*
Było pierwsze lato
Było wszystko nowe
Był czas
Były lepsze noce
No i każdy moment
Był nasz
Krzysztof Zalewski, Annuszka
Przyglądał się jej, jak stoi przy oknie, bezwiednie przyjmując pozę, którą w myślach nazywał łobuzerską. Nieznacznie przygarbiona, na lekko rozstawionych nogach, z rękami w kieszeniach i wysuniętymi do przodu biodrami. Głowę odwróciła w ten sposób, że nie był w stanie dostrzec jej twarzy. Tylko burzę blond włosów. Chłonął widok, nie poruszając się, wstrzymał nawet oddech. Chciał zapisać go w pamięci, niczym fotografię. Promienie wiosennego słońca otaczały jej sylwetkę złotym nimbem. A on patrzył…
Nie widział jej od miesięcy, pielęgnował ten obraz w pamięci, krążąc po mieście i wracając do miejsc, gdzie kiedyś byli razem. Chciał obudzić dawne chwile, liczył na to, że spotka ją niby przypadkiem, a jednocześnie, gdy zbliżał się do miejsca, gdzie rzeczywiście mógłby natknąć się na nią, gdzie bywała często, modlił się w duchu by to się nie stało. Nie wiedział, co miałby wtedy zrobić. Udawać, że to przypadek? Zacząć nic nie znaczącą rozmowę? Przejść obok bez słowa czy rzucając zdawkowe: cześć? Miał świadomość, że zachowuje się jak ostatni idiota, wiedział, że gdyby go zobaczyła, pogrążyłby się w jej oczach, ale nie miało to dla niego znaczenia. Przez długie miesiące żył w stanie dziwnego zawieszenia, spychając na dno świadomości to co się stało. Wiedział, że nie może pozwolić wypłynąć temu na powierzchnię, bo wtedy popadnie w rozpacz, z której nie będzie już wyjścia. A może jedynym wyjściem będzie… Dlatego odganiał od siebie te myśli. Zbudował stabilny, choć niezbyt piękny pałac iluzji i postanowił nie opuszczać go nigdy. Spędzał całe dnie czytając wiadomości od niej. Znał na pamięć wszystkie jej listy. Od pełnych entuzjazmu wyznań po te ostatnie, pełne gorzkich słów, którymi biczował serce i umysł popadając w masochistyczne otępienie. W bezsenne noce wpatrywał się w gęstniejący mrok, z perwersją odtwarzając w pamięci chwile, które doprowadziły go tutaj. Boleśnie odczuwał to każdym zmysłem. Dokładnie pamiętał ohydną przybrudzoną szarość płytek na korytarzu. Słyszał stukot dobiegający z szybu windy. Widział bezładne rozbłyski konającej jarzeniówki. W oczy gryzł dym z dogasającego mu między palcami papierosa. Siedział na brudnej podłodze, próbując ogarnąć chaos w zbuntowanym, targanym somatycznymi reakcjami ciele. Czuł lodową kulę w żołądku, oszalałe serce próbowało rozerwać mu klatkę piersiową. Umysł miał chłodny, a przynajmniej tak mu się wydawało. Odgarnął przepocone kosmyki włosów opadające na oczy i powoli ostrożnie spróbował wstać, nie tracąc równowagi. Udało się. Ruszył powoli ku schodom. Wyszedł na zewnątrz i zanurzył się w nocy. Nocy, która trwała dla niego długie miesiące.
I. Trzy wina
Czerwiec był wyjątkowo upalny. Miasto wyludniło się. Kto mógł wyjeżdżał — nad wodę, morze, jezioro, rzekę, w góry, do lasu, gdziekolwiek, byle tylko uciec od rozpalonych murów i ulic.
Z rozgrzanej słońcem ulicy, wzdłuż której ciągnęły się rzędy okazałych kiedyś, a dziś odrapanych secesyjnych kamienic, skręcił w wilgotny, zalatujący moczem chłód bramy. W zacienionym zaułku podwórka-studni brzuchaty gość w poplamionym t-shircie Metalliki sprzedawał tyskie wprost z ustawionych w kolumnę skrzynek. Ciepławe piwo można było wypić na ławeczce przed podwórkową kapliczką. Usiadł z butelką w dłoni i przyglądał się leniwie drepczącym wokół kosza na śmieci i rozgrzebującym rozsypane odpadki gołębiom.
Z cienia bramy wyszedł chudy chłopak ze zmierzwioną blond fryzurą. Miał na sobie czarny spłowiały t-shirt, czarne sztruksy na szelkach i przybrudzone trampki.
— Cześć, Kuba. Wiedziałem, że cię tu znajdę.
— Cześć, Karlos. Co słychać?
— Nie uwierzysz. Wczoraj wynikła spontaniczna impreza w 616. Tyle, że koło dwudziestej trzeciej skończył się nam alkohol…
Padło na Karlosa i Farmę. Szybka zrzutka i wylosowana ekipa wyruszyła do nocnego, w celu uzupełnienia zapasów. Karlos, będąc już lekko pod wpływem, stwierdził, że idzie w kapciach, bo jest niedaleko, bo jest ciepło, a szukanie i sznurowanie butów to niepotrzebny wydatek energetyczny i strata czasu.
Ulica, przy której znajdował się nocny, nosiła dumne miano — Bulwarowa. Ale nikt nie używał tej nazwy. Wszyscy mówili Trumienna, ze względu na największe w mieście skupisko zakładów pogrzebowych. Sama ulica była brukowana kocimi łbami a rzeczone zakłady reklamowały się wielkimi szyldami i eksponowanymi w witrynach trumnami. Na rogu Bulwarowej i asfaltowej ulicy Moniuszki wznosił się gmach szpitala, nazywanego przez mieszkańców miasta starym. Nowoczesny szpital wojewódzki zbudowano w latach siedemdziesiątych, za Gierka, na obrzeżach miasta i w ten sposób dotychczasowa główna lecznica stała się starym szpitalem. A każdy przedsiębiorca z branży funeralnej wie, że najlepszą lokalizacją jest sąsiedztwo szpitala.
Po zapoznaniu się z bogatą ofertą nocnika i ponownym przeliczeniu posiadanych funduszy, podjęli decyzję — trzy mołdawskie wina. Czerwone, półsłodkie. Wracali nieśpiesznie przez, na pozór, uśpione miasto.
— Słuchaj — zaczął Farma. — Właściwie coś nam się należy za drogę. I warto by spróbować, czy to wino, to był dobry wybór.
— Niegłupi plan — stwierdził Karlos.
Usiedli na murku naprzeciwko kościoła. Dłuższą chwilę męczyli się z otwarciem butelki. W końcu udało im się wepchnąć korek do środka.
— Taaa, zdecydowanie, dobry wybór — stwierdził, głośno mlaskając, Farma.
Pociągali na zmianę długie łyki z butelki, patrząc w gwiazdy.
— No, koniec. — Karlos potrząsnął pustą butelką z grzechoczącym wewnątrz korkiem. — Czas już iść.
— Poczekaj, nie ma pośpiechu. Mamy jeszcze dwie. Nikt się chyba nie obrazi, jak napoczniemy drugą.
— No, nie wiem. — Karlos zastanawiał się przez chwilę. — A dasz radę otworzyć?
Po kilku próbach okazało się, że żaden z nich nie da rady.
— Podły los — skwitował sytuację Farma.
Z chwilowej zadumy wyrwał ich dźwięk kroków. Drugą stroną ulicy szedł chłopak w żonobijce i ortalionowych dresach.
— Hej, kolego — zawołał Karlos.
— Co jest? — Tamten zatrzymał się.
— Jest sprawa. — Karlos wyciągnął w jego kierunku butelkę. Gest pokoju — pomyślał.
— Otworzysz wino?
— Da się zrobić. — Chłopak wyciągnął z kieszeni scyzoryk i, ruchem znamionującym dużą wprawę, usunął korek.
— Dzięki. — Farma zachęcił gestem nowego towarzysza — No to zdrowie.
Tamten pociągnął długi łyk i oddał butelkę Karlosowi. Miał na imię Szczepan i był miejscowy. To znaczy, był u siebie na dzielnicy. Rozmowa toczyła się nieśpiesznie. O wszystkim, o niczym, o życiu. Butelka krążyła. Ponieważ tym razem jej zawartość dzieliła się przez trzy — dno pokazało się szybciej.
— No dobra. To by było na tyle. Będziemy lecieć — powiedział Karlos.
— Zaraz, zaraz — zaoponował Szczepan. — Widzę przecież, że macie jeszcze jedno wino. To co jest grane?
— A, nie… Słuchaj stary, przynajmniej jedną, ostatnią flaszkę musimy zanieść do akademika. Koledzy czekają.
— No nie, kurwa, bez jaj. — Szczepan ruszył w kierunku Farmy i próbował wyrwać butelkę, tkwiącą za paskiem tamtego. — Dawaj to wino!
— Ej, spokojnie. — Karlos złapał chłopaka za ramię. Ten odwrócił się gwałtownie i wyprowadził cios lewą ręką. Karlos uchylił się w ostatniej chwili i pięść Szczepana osunęła się tylko po jego uchu i boku głowy. Mimo to zabolało. Karlos zereagował szybko. Wyszarpnął z kieszeni pojemnik z gazem i skierował jego strumień prosto w twarz napastnika.
— Spieprzamy! — krzyknął do Farmy i rzucił się do ucieczki. Pędził na buzującej adrenalinie. Skręcił za róg, zwolnił, zorientował się, że zgubił kapeć, i że nie ma przy nim Farmy. Zaklął szpetnie w duchu i zawrócił. Powoli, ostrożnie wyjrzał zza rogu. Pusta ulica tonęła w mdłym blasku sodowych latarni. Żywej duszy. Ani śladu po Szczepanie i Farmie. I po zgubionym kapciu.
— Jasny gwint… I co teraz? — powiedział na głos. Miał pustkę w głowie.
I wtedy zobaczył światła samochodu bardzo powoli, prawie majestatycznie zbliżającego się ulicą w jego kierunku.
Kowalskiego, po miesiącach nocnych patroli, niewiele mogło zadziwić. Widział nagą (nie najmłodszą zresztą) kobietę biegnącą po torach tramwajowych. Widział trzech naćpanych gości przebranych za króliczki, kąpiących się w fontannie na rynku. Widział wiele. Dlatego nie zdziwił się bardzo, gdy w światłach radiowozu zobaczył młodego bosego człowieka o zmierzwionej fryzurze, machającego do nich, trzymanym w ręku kapciem.
— Zatrzymaj — zwrócił się do kierowcy. Noc była ciepła, szyba po jego stronie opuszczona. Wychylił się do chłopaka.
— To nie taksówka. Pomóc w czymś?
— Panowie! Z nieba mi spadacie. Szczepan porwał Farmę!… to znaczy mojego kolegę Maćka.
— Wsiadaj. — Boczne drzwi radiowozu odsunęły się. — I opowiadaj po kolei.
Młody w zadziwiająco klarowny sposób, i tylko z lekka bełkocząc, opisał sytuację. Tak — pomyślał Kowalski — to uroki tej dzielnicy.
— No dobrze — powiedział. — Rozejrzymy się trochę. Ruszaj — zwrócił się do kierowcy. — Z prędkością patrolową.
W momencie, gdy doszło do awantury o trzecie wino, Farma już z lekka przysypiał siedząc na murku. Miał największe stężenie alkoholu we krwi, bo imprezował już kolejną noc. Z tego samego powodu organizm domagał się snu. Krzyki wyrwały go ze stanu błogiego półsnu, ale gdy całkowicie oprzytomniał, był już ciągnięty przez Szczepana, który jedną ręką trzymał jego ramię w żelaznym uścisku, a rękawem drugiej (w której trzymał butelkę wina) tarł oczy, klnąc jak szewc.
— Csso jest?… — wybełkotał Farma.
— Zamknij ryj! — przerwał mu Szczepan. — Bo ci przypierdolę. Studenciki jebane…
Ulica oświetlona latarniami została z tyłu. Szczepanowi nie przeszkadzały ciemności. Najwyraźniej znał tu każdy kamień. Ciągnął Farmę przez usłane potrzaskanymi cegłami i wszelkim śmieciem zaułki. Znajdował ścieżki wśród dzikich zarośli. Maciek od razu stracił orientację. Nie wiedział gdzie się znajduje. Zamroczenie alkoholem i ciemności miały w tym swój udział, ale nie był pewien czy nawet w świetle dnia odnalazłby się w tym labiryncie. Szczepan, nie zwalniając uścisku, przecisnął się przez dziurę w ogrodzeniu z siatki i znaleźli się na ciemnym podwórku. Znajdowali się w jego tylnej części, ograniczonej drewnianymi szopami i częściowo ogrodzonej parkanem z siatki, przez który właśnie przeszli. Naprzeciwko rysował się czarny kontur dwupiętrowej kamienicy z bramą prowadzącą na ulicę. Po obu bokach znajdowały się odrapane jednopiętrowe oficyny. Szczepan ruszył w kierunku rogu podwórka, gdzie za załomem muru znajdowało się wejście do bocznej klatki schodowej kamienicy. Pokonali dwa piętra po betonowych schodach o wyszczerbionych stopniach. Z podestu drugiego piętra prowadziły już tylko wąskie drewniane schody. Na poddasze. Tu stanęli przed niskimi drzwiami. Szczepan próbował wsunąć butelkę do kieszeni dresów, ale okazało się, że aby wykonać tę operację potrzebuje drugiej ręki. Puścił ramię Maćka, schował wino, i zaczął bębnić pięścią w drzwi. Farma wiedział, że to jego jedyna szansa. Ryzykując skręcenie kostki albo nawet karku, rzucił się w dół schodów.
— Kurwa! — krzyknął Szczepan i wtedy otworzyły się drzwi. Maciek nie widział już tego. Był na podeście pierwszego piętra i nie zwalniał na zakrętach. Wypadł na podwórko i popędził w kierunku bramy. Prawie sparaliżowała go myśl: A co, jeśli furtka w bramie będzie zamknięta na klucz? Nie była. Znalazł się na ulicy, i nie zwalniając, pobiegł w lewą stronę. Skręcił za róg, przebiegł jeszcze do następnej przecznicy i stanął. Dyszał ciężko z rękami opartymi na kolanach. Serce waliło mu w piersi jak młot. Zrozumiał, że nikt go nie ściga. Usiadł na jakichś kamiennych schodkach i czekał, aż uspokoi mu się oddech. Bardzo chciało mu się palić, ale skończyły mu się papierosy. Po chwili wstał i ruszył w kierunku, który wydał my się właściwy. Po przejściu kilkudziesięciu metrów, doszedł do skrzyżowania z ulicą, którą rozpoznawał. Powoli ruszył w kierunku miasteczka akademickiego.
I wtedy zza rogu ulicy wyjechał radiowóz. Farma zamarł. Stał w świetle reflektorów jak sparaliżowany, z otwartymi ustami. Nie, tylko nie to — kołatało mu się w głowie. Tylko nie to… Boczne drzwi radiowozu odsunęły się powoli i wyjrzał z nich uśmiechnięty Karlos.
— Farma, dawaj! — zawołał radośnie.
Maciek siedział milczący z tyłu radiowozu w towarzystwie dwóch, równie milczących, policjantów i rozentuzjazmowanego Karlosa. Wymruczał tylko, że udało mu się uciec Szczepanowi, i że nie jest w stanie wskazać drogi do miejsca, w którym tamten mógłby przebywać. Policyjny radiowóz toczył się wolno przez nocną ulicę.
— To on! — wrzasnął nagle Karlos, bezceremonialnie klepiąc Kowalskiego po ramieniu. — To ten skurwiel! — krzyczał pokazując idącego chodnikiem chłopaka.
— No proszę. — Kowalski zachowywał pogodny spokój. — Mamy dzisiejszej nocy dużo szczęścia. — Wóz zatrzymał się, a dowódca patrolu skinął na dwóch swoich ludzi. Podeszli do chłopaka. Karlos usłyszał, że Kowalski zadał kilka pytań, ale stali odrobinę za daleko, a silnik radiowozu mruczał odrobinę za głośno, żeby mógł dokładnie je zrozumieć. Szczepan zaczął się burzyć. Dowódca dodał coś jeszcze stanowczym tonem.
— Odpieprzcie się! — wrzasnął chłopak. — Nic nie zrobiłem! Psy jebane…
Kowalski dał znak swoim ludziom. Kilka sekund później skuty Szczepan leżał na podłodze radiowozu. W ruch poszły pałki.
— Panowie… ale po co? Może jednak… — Słabo zaprotestował Farma.
— Dobrze, dobrze. — Dla odmiany Karlos dopingował funkcjonariuszy. — Spuśćcie mu wpierdol, to nie będzie fikał.
…Zawieźli nas na komendę, wiesz, na Piłsudskiego, czy jak się tam teraz ta ulica nazywa. Gadał z nami oficer dyżurny. Nie wiem, nie rozeznaję się w tych policyjnych stopniach. Dawniej gliniarze mieli takie szarże jak żołnierze: kapral, sierżant, kapitan czy major, to wiedziałem o co chodzi. Teraz nie kumam tych komisarzy, inspektorów, czy aspirantów. Farma, ciężko wystraszony, prawie się nie odzywał. Ja powiedziałem, jak wyglądała sprawa. Gość pokiwał głową.
— Okej, wszystko jasne — mówi. — Tylko o gazie nie słyszałem, to nielegalne.
— Spoko, jasna sprawa. — Ja na to.
Oficer pyta, czy będziemy wnosić oskarżenie. Popatrzyliśmy z Farmą na siebie.
— Nie — stwierdziliśmy jednogłośnie.
— No to wszystko jasne. Przetrzymamy gościa, aż wytrzeźwieje, pogrozimy mu palcem, damy kopa na pożegnanie i zwolnimy do domu. Dobrze, ja na dzisiaj kończę. Chodźcie. Aha… — Sięgnął do biurka. — I zabierzcie dowód rzeczowy.
Wyciągnął butelkę wina. Mołdawskie, czerwone, półsłodkie. Nasze. Okazało się, że tamten gamoń miał je cały czas w kieszeni. I, popatrz, przetrwało. Policjant powiedział, że jedzie do domu i podrzuci nas pod akademiki, bo to po drodze. No i tak wróciliśmy. Miły policyjniak, nieprawdaż, drużoczku mój, Alex.
II. Noce na zawindziu. Muzyka i słowa