Każde miasto ma swoje opowieści, o których nikt nie chce mówić głośno.
Nie są wystarczająco widowiskowe, żeby trafić do gazet i zbyt niewygodne, żeby wspominać je przy niedzielnym obiedzie. Zwykle zaczynają się od zdania: „To tylko zbieg okoliczności”, „Dziecku się przewidziało”, „Domy tak mają, że skrzypią”.
Zabawki mają w tych historiach szczególne miejsce.
Pluszowe misie lądują w kartonach, plastikowe samochodziki kończą w piaskownicy, ale porcelanowe lalki prawie zawsze zostają. Nikt nie ma odwagi ich wyrzucić. Stoją na komodach, w kredensach, na półkach w sypialni. Patrzą. Zmieniają się właściciele, dzieci dorastają, kamienice kruszeją a one stoją dalej, z nienaturalnie gładkimi twarzami i oczami, które podobno nic nie widzą.
Mówi się, że zło lubi rzeczy, które długo milczą.
Ściany, które słuchały krzyku, ale nikomu go nie powtórzyły. Szafy, w których dzieci siedziały za karę tak długo, aż przestało być ważne, czy ktoś je wypuści. Lalki, które były jedynymi świadkami cudzych lęków. Jeśli coś ma gdzieś zostać, przykleić się, wrosnąć — wybierze właśnie takie miejsca. Tam, gdzie najłatwiej wmówić wszystkim: „To tylko wyobraźnia”.
Ta historia nie jest o demonie, który wyszedł znikąd.
Jest o czymś, co przez lata cierpliwie czekało, zamknięte w porcelanowym uśmiechu i pustym oczodole. O dziecku, którego nikt nie wysłuchał, i o dorosłej kobiecie, która wprowadziła się do mieszkania z „dobrą ceną” i „trzecim piętrem bez windy”. O szafie, w której ktoś kiedyś liczył kreski paznokciem, i o lalce, której „nie wolno było wyrzucić”.
Jeśli kiedykolwiek spojrzałaś w szklane oczy zabawki i przez sekundę poczułaś irracjonalne ukłucie niepokoju – ta opowieść jest właśnie dla ciebie.
Nie po to, żeby cię przekonać, że za każdą rzeczą stoi coś złego.
Raczej po to, żebyś następnym razem, gdy ktoś powie „boję się szafy” albo „ta lalka patrzy”, nie odpowiedziała odruchowo: „Przestań, nie przesadzaj”.
Bo czasem to naprawdę jest tylko wyobraźnia.
A czasem nie…
Deszcz walił w szyby tak uparcie, że świat za oknem dawno już przestał przypominać cokolwiek konkretnego. Marta stała pośrodku pustego pokoju i miała dziwne wrażenie, że zamiast do mieszkania, weszła w czyjeś dawno zapomniane wspomnienie. Ściany były obdrapane, w rogach łuszczyła się farba, na suficie widać było ciemne kręgi po starym zalaniu. Panele trzeszczały przy każdym kroku, jakby protestowały przeciwko jej obecności. Pachniało wilgocią, kurzem i czymś jeszcze słodkawym, ciężkim, lepkim zapachem, który nie pasował do zimnego, opuszczonego mieszkania.
To tu powiedział właściciel, starszy mężczyzna o spierzchniętych ustach i oczach tak zmęczonych, jakby sam był częścią tej kamienicy. — Kawalerka, ale jak pani dobrze ustawi meble, to nawet przytulnie będzie. Cena jest jaka jest, bo… urwał na moment, jakby szukał wymówki bo to trzecie piętro bez windy. Ludziom się nie chce łazić.
Marta przytaknęła, ściskając w dłoni torebkę mocniej, niż było trzeba. Nie była w pozycji, żeby grymasić. Po rozwodzie, po wyprowadzce od męża, po miesiącach tułania się między mieszkaniem siostry a wynajętym na krótko pokojem w akademiku za grosze, każda przestrzeń, którą mogła nazwać „swoją”, wydawała się luksusem.
– A poprzedni lokatorzy? – zapytała tylko z przyzwyczajenia. Przez lata pracy w bibliotece wyrobiła sobie nawyk zadawania pytań nawet wtedy, gdy odpowiedź niewiele znaczyła.
— Starsza pani machnął ręką właściciel. Chorowała, córka zabrała ją do siebie. Mieszkanie stało puste… ze dwa lata będzie. No, czas najwyższy, żeby ktoś tu znowu normalnie zamieszkał. — Uśmiechnął się, ale uśmiech nie sięgnął oczu. — Jak pani chce, podpiszemy od pierwszego.
Marta przesunęła palcami po parapecie. Farba była spękana i lepka. Światło z latarni na ulicy wpadało przez brudną szybę i zostawiało na podłodze mdły, żółtawy prostokąt. Wyobraziła sobie tutaj stół, tu regał z książkami, przy oknie małą kanapę, gdzie czytałaby wieczorami. Cokolwiek, byle jej. Byle nie „czyjeś”.
– Wezmę powiedziała, zanim zdążyła się rozmyślić.
Formalności załatwili szybko. Właściciel cieszył się, że ma kogoś „spokojnego, z pracą, nie studenta”, ona cieszyła się, że będzie mogła zamknąć za sobą drzwi i nie słyszeć już rad siostry, że „może jednak wróć do niego, dziecko potrzebuje ojca”.
Kiedy starszy mężczyzna zszedł po schodach, klucze zabrzęczały cicho w jej dłoni. Została sama.
Cisza, która nagle wypełniła mieszkanie, była tak gęsta, że aż niekomfortowa. Marta odchrząknęła, jakby chciała ją rozproszyć. Przeszła z pokoju do wąskiej kuchni, potem do maleńkiej łazienki z krzywym lustrem. Wszędzie ten sam zapach – stary, zalegający, jakby ktoś kiedyś rozlał syrop albo perfumy i nigdy tego porządnie nie zmył.
Wróciła do pokoju. Dopiero teraz zwróciła uwagę na coś, co przeoczyła za pierwszym razem – na szafę.
Stała w rogu, ciężka, ciemna, nieproporcjonalnie duża w stosunku do reszty mebli (czy raczej ich braku). Była z litego drewna, z rzeźbioną listwą u góry i ciężkimi drzwiami. Wydawała się starsza niż cała reszta. Tak, jakby stała tu od zawsze, jakby kamienicę budowano wokół niej.
Marta podeszła bliżej.
Drzwi szafy były lekko uchylone. Gdy pchnęła jednym palcem drewno, zawiasy jęknęły przeciągle. W środku uniósł się jeszcze mocniejszy, słodkawy zapach – mieszanina stęchlizny, kurzu i czegoś, co przypominało jej dziecięcy syrop przeciw kaszlowi.
Na drążku wisiały stare płaszcze, takie, jakie nosiły kiedyś babcie – ciężkie, wełniane, wygryzione przez mole. Na górnej półce stały dwa kartony po butach. Na dole… leżało coś jeszcze.
Marta przyklękła, wsuwając dłoń w cień dna szafy.
Jej palce natrafiły na zimną, twardą powierzchnię. Wyciągnęła to na światło.
Lalka.
Nie ta plastikowa tandeta z supermarketu. Porcelanowa. Cięższa, niż się spodziewała. Miała bladą, idealnie gładką twarz, tylko przy lewym policzku widniało drobne pęknięcie. Ciemne, kręcone włosy sięgały jej do ramion, trochę skołtunione. Sukienka była różowa, z koronką na rękawach i przy kołnierzu, dawno już straciła swój pierwotny kolor, teraz przypominała brudny pudrowy beż.
Najgorsze były oczy.
Jedno szklane oko było na swoim miejscu – błękitne, z czarną, drobną źrenicą, osadzone głęboko, patrzyło w górę w sposób, który od razu ją zaniepokoił. Drugiego oka nie było. Pusty oczodół był idealnie okrągły, gładki, ciemny. Marta odruchowo poczuła, że patrzy w dziurę głębszą, niż powinna być. Jakby za tym pustym miejscem było więcej niż czarna porcelana.
– Cudo – mruknęła do siebie z ironią, obracając lalkę w dłoniach. – Idealna do wystawienia w antykwariacie. Albo do kosza.
Kiedy uniosła ją wyżej, coś wypadło z tylnej części sukienki. Mały kartonik, wielkości wizytówki, pożółkły, zmiętolony. Spadł na dno szafy.
Marta pochyliła się, podniosła karteczkę i wygładziła ją palcami. Na jednej stronie widniały krzywe, dziecięce litery:
„To jest Nina. Nie wolno jej wyrzucać. Ona się boi ciemności.”
Poczuła, jak coś przechodzi jej po kręgosłupie. Drobny, irracjonalny dreszcz. Kartka była zwyczajna, słowa banalne, ale świadomość, że napisało je jakieś dziecko, które kiedyś mieszkało w tym pokoju, sprawiła, że przestrzeń wydała jej się nagle mniej martwa.
Schowała kartonik z powrotem za sukienkę, jakby przywracała coś na miejsce. Potem wyniosła lalkę z szafy i postawiła na parapecie. Była dziwnie ciężka. Ustawiła ją tak, by twarz była skierowana do okna.
– Patrz sobie na świat, Nina – powiedziała półgłosem. – Może przestaniesz się bać.
Jej głos zabrzmiał w pustym pokoju zaskakująco głośno. Odruchowo się skrzywiła. Nie była typem osoby, która gada do przedmiotów.
Wyłącznik światła zaskrzypiał, gdy nacisnęła go w drodze do drzwi. Żarówka mrugnęła, jakby miała wątpliwości, po czym rozświetliła pokój żółtawym, słabym blaskiem. Oświetlona lalka wyglądała jeszcze dziwniej – szklisty błękit jedynego oka błyszczał, pusty oczodół był jak ciemna dziura wycięta w twarzy.
Przed wyjściem Marta obejrzała się jeszcze raz.
Przysięgłaby, że zostawiając lalkę, ustawiła ją prosto, z głową zwróconą w stronę ulicy. Teraz miała głowę lekko przekręconą, jakby patrzyła bardziej do środka pokoju, w jej stronę.
– Uspokój się – powiedziała sobie w myślach. – Poruszyłaś ją, ustawiając, to się przechyliła. Grawitacja, nie zjawy.
Zamknęła drzwi na klucz. Metal zamka kliknął sucho.
Tej nocy śniło jej się, że stoi w swoim nowym pokoju. Wszystko wyglądało tak, jak wcześniej – obdrapane ściany, ciemna szafa w rogu, lampa rzucająca żółte światło. Tylko było znacznie ciemniej niż powinno, jakby mrok nie dopuszczał żarówki do głosu.
Lalka stała na parapecie, tak jak ją postawiła. Po chwili usłyszała ciche skrzypnięcie. Gdzieś za nią, na podłodze. Jak drobne stopy stąpające po panelach. Obróciła się gwałtownie, ale niczego nie zobaczyła. Tylko cień szafy, głębszy niż reszta cienia.
Znów skrzypnęło. Tym razem bliżej. Potem trzeci raz – tuż za jej plecami. Kiedy się odwróciła, lalka stała już nie na parapecie, ale na podłodze, tuż przy jej stopach.
Jej jedyne oko patrzyło prosto w górę. Pusty oczodół… nie był już pusty. Na jego dnie coś pulsowało, wilgotne i ciemne, jak maleńki, otwierający się i zamykający oddech.
Marta obudziła się z suchym krzykiem w gardle. Sufit mieszkania siostry był niski i równy, a jedyną szafą w pokoju była biała, z Ikei. Obok spała jej siostrzenica, zwinięta w kulkę, z pluszowym kotem przy twarzy.
Przez dłuższą chwilę Marta leżała, nasłuchując. Nic. Tylko spokojny oddech dziecka i odległy szum samochodów za oknem.
– To był tylko sen – szepnęła do siebie. – Zwykły, głupi sen.
Ale kiedy zacisnęła oczy, jedyne, co widziała, to ten pusty oczodół, który wcale nie był pusty.
Następnego dnia wróciła do mieszkania już z torbami. Kilka ubrań, trochę naczyń, książki, pościel, materac, który pożyczyła od siostry na „pierwsze tygodnie”. Wnosiła wszystko po schodach, sapiąc i przeklinając brak windy. Sąsiad spod dwójki przyglądał się jej z góry, paląc papierosa przy oknie na półpiętrze. Skinął głową, ale nic nie powiedział.
Kiedy weszła do środka po raz pierwszy „na poważnie”, odruchowo spojrzała na parapet.
Lalka stała dokładnie tam, gdzie ją zostawiła. Przekrzywiona głowa, pusty oczodół, szklane oko zwrócone w stronę okna. Ulgę poczuła tak dużą, że aż ją to zdenerwowało. Jakby naprawdę oczekiwała, że zobaczy ją gdzie indziej.
Zabrała się za sprzątanie. Ściągnęła zaschnięte pajęczyny z sufitu, umyła podłogę, przetarła okna, przynajmniej z grubsza. Przy szafie zawahała się. Drzwi były przymknięte.
Kiedy je otworzyła, ten sam słodkawy zapach uderzył ją w twarz. Przez sekundę miała wrażenie, że czuje najpierw malinowy syrop, potem coś jak perfumy starej kobiety, a na końcu… metaliczny posmak krwi.
– Wydziwiasz – syknęła do siebie. – To kurz. Stęchlizna. Nic więcej.
Wyrzuciła stare płaszcze do worka, kartony postawiła obok. Na tylnej ścianie szafy zauważyła coś, czego wczoraj, w pośpiechu, nie dostrzegła – rząd pionowych kresek, wydrapanych czymś ostrym w drewnie. Pięć kresek, przekreślonych szóstą. Pod nimi kolejnych pięć, znów przekreślonych. I tak kilka razy. Pod ostatnią grupą kresek ktoś nabazgrał słowo.
„Nina.”
Palcami przejechała po wydrapanych znakach. Były głębokie, nierówne. Jakby ktoś, kto je robił, bardzo się spieszył, a jednocześnie przy każdym pociągnięciu ostrza wkładał w to całą złość.
Zamknęła drzwi szafy szybciej, niż zamierzała. Nie podobało jej się to uczucie, że stoi w miejscu, w którym ktoś kiedyś coś odliczał. Dni, tygodnie, może próby ucieczki. Nie chciała dopowiadać sobie reszty.
Po kilku godzinach miała już mniej więcej „swój” kąt. Materac rozłożony przy ścianie, obok stolik z lampką, w kuchni ustawione talerze i kubki. W łazience zawiesiła swój stary ręcznik, jedyny miękki akcent w tym całym betonie.
Pod wieczór padła na materac tak zmęczona, że nie miała siły nic zjeść. Zostawiła zapaloną lampkę. Nie przez żarówkę w suficie – ta migotała za każdym razem, gdy próbowała ją włączyć – ale z przyzwyczajenia. Przy lampce czuła się mniej obco.
Lalka stała na parapecie.
– Jak zaczniesz chodzić w nocy, wyrzucę cię bez gadania – mruknęła, sama do końca nie wiedząc, czy bardziej żartuje, czy grozi.
Przekręciła się na bok, plecami do okna. Słyszała deszcz bębniący o blachę parapetu, szum samochodów na dole, czasem trzask drzwi na klatce schodowej. Zasnęła niespokojnie.
Obudziło ją ciche stuknięcie. Jakby coś twardego uderzyło o podłogę, ale lekko. Otworzyła oczy. Przez moment nie wiedziała, gdzie jest. Potem przypomniała sobie – nowe mieszkanie. Pokój. Lampka. Materac. Szafa.
Powietrze było dziwnie zimne.
Usiadła na łóżku i spojrzała w stronę okna.
Lalka nie stała już na parapecie.
Leżała na podłodze, kilka centymetrów od materaca. Twarzą do niej. Pusty oczodół wpatrywał się wprost w Martę. Szklane oko odbijało słabe światło lampki, przez co wyglądało, jakby świeciło.