmienił swoje oblicze. Trzeba było iść z duchem czasu, aczkolwiek sentymentalna natura i wielkie przywiązanie do swoich nawyków, oraz niechęć do podejmowania radykalnych decyzji powodowały odkładanie niezbędnych kroków na później.

Pomimo bólów w krzyżu pan Waldek wciąż siadał na zapadające się coraz niżej siedzenie za kierownicą swojego samochodu. Podkładał sobie poduszkę, naklejał plaster antyreumatyczny na plecy, łykał tabletki przeciwbólowe, ale z ukochanym wozem nie chciał się rozstawać.

Podobne zabiegi musiał serwować, czy też raczej ordynować, Fiatowi. A to szlifowanie lakieru, a to szpachlowanie, małe spawanie podwozia, wymiana kawałków (dosłownie) zawieszenia. Sobie kupił laskę, a jemu amortyzatory. Gdy sobie nabywał nowe buty, to samochodowi opony.

Gdy sobie kupił ciepłą czapkę, to jemu uszczelnił szyberdach. Miał z tym sporo zachodu, ponieważ części oryginalnych dawno już nie produkowano, więc trzeba ich było szukać na bazarach, giełdzie, bądź auto złomach.

No ale co tu dużo mówić, jego własne części też się starzały, ulegały zmęczeniu, wymagały coraz dłuższego wypoczynku. Powoli przestawał dawać sobie radę z dbaniem o należyty stan zdrowia ich obu.

— Oj, mój drogi, nie wyglądasz zdrowo. — powiedział mu pan Norbert.

— Nic mi nie jest. — odparł pan Waldek.

— Jesteś jakiś blady, jakby cię ktoś mąka obsypał.

— Czuje się bardzo dobrze.

— Może powinieneś więcej korzystać ze słońca, zamiast całymi dniami przesiadywać w garażu. — zauważył sąsiad.

— A ty, sąsiad, zbyt wiele czasu poświęcasz na wyglądaniu przez okno i szpiegowaniu sąsiadów.

— Też miałbym kogo szpiegować. — oburzył się jak zwykle sąsiad.

— To skąd wiesz ile czasu spędzam w garażu?

— Wiem, bo zawsze wtedy widać światło zapalone w środku.

— Czasami mam fantazję i wtedy zostawiam światło zapalone.

— To jest czyste marnotrawstwo. — stwierdził sąsiad.

— Jak mam ochotę na marnotrawstwo, to marnotrawię. A tobie co do tego.

— Niepotrzebne palenie żarówek wpływa negatywnie na ochronę środowiska. — powiedział sąsiad.

— Sam jesteś pod ochroną, ale chyba psychiatry.

— To jest zwyczajne chamstwo. — oburzył się sąsiad i poszedł sobie.

Rozdział 8

W końcu musiała przyjść ta chwila. Początkowo wcale nie wyglądało to groźnie. Ot, taka mała, zwyczajna usterka. Trzeba jednak było podstawić lewarek i unieść przyjaciela nieco do góry. To zdumiewające, że narzędzia najczęściej wykonuje się z lepszych i mocniejszych, bardziej trwałych materiałów niż to czemu naprawie mają służyć. Otóż pan Waldek podłożył lewarek niczym poduszkę pod głowę chorego przyjaciela, a następnie podniósł go do góry, żeby się nie zakrztusił podczas podawania lekarstwa.

— Niczym się nie przejmuj. Zaraz cię naprawię. — szeptał do samochodu w przekonaniu, iż ten wszystko słyszy i rozumie.

Samochód tylko cicho jęknął lub zgrzytnął metalem o metal.

— Bez nerwów, mój drogi. Ze wszystkim sobie poradzimy.

Znowu coś zaskrzypiało.

— Spokojnie. Mam dla ciebie nowy olej.

Lewe przednie koło lekko się zakołysało.

— No widzisz, wszystko będzie dobrze. Znamy się już tak długo, że wiemy o sobie wszystko. Znamy nawet wszystkie swoje tajemnice, które tajemnicami są dla obcych.

Po kilku ruchach lewarka koło znowu się zakołysało.

— Będziesz jak nowo narodzony.

Dało się słyszeć jakiś pisk, ocieranie metalu o metal.

— Pojedziemy razem na małą wycieczkę. — mówił uspokajająco pan Waldemar.

Wiedział, że takie rozmowy z przyjacielem są korzystne dla ich obu, bo obaj się uspokajali. Dzięki temu pan Waldek nabierał większej precyzji w swoich ruchach. Gdy był spokojny to nawet widział lepiej. Widocznie ciśnienie krwi miało wpływ na ostrość widzenia. Cały organizm to jednak bardzo skomplikowane urządzenie. Bardziej skomplikowane nawet od mechanizmu samochodu.

A największy wpływ na wszystkie części ciała mają nerwy. To jest wiadome od zawsze. Pan Waldemar przekonał się o tym osobiście wielokrotnie. Gdy się czymś denerwował to zaraz bolała go głowa, zaczynały mu drżeć ręce, zaczynał gorzej widzieć, a nawet czasami gorzej słyszał, bo powtarzało się zadziwiająco głośne szumienie w uszach.

— Zatankujemy świeżutkiego paliwa i będziemy mogli pojechać na wycieczkę krajoznawczą. Wiem, że lubisz wycieczki krajoznawcze, poznawać nowe trasy, zaprzyjaźniać się z nowymi drogami. Będzie miło i przyjemnie. I bardzo fajnie. — mówił kręcąc lewarkiem.

Wszystko wyglądało tak jak zwykle. Drzwi do garażu były szeroko otwarte, więc wpadało do środka sporo światła. Nad domami jak zawsze krążyły wrony w poszukiwaniu łatwego łupu. Na ulicznej latarni siedziała biała mewa.

No i wtedy jego przyjaciel złamał się w pół. Poważnie. Pękł mu kręgosłup. W jego oczach zgasło światło. Nagle wszystko się skończyło. Właśnie wtedy, w tamtej chwili, na jego rękach skonał.

W pierwszej chwili pan Waldemar nie rozumiał co się dzieje. Lewarek się przewrócił, a samochód opadł na podłogę garażu. Zamierzał ponownie podłożyć lewarek, ale wtedy zobaczył, że on nie tak całkiem wypadł spod podwozia jego samochodu, tylko przechylił się na podłogę pozostając cały czas zakleszczony pod blachami. Gdy w końcu zrozumiał co zaszło, to oczy mu się zaszkliły od łez.

— Tego się nie spodziewałem. — powiedział smutnym głosem.

Samochód już mu jednak nie odpowiedział żadnym dźwiękiem, żadnym drgnieniem nawet.

— Bardzo mi przykro, mój przyjacielu. — powiedział pan Waldemar. — Widocznie takie było twoje przeznaczenie.

Był zmuszony kupić sobie nowy samochód. Był mu niezbędny do prawidłowego funkcjonowania w nowoczesnym świecie. Trzeba było przecież jeździć do supermarketów w poszukiwaniu wspaniałych okazji, rewelacyjnych promocji i nadzwyczajnych obniżek cen towarów codziennego użytku, środków czystości, ubrań, wyrobów papierniczych, urządzeń radiowo-telewizyjnych, artykułów gospodarstwa domowego, a nawet produktów spożywczych. Dopiero po sprawdzeniu cen w różnych sklepach, oraz ich porównaniu, można było dokonać naprawdę korzystnego zakupu.

Trzeba więc było zdecydować się na kupno samochodu. Po dotychczasowych doświadczeniach z eksploatacją pojazdu używanego pan Waldemar postanowił nabyć sobie rozkosznie nowy samochodzik, prościutko z pięknego saloniku. Mają tam tyle możliwości do wyboru, że aż głowa od tego myślenia może rozboleć.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 45.86