Ziemia Atlantów

Bezpłatny fragment - Ziemia Atlantów


Fikcja historyczna
Przygoda
Mity i legendy
Polski
Objętość:
291 str.
ISBN:
978-83-8155-284-4

Dedykacja

Moim wnuczętom:

Martynce, Patrycji, Sabince i Olkowi

dedykuję tę opowieść.

Gdybym mówił językami ludzi i aniołów
a miłości bym nie miał,
stałbym się, jak miedź brzęcząca,
albo cymbał brzmiący.
Gdybym też miał dar prorokowania
i znał wszystkie tajemnice,
i posiadał wszelką wiedzę,
i wszelką, [możliwą] wiarę, tak iżbym góry przenosił.
a miłości bym nie miał,
byłbym niczym.


Hymn o miłości

Nowy Testament 1 list do Koryntian


MOTTO


Gdzieś na krańcach świata

Gdzie miłość i zło w jedność się splata

Żył lud wybrany, spośród narodów wielu

Teraz przykładem winy i kary, mój przyjacielu

Wzgardzili bytem w tej Bożej Chwale,

Za zło i grzechy, oceanu nakryły ich fale

Atlantyda

Słowo do autora

Czy Atlantyda naprawdę istniała?

Jedni twierdzą, że tak, inni, że to mit, bajka, a jak było naprawdę? Pewnie minie jeszcze wiele lat, zanim nauka znajdzie przekonywujące dowody na jej istnienie lub też „między bajki ją włoży”. Teraz to nasz czas i nasza wiedza o tej przeszłości, a jak zostanie odebrana, to już sprawa każdego czytelnika.

Z źródeł historycznych wynika niewiele, ale ślady po tym kontynencie są dla nas tropem po którym i ja, podążyłem. Czasem nie zdawałem sobie sprawy, że opisywałem coś, co (w teraźniejszości) stało się dziwnie znanymi mi wcześniej faktami o których mówiłem jedynie moim przyjaciołom.

Nie staram się zagłębiać w daty i wydarzenia, jakie opisuje Michał Manzi w swojej książce: „Tajemnice Atlantydy”. Wspomnę jedynie, że jej autor podaje informację dotyczącą zagłady tego kontynentu według dwóch źródeł: hieroglifów egipskich i Księgi Majów.

Kapłani Egipscy podają unicestwienie Atlantydy na rok 11 464 p.n. e., zaś Księga Majów na rok 11 460 p.n.e.

Dwie oddalone od siebie cywilizacje podają prawie identycznie zbieżne daty, czy to nie jest dziwne?

Nie wnikam zbyt głęboko w czasy jej istnienia, ani w tekst zawarty w książce M. Manzi. Dziwi mnie tylko to, jak wiele moich informacji na temat Atlantydy jest zgodnych z jego wiadomościami w tym temacie, chociaż moja wiedza, czy też postrzeganie tego świata, (jak kto woli) pochodzi z głębi mojego umysłu a nie z zawartości tekstów, jakichkolwiek książek. Wiem, co zobaczyłem i co odczuwałem w tej podróży do dalekiej przeszłości, (lecz nie aż tak dalekiej dla moich możliwości).

W większości tekstu opisuję czasy po zagładzie Atlantydy, kiedy ocaleni z tego pogromu szukają nowej ojczyzny. Kiedy ją znajdują z woli Najwyższego, tworzą podwaliny nowej cywilizacji opartej na przyjaźni i sojuszach z pierwotnymi ludami Ameryki Północnej a zamieszkującymi górny bieg rzeki Savannach. Dodam, że współcześni Indianie z plemion Dakota twierdzą, że ich praprzodkami byli Atlanci, synowie Boży, jak swoją przynależność określali mieszkańcy tego zaginionego kontynentu. Kolejna dziwna zbieżność, a może …?

Mój główny bohater, Tacjusz wraca wspomnieniami do lat młodości i tamtej starej ojczyzny, szukając przyczyn jej zagłady. W jego życiowej podróży towarzyszy mu bliźniaczy brat, Kastor i ich żony Chloe i Gaja, (także bliźniaczki) oraz ich kolejne małżonki: Anupama i Aloki, córki rdzennych mieszkańców znad rzeki Savannach.

To właśnie Tacjusz opowiedział mi historię swojego życia z czasów po zatonięciu Atlantydy. Jeśli chcesz, to uwierz, jeśli nie, to niech będzie to dla Ciebie opowieścią SF. Masz prawo wyboru, jak to zwykle bywa w moich opowieściach.


Taita

Ląd na horyzoncie, ocalenie

Szum fal uderzających o kadłub statku i krzyk mewy budzi mnie na dobre. Ten drugi słyszymy od wielu dni, błąkając się po bezmiarze oceanu. Krzyk mewy? To jakaś nowość, która dociera do mojej świadomości.

— „Czyżby zapowiedź pobliskiego lądu? Ile to już dni, odkąd wypłynęliśmy ze swojej ojczyzny?” — pomyślałem.

Głód i brak wody, to nierozłączni towarzysze naszej wędrówki. Wędrówki w poszukiwania nowej ojczyzny, nowej ziemi, nowego domu.

Rozglądam się wokół. Cisza na pokładzie. Załoga i moja rodzina, wraz z innymi rodzinami „uciekinierów” na wpół przytomni z wyczerpania śpią snem sprawiedliwego, oczekując nadejścia końca. Nasze szanse przeżycia na tym bezmiarze wód maleją z każdym dniem. Codziennie zadaję sobie tylko jedno pytanie

— „Co z nami będzie, Tacjuszu?”

Na pokładzie obok mnie ukochana, Chloe a tuż obok naszego posłania swoje rozłożył mój brat, Kastor. Śpi tam wraz ze swoją młodą żoną, Gają. Nasz ojciec, Tezeusz siedzi oparty o maszt statku, jakby chciał, aby to miejsce było dlań ostatnim przytulnym miejscem w ostatnich dniach jego życia.

Statek dryfuje i nikogo już nie interesuje, gdzie zmierza i w jakim kierunku. Wszyscy już dawno utracili nadzieję przeżycia w takich warunkach. Żagle zwisają na maszcie, niczym zwiędłe liście na drzewach. Bezwietrzna cisza trwa już od ponad trzech tygodni. Kapitan twierdzi, że może się to skończyć potężnym sztormem a wtedy nam biada. Powoli wstaję z mojego posłania i opieram się o burtę. W oddali na horyzoncie ląd.

— „Upragniony ląd a może wyspa? Czy to będzie nasza nowa ziemia a może to jakieś urojenie? Dlaczego akurat ja miałbym ją pierwszy wypatrzyć? Nie, to nie żadna wizja” — pomyślałem.

— Ziemia, ziemia! — zaczynam krzyczeć.

To podziałało na resztę, jak kubeł zimnej wody. Pomimo wyczerpania wszyscy zrywają się na równe nogi i biegną do burty, gdzie stoję wsparty patrząc w dal. Jedna wielka euforia i powtarzające się krzyki:

— Ziemia, ziemia!

Po chwili przychodzi także refleksja:

— „Co będzie, jeśli prądy zepchną nas z powrotem na ocean?”

Proszę Boga, aby tak się nie stało.

— „Pewnie wszyscy myślą teraz podobnie?”

Ląd a chyba raczej wielka wyspa jeszcze daleko przed nami, ale widoczne jest, że zbliżamy się do niej, bo brzegi stają się coraz wyraźniejsze. Podchodzi do mnie Chloe i obejmując mnie w pasie, całuje w usta. Widząc to marynarze reagują jednym wielkim

— Aaaa!

Całując swoją dziewczynę i żonę w jednej osobie, macham ręką, aby dali sobie spokój.

— „To chyba ze szczęścia?” — pomyślałem.

Widzę, że także pozostałe pary rzucają się w ramiona. Marynarze skaczą i tańczą ze swoimi żonami po pokładzie, wrzeszcząc przy tym, jak opętani. Tylko nasz biedny ojciec stoi pod masztem i łzy jak grochy spływają mu po policzkach.

— Ojcze, wytrzyj swoje łzy i wesel się z nami.

Podchodzę do niego i z Chloe obejmujemy go, tworząc mały rodzinny krąg. Ogarnia mnie dziwne odczucie, jakby bardzo odległych w czasie wydarzeń w których uczestniczyłem.

— „Czym jest ten krąg?” — szukam w pamięci podobnej chwili, ale bezskutecznie.

Po chwili dołącza do nas Kastor z Gają. Jesteśmy w komplecie, prawie w komplecie, bo niema wśród nas, naszej matki. Nie ma także rodziców naszych małżonek, oni wybrali inny los, lecz to już inna historia.

Na widok ojca i nam poleciały łzy. Może łzy szczęścia?

— „Czy tylko ze szczęścia?” — pomyślałem.

On płacze także z żalu po swojej żonie a naszej matce. Odeszła tak dawno a ojciec wciąż pamięta. Mama teraz pewnie patrzy na nas, gdzieś spośród gwiazd i życzy nam wszystkiego, co dobre. Pewnie tam z daleka czuwa nad nami. Ponoć tak bardzo nas oczekiwała, lecz nie było jej dane trzymać nas w swoich ramionach. Pozostawiła nas ojcu, którego tak kochała. On obdarzył nas miłością za ich obydwu, był dla nas całym światem. Jej słabe ciało nie wytrzymało porodu bliźniąt, dwóch dorodnych synów.

Kastor i ja, Tacjusz jesteśmy bliźniakami. Wielu o nas mówi, że jesteśmy dwaj, ale o jednej twarzy. Podobnie nasze żony, Chloe i Gaja to dwie siostry bliźniaczki, (także o „jednej twarzy”). Natura dała im zgrabne sylwetki i anielsko piękne oblicza. Te ich delikatne rysy wciąż mi coś przypominają, jakieś chwile z bardzo odległej przeszłości, no i ten krąg? To, jakby piękny i spełniony sen. Kobiecym ewenementem w naszej krainie były ich jasne włosy, niczym dojrzały na polu jęczmień. Taki niecodzienny wygląd sprawia, że wielu myli nas imionami, ale my, jako pary potrafimy siebie rozróżnić. Pewnie serce nam podpowiada, która i kogo jest wybranką, (oczywiście i na odwrót).

Pociągając za sobą ojca, ponownie wspieramy się na burcie i nadal patrzymy na powoli przybliżający się do nas brzeg, bo tak faktycznie, to my zbliżamy się do niego. Na maszcie pojawiła się kolejna mewa a za nią następna i następna. Rośnie nasz nadzieja na ocalenie. Marynarze znowu zaczynają śpiewać swoje pieśni i teraz słyszymy jedną z nich :

„Wieje w żagle wiatr nam wieje

I przywraca nam nadzieję

Dziś do domu już wracamy

Do swej ukochanej i do mamy

Tam dziewczyna na mnie czeka

I pozdrawia i pozdrawia nas z daleka

Refren.

Tylko tchórz swą głowę chowa

Bo od sztormu, bo od sztormu

Tylko gorsza, tylko gorsza,

tylko gorsza jest teściowa

Hej! Hej! hula, hula

Jak mnie dorwie, jak mnie dorwie

będzie gula

Hej! Hej! hula! hula!

Jak mi wrąbie, jak mi wrąbie

będzie gula”


Humor wracał wraz z nadzieją. Teraz coraz wyraźniej widzimy, co większe wzniesienia i lasy. Powoli zaczynamy odczuwać zapachy dolatujące z wyspy. Jak okiem sięgnąć piękne piaszczyste i rozległe plaże z porozrzucanym gdzieniegdzie, głazami. Sporo drzew, jakiegoś nieznanego nam gatunku. W oddali widoczne pasmo wysokich gór z szarymi wypalonymi od słońca szczytami. Jeden ze szczytów jest pewnie wygasłym od dawna, wulkanem.

Teraz przed nami staje się widoczna niezbyt wielka zatoka. Im bliżej lądu, tym bardziej zaczynamy odczuwać powiewy lekkiej bryzy. Prawdopodobnie różnice temperatur pomiędzy lądem a morzem wywołują jakieś zawirowania powietrza. Żagle bardzo powoli zaczynają pęcznieć od podmuchów wiatru. Padają rozkazy kapitana. Załoga przebudzona z tego długiego letargu zaczyna żwawo krzątać się po pokładzie. Łapiemy wiatr i po chwili wraca sterowność statku.

— Kurs na ląd! — krzyczy, kapitan.

To już niepotrzebna komenda, bo sternik nie jest idiotą, aby zawracać na pełne morze. Jednak procedura jest ważna, jak i sama osoba kapitana na tym statku. Dziób łodzi pruje teraz fale kierując się do zatoki. Marynarze znowu zaczynają śpiewać:


Popłyńmy do brzegu,

By się napić wody, by się napić wody,

mój dobry kolego.

Żagielek do góry, przepaski do dołu

Będziemy ucztować, będziemy ucztować

z tuczonego wołu

Popijemy winem z wielgachnego dzbana

Będziemy całować, będziemy całować,

dziewczyny do rana

Bo my na stateczku, jesteśmy tu pierwsi

Będziemy je trzymać, będziemy je trzymać,

za wielgachne piersi

Kapitan nam zrzędzi, bosman mu wtóruje

I swą głupią gębą i swą głupią gębą,

wszystkich denerwuje

My jesteśmy razem, my jesteśmy w kupie

A te ich zrzędzenia, a te ich zrzędzenia,

mamy, gdzieś tam w d…e

Lecz nasz sternik, to jest chłop wspaniały

Za każdą niewiastą, za każdą niewiastą

wytrzeszcza swe gały

Raz się kiedyś wpatrzył, w kobitę bosmana

Za karę posiedział, za karę posiedział

w kibelku do rana


Śmialiśmy się wszyscy, słysząc naszych chłopaków a i sami zaczęliśmy im wtórować w powtórzeniach.

Jesteśmy coraz bliżej plaży, ale nie widać ludzi, ani zwierząt. Jedynie kilka dużych morskich żółwi niezdarnie grzebie się w piasku posuwając się w stronę wody. Na ten widok, zaczynam marzyć o jedzeniu.

— „Pewnie inni myślą podobnie?”

Z niecierpliwością oczekujemy lądowania na tej ziemi.

— „Co nas tu jednak czeka? Boże pomagaj! Może w tej leśnej gęstwinie czai się jakieś niebezpieczeństwo, ale jakie?” — pomyślałem, lecz nikt z nas nie zna jeszcze odpowiedzi na takie pytanie.

Wpływamy do zatoki siłą rozpędu już na opuszczonym żaglu. Wbrew pozorom zatoka jest większa, niż nam się to wcześniej wydawało. W jednej części pokryta skałami a z drugiej plaża i las. Kapitan nakazuje sondować głębokość. Jest odpowiednia i jest to wprost idealne miejsce do zakotwiczenia okrętu. Ale czy jest tu bezpiecznie?

Najważniejszą w tej chwili jest dla nas woda i tam ona jest. Spływa ze skał tworząc piękny wodospad. To jest to, czego najbardziej nam brakowało od wielu dni.

Kapitan nakazuje rzucić kotwicę. Niektórzy zamierzają już wyskakiwać do wody i płynąć do brzegu. Przezorny nasz ojciec przywraca porządek. Wyznacza ośmiu sprawnych i młodych wiekiem mężczyzn, (nie licząc członków załogi) do sprawdzenia terenu.

— No dalej darmozjady, małpie zadki, lądowe szczury i bagienne „człapacze”, już mi na zwiad i nie wracać bez zdobyczy — krzyczy, ojciec.

Nie wiemy, jakiej zdobyczy, ale wiemy, że było to żartem.

Nie przepuści okazji, aby puścić nas w „bambusa”. To hasło ze szczurami lądowymi musiało widocznie przypaść do gustu naszego kapitana, bo na jego zarośniętej gębie pokazał się szeroki uśmiech. Ten przeważnie trzymający powagę mężczyzna pokazał nam teraz to swoje drugie oblicze, bardziej radosne. Ojciec i tu skorzystał z okazji:

— A ty długobrody łysielcu, nie śmiej się tak, bo morskie syreny nie rozróżnią twojej d..y od roześmianej bezzębnej gęby.

Salwa śmiechy przeszła po pokładzie. Na kapitanie ten żart nie zrobił jednak żadnego wrażenia i wrócił do swojej powagi.

Z uśmiechami na twarzy ruszamy w teren na zwiad. Wszyscy zabieramy miecze i tarcze. Czterech dodatkowo poniesie włócznie, a pozostałych czterech, łuki i kołczany ze strzałami, które także mogą się przydać.

Jako pierwsi jesteśmy na plaży. Kapitan z załogą pozostają na statku, zostaje także nasz ojciec, gdyż z góry pokładu lepiej obserwuje się teren i łatwiej kierować poczynaniami zbrojnych w razie ataku. Osłaniając się tarczami, (od strony lasu) idziemy sznurkiem wzdłuż brzegu morza w stronę kaskady leśnego strumienia. Woda wypływa z głębi lasu i załamuje się na skalnym progu. Z hukiem wpada do skalnej niecki, rozbryzgując się na wszystkie strony. Z niej wypływa już wolno, rozlewając się na boki i mieszając się z falami oceanu. Niecka jest, jakby naturalnym dużym basenem wyżłobionym przez wodę, która spływa tam pewnie od wieków? Piękny i malowniczy jest ten zakątek. Wspaniałe miejsce do założenia obozu, a może i pozostania tu na zawsze?

Maszerując w stronę skalnego wodospadu, wciąż bacznie obserwujemy pobliskie krzaki. Nic jednak nie wskazuje na to, aby czaiło się w nich, jakieś niebezpieczeństwo. Jednak, jakiś wrodzony instynkt każe nam zachować ostrożność nawet w takim spokojnym miejscu.

Przed nami sporych rozmiarów żółw pełznie do wody. Podbiegamy do niego z Kastorem i z pomocą włóczni wywracamy żółwia na grzbiet. Jest ciężki i musimy nieźle naprężać swoje muskuły, aby grzbiet zwierzęcia znalazł się na dole. O kilkanaście kroków dalej z kolejnym mocuje się Ajaks i Peleus. Te dwa w zupełności wystarczą nam na zaspokojenie pierwszego głodu, po tym długim poście na morzu. Żółwie odwrócone brzuchami do góry nie uciekną nam do morza a my możemy dalej kontynuować wędrówkę w stronę wodospadu. Po około trzystu krokach jesteśmy na miejscu.

Żółw morski

Jesteśmy zachwyceni, nic wspanialszego od dawna nie oglądaliśmy. Woda spadając ze skalnego progu tworzy w powietrzu delikatną mgiełkę. Ciepło i lekka wilgoć sprawiają, że oddycha się tu z wielką przyjemnością i to nie to, co rozgrzane słońcem deski pokładu. Czterech pierwszych zanurza złączone dłonie w chłodnej wodzie i pije. Reszta skierowana przodem w stronę lasu osłania ich i siebie, tarczami.

— Pospieszcie się, bo i my chcemy ugasić pragnienie — dodaję zniecierpliwiony a tam na statku czeka na was jeszcze większa gromada spragnionych.

Tak bardzo chce się nam pić, że bez żalu zrzucilibyśmy z siebie całe uzbrojenie i wskoczyli do wody po to, aby tylko pić, pić i tak bez końca. Jednak rozwaga bierze górą, gdyż musimy zachować ostrożność. Co z tego, że ugasimy pragnienie a chwilę później możemy dostać po głowach i zakończyć swój żywot. Wszyscy, (jak tu jesteśmy) przeszliśmy wojskowe szkolenie i każdy z nas bardzo wprawnie włada posiadaną przez siebie bronią. Ja doskonale strzelam z łuku i nieźle władam włócznią, mój brat podobnie. Gorzej wychodzi nam walka na miecze, ale i nimi, także nieźle sobie radzimy. Mistrzem miecza jest Sykstus a jemu dorównuje jedynie, Paladiusz. Nestor i Nikanor, to mistrzowie w rzucie włócznią. Nikt tak celnie i daleko nie rzucał, jak oni. Co rusz wygrywali zawody w tej dyscyplinie, zdobywając laury i nagrody. Wracając do łuków, to moja i Kastora domena. W tej dyscyplinie to my zbieraliśmy laury.

Nasze łuki kupiliśmy kiedyś od zamorskich kupców i są doskonałe. Nieco większe od wykonywanych przez naszych łuczników a zrobione z jakiegoś nieznanego nam gatunku drzewa. Strzały okute w metalowe groty miotane z dobrze napiętego łuku, bez problemu przebijają zbroję hoplity.

Hoplita

Mamy jednak nadzieję, że nie zajdzie potrzeba użycia żadnej z tych broni. Inne o wiele groźniejsze pozostały w naszej ojczyźnie. On nakazał nam, by je pozostawić. Nie wędrujemy po to, aby siać zagładę, ale rozpocząć od nowa swoje życie.

Kiedy i my ugasiliśmy pragnienie przeszukaliśmy pobliskie krzaki, ale nic tam nie znaleźliśmy. Nie było także śladów pobytu człowieka, tylko zielony gąszcz i pusta od ludzi, plaża. Wróciliśmy do łodzi. Teraz reszta mogła zejść na plażę i pod naszą eskortą udać się do wodospadu. Marynarze z rodzinami, (a raczej tylko z żonami, gdyż dzieci nikt jeszcze z nas nie miał) reszta naszych i nasze poślubione nam dziewczyny, powskakiwały do wody, do niecki pod samym wodospadem. Teraz już każdy mógł ugasić swoje pragnienie tą z lekka chłodną i krystalicznie czystą wodą. Kiedy ugaszono już pragnienie, cała gromadka, (oprócz naszej ósemki i naszego ojca) powskakiwała do tej skalnej wanny i oddawała się błogiej kąpieli.

My wartownicy, mogliśmy jedynie pozazdrościć im, tej przyjemności.

— „Później to sobie odbijemy” — pomyślałem.

Ojciec postanowił, aby nasza zbrojna grupka podzieliła się na dwie mniejsze. Jedna miała zająć się ochroną całej grupy i statku a druga miała wyruszyć na zwiad w głąb lasu. Do grupy zwiadowczej przydzielił Sykstusa, Nestora i nas dwóch braci: Kastora i mnie, Tacjusza.

Naszym zadaniem było głębsze spenetrowanie lasu i zdobycie pożywienia, jeśli oczywiście natrafimy na jakąś zwierzynę. Grupa, która pozostała na plaży wraz z marynarzami miała zająć się upolowanymi wcześniej żółwiami oraz przygotowaniem tymczasowego obozu. My z bratem wróciliśmy jeszcze na statek, aby zabrać teraz swoje łuki. Nasze ukochane zostały na miejscu pod opieką naszych przyjaciół i marynarzy. Faktycznie wszyscy jesteśmy dla siebie przyjaciółmi, ale dla odróżnienia „lądowych szczurów”, (jak nazwał nas, ojciec) od marynarzy, używam takiego określenia. My „szczury” znamy się od dawna, natomiast marynarzy poznaliśmy na krótko przed wypłynięciem. Także i oni zaufali Najwyższemu i teraz z nimi wędrujemy po bezkresie oceanu, uprzedzeni o mającej nastąpić, zagładzie. Każdy z nas wiedział, że już nigdy nie wróci do swojego domu a tych wkrótce nie będzie, a może już ich nie ma?

Żal było opuszczać rodzinne progi, ale taka była konieczność i Jego wola. To jest podróż tylko w jedną stronę. Pomimo tego całego tragizmu i tak dziękowaliśmy naszemu Stwórcy za ocalenie. Nie wszyscy dostąpili tej łaski a my jesteśmy wybrańcami? Tylko kilkadziesiąt statków wypłynęło z naszego portu, ale czy one dotarły gdzieś do lądu? Już na początku wyprawy wielki sztorm rozproszył nas w różne strony świata i cała nasza niewielka flota poszła w rozsypkę. Ogromne fale uderzyły w nasze statki spychając je gdzieś na środek tego wzburzonego oceanu. Jak stwierdził kapitan, ten potworny sztorm nie zapowiadała żadna widoczna zmiana pogody i dziwił się, że w swoim życiu nic takiego do tej pory go nie spotkało? Mogliśmy przypuszczać, że to właśnie wtedy naszą ojczyznę pochłonął bezmiar tych wód? Nie wiemy, co stało się z pozostałymi? Jedno jest dla nas pewne, że Bóg nie po to dał nam szansę nowego życia, aby potem ich i nas, zgładzić. Prawie jesteśmy pewni, że tamci na pozostałych statkach jeszcze żyją.

— Tacjuszu, coś taki zamyślony? — przerwał moje rozmyślania, Kastor.

— Wiesz, myślami wciąż jestem w naszym domu. Zastanawiam się nad tym, co się tam stało lub stanie, kiedy wyruszyliśmy na tę wędrówkę? Bóg nakazał nam opuścić nasze domy, ostrzegaliśmy ich, ale cóż to dało? Widziałeś, co się działo na spotkaniu rady starszych i ilu pozostało Jemu wiernych? Garstka! Dlaczego oni byli tacy uparci? Przecież niczego im nie brakowało a może mieli zbyt wiele? Teraz z powodu ich zatwardziałości błąkamy się po tym świecie, wierzę jednak, że On będzie z nami i żadna krzywda nas nie spotka. Przecież mogło być dalej tak pięknie.

— Nie zamartwiaj się braciszku — zwrócił się do mnie Kastor.

— Wiem bracie, ale ty nie wiesz, jak mi teraz ciężko? Kiedy patrzę na Chloe i Gaję, to żal ściska mi serce. Straciły swoje rodziny a to bardzo boli.

— Tak, ale oni mogli wybierać a opowiedzieli się za złem i pozostali tam na swoje zatracenie.

— Rozumiem bracie, że masz rację, jednak popatrz na to ze strony naszych dziewczyn. To byli ich bliscy: matka, ojciec, krewni a one zostawiły ich dla nas i dla Niego. To bardzo wielkie poświęcenie. Teraz potrzebują wiele miłości i zrozumienia z naszej strony a my powinniśmy zapewnić im to uczucie.

— Co wy tam tak marudzicie — przerwał naszą pogawędkę zniecierpliwiony, Sykstus — wy to zawsze macie w głowach, jakieś senatorskie filozofie, idziemy panowie senatorowie — dodał dobitniej.

Kilka całusów od naszych ukochanych i ruszyliśmy w głąb lasu. Za namową Nestora postanowiliśmy zatoczyć większy krąg, aby później wrócić znowu na plażę i dojść do obozu brzegiem oceanu.

Weszliśmy w las, panował tu przyjemny półmrok, ale gęstwina nieznanych nam roślin była trudna do pokonania. Mieczami musieliśmy torować sobie drogę. Przyjemny a zarazem odurzający zapach kwiatów mieszał się z zapachem zgnilizny. Roje motyli, ptaków, (w tym papug o przeróżnych kształtach i wielkościach) ubarwiały las całą gamą przeróżnych kolorów. Wrzaski i porykiwania zwierząt ukrytych gdzieś w tej gęstwinie, mieszały się ze śpiewem i skrzeczeniem tej pierzastej gromady. Stada małp w koronach drzew toczyły boje między sobą, aby za chwilę rzucić się do ucieczki przed polującym na nie drapieżnikiem. Las żył i rządził się swoimi prawami a my byliśmy przybyszami i myśliwymi z obcego świata, ale także i zwierzyną, jeśli by na to popatrzeć z innej strony. Zwierzyną niekoniecznie skonsumowaną, gdyż w butwiejącej ściółce, (i nie tylko) zauważyliśmy sporo węży. Te o różnej wielkości i barwie czaiły się na ziemi, krzakach i w koronach drzew. Były też potężne pająki i jakieś inne, nieznane nam stworzenia.

Idąc w głąb lasu zostawialiśmy za sobą wycięty w zieleni, tunel. Sykstus, prowadzący nasz oddziałek podniósł do góry prawą rękę z trzymanym w niej mieczem. Był to znak, aby się zatrzymać i pozostać w bezruchu. Przygotowaliśmy się do odparcia ewentualnego ataku. Przed nami w krzakach zauważyliśmy ruch i usłyszeliśmy dochodzące stamtąd chrząkanie. Z Kastorem schowaliśmy miecze do pochwy i wyjęli zza pleców łuki, zakładając równocześnie strzały i oczekując dalszych wydarzeń. Nestor, podniósł swoją włócznię, także w oczekiwaniu wyimaginowanego ataku.

Kapibary

W krzakach usłyszeliśmy jeszcze większy rumor i wprost na nas wybiegło jakieś zwierzę, podobne do świni. Z naszych napiętych łuków błyskawicznie poszły strzały, także Nestor rzucił swoją włócznią, wszystkie trafiły do celu. Zwierzak lekko podskoczył w górę i zaraz potem padł pod stopy Sykstusa. Ten mieczem dokończył jego żywota. Zdobyliśmy niezły kawałek mięsa na kolejne dni. Zdobycz przytroczyliśmy do długiego drąga przy użyciu jakiegoś roślinnego pnącza przypominającego zielony sznur i zarzuciliśmy na ramiona. Zwierzak był ciężki i jeden wojownik miałby problem, aby zanieść go do obozu.

Liany

Nie opłacało się nam wracać na plażę, więc postanowiliśmy zabrać go ze sobą, zmieniając się tylko, co pewien czas przy drągu. Idąc przed siebie nadal wycinaliśmy przed sobą ten zielony tunel. Co rusz, (spod nóg) umykały nam jakieś mniejsze zwierzęta. Spoglądając za siebie zauważyłem dużego kota przechodzącego przez naszą ścieżkę. Zwierzę nie podchodziło do nas, ale z daleka obserwowało każdy nasz ruch.

Gdziekolwiek by nie spojrzeć widzieliśmy coś nowego i zadziwiającego nas swoją odmiennością od roślin, czy zwierząt z naszej starej ojczyzny. Cały ten świat był dla nas wielką zagadką, nawet nie wiedzieliśmy jak nazywają się te rośliny, drzewa, czy zwierzęta? Nigdzie jednak nie zauważyliśmy śladów pobytu człowieka. Las wydawał się niezamieszkały przez istoty naszego gatunku. Czy, aby na pewno?

Sądząc po padających spomiędzy koron drzew promieni słońca, już zatoczyliśmy niezły półokrąg. Za niedługo powinniśmy byli wyjść na plażę. Po zmianie, kolejnymi tragarzami zostali Nestor i Sykstus, teraz ja wysunąłem się na czoło naszego zwiadu, trzymając w ręku lekko napięty łuk. Liczyłem na kolejną zdobycz i nie pomyliłem się. Chwilę później moja strzała przeszyła kolejnego „świniaka”. Był nieco mniejszy, jak ten pierwszy, ale i tak znaczny, jak na taką zdobycz. Niestety musieliśmy przerwać naszą wyprawę, bo teraz trzeba już było wracać z tą ciężką zdobyczą do obozu. Ten nieprzewidziany bagaż utrudniał nam poruszanie się w tej gęstwinie. Skierowaliśmy się w kierunku plaży. Drągi uginały się pod ciężarem zwierząt a z nas kapało, jak z dziurawego kubła na wodę. Teraz zmienialiśmy się kolejnością prowadzenia, gdyż pierwszy prowadzący nie dosyć, że musiał nieść na barkach drąg ze zwierzakiem, to jeszcze wycinać mieczem ścieżkę w tej gęstwinie.

Jaguar

Zbliżało się południe i było coraz goręcej. Las był pełen oparów i trudno było już tam oddychać. Byliśmy szczęśliwi, kiedy poprzez gęstwinę zobaczyliśmy lazur oceanu. Kilkanaście kroków i pod stopami poczuliśmy piasek. Skierowaliśmy się w stronę obozu. Musieliśmy zatoczyć niezłe koło, skoro teraz nawet nie widzieliśmy naszego wodospadu. Posuwaliśmy się wolno, obciążeni zdobyczą, ale nasze serca radowały się, że nie zginiemy tu z głodu. On wiedział, gdzie skierować nasz statek. Wracając rozmawialiśmy o tym, co nas spotkało. Na granicy plaży i lasu zauważyliśmy kilka charakterystycznych kopczyków żółwich gniazd z jajami. Na razie daliśmy sobie spokój z tymi przysmakami, bo jedzenia mieliśmy w bród. Po długim marszu przed nami wyłonił się kraniec cypla zatoki, (wysunięty lekko w morze) więc udaliśmy się w tym kierunku. Już z daleka zauważyliśmy dwa ogniska palące się na skraju plaży. Dobrze, że nie dymiły. To mogło sprowokować ewentualnych dwunożnych mieszkańców lasu do sprawdzenia skąd wziął się ten dym? Przezorny ojciec nakazał palić tylko suchym drzewem.

Nasze ukochane widząc nas nadchodzących, wybiegły nam naprzeciw. Musieliśmy położyć na piasku nasze „świnki”, bo dziewczyny całowały nas bez opamiętania, jakby po wielodniowej nieobecności. Nawet nie zwracały uwagi na nasze mokre od potu ciała. Ważne, że wróciliśmy cali i bez żadnego uszczerbku na zdrowiu.

— Musimy was teraz wyszorować — zaczęła, Chloe.

— Jesteście umorusani i nieprzyjemnie pachniecie tymi zwierzątkami — dodała jeszcze Gaja.

— Raczej te zwierzątka pachną nami, a nie my, nimi — skontrowałem, Gaji

— No i co z tego, to nie ma znaczenia, ale popatrzcie ile teraz mamy jedzonka. Popatrzcie jeszcze tam, pod to drzewo, przed nim na plaży jest kopczyk a w nim kolejna spiżarnia — zwrócił się do dziewczyn mój braciszek.

— A co to takiego?

— Żółwiego gniazda jeszcze nie widziałaś? Gdzieś ty się wychowałaś, dziewczyno? — dodałem żartobliwie — a byłbym zapomniał, że w pałacu, bo takie pięknisie pewnie nie wiedzą, co to żółw?

To już było trochę uszczypliwe z mojej strony. Chloe w ramach rewanżu błyskawicznie się schyliła i nabrawszy piasku do garści, sypnęła nim na moje plecy. Wyglądałem teraz, niczym pieczeń posypana mąką. Na ten widok dziewczyny zaczęły chichotać a i nam udzielił się ten ich wesoły nastrój.

— Już my was wytarzamy w piasku — zareagował teraz, Kastor.

Nie zdążył dokończyć tej wypowiedzi, kiedy Gaja idąc za przykładem Chloe, także sypnęła piachem na swojego wybranka. Teraz śmiali się z nas wszyscy, że wyglądamy, jak dwie identyczne pieczenie wyturlane w mące. Tak przekomarzając się i odgrażając, (oczywiście na wesoło) dotarliśmy do obozu. Tu kolejne powitanie ukochanych dziewczyn, Nestora i Sykstusa. Przywitaliśmy ojca i resztę przyjaciół.

Rozejrzałem się wokół. Kobiety krzątały się wokół ognisk gotując w płytkich glinianych garnkach, jakieś potrawy. Jeden z marynarzy wraz ze swoją żoną piekł na drągu, (przy drugim ognisku) kawałki mięsa. Przypuszczałem, że było to mięso z naszych żółwi. Ponoć ta marynarska para specjalizowała się w morskich przysmakach o czym wkrótce sami się przekonaliśmy.

— Siadajcie małpiszony i lekkozbrojne darmozjady i mówcie mi zaraz, co tam zobaczyliście — zwrócił się do nas ojciec.

On był najstarszym i najmądrzejszym z całej naszej grupy i jego zdanie, i opinia liczyła się w naszym małym zgromadzeniu. Mówiono, że łysina świadczy o mądrości człowieka, może to i racja? My tylko wmawialiśmy mu, że kosztem braku brody ma znacznie przesunięte czoło w kierunku tylnej części, szyi. Faktem było, że i zgromadzenie senatorów bardzo liczyło się z jego słowami.

Kiedyś jak i on zasiadaliśmy w Radzie Starszych, pomimo naszego młodego wieku, (i braku łysiny). Nasza mądrość, jak i mądrość życiowa ojca była wielka. Upór i głupota reszty senatorów w Radzie Starszych, niestety była większa, niż nasza przezorność. Więc stało się to, co miało się stać z wyroku Najwyższego.

— No to mówcie — powtórzył ponownie, kiedy usiedzieliśmy już na piasku.

— Jak widzisz przynieśliśmy trochę zwierzyny, ale w lesie jest jej pod dostatkiem i nie było też problemu z jej upolowaniem. Niedaleko na plaży jest sporo żółwich gniazd, czyli kolejną spiżarnię mamy tuż pod ręką. Napotkaliśmy także sporo nieznanych nam zwierząt i nie wiemy, czy te nadają się na nasz posiłek? Jeden przyprawił nas do śmiechu, bo wyglądał, jak nasz ciężkozbrojny hoplita.

Pancernik

Jest sporo ptaków a w tym: papug, jest sporo motyli i innych owadów, ale najważniejsze, że nigdzie nie zauważyliśmy śladów człowieka. Są także i zagrożenia. Widzieliśmy duże cętkowane koty i jest też sporo węży. Te ostatnie są tu w różnych rozmiarach. Czy ich zęby niosą śmierć, nie wiemy? Pewnie tak, sądząc po ich jaskrawych kolorach. To tak ogólnie o naszej wyprawie — zakończyłem wypowiedź.

Ojciec podrapał się ręką po swojej łysinie i zastanawiał przez dłuższą chwilę. Nie przerywaliśmy teraz jego milczenia. Kątem oka zaobserwowałem, że kilku marynarzy wchodzi i wychodzi, co chwilę spod wodospadu.

— „Co oni robią, po co tam wchodzą, chyba nie po to, aby się kąpać?” — pomyślałem.

Moje rozważania przerwał, ojciec.

— Bardzo się cieszymy, że zdobyliście więcej jedzenia. To pozwoli nam zyskać na czasie i spenetrować kolejne miejsca w pobliżu obozu. Musimy być pewni, że nic nam tu nie zagraża od miejscowej ludności, o ile taka zamieszkuje te tereny. Nasza gromadka nie jest zbyt liczna i przez to narażona na różne niebezpieczeństwa. To miejsce będziemy traktować, jako tymczasowe, bo myślę, że znajdziemy lepsze, aby osiedlić się na stałe. To miejsce jest piękne, ale także i niebezpieczne, by tu zamieszkać na dłużej. Spacerując wzdłuż brzegu zauważyłem sporo powalonych drzew. Niektóre leżą już od dawna, ale niektóre pewnie krócej? Myślę, że to sprawa wielkich fal i bardzo silnego wiatru. Sądząc po śladach, nawet i wodospad musiał być w ich zasięgu. Przypuszczam, że taki silny sztorm nie nastąpi w najbliższym czasie, ale musimy uważać i szukać nowego miejsca do zamieszkania. Każdy z nas wie, że nie wrócimy już do swoich domów. Wy upolowaliście zwierzynę, ale i my nie próżnowaliśmy. Zaraz wam pokażemy, co odkryła Chloe za wodospadem?

Teraz skojarzyłem wychodzących stamtąd marynarzy.

— A co takiego? — odezwał się Kastor.

— Coś taki ciekawski? Zaraz wszystkiego się dowiesz — zareagował ojciec.

— Ja powiem, ja powiem — wtrąciła swoim miłym głosikiem, Chloe.

— No to mów, gadatliwa niewiasto — dodał jeszcze, ojciec.

Ojciec wiedział, że Chloe akurat nie jest zbyt rozgadaną kobietą, ale jak zwykle, chciał z niej trochę zażartować.

— No to nie powiem! — odparła wkurzona na ojca, Chloe.

— No to nie mów — wtrącił znowu ojciec.

— A prawie, że powiem — odpowiedziała, Chloe

— No już dobrze, to był tylko żart. Opowiadaj, bo wszyscy czekają na twoje wiadomości — zakończył ojciec widząc, że nie wygra z uporem niewiasty.

— No to już mówię: więc kiedy z Gają poszłyśmy popływać w tej wielkiej kamiennej misie zauważyłam, że jakieś zwierzątko pływa w te i z powrotem znikając za wodospadem. Popłynęłam za nim i wtedy zauważyłam, że za ścianą spadającej z góry wody czernieje duży skalny otwór. Przed wejściem wzdłuż skały ciągnie się, jakby wielki próg i bez problemu można na niego wejść a potem i do tej groty. Najpierw myślałam, że to tylko skalne zagłębienie, ale i tak bałyśmy się tam wejść. Poprosiłam waszego ojca i wraz z nim weszliśmy do środka, tym razem nawet nie wchodząc do wody. Jak mówiłam, można tam także wejść idąc brzegiem tego nadwodnego skalnego, progu. Przygotowaliśmy pochodnie i to było odkrycie. Tam jest potężna jaskinia, bardzo sucha i o niskim sklepieniu. Kończy się wąską szczeliną, ale tam nie wchodziliśmy. Idealne miejsca na nasz tymczasowy pobyt.

— Pokaż tato, co tam znalazłeś? — dodała jeszcze, Chloe.

Ojciec sięgnął do leżącego za nim kołczanu i wyciągnął strzałę.

— To, znalazłem tam w środku. Nie jest taka jak nasze, my mamy inne.

Strzała była już na wpół zmurszała i przypominała te pierwsze, jakie nabyliśmy kiedyś, wraz z naszymi łukami. Strzała nie posiadała jednak metalowego grotu a jej ostrze wyglądało, jakby przypalano je w ogniu.

— Niesamowite, to daje wiele do myślenia — zwróciłem się do ojca.

— Czy jeszcze coś znalazłeś?

— Tak, synu. Kilka glinianych naczyń i trochę srebra, jakby kawałków ozdób po nieistniejącej szkatułce, czy czymś podobnym. Jedno jest pewne, że jaskinia od dawna nie była zamieszkana. Przypuszczam, że morze zmusiło jej mieszkańców do opuszczenia tego miejsca. Teraz my z niego skorzystamy dopóki nie znajdziemy czegoś lepszego. Akurat marynarze przeszukują jaskinię a potem zabiorą się za pozbycie się z niej, jej poprzednich mieszkańców. Myślę o wężach, czy innych zwierzątkach, jakie tam zamieszkują. Kiedy skończą przeniesiemy nasz niewielki dobytek do groty i trochę tam pomieszkamy, taką mam nadzieję? Teraz zapraszam do wspólnego posiłku pod gołym niebem, ale wcześniej zaproponuję wam kąpiel, bo wyglądacie, jak te umorusane świniaki, które przynieśliście z lasu.

— Idziemy z wami, musimy was solidnie wykąpać — odezwała się, Gaja.

— Czy wy zawsze musicie wszystko robić stadnie? — dodał jeszcze, ojciec.

Nie doczekał się odpowiedzi z naszej strony, bo zbyt byliśmy zajęci sobą a nie odgryzaniem się naszemu nestorowi. Gromadką poszliśmy w stronę niecki. Z nami poszły także żony Nestora i Sykstusa. Weszliśmy na skalną półkę i pozdejmowali z siebie nasze lekkie zbroje. Potem, jeden po drugim wskoczyliśmy do tej krystalicznie czystej i niezbyt chłodnej wody. Dziewczyny zabrały się do mycia naszych spoconych ciał. Kąpiel była wspaniała, że nie chciało nam się wychodzić z wody. Na dodatek stęskniona za mną, Chloe objęła mnie za szyję i namiętnie zaczęła całować. Pozostałe pewnie nie chciały być gorsze i chwilę później w wodzie stały cztery całujące się pary. To był niezły ubaw dla marynarzy wychodzących z groty. Salwy śmiechu i pokazywanie palcami, która lepiej całuje. Kastor nie wytrzymał.

— Marsz do obozu, tam macie swoje ukochane żony, ale te pewnie was już nie chcą całować, bo się nie kąpiecie i śmierdzicie rybami i szlamem, niczym stare zafajdane morsy?

Oczywiście zażartował z chłopaków, ale ci jak zwykle jeszcze dobitniej zaczęli nam docinać. Grunt, że było nam wszystkim wesoło. Chloe i Gaja nie przejmowały się zbytnio i nadal trzymały nas w swoich objęciach.

— „Wspaniałe te nasze wybranki i szkoda tylko, że nasza mama tego nie doczekała. Nigdy nie zobaczy naszych żon i swoich wnucząt” — pomyślałem.

Gdyby nie woda, to pewnie zasnąłbym w ramionach mojej, Chloe. Niestety tę naszą błogą sielankę, jak zwykle przerwał ojciec.

— Długo to mamy jeszcze czekać, aż panowie senatorowie wyleziecie z wody? Mało wam jeszcze tej kąpieli i miłości? Ruszcie w końcu swoje wypasione małpie zadki. A z resztą, co tam po was, darmozjady zatracone, sam pozjadam to, co wam przypada w udziale.

To było normalne u naszego taty.

Wiedzieliśmy, że żartuje, ale w tych jego słowach była, jakby kropelka zazdrości. W końcu nie miał już swojej kobiety, poświęcił się nam, swoim dzieciom. Słowo dziękujemy, byłoby zbyt skromne, aby wyrazić znaczenie tego, co odczuwaliśmy względem niego. Bardzo go kochamy a także kochają go i nasze żony: Chloe i Gaja, bo jest dla nich, niczym rodzony ojciec. Człowiek o surowych wymaganiach, ale także pełen miłości i wybaczania, kiedy zachodzi potrzeba. Życie nie oszczędzało mu tragedii, przeżył ich wiele.

— Wiesz, jak tu jest przyjemnie, że nie ….. — nie dokończyłem.

— Jeszcze nie jestem ślepy, przecież widzę — dodał żartobliwie — ale teraz wyłaźcie już, bo jedzonko stygnie.

Trzymając się za ręce wyszliśmy na brzeg i przyodziali w chiton, które zabrały ze sobą nasze dziewczęta. Pozbieraliśmy rynsztunek i zbroje, i wraz z ojcem poszliśmy w stronę obozu.

Chiton

Jedzenie było wyborne a zupa z żółwia i pieczeń była wyśmienita. Popijaliśmy to świeżą wodą, która teraz była dla nas, niczym najprzedniejsze wino. Po takim poście i zwykła woda stawała się nektarem. Z podróży nie pozostała nam nawet jedna kropla wina. Po nim i po wodzie pozostały tylko puste beczki i amfory.

Amfora

Z myślą o nowej osadzie, zabraliśmy ze sobą zwierzęta: owce, kozy, trochę drobiu a nawet cztery konie. Zwierzaki miały nam służyć do dalszej hodowli. jednak głód był silniejszy. Może tu znajdziemy inne, odpowiednie do hodowli?

Po naszym pierwszym i sutym od wielu dni posiłku ochoczo zabraliśmy się do pracy. Trzeba było znieść z pokładu, co najpotrzebniejsze nam rzeczy. Sprzęty ulokowaliśmy w jaskini tak, że na plaży nie pozostał po nas żaden ślad. Nawet ogniska zasypaliśmy piaskiem. W zamian, w jaskini zapłonęły dwa nowe.

Bębny

Słońce chyliło się już ku zachodowi, kiedy zakończyliśmy te wszystkie prace. Rozstawiliśmy straże, dwóch udało się do pilnowania łodzi a dwóch stanęło w pobliżu wejścia do jaskini. Kastorowi i mnie przypadła pierwsza wachta na statku. Zabraliśmy kompletny rynsztunek i udali na wyznaczone nam miejsce. Księżyc w pełni oświetlał okolicę swoja bladą poświatą a ciemne niebo skrzyło się tysiącami gwiazd. Z lasu dolatywały porykiwania zwierząt i wrzaski papug.

W pewnym momencie, … czyżbym się przesłyszał? Gdzieś z bardzo daleka, jakby spoza cypla osłaniającego naszą zatoczkę usłyszeliśmy dolatujący stamtąd, odgłos bębnów. Nie był jednostajny, bo dudnienie narastało, aby chwilę później przejść w ciszę. Po dłuższej chwili sytuacja się powtarzała i tak, kilkanaście razy po kolei. Pewnie i straże przy jaskini musiały to usłyszeć? Jednak nikt nie przychodził, aby nas uprzedzić. Minęło pół nocy i przyszła następna zmiana. Nestor z Sykstusem mieli po nas przejąć pilnowanie łodzi. Bębny milczały już od jakiegoś czasu. Kiedy Nestor ze swoim towarzyszem byli już na pokładzie, zapytałem zaciekawiony.

— Tamte straże przy jaskini coś zauważyły?

— Tak słyszeli bębny i obudzili waszego ojca i nas, zbrojnych.

— I co na to, ojciec?

— Postanowił, że jutro skoro nastanie świt wyśle tam kilku na zwiad. Prawdopodobnie wam przypadnie ta rola, gdyż teraz wracacie do obozu i będziecie mieli czas na nocną drzemkę.

— No to na razie chłopaki, idziemy się przespać, skoro musimy jutro wcześnie wstać.

Ruszyliśmy do obozu. Tam na straży także stała już druga zmiana: Paladiusz z Nikanorem. Ci dwaj także wiedzieli o bębnach.

Po krótkim powitaniu weszliśmy do jaskini. Ojciec nie spał i dorzucał drewna do żarzącego się jeszcze, ogniska. Wejście do groty osłonięto kawałem żaglowego płótna i praktycznie jego blask nie był widoczny na zewnątrz. Podeszliśmy do ojca.

— Siadajcie chłopcy, jutro mam dla was odpowiedzialne i niebezpieczne zadanie. Z Ajaksem i Peleusem pójdziecie rozwiązać zagadkę tego nocnego bębnienia, bardzo mnie to niepokoi. Jak widać, nie jesteśmy tu sami? Trzeba odkryć „ich”, zanim „oni”, odkryją nas. Nie wiemy z kim mamy do czynienia, więc trzeba zachować szczególną ostrożność. Teraz panuje cisza, ale nigdy nie wiadomo, co się za nią kryje. Teraz prześpijcie się a jutro skoro świt wyruszycie. Tam pod ścianą na legowiskach czekają już na was, Chloe i Gaja.

Tym razem ojciec był nader poważny, gdyż widocznie zastanawiał się nad tym problemem? Zabraliśmy swoją broń i ułożyli pod ścianą, obok posłań. Dziewczyny przygotowały je wcześniej układając na ziemi palmowe liście a na nich rozkładając baranie skóry. Zdjąłem zbroję wraz z przepaską i wsunąłem się pod nakrycie. Chloe i Gaja nie spały jeszcze, oczekując naszego powrotu. Szeptem rozmawiały ze sobą, aby nie budzić reszty śpiących w jaskini. Kiedy tylko wygodnie ulokowałem się na tym pachnącym zielenią posłaniu, Chloe przytuliła się do mnie, obejmując ręka w pasie.

— Stęskniłam się za tobą, a ty wciąż jesteś zajęty i bez przerwy gdzieś się włóczysz a ja jestem tu sama i bez mojego ukochanego.

— Dbamy o wasze bezpieczeństwo.

— Tak wiem, kochany i teraz ci to wynagrodzę, tęskniłeś za mną?

— Bardzo, brakowało mi ciebie w każdej chwili. Teraz już jestem przy tobie i nic, i nikt mi ciebie nie odbierze.

To była bardzo upojna noc, niestety krótka.

Wczesnym rankiem obudziło mnie mocne szarpnie. To ojciec tarmosił mnie za ramię, starając się wyrwać mnie ze snu.

— Ruszajcie swoje rozleniwione tłuste dupska. Czas wstawać darmozjady i lądowe szczury, marsz mi na zwiad.

Rozejrzałem się po jaskini nieprzytomnym wzrokiem. O ile ojciec ze mną nie miał zbyt wielkiego problemu, to obudzenie Kastora, graniczyło z niemożliwością. Szarpał nim na wszystkie strony i nic, Kastor leżał, jak martwy a przy tej okazji niechcący obudził Gaję i moją Chloe.

— Dziewuchy skaranie z wami, co wyście z nimi zrobiły? Leżą, jak śnięte ryby i za chwilę od tego leżenia będą jeszcze śmierdzieć — zagadał żartobliwie, dodając jeszcze — coś mi się wydaje, że za niedługo zostanę dziadkiem?

— Co? nawet nam się nie śniło — odpaliła bez namysłu, Gaja — widzę, że ojcu tylko jedno w głowie.

— No dobra, zabieramy się do Kastora, bo w końcu musi wyleźć z tej nory.

— Daj spokój ojcze, zaraz załatwię to bez szarpania.

Wiedziałem, że Kastor nie cierpi łaskotania i budzi się natychmiast, jeśli ktoś połaskocze go po piętach.

Oczywiście poskutkowało. Kastor wyskoczył spod baranich skórek, jakby ktoś oblał go zimna wodą. W ferworze złapał za miecz i stanął w pozycji obronnej. Salwa śmiechu z naszego bohatera przebudziła go do reszty. Stał teraz, jak niemowlę bez odzienia. Dziewczyny miały z niego niezły ubaw, kiedy ten w pośpiechu szukał swojego okrycia. Na dodatek miał minę człowieka, który długo siedział za kratami o suchym chlebie i wodzie a komicznego wyglądu nadawała mu jeszcze fryzura. Włosy rozczochrane na wszystkie strony, jakby piorun walnął mu w głowę i ja nie mogłem powstrzymać się od śmiechu, widząc w takim stanie swojego braciszka. Biedak pewnie palił się ze wstydu? W końcu wskoczył do swojego przyodziewku i wyszliśmy na zewnątrz. Peleus z Ajaksem czekali już na nas przed jaskinią. Nie zjedliśmy śniadania, celowo, bo w przypadku jakiegoś okaleczenia brzucha strzałą, włócznią, czy nawet mieczem, lepiej było mieć puste wnętrzności. Na odchodnym, ojciec udzielał nam jeszcze wskazówek, jak mamy się zachowywać, żeby nas nie zauważono. Nakazał też pozacierać za sobą ślady, aby nie sprowadzić do obozu nieproszonych gości. Po czułym pożegnaniu z naszymi dziewczynami, ruszyliśmy na rozpoznanie.

— Tacjuszu, znasz się dobrze na tropieniu, idź przodem — powiedział Kastor.

Tajemnica zatoki

Ruszyłem pierwszy, reszta poszła za mną gęsiego. Cypel tworzący zatokę nie był zbyt szeroki, więc na tym odcinku przeszliśmy go w poprzek. Wyszliśmy na brzeg od strony otwartego oceanu. W drodze przez ten kawałek lasu nie zauważyliśmy żadnych śladów człowieka. Teraz posuwaliśmy się wolno i ostrożnie skrajem nadbrzeżnych zarośli. Wyglądaliśmy też, co chwilę spoza tej zielonej osłony w kierunku plaży, lecz i tu nic szczególnego nie zauważyliśmy. Czas wolno upływał i słońce coraz bardziej zaczęło wznosić się w górę. W pewnym momencie do moich nozdrzy doleciał zapach palonego drzewa.

— „Ognisko” — przeleciało mi przez myśl.

Kastor i Peleus z Ajaksem, także wyczuli ten charakterystyczny zapach. Ostrożnie wyjrzeliśmy z krzaków na plażę. Przed nami w dalekiej jeszcze odległości na żółtym piasku, czerniła się znacznej szerokości ciemna „plama”, to stamtąd unosił się lekki dym. Wokół pustka, żadnego ruchu, ale na takie miejsca trzeba uważać. Nigdy nie wiadomo, gdzie może czaić się jakieś niebezpieczeństwo?

Powoli przesuwaliśmy się w tym kierunku, nadal cisza. Z lasu dochodziły do nas jedynie odgłosy zwierząt i ptaków. Wywnioskowałem, że nie są teraz płoszone przez człowieka, wtedy zachowywałyby się inaczej. Podeszliśmy do wygasającego ogniska na jakieś dwa rzuty włócznią i przyczailiśmy się w gęstych krzakach. Czas upływał i nadal panowała tam cisza. Dałem znak do wyjścia, lecz nadal posuwaliśmy się w zaroślach. Kiedy byliśmy już blisko ogniska, przed nami zza drzew wyłoniła się niewielka polana, skierowana wylotem w stronę oceanu. Na jej środku leżał wielki kamień o kształcie stołu wspartego na dwóch kamiennych nogach. Ten kamienny stół wydawał się być naturalnym wytworem sił przyrody i swoim kształtem przypominał ołtarz z naszej świątyni. Na polanie leżało także sporo innych porozrzucanych w nieładzie głazów o różnej wielkości. Za kamiennym stołem ustawiono drewniany, (tym razem, wykonany ludzką ręką) postument z figurą przedstawiającą prawdopodobnie, jakieś miejscowe bóstwo. To, co tam zobaczyliśmy, zmroziło krew w naszych żyłach a to nie było wszystko.

Kamienny stół czerwieniał od zastygłej krwi a wzdłuż jego dłuższego boku leżało tuzin odciętych i poukładanych w szereg, ludzkich głów. Nad nimi i kamiennym stołem unosiły się roje much i motyli. Teraz skojarzyłem bębnienie z tymi głowami. Kilkanaście razy narastało to dudnienie i za każdym razem uchodziło z nich życie.

Znaliśmy arkany wojennej sztuki, ale w naszym młodym życiu nigdy nie braliśmy udziału w walce i obce nam były okaleczenia ludzkiego ciała a przynajmniej nie takie.

To, co zobaczyliśmy tu na polanie, było tylko namiastką całej reszty, jaką mieliśmy zobaczyć za chwilę. Nie kryjąc w sobie obrzydzenia, podeszliśmy bliżej. Na ziemi leżały głowy młodych mężczyzn o kruczoczarnych włosach, twarzach o ciemnej cerze i lekko skośnych brwiach. Wyglądało na to, że zostali złożeni w ofierze temu bóstwu na jego ołtarzu?

Trzymając miecze w dłoniach posuwaliśmy się teraz w kierunku ogniska na plaży. Na piasku było widocznych sporo odciśniętych stóp o różnej wielkości. Jednak te ich największe odciski nie były tak duże, jak nasze. Pewnie byli to ludzie o niższym jak my, wzroście?

Kiedy zobaczyliśmy ognisko, włosy po raz drugi zjeżyły się nam na głowach. Tylko w jednym miejscu tlił się jeszcze, jakiś kawał drzewa. Reszta była popiołem a w nim? Sterta poobgryzanych kości i niedojedzonych resztek ludzkich ciał.

O mało, co nie zwymiotowałem a moi przyjaciele, także. Widziałem po ich minach. że ten widok zrobił na nich potworne wrażenie. Jednak każdy wstrzymywał w siebie odruch obrzydzenia, aby pokazać swoje opanowanie. Rozejrzeliśmy się jeszcze wokół. W piasku na plaży, nie było widać śladów, jakie zostawiają wyciągnięte z wody, łodzie. W oddali nie widzieliśmy też żadnej wyspy, czy innego lądu. Z tego wynikało, że oprawcy i ich ofiary przyszli gdzieś z głębi lasu. Nie mogąc już dłużej patrzyć na te okropności, wróciliśmy w kierunku kamiennego ołtarza, (ten stał blisko krawędzi lasu) mijając go szerokim łukiem. Tuż za nim w głąb zieleni prowadziła świeżo udostępniona. ścieżka. Nie trudno było dociec skąd przyszła ta gromadka ludojadów. Ścieżka prowadziła w kierunku przeciwnym względem naszego obozu. To przynajmniej mogło nas napawać drobną nadzieją, że nie spotkamy ich na swojej drodze? Nakazałem gałęziami pousuwać nasze ślady, sam także zacierałem ich resztki.

Wracaliśmy do obozu, rozglądając się bacznie wokół. To, co tam zobaczyliśmy pewnie długo utkwi w naszych umysłach. Było pewne, że nie możemy tu pozostać.

— „Czy czeka nas kolejna wędrówka po morzu? To już pewne. Wiem, że On czuwa nad nami” — pomyślałem.

Praktycznie wróciliśmy po swoich śladach. W widocznych miejscach usuwaliśmy je za sobą tak, aby nikt nie odnalazł naszego miejsca pobytu. Postanowiliśmy też opowiedzieć o tej sprawie tylko ojcu, aby nie przerazić naszych kobiet. Do jaskini wróciliśmy wieczorem i zaraz wokół nas zgromadziła się gromadka ciekawych naszej relacji. Kastor opowiadał tylko ogólnikami, że jest to teren niebezpieczny i musimy stąd odpłynąć. Peleus, Ajaks i ja usiedliśmy z ojcem i opowiedzieli, mu o tym, co tam zobaczyliśmy. Widać było zmartwienie na jego twarzy. Znaleźliśmy piękny zakątek na tej ziemi, ale nie było to miejsce dla nas. Długo myślał a my milczeliśmy.

— Macie rację, tu nie możemy pozostać ze względu na bezpieczeństwo naszych kobiet a także i swoje. Z waszej relacji wynikało, że tych barbarzyńców musiała być spora gromada?

— Myślę, że najmniej było ich około pięciu lub sześciu tuzinów — dodałem. Nas jest niewielu i pewnie nie dalibyśmy im rady, zważywszy na to, że połowę stanowią niewiasty.

Także i On pewnie nie chciałby rozlewu naszej krwi a może i krwi tamtych?

Pozostaje nam jedno, musimy zabrać swoje rzeczy i odpłynąć i to, jak najszybciej się da. Jutro spakujemy swoje bagaże na statek i odpływamy stąd, jak najdalej. Ciebie Ajaksie i Peleusie czynię odpowiedzialnym za załadunek. Wszystko, co będzie nam potrzebne do dalszej wędrówki, to wszystko powinno znaleźć się na łodzi. Teraz mi wybaczcie, że oddalę się od was na chwilę. Chciałbym w modlitwie porozmawiać z Nim na osobności, bo tylko w Nim jest nasza nadzieja.

Kiedy skończyliśmy tę niecodzienną rozmowę nasze ukochane trzymające się dotychczas z daleka od naszej męskiej dysputy podeszły teraz bliżej, aby zasięgnąć informacji. Zwyczaj nakazywał, aby kobiety nie wtrącały się do narad wspólnoty. Kiedy podeszły, przytuliłem swoją Chloe do siebie i powiedziałem tylko, że pojutrze wypływamy. Nie była tym zbytnio zaskoczona, wierzyła mi bezgranicznie pod tym względem. Skoro tak postanowiliśmy, to tak musiało być i widocznie były do tego ważne powody. Podziwiałem ją za takie rozumowanie. Większość niewiast zadawała mnóstwo zbędnych pytań a potem wymyślały, co by było, gdyby? Pewnie gdyby widziały, jak pieką na rożnie ich ukochanych lub je same, to nie byłoby takich głupich wypowiedzi, ale niewiasty lubią mieć rację, jak to zwykle z nimi bywa. Ja kochałem swoją Chloe a ona mnie i byłem teraz szczęśliwy, że jest u mojego boku. Po tych ostatnich przejściach jej bliska obecność była ukojeniem dla moich nerwów. Nie wiedziała, jak i inni, co tam zobaczyliśmy.

Ojciec tej nocy wystawił dodatkowe straże z naszych marynarzy. My, zmęczeni długą wędrówką zjedliśmy smaczną kolację w postaci potrawki z żółwich jaj, ale niestety bez zbożowych placków, gdyż nic podobnego do prosa, czy innych zbóż nie znaleźliśmy. Najedzeni poszliśmy na zasłużony wypoczynek. Posłania i ukochane dziewczyny, już na nas czekały. Zasnąłem w ramionach Chloe, jak małe dziecko w ramionach matki. Tym razem ojciec dał nam spokój i cała nasza czwórka zwiadowców spała smacznie i długo.

Odpływamy

Przebudziło mnie głaskanie po twarzy a potem pocałunek w usta taki, że przez chwilę nie mogłem złapać oddechu. Tak kolejnego poranka witała mnie moja ukochana, Chloe. Obok posłania w glinianym garnku, czekała już na mnie porcja wspaniałego żółwiego rosołku.

— Ugotowałam to dla Ciebie, mój kochany — wyszeptała.

— Jak ja ci się odwdzięczę dziewczyno?

— Aaa…, tak!

Chloe, wywróciła mnie ponownie na posłanie z którego próbowałem teraz wstać. Zaczęła namiętnie mnie całować, jakby było jej mało, tego poprzedniego pocałunku. Oczywiście miałem pecha, bo jak zwykle w takich chwilach wchodził ojciec.

— „No i stało się” — ledwo, co pomyślałem.

— No i znowu sobie gruchacie a kto załaduje łódź?

Nawet nie zauważyłem, że na sąsiednim posłaniu, Kastor z Gają, także poświęcali swój wolny czas, Amorkowi. Gaja, jak zwykle urażona postawą ojca nie namyślając się wiele, odpaliła:

— Jak ojcu żal, to niech sobie poszuka kobiety.

To mogło być dla niego, zniewagą, ale on był łagodnego usposobienia i nie brał sobie jej wypowiedzi zbytnio do serca.

— No dobrze, niech wam będzie, ale jak się już dobrze wyściskacie, to chcę was widzieć przy łodzi. Jest sporo roboty, bo jutro wypływamy.

Kiedy ojciec wyszedł, Chloe i Gaja wznowiły swoje igraszki.

— A teraz was pokonamy, nasi dzielni wojownicy.

Przycisnęły nas ponownie do posłania i udawały, że starają się nas dusić. Oczywiście Chloe robiła to bardzo delikatnie, pewnie i Gaja, podobnie?

— „Co jedna, to i druga musi, bo w końcu to bliźniaczki” — pomyślałem.

Po tych „niewieścich męczarniach” zabraliśmy skóry z naszych posłań i wraz z częścią rynsztunku, zanieśliśmy do łodzi. Tam krzątali się już prawie wszyscy.

Z polecenia Ajaksa, który teraz był odpowiedzialny za załadunek, wyruszyliśmy z Kastorem i naszymi dziewczynami zapolować na żółwie i pozbierać ich jaja z gniazd na plaży. Była pora ich składania, więc sporo żółwi było na brzegu. Z reguły składanie jaj odbywało się nocą, ale niektóre spóźnione żółwice wracały do wody dopiero około południa.

To dla nas było nie lada okazją. Sporo ich powywracaliśmy na grzbiety a chwilę później wraz z marynarzami, poprzenosili na okręt. Praktycznie wszystkie pozostawiliśmy pod pokładem, jako żywą spiżarnię. Peleus z Nestorem wyszli do lasu i niedługo później zaczęli stamtąd znosić swoje zdobycze. Było kilka dorodnych „świnek” a tymi zajęły się żony marynarzy. Tego dnia zużyliśmy spory zapas naszej soli, aby zakonserwować takie ilości mięsa. Z solą nie mieliśmy problemu, bo wytwarzaliśmy ją z morskiej wody, ale czasowo to długi proces a nam się spieszyło. Sól na naszym statku ocalała, gdyż nikt nie spożywa jej bezpośrednio a sama powoduje pragnienie. Jedzenie soli przy braku wody, byłoby dla nas tragedią. Żółwie jaja powkładaliśmy do pustych amfor i garnków, jednak większość z nich, napełniliśmy słodką wodą, której tym razem nie mogło nam już zabraknąć.

Amfora

Kursowaliśmy w jedną i drugą stronę z naczyniami pełnymi jaj, wody, mięsa, orzechów, małży i wszystkiego, co tylko nadawało się do jedzenia. Nikt się nie obijał, prace szły sprawnie i jedynie w porze południowego posiłku zrobiliśmy sobie dłuższą przerwę.

Pomimo tej krzątaniny, dwóch zbrojnych wystawialiśmy na warcie a reszta trzymała broń z zasięgu ręki, nie mogło być żadnego zaskoczenia. Ojciec także pomagał i doradzał, co i gdzie mamy zrobić. Dzięki jego sprytowi pomieściliśmy na statku dużo więcej żywności i wody, jak poprzednio, wtedy też pośpiech rządził się swoimi prawami. Teraz pomysłem ojca, było także wypłynięcie z zatoki i zakotwiczenie okrętu w pewnym oddaleniu od brzegu. Tam mieliśmy spędzić kolejną noc na morzu a pierwszą po pobycie na nowym lądzie a raczej, wyspie? Kolejnym jego pomysłem było płynięcie wzdłuż linii brzegowej, aby nie tracić wyspy z oczu i w razie nawałnicy zbliżyć się do brzegu. Ustaliliśmy wspólnie, że wyruszymy na zachód, bo kapitanowi w końcu udało się naprawić przyrząd wskazujący kierunki świata. Można było żeglować w oparciu o gwiazdy, lecz podczas sztormu i przy zachmurzonym niebie błąkaliśmy się, jak ślepcy. Wypływając z naszego ojczystego portu płynęliśmy najpierw w kierunku północnym, wzdłuż linii brzegowej naszej Atlantydy, skręcając później na zachód. Jednak potworny sztorm, (o jakim już wspomniałem wcześniej) a szalejący przez kilka dni zniósł nas znacznie na południe względem naszej ojczyzny. Tym razem byliśmy już po zachodniej stronie naszej ziemi, (o ile ta, jeszcze istniała?) Znaleźliśmy się teraz na otwartym oceanie. Położenie wyspy wynikało z obliczeń kapitana i położenia gwiazd, lecz mogło być bardzo mylne i niedokładne. Na jego mapie nie naniesiono tego lądu a jego istnienie kapitan zaznaczył dużą kropką, gdyż nie znał faktycznej jego wielkości i kształtu. Z jego mapy wynikało także, że jesteśmy bliżej nowej ziemi do jakiej zmierzaliśmy, niż do starej ojczyzny. Płynąc teraz wzdłuż brzegu wyspy, a później, jak poprzednio w kierunku północno — zachodnim, powinniśmy dotrzeć do najbliższego kontynentu położonego naprzeciw naszej starej ziemi a w rzeczywistości względem jej północnego krańca. Ten był bardzo charakterystyczny, gdyż z daleka widoczne były wysokie szczyty gór, dochodzące prawie do wybrzeża oceanu. Tu dodam, że nasi żeglarze znani ze swoich umiejętności, potrafili sporządzać w miarę dokładne mapy. Wielokrotnie wspominali też o tym wielkim lądzie w swoich opowieściach. Lecz nikt na nim nie postawił swojej stopy a jedynie wiedzieli o jego prawdziwym istnieniu. Nasz kapitan, także był starym wilkiem morskim i posiadał mapę z nakreślonym wschodnim brzegiem tego lądu, bo nikt nie znał jego krańców. Ta mapa w kształcie rulonu z wyprawionej cienkiej skóry była jego największym skarbem, ponoć sporo za nią zapłacił? Teraz pewnie zrobi z niej użytek na własne i nasze ocalenie.

Kiedy nadszedł wieczór pożegnaliśmy ten pozornie uroczy zakątek. Nasze kobiety nadal nie wiedziały, dlaczego opuszczamy to miejsce. Może kiedyś odsłonimy im rąbka tajemnicy? Niektórym niezbyt spodobała się nasza decyzja, ale nie mieli wyboru. Widocznie były po temu ważne przyczyny, tak sobie to tłumaczyli i faktycznie taka była prawda.

Kapitan wyprowadził statek w morze. Pozostał jednak w takim oddaleniu od wyspy, że widzieliśmy jej brzeg. Jednocześnie zachował taki dystans, że dopłynięcie do nas łódką było niemożliwe. Morze nie było tu zbyt głębokie, więc zarzuciliśmy kotwicę. Ojciec pomimo tego oddalenia od wyspy i tak przezornie, wystawił warty.

Wczesnym rankiem wyruszyliśmy w dalszą podróż. Pomimo wcześniejszych przypuszczeń kapitana, sztorm nie nadszedł a wręcz przeciwnie, pogoda była wspaniała i wiał sprzyjający nam wiatr. Żagle wypełnione wiatrem pchały łódź do przodu, jak nigdy dotąd. Z nudów pomagaliśmy marynarzom przy żaglu a naszym kobietom w przygotowywaniu posiłków. Wspólną zabawą było także łowienie ryb. Ich białe i smaczne mięso urozmaicało nasz jadłospis. Marynarze oprócz sieci mieli także zestawy różnej wielkości haczyków wykonanych z kości i kolców, które bardzo chętnie nam użyczali. Złowiwszy mniejszą rybkę, zakładało się ją, jako przynętę na większego drapieżnika. Nie raz z bratem mieliśmy problem, aby wyciągnąć na pokład taką walczącą rybę. Były to niezłe okazy i czasem dwie takie spore „rybki” wystarczyły, aby wykarmić całą naszą gromadkę. Gaja i Chloe, także rywalizowały z nami w połowach wędką. Jednak, kiedy złapały coś większego, to my byliśmy dla nich niezastąpieni.

Czas upływał nam wolno na takich, czy podobnych zajęciach. Jeden dzień był podobny do drugiego. Ciągle te same prace i rozrywki mogące znudzić się każdemu. Płynąc, mijaliśmy jakieś kolejne wyspy. Jedynie zejścia na brzeg w celu uzupełnienia zapasów wody były dla nas jakąś odmianą. Płynęliśmy i płynęliśmy, jakby nie było końca tej naszej wędrówki.

Słońce wschodziło i zachodziło odmierzając czas naszego pobytu na morzu. Ojciec ponownie poprosił kapitana, aby pokazał nam mapę a na niej miejsce do którego zmierzamy, oraz obecną pozycję, gdzie jesteśmy. Ten wielki rulon wskazywał nam drogę do naszej nowej ojczyzny. Kapitan z wielkim namaszczeniem rozłożył go na pokładzie i zaczął wyjaśniać.

— Tu był kiedyś nasz stary port i to z niego wypłynęliśmy a tu jest ta wyspa, czyli miejsce, gdzie zniósł nas sztorm. Tu zaznaczono ląd do którego zmierzamy a chyba musi być wielki, skoro nie zaznaczono jego zachodnich brzegów?

Kiedy przyjrzałem się mapie stwierdziłem, że gdyby nie te kaprysy morza, to pewnie dawno bylibyśmy na miejscu, (chociaż mogę się mylić?)

Kapitan dalej komentował zawartość mapy wskazując i wyjaśniając wyrysowane na niej linie.

— Teraz nadal płyniemy na północny zachód i będziemy mijać pod drodze sporo różnych wysp. Kiedy zobaczymy ten wielki ląd skierujemy się północ i popłyniemy wzdłuż jego brzegu. Nasza była ojczyzna, to ten fragment mapy a to nowe miejsce powinno przypominać naszą krainę. Myślę, że i tam zobaczymy góry, bo i takie tu zaznaczono. Nie wiem kto wyrysował tę mapę, ale widocznie był bardzo blisko tej wielkiej ziemi?

Wyjaśnienia kapitana były jasne i przejrzyste, ale czas zweryfikuje, jak dokładna była posiadana przez niego, mapa.

Mijały kolejne dni. Praca na pokładzie, sen, praca i tak w nieskończoność. Uzupełnianie zapasów wody na napotkanych w drodze wyspach i wciąż przed siebie. Na żadnej z wysp nie napotkaliśmy śladów człowieka, ale dobrze, że była tam woda. Może te wyspy były zamieszkane z drugiej strony i pewnie się tego nigdy nie dowiemy? W końcu kapitan oznajmił nam lekką zmianę kursu, bardziej na zachodni, to oznaczało tylko jedno, że coraz bardziej zbliżamy się w stronę lądu. Kapitan celowo starał się utrzymać pewien dystans od niego w czym sprzyjała mu wspaniała pogoda. Oznajmił też, że wkrótce zobaczymy jego brzegi.

Nikt nie wiedział, co nas tam czeka? Może nie powtórzy się ta sytuacja sprzed wyjazdu spod wodospadu? To byłoby straszne wpaść w ręce takich ludzi a raczej dzikusów. Zjadać drugiego człowieka? To, nie mieściło się w naszych głowach. Starałem się zapomnieć o tych wydarzeniach, ale bezskutecznie. Ojciec widział, jak męczyło nas to wspomnienie. Zwlekał, ale w końcu musiał powiedzieć wszystkim prawdę. Na jego polecenie o całej tej historii opowiedział, Peleus. Był dobry w przemawianiu i przedstawianiu wydarzeń. Kiedy opowiadał, kobiety tuliły się ze strachu do swoich mężczyzn. Jego opowiadanie zrobiło na wszystkich wstrząsające wrażenie, ale to wszystko było straszną prawdą.

— Kiedy teraz wylądujemy, nadal musimy zachować wielką ostrożność — mówił ojciec — jest nas tylko garstka a takich jak oni, może być wielu. Będziemy postępować podobnie, jak poprzednio. Rozpoznanie terenu, to podstawa naszego zamieszkania w nowym miejscu.

Pójdzie kolejny zwiad i zobaczymy, co będzie? Na razie jesteśmy na morzu, więc nie mamy tego problemu i oby On, dał nam teraz więcej szczęścia.

Słońce było w zenicie, kiedy zobaczyliśmy ten nowy ląd. Kapitan skierował statek w jego stronę.

— Do brzegu dotrzemy pewnie wieczorem, bo to jeszcze kawał drogi — wyjaśnił.

Faktycznie kotwica „poszła” w dół, kiedy słońce znikało za linią horyzontu. Łódź, jak zwykle zakotwiczyliśmy w bezpiecznej odległości od brzegu. Tu plaże już z daleka wydawały się inne, jak tamte. Były bardziej kamieniste, ale i roślinność uległa zmianie. Było sporo drzew liściastych i trochę iglastych a także inne, nieznane nam gatunki roślin. Drzew było jednak o wiele mniej, niż tam na wyspie. Widok był wspaniały.

Powietrze płynące z lądu było lekko wilgotne i ciepłe. Wciąż jednak pachniało morską wodą. Być może, będzie to już ostatnia nasza noc na tym bezmiarze wód królestwa Neptuna?

Pełni optymizmu udaliśmy się na zasłużony wypoczynek, śniąc o nowym domu i o nowej ojczyźnie.

Neptun

Nowa ziemia

Skoro świt, zerwaliśmy się z posłań, aby jak najszybciej dotrzeć do brzegu. Każdy biegał teraz po pokładzie, jakiś podniecony tym mającym wkrótce nastąpić, wydarzeniem. Brzeg był coraz bliżej i z wielką przyjemnością wdychaliśmy zapach drzew, jaki teraz do nas dolatywał ze strony lądu. Niektóre z nich były potężne i pewnie rosły tam już od wielu lat? Z ich wielkości wnioskowaliśmy, że musiały być o wiele starsze od naszego ojca. Byliśmy już blisko celu i każdy niecierpliwił się, co będzie teraz?

Kiedy księżyc pokazał w pełni swoje oblicze, ułożyliśmy się do snu. Nie spała tylko warta a nasza wachta, (z Kastorem) była dopiero tuż nad ranem. Okryłem się skórami i zamierzałem odwrócić na drugi bok. Chloe, która wcześniej się położyła, nie pozwoliła mi jednak zasnąć.

— Kochany, czy tam nadal pozostanę twoją ukochaną żoną? — wyszeptała mi do ucha.

— A jak myślisz?

— Z tego, co widzę, to nie jesteś mną zainteresowany i pewnie poszukam sobie innego męża?

— Co takiego, cóż ci znowu wpadło do głowy? Jestem przy tobie i nie oddam cię nikomu, no może bratu, jak się z wami pomylę.

Za te moje żarty dostałem ręka po łbie, aż mi zadudniło w uszach.

— Przecież wiesz, że cię kocham i jak wiele dla mnie znaczysz. Bardzo mi na tobie zależy a że teraz nie rozmawialiśmy już długo o nas, to nie znaczy, że zmieniłem swoje uczucia. Druga sprawa, to te moje ostatnie przeżycia, tam na wyspie za wodospadem, jakbyś się czuła, widząc coś takiego? Tego nie mogę zapomnieć i nie masz pojęcia, jak mi z tym ciężko? Pomóż mi, Chloe.

Nie musiałem długo czekać. Chloe przycisnęła się do mnie i objęła ramionami.

— Kocham cię, Tacjuszu — powiedziała z cicha.

— Wiem i nie musisz mi tego mówić.

Jak kobieta może sprawić wiele dobrego i uspokoić swojego mężczyznę, ale także i wprowadzić we wściekłość. Ponoć to słaba istota, lecz jak wiele może? Byłem spokojny i jakiś rozluźniony, po tych jej słowach. Tak przytuleni zasnęliśmy w swoich objęciach. Także i ta noc minęła spokojnie.

Amor

Wczesnym rankiem obudziło mnie szarpanie. Nie trudno było się domyślić, kto był tego sprawcą? Oczywiście ojciec a jakże.

— Wstawajcie leniwe śpiochy i hoplici od siedmiu boleści! Słońce na niebie a wam jeszcze wczorajsze amory w głowie.

— Jakie amory? Widziałeś, aby tu jakiś latał i strzelał do nas ze swojego łuku? Po co nas budzisz i tak nie mamy nic do roboty.

— Już ja wam znajdę robotę, leniuchy. Co do amorów to jeden tu nie latał, latało ich tu całe stado i nie strzelało tylko do was?

To dodał żartem, pewnie widząc kolejne ściskające się pary.

— Ojcu to w głowie tylko nasze amory, lepiej by się zajął swoimi — odpowiedziała ojcu, Chloe.

— Pewnie tata musiałby usidlić dla siebie jakąś syrenę, bo kobiet tu brakuje. Tylko i syrena by go nie chciała, widząc swoje odbicie na jego łysinie — trochę zgryźliwie dodała jeszcze, Gaja.

Ten, jak zwykle przemilczał i tę przytyczkę.

Na tym statku nie trzeba było nikogo gonić do pracy, bo każdy wiedział, gdzie jego miejsce. Zaczęliśmy przygotowywać się do zejścia na ląd. Dziewczyny przygotowywały posiłek a my w tym czasie przeglądaliśmy nasz rynsztunek. Trzeba było wyostrzyć miecze, groty włóczni, sprawdzić ilość i groty strzał a także wymienić cięciwy w naszych łukach. Niby niewiele, ale czas nam szybko upływał na takich drobnych robotach.

Powiewy ciepłego wiatru pchały okręt ku nowemu przeznaczeniu, a ten poranek zapowiadał się wspaniale i takim był. Przed nim, na całej szerokości linii wybrzeża, rozciągnął się zielony pas lasu. Tam kapitan kierował nasz okręt.

— „Do wczesnego popołudnia powinniśmy tam dopłynąć, więc wyjście na brzeg pod wieczór, lub dopiero jutro” — pomyślałem.

Nie myliłem się. Żagle poszły w dół, jak przewidziałem.

— Ojcze może by tak już wyjść na ląd? — zapytałem.

— Skoro się wam nudzi, to ruszajcie, ale jak poprzednio i tylko czwórka w uzbrojeniu.

Nie trzeba było długo czekać i chwilę później kilka całusów naszych dziewczyn i byliśmy już na plaży. Woda była ciepła i piasek nagrzany. Wokół cisza i żadnego śladu ludzkiej stopy. Osłaniając się tarczami skierowaliśmy nasze kroki w stronę lasu. Był inny, jak ten poprzedni i nie tak gęsty. Większość drzew była niższa, lecz bardziej rozłożysta koronami. Były także drzewa olbrzymy, sięgające swoimi koronami błękitnego nieba. Liście szeleściły przy lekkim wietrze a z ich koron dolatywał świergot ptaków. Nawet nie słyszeliśmy porykiwania zwierząt. Widocznie było ich tu mniej, niż w poprzednim miejscu. Także nie było tu zatoczki, ani pięknego wodospadu. Plaża, drzewa i to wszystko.

Ruszyliśmy w las. Ten, także nie był gęstwiną splątanych roślin a promienie słońca docierały pomiędzy koronami drzew, aż do samej ziemi. Z rzadka rosnące krzaki z jakimiś nieznanymi nam owocami. Co jakiś czas przykucaliśmy w tej zieleni, rozglądając się uważnie wokół. Do tej pory nigdzie nie zauważyliśmy żadnych śladów pobytu człowieka. Może wyjaśnimy to później, kiedy sprawdzimy większy obszar? Do tej pory także nie zauważyliśmy żadnych zwierząt. Może są w głębi tego lasu? Teren wydawał się niezamieszkały. To miało swoją zaletę, ale także i wadę, bo nie było tu rzeki, ani strumienia z potrzebną nam wodą. Zatoczyliśmy wielkie koło i nic. Będziemy namawiać kapitana, aby skierował statek jeszcze na północ, aż do momentu, kiedy napotkamy jakiś strumień czy rzekę. Wróciliśmy na okręt, opowiadając wszystkim o tym, co tam zobaczyliśmy. W sprawie odszukania wody, ojciec przystał na nasze rozwiązanie. Byliśmy trochę rozczarowani, że jeszcze i to miejsce, nie nadaje się do zamieszkania. Musieliśmy jeszcze jedną noc spędzić na statku.

Skoro świt wyruszyliśmy wolno na północ, przyglądając się brzegom nowej ziemi. I tego dnia wiał sprzyjający nam wiatr. Około południa zauważyliśmy, że woda w oceanie zaczyna zmieniać kolor. Stała się ciemniejsza i bardziej mętna. Zmieniła się także linia brzegowa. Nie widać było już ziemi a bagna z dziwną roślinnością o bardzo wysokich i rozłożystych korzeniach.

Namorzyny (mangrowce)

To był jeden wielki gąszcz rosnący na bagnie. Mogło to oznaczać, że podpływamy do ujścia większej rzeki a te bagna są jej rozlewiskiem. Ten widok wodnych zarośli jeszcze rzez jakiś czas towarzyszył nam w naszej wędrówce. Wkrótce okazało się, że nie była to pomyłka. Rzeka była szeroka i po wstępnym sondowaniu dowiedzieliśmy się, że także i głęboka. Po krótkiej naradzie z kapitanem postanowiliśmy wpłynąć w jej ujście i popłynąć pod prąd w górę, (nawet wiosłując) na ile będzie to możliwe? Kapitan wystawił na dziobie jednego z marynarzy a ten, co chwilę podawał głębokość zanurzenia łodzi, ta była odpowiednia. Z powodu słabego wiatru płynęliśmy teraz powoli, ale wciąż przed siebie. Krajobraz był podobny temu, jaki zobaczyliśmy niedawno. Bagna, wodne zarośla, trzciny i mętna woda w kolorze brunatnej zieleni. Pewnie jeszcze nadal byliśmy w ujściu tej rzeki, gdyż jej szerokość, praktycznie się nie zmniejszała. Kapitan wywnioskował, że ta rzeka jest naprawdę potężna i możemy nią wpłynąć daleko w głąb lądu. Nie wiedział jedynie, czy płyniemy jej głównym korytem, czy też odnogą tej rzeki? Bacznie obserwowaliśmy brzegi, ale wciąż przed nami w krajobrazie nic się nie zmieniało. Na razie nikt nie zauważył człowieka. Mijał kolejny i kolejny dzień i wciąż to samo. Nie mieliśmy pojęcia, jak bardzo oddaliliśmy się od brzegu morza, płynąc pod jej prąd. W końcu pośród bagien zaczęły przeświecać skrawki suchej ziemi, zmniejszyła się także ilość bagiennych roślin, ustępując miejsca drzewom i krzewom. Wydawało się nam, że słyszymy ujadanie psów dobiegające, gdzieś z oddali, może było to tylko złudzenie? Trzeba było jednak zachować ostrożność, gdyż nie znaliśmy tego terenu, ani niebezpieczeństw, jakie mogły na nas czekać. Z każdą chwilą, coraz bardziej to szczekanie stawało się wyraźniejsze. Nie było już wątpliwości, że zbliżamy się do ludzkiej osady.

Hi Tczi ta

Słońce stało już wysoko na niebie, kiedy za kolejnym meandrem rzeki ukazał się zaskakujący, (ale przewidywany już widok) to była wieś. Na dużej obszarowo polanie, stało wiele dziwnych domków a raczej szałasów o ścianach wykonanych z kory i dachach nakrytych. także korą i warstwą trzciny. Na ścianach niektórych tych szałasów rozciągnięto zwierzęce skóry, które ozdobiono malowidłami scen przedstawiających polowania i życie codzienne jej mieszkańców. Z niektórych tych szałasów, stożków unosił się dymek, co wskazywało na palące się wewnątrz ogniska. Szałasy wybudowano pierścieniem wokół placyku w którego centrum były widoczne ślady po wielkim ognisku, jak tym na plaży. Mnie zaraz przypomniała się ta koszmarna wyspa, którą nie tak dawno musieliśmy opuścić w pośpiechu.

— „Boże spraw, aby to miejsce było bardziej bezpieczne” — pomyślałem,

Przy brzegu stało kilkanaście niewielkich łódek wykonanych prawdopodobnie z kory, także zdobionych kolorowym ornamentem. Po obozowisku krzątało się sporo mieszkańców tej wioski: kobiet, mężczyzn i dzieci. Byliśmy zdumieni i zaskoczeni tym widokiem. Podobnie zaskoczeni naszym przybyciem byli mieszkańcy tego obozowiska. Jeden wielki krzyk i ucieczka w pobliski gąszcz, świadczyły o ich zaskoczeniu. Temu wszystkiemu towarzyszyło ujadanie całej sfory psów biegających wolno po całej tej okolicy. Teraz kundle ujadały w naszym kierunku, już wcześniej odkrywając naszą obecność.

Na nasz widok, mężczyźni — wojownicy błyskawicznie pochwycili swoją broń i tarcze, aby stanąć w obronie wsi. Niektórzy z nich pokazywali rękami na nasz statek a niektórzy poupadali na twarze, jakby chcieli powitać jakieś bóstwo? Myślę, że nasz potężny żagiel zrobił na nich takie wrażenie? Może dla nich faktycznie byliśmy bóstwem, jakiegoś potężnego ptaka o wielkich skrzydłach a płynącego po wodzie do ich wsi?

Ojciec nakazał kobietom, aby usiadły wzdłuż burty od strony zamieszkałego brzegu, aby nie narażać ich na strzały. Zauważyliśmy, że sporo tych wojowników posiada łuki, ale także mieli i sporo oszczepów. Na ich terenie nie zauważyliśmy ludzkich czaszek, czy szkieletów, co mogło oznaczać, że ci ludzie nie żywili się ludzkim mięsem, ale do końca i to nie było nam wiadome?

My także złapaliśmy za broń i tarcze, zaskoczeni, jak ci na lądzie. Stanęliśmy rzędem wzdłuż burty łodzi, osłaniając tym samym, nasze kobiety. Ojciec jak zwykle nie tracił głowy w takich przypadkach. Odsunął mnie i Kastora na boki i sam bez uzbrojenia i tarczy stanął przy burcie. Podniósł prawą rękę do góry i swoim donośnym głosem zawołał na powitanie.

— Ave!

Cisza z tamtej strony. Jedyną ich reakcją było większe zwarcie szyków, jakby obawiali się naszego ataku. Ojciec powtórzył swoje:

— Ave!

Tym razem reakcja. Przed szereg wojowników wysunął się człowiek dorównujący prawdopodobnie wiekiem naszemu ojcu i podniósł w górę rękę zbrojną w jakiś przedmiot przypominający nasze siekiery, (tylko nieco mniejszy). Zaczął nim poruszać, jakby w geście zaproszenia. Jego strojny ubiór mógł świadczyć o jego znaczeniu wśród współplemieńców. Po chwili dołączył do niego jeszcze straszy mężczyzna o surowych rysach i kamiennej twarzy. Jego strój odróżniał się od odzienia pozostałych większą ilością ozdób a także znaczną ilością dziwnych woreczków, pewnie zawierających, jakieś zioła lub drobne przedmioty. Co chwilę też szeptał, coś do ucha temu prowadzącemu, (pewnie wodzowi?) Sytuacja stawała się nieciekawa i niebezpieczna. Nie mogliśmy przewidzieć reakcji tych ludzi. Ojciec nakazał kapitanowi zbliżenie się do brzegu. Było na tyle głęboko, że nasza łódź mogła przybić do pomostu, jaki tam zbudowano w drewnianych grubych bali. Statek prowadzony komendami kapitana zbliżał się do niego bardzo powoli i z wielką ostrożnością. Z Kastorem, stojąc u boków ojca byliśmy gotowi w każdej chwili osłonić go swoimi tarczami przed nadlatująca strzałą, lub oszczepem. Atak jednak nie następował.

Z ich strony kilkunastu starszych nadal klęczało z pochylonymi głowami, zerkając co chwilę w naszą stronę.

Kiedy łódź dobiła burtą do pomostu, ojciec wydał polecenie:

— Kastor, Nestor, Tacjusz i Sykstus za mną! Reszta dawać baczenie a w razie ataku, odpływać.

Zacząłem sobie zdawać sprawę, że w takiej sytuacji, nie byłoby dla nas żadnego odwrotu. Mogliśmy zginąć z ich ręki, nie dobiegając nawet do łodzi? Ryzyko było duże a na jego szalę postawiliśmy nasze życie.

Wyskoczyliśmy na pomost i z bratem pomogli wyjść naszemu ojcu. Tamci, widocznie nie mieli wrogich zamiarów i stali na swoich miejscach, jak kamienne posągi o czerwonych twarzach i torsach. Ojciec wysunął się przed nas i ruszył w stronę ich przywódcy. Ten także wysunął się do przodu, gestem ręki zatrzymując resztę. My także stanęliśmy w miejscu. Poszedł tylko ojciec, (bałem się o niego). Tamten zatrzymał się przed nim i wyciągnął rękę odkładając swoją broń. Jednak za jego pasem zauważyliśmy, jakiś podłużny przedmiot, był to chyba, nóż? Ojciec nie miał przy siebie żadnego uzbrojenia. Bardzo wolno zdjął z szyi swój srebrny naszyjnik i w geście przyjaźni nałożył go tamtemu.

Szmer podziwu czy zachwytu przeszedł wśród czerwonych wojowników. Ich przywódca, także nie chciał być pewnie gorszy i zrobił podobny gest, bo zdjąwszy z szyi swój naszyjnik, podał go ojcu. Naszyjnik wykonany był w formie bardzo kolorowych poukładanych równolegle drewienek, lub też kawałków kolorowanej trzciny, ozdobiony ptasimi piórami i zębami zwierząt. Teraz imponująco prezentował się na piersi naszego ojca. Jak na komendę wszyscy wraz podnieśliśmy nasze włócznie i było tylko jedno:

— Ave!

Oni także odkrzyknęli do nas w swoim niezrozumiałym dla nas, języku. Tu także miałem pewne obawy, że podnosząc nasze włócznie może to zostać odebrane, jako sygnał do ataku, chyba jednak zrozumiano nasze pokojowe intencje i wszystko przebiegło dla nas, pomyślnie.

Pierwsze opory zostały przełamane i ich przywódca pokazał ręką, że mamy podążyć za nim, tak też uczyniliśmy. Reszta naszych z kobietami pozostała na statku. Ich wódz ruszył przodem wraz z tym starszym a my poszliśmy za nimi. W ślad za nami podążyli ich wojownicy. Teraz nie mielibyśmy już żadnych szans na odwrót w przypadku ataku i pewnie w jednej chwili zostalibyśmy pozbawieni życia. Cały ten orszak dodatkowo otaczała ta wszechobecna sfora ujadających psów a niektóre z nich nawet chciały wypróbować na nas swoje zęby. Mieczami odganialiśmy się od nich, nie robiąc jednak krzywdy żadnemu zwierzęciu, co pewnie spodobało się naszym gospodarzom?

Wódz poprowadził nas do centralnego miejsca wioski. Na środku paliło się już ognisko a tuż za nim stał drewniany posąg, trochę przypominający ten uprzedni z wyspy, lecz o innej rzeźbie i kształcie. Ten raczej nie przypominał jakiegoś bóstwa? Chociaż, kto to mógł wiedzieć, bo nie my? Teraz ich przywódca kolejnym gestem ręki wskazał nam miejsca na ziemi i sam usiadł na piasku okalającym ognisko. Jeden z wojowników pobiegł do chatki i po chwili przyniósł stamtąd, jakiś przedmiot przypominający fajkę. Później okazało się, że faktycznie była to fajka. Więc i tu, znano ten zwyczaj, jakim było palenie ziół. Wódz sięgnął do niewielkiego woreczka, jaki miał przytroczony do pasa i z wielkim namaszczeniem załadował ją, jakimś roślinnym suszem. Długim drewienkiem przeniósł teraz ogień z ogniska do cybucha i zaciągnął się głęboko dymem. Zaciągał się czterokrotnie, wypuszczając dym w cztery strony świata. Jak widać było to celowe i chyba rytualne a następnie podał ją mojemu ojcu. Ojciec uczynił podobnie, jak tamten. Nieprzyzwyczajony do palenia przy zaciąganiu dławił się dymem tak, że ten, wylatywał mu nosem. Wzbudziło to lekki śmiech wśród tamtych wojowników, lecz wódz uciszył ich w jednej chwili. Pewnie i jego bawiło to nasze ułomne w ich oczach zachowanie. Gestem ręki wskazał, aby ojciec i mnie podał teraz fajkę. To już było dla mnie o wiele za dużo. Chciałem jednak wypaść pozytywnie w ich oczach, więc zaciągnąłem się, ile miałem dziurek w płucach i to był mój błąd. Najpierw oczy wyszły mi z orbit a potem spazmy kaszlu wstrząsały już moim ciałem i o mało co, nie poszło w druga stronę, moje dzisiejsze śniadanie. Wojownicy mieli teraz okazję do śmiechu. Nawet wódz nie wytrzymał i rechotał, niczym stara żaba w czym wtórował mu, (jak zwykle) także i mój ojciec. Kiedy minął ten atak kaszlu, ja sam przyłączyłem się do nich. Teraz praktycznie cały ich obóz ryczał ze mnie, ze śmiechu. Podałem fajkę bratu a ten głupiec poszedł w moje ślady. Pewnie chciał i pokazać, że nie jest mu obce palenie fajki? Kolejna salwa śmiechu świadczyła także o jego porażce. Wojownicy uderzali się rękami po udach, nie mogąc powstrzymać się od wesołości. Role się odwróciły i teraz ja śmiałem się z braciszka. Nestor i Sykstus nie byli lepsi, jak widać palenie fajek nie było naszą mocną stroną. Z kolei podziwialiśmy ich wojowników, jak ci z dumą, zaciągali się dymem i majestatycznie wypuszczali go z ust, jakby nie robiło to na nich żadnego wrażenia. Niektórzy wypuszczali z ust dym, tak zmyślnie, że w powietrzu tworzyły się niewielkie kółka. Kiedy fajka okrążyła ognisko, wódz z namaszczeniem wysypał jej żar do ogniska, schował fajkę do pokrowca, przytroczył do pasa i zaczął do nas przemawiać. Niestety, nie rozumieliśmy żadnego z jego słów. Prawdopodobnie były to słowa powitania. Jedynie, co wywnioskowaliśmy z jego gestów, że wódz nosił imię Ojayit’a, co jak się później okazało w ich języku miało oznaczać: „Odważny”.

Ojayit’a wciąż siedząc z założonymi nogami zakreślił ręką wielkie koło wokół siebie i wskazując ich dziwne domostwa powiedział coś, co mogło oznaczać nazwę ich wioski, lub plemienia:

— „Hi tczi ta”.

To było, jak ogólne przedstawienie się nam, przybyszom. Ojciec nie chciał być gorszym i wskazał najpierw na siebie wymawiając powoli swoje imię: Tezeusz a następnie nasze imiona a wskazując jeszcze na statek, zakreślił ręką kółko, (jak poprzednio ich wódz) i powiedział:

— Atlantis

Wódz przytaknął głową, rozumiejąc pewnie intencje, ojca? Ten w międzyczasie nakazał Kastorowi przyniesienie z łodzi jednego rezerwowego wyposażenia wojownika a w tym: zbroję z hełmem, tarczę, miecz, włócznię i łuk.

Kiedy wódz zakończył przemówienie, ojciec wręczył mu cały ten ekwipunek. Szmer zachwytu przeszedł wśród tamtych. Teraz ojciec przemawiał w naszym języku. Pewnie tamci rozumieli tyle samo, co my, ich. Kiedy skończył, wódz poprosił nas, abyśmy poszli za nim w stronę przystani, gdzie stały łodzie i gestem ręki wskazał jedną z nich. Łódź była długa i mogła pomieścić sześciu wioślarzy i sternika. Wykonana z kory jednego pnia drzewa, sprawiała wrażenie bardzo lekkiej i taką faktycznie była, (jak później sami się przekonaliśmy). Świetnie nadawała się do pokonywania wodnych progów. Siedmiu mężczyzn, (czyli osada łodzi) bez problemu mogła ją przenosić na ramionach. To był wspaniały podarunek ich wodza i ojciec bardzo się ucieszył z tego prezentu, dziękując mu głębokimi ukłonami. Pewnie ten, także zrozumiał o co mu chodzi? Łódź była wspaniała i jej wykonanie musiało kosztować wiele wysiłku a także i czasu. Teraz może się nam przydać do penetrowania mniejszych rzek, czy strumieni wpływających do głównej rzeki, gdzie teraz zakotwiczyliśmy nasz okręt. Wódz kolejnym gestem poprosił nas do powrotu do wsi. Wskazał także na statek, aby i reszta do nas dołączyła. Ojciec pewnie zastanawiał się, czy można zaufać tym ludziom? O radę zapytał i nas. To była wielka odpowiedzialność za całą naszą gromadkę. Uznaliśmy, że na straży zostawimy kilku marynarzy i dwóch naszych zbrojnych. Było to raczej symboliczne, ale może i nieodzowne. Za taką decyzją przemawiała także postawa ich wodza, który nakazał wojownikom odniesienie broni do swoich chat. Pewnie zrozumiał, że baliśmy się o nasze kobiety. Ten jego gest, przyniósł nam wielką ulgę. Można było sądzić, że to bardzo pokojowo nastawiony, lud. Czas jednak pokaże kim są i jakie mają względem nas zamiary? W jakiejkolwiek sytuacji zagrożenia nie mieliśmy żadnych szans, ich było zbyt wielu a nas tylko garstka. Mogliśmy jedynie zaufać Bogu i ich przychylności.

Powitalna uczta

Wraz z naszymi kobietami, usiedliśmy wokół ogniska.

Szczególną uwagę zwróciły na nich, nasze dwie jasnowłose wybranki. Co chwilę, jakaś miejscowa piękność podchodziła do nich, aby je dotknąć. Pewnie pierwszy raz w życiu widzieli kobiety o takim wyglądzie a w szczególności o takich włosach.

Na dodatek nasze dwie pary były dla nich kolejną, wielką ciekawostką: dwie kobiety i dwóch mężczyzn o tych samych twarzach i na dodatek dobranych w pary, to pewnie była u nich niespotykana dotąd, rzadkość? Ciekawscy okazali się także mężczyźni. Tych jednak musieliśmy pohamować w zbytnim spoufalaniu się z naszymi dziewczynami, także sam wódz, nakazywał im oddalenie się od nich. Co zauważyłem, że często posługiwali się gestykulacją i używając tylko rąk potrafili szybko się porozumieć, nawet bez słów. Powoli zaczęliśmy rozumieć i pojmować mowę ich ciała. Jeden z rosłych wojowników podszedł do mojej Chloe i gestami pokazał mi, że chce ją kupić, wskazując całą stertę skór, szałas i jeszcze inne przedmioty. Przeczącym gestem odmówiłem, pokazując mu, że jest ona moją własnością, (skoro tak pewnie rozumowali?). Chyba nie był zadowolony, ale teraz spróbował z Gają, ale i tu czekała go negatywna odpowiedź. Wódz widząc jego pochmurną twarz nakazał mu się oddalić i nie niepokoić nas.

Ten lud okazał się być bardzo gościnnym i wódz nakazał swoim kobietom przygotowanie dla nas posiłku. Co do ich kobiet, to także były bardzo urodziwe o wysmukłych, wysportowanych sylwetkach, ładnych, szerokich biodrach i urodziwych piersiach. Wszyscy mieszkańcy tej wioski nosili kruczoczarne włosy, nie wliczając w to starców o „srebrnych” włosach. Większość z nich, zaczesywała je w długie warkocze a te ozdabiano piórami i wąskimi pasemkami, (prawdopodobnie skórzanymi rzemykami, malowanymi na kolorowo). Wielu z nich wyglądało tak, jakby czas zatrzymywał się dla nich, kiedy stawali się pełnoletnimi. Albo wyglądali młodo, albo już staro. Nie rozróżniało się kobiet podstarzałych, (w średnim wieku) od tych, nieco młodszych. Pomiędzy dorosłymi biegała liczna gromadka dzieci w różnym wieku, chłopcy i dziewczynki. Jedni i drudzy biegali prawie nadzy, nie wstydząc się swojej budowy ciała.

Dorastający, postępowali już zupełnie inaczej, starając się naśladować poczynania tych całkiem dorosłych. Co zauważyłem, że chłopcy nie siadali wśród wojowników a za nimi. Pewnie musieli zostać przyjęci do ich grona po wykazaniu się odwagą, jak to bywało i u nas?

Z dziewczynami było inaczej, gdyż i te siadały u boku swoich matek. Dorastające dziewuszki zerkały, co chwilę w naszą stronę, przyglądając się nam uważnie. Jak zauważyłem, my dwaj z Kastorem byliśmy szczególnym obiektem ich zainteresowania, pewnie znowu z powodu naszej identycznej osobowości.

Po niedługim czasie kobiety zaczęły przynosić przygotowany już poczęstunek. Jedzenie przynoszono na szerokich liściach, których używano, jako tacy. Sporo było mięsa i było bardzo smaczne. Jak się okazało, pokazali nam na rysunku, (jednej z tych chat) z jakiego zwierzęcia ono pochodzi. Zwierzę na rysunku przypominało jelenia o rozłożystych i dużych rogach. Chyba jego portret nie był zbyt wiarygodny, wiadomo, że ludzki talent do malowania bywa czasem prymitywny.

Były też jakieś placki pieczone z żółtej mąki, utartej z grubych ziaren. Jak nam pokazano, ziarna rosły na grubej łodydze wysokiej rośliny, jakby trawy i na każdym pędzie było jedno ich nasienie składające się z tych mniejszych, które później rozdrabniano na mąkę. Ziarna były osłonięte czymś, co przypominało odzienie z cienkiego zielonego sukna i zakończone pióropuszem, (jakby z końskiego włosia) barwy wypalonej ciemno — żółtej gliny. Nie znaliśmy ich nazwy.

Kukurydza

Do mięsa podano też dziwne kształtem bulwy, które poprzednio wrzucono w żar ogniska a raczej do ciepłego jeszcze popiołu, jaki specjalnie zagarnięto na jego skraju. Bulwy po wyjęciu były jeszcze ciepłe i kruszyły się w ustach, dopełniając w smaku to pieczone mięso.

Do tego podano nam jeszcze, jakieś czerwone owoce o miękkim soczystym miąższu i trochę dziwnym dla nas smaku a także całe mnóstwo innych leśnych owoców z orzechami włącznie. Wywnioskowałem, że las dostarczał im pożywienia w każdej prawie postaci i być może, i ilości?

Zajadając się tym „jelenim” mięsem, wpadłem na pomysł i przyniosłem ze statku woreczek ze solą. Posypałem nią z lekka to pieczone mięso i bulwy. Potrawa stała się o wiele smaczniejsza, więc zachęciłem tamtych do spróbowania. Solili ile się dało i co się dało a klepiąc się po brzuchach, wyrażali tym swoje zadowolenie. Posypałem też solą te czerwone owoce i teraz okazały się w smaku jeszcze lepsze. Nasza sól zrobiła furorę wśród mieszkańców Hi tczi ta. Co jakiś czas do naszego kręgu poświęcającego się napełnianiu swoich brzuchów, wlatywał, jakiś kundel, porywał kawałek mięsa lub kości i znikał w psim stadku. Ojavit’a, wskazał mi palcem takiego największego a potem dłonią pogłaskał się po brzuchu. Zrozumiałem, że oni także jedzą swoje psy.

— „Pewnie to lepsze i mniej tragiczne, jak zjadanie ludzi” — pomyślałem.

Ziemniak

Kiedy najedliśmy się do syta, co potwierdzały ich i nasze beknięcia w glinianych kubeczkach podano nam, jakiś sfermentowany napój o dziwnym i lekko ostrym smaku przypominającym nasze wino. Po dłuższym jego piciu, zrobiło mi się lekko na duszy i zaszumiało w głowie. Miałem ochotę do wszystkiego, prawdopodobnie pozostałym także, bo i miejscowi stali się, jakoś bardziej wylewni i otwarci.

Podczas tej uczty, rozpoczęły się dziwne rozmowy, oparte o gestykulację, rysowanie na ziemi patykiem, wskazywanie palcami i inne podobne gesty. Gdyby ktoś patrzył na to z boku pomyślałby, że głuchy, gada ze ślepym. O dziwo, te przekazy docierały do nich a ich, do nas. Może spowodował to ten napój? I u nas ludzie po wypiciu większej ilości wina stawali się bardziej otwarci, wyrozumiali i nie mieli żadnych problemów w nawiązywaniu kontaktów. Podczas tej degustacji ich „nektaru” dowiedzieliśmy się sporo i sporo im przekazaliśmy. Poznaliśmy ich imiona a oni nasze. Przedstawiliśmy nasze rodziny i z wzajemnością. To było niesamowite i wspaniałe. Nikt z nas nie spodziewał się takiej otwartości z ich strony?

Pomidor

Uczta trwała do późnego wieczora. Ojciec dowiedział się wielu ciekawych rzeczy w tym jedną z najistotniejszych dla nas. Chodziło o miejsce na nasz obóz a później osiedlenie się już na stałe.

Jak się okazało, ten lud był spokrewniony z ludem kolejnej wsi (o podobnej nazwie: Nu Tczi Ta) a zamieszkującym przy bocznym dopływie w górnym biegu tej rzeki. Rzeki ponoć sięgającej prawie do samych gór, bardzo żeglownej i głębokiej. Tam według relacji wodza, znajdowały się te widoczne na mapie, góry, czyli to, co nas interesowało. Sam Ojayit’a rysował to wszystko na piasku i tłumaczył dodatkowo gestami, aż do zrozumienia. Według niego było tam sporo miejsca, byśmy zamieszkali na terenach ich krewniaków. Obiecał też, że wyśle z nami swojego syna, który przekaże ich starszyźnie naszą prośbę. Pewnie bez darów i tam się nie obejdzie. Jeszcze wtedy nie mogliśmy wiedzieć, ile ta nowa ojczyzna będzie nas kosztować i czy pozostaniemy tam już na zawsze? Jednak wtedy zrodziła się w nas ta pierwsza nadzieja na nowy dom.

Zabawa

Uczta przeciągała się do późnej nocy i już tylko blask ogniska, księżyc i gwiazdy przyświecały naszemu zgromadzeniu, spotkaniu ludzi o odmiennych kulturach i skórze. Sama uczta nie skończyła się tylko na siedzeniu.

Przed zapadnięciem zmroku, kilku wojowników złapało za bębny. Ciarki przeszły mi po plecach, bo przypomniały mi się niedawne wydarzenia z wyspy. Jednak ci wojownicy mieli inne zamiary. Kiedy zaczęli swój „koncert”, kilka kobiet wstało od ogniska i utworzyło krąg. W takt bębnów przesuwały się wokół, jednostajnie podrygując i wykonując, jakieś proste taneczne kroki i figury. Kiedy bębny na chwilę umilkły, podeszły do nas i łapiąc nas, (mężczyzn) za ręce, wciągnęły do koła pomiędzy siebie. Chyba nasze wybranki nie były z tego zbyt zadowolone, kiedy te, zaczęły do nas zbytnio się zbliżać i wykonywać, jakieś tańce brzucha i ocierać się swoimi gołymi piersiami o nasze ciała. Chcąc uratować sytuację, wciągnąłem Chloe do tego kółka a za moim przykładem poszła reszta naszych. Po cichu poprosiłem nasze dziewczyny, aby teraz one z kolei powciągały do koła ich wojowników, (kiedy bębny umilkną). O dziwo i nasz ojciec z wodzem i kilka starszych niewiast, ruszyło w te dziwne tany. Teraz po dłuższej chwili nastąpiła pewna zmiana, powstały dwa koła. Wewnętrzne utworzone z mężczyzn i zewnętrzne z kobiet, (tych było więcej). Kobiety w tańcu chciały pokazać swoje wdzięki, (tak to odebrałem) a z kolei wojownicy swoją siłę i mięśnie. Koła przesuwały się przeciwnie względem siebie i trudno było teraz wspominać o zazdrości względem partnerek, jednak nie całkiem i do końca. Ten taniec rządził się pewnymi prawami i zwyczajem. Kiedy ponownie ustało bębnienie, kobiety rzucały się w ramiona mężczyzn, którzy akurat znaleźli się w ich zasięgu. Te, które nie znalazły swoich partnerów, siadały przy ognisku i udawały zawiedzione, takim losem. Chloe, akurat znalazła się w ramionach mojego ojca. Gorzej było z Kastorem. Gaja obejmowała dobrze zbudowanego młodego wojownika a Kastor znalazł się przy siwowłosej i podstarzałej już kobiecie. Ta pewnie była zadowolona, jak nigdy dotąd. Później wódz poinformował nas, że nie miała już męża. Mnie trafiła się, jakaś miejscowa ślicznotka o imieniu Anupama, co w ich języku znaczy „Piękna”. Chyba się jej spodobałem, bo kiedy taneczne koła ruszyły ponownie, ta nie chciała wypuścić mnie ze swoich objęć. Na dodatek całowała mnie tak, jakby rozum postradała na mój widok. W kolejnym tańcu ta napalona na mnie dziewczyna, robiła wszystko, abym ponownie wylądował w jej ramionach.

I stało się tak, jak i z moim ojcem, (że muszę mieć tego pecha). Kiedy bębny ponownie ustały trafiłem znowu w jej ramiona. Teraz było jeszcze gorzej niż poprzednio. Nie chciała mnie wypuścić i trzymała mocno, że nie jeden wojownik mógłby się powstydzić takiej siły. Na moje nieszczęście widziała to, Chloe no i potem, było „nieciekawie”, (ale nie tylko u mnie). Jednak dla mnie, pokazały się czarne chmury. Nie chciałem zrobić krzywdy tej ślicznej dziewczynie i broniłem się na tyle, ile to było tylko możliwe. Niestety, nie miało to zbyt wielkiego znaczenia dla mojej wybranki, Chloe. Dla niej była to rywalka a z taką musiała walczyć. Chloe, zostawiła teraz swojego partnera w tańcu i podbiegła do mnie, starając się mnie wyrwać z objęć tej „napalonej” konkurencji. Dobrze, że nie doszło do bójki, bo zainterweniował sam wódz. Kilka głośnych uwag z jego strony i tamta z płaczem pobiegła do swojej chatki. Teraz, Chloe trzymała mnie, jak swoją własność. Kastor wypominał Gaji a ja, Bogu ducha winny, dostawałem słowne cięgi od Chloe.

Te komiczne wydarzenia nieźle rozbawiły ich wojowników a i my sami śmialiśmy się z tych zabawnych sytuacji. Na tym jednak nie skończył się mój problem. Po dłuższej chwili Anupama wróciła z dziewczyną podobną do siebie, (chyba z siostrą, także bardzo piękną) i usiadła przy moim drugim boku. Chyba zbyt blisko, jak na gust mojej, Chloe. Ta widząc ponownie przeciwniczkę, wstała i złapawszy za rękę, ciągnęła w stronę jej chaty. Po chwili zaczęła się szarpanina i ciągnięcie za włosy, musiałem interweniować. Tym razem, Chloe dostała ode mnie reprymendę i był płacz obydwu. Kruczoczarna piękność usiadła po drugiej stronie ogniska, wciąż wodząc za mną wzrokiem. Po tej niewieściej rozróbie przytuliłem i uspokoiłem swoją ukochaną.

Ta historia z dziewczyną miała także dalszy ciąg w przyszłości, ale wtedy nie mogłem wiedzieć, co mnie jeszcze spotka.

Kiedy zaczęło się głębokie ziewanie w naszych i ich szeregach, wódz doszedł do wniosku, że trzeba na dzisiaj zakończyć to spotkanie. Prawie wszyscy chwiejnym krokiem podążyli w kierunku swoich „domków” a my na statek. Ojciec zmienił warty. U nich także na obrzeżach wsi stało kilku wojowników, pilnując wioski. Na łodzi każdy wrócił na swoje miejsce i po chwili zewsząd dobiegało głośne chrapanie. Chloe, przytuliła się do mnie i chwilę później wyszeptała mi do ucha:

— Tacjuszu, chcę mieć dziecko.

— Jeszcze nie teraz, kochana — odpowiedziałem.

— Gniewasz się jeszcze na mnie? — zapytała.

— Skądże. Najpierw musimy mieć swój dom a potem pomyślimy o potomstwie — dobrze? — śpij teraz, bo późna już pora.

Wiedziałem, że kolejna rozmowa z Chloe na ten temat, będzie tylko kwestią czasu i byłem na nią przygotowany. Dziecko to wspaniały dar, ale dopóki nie mamy swojego miejsca i domu, to lepiej o nim zapomnieć. Myślę, że wkrótce osiągniemy cel i usiądziemy w jego progach? Zasnąłem a przy mnie ta, którą tak bardzo kochałem, ta która oddała mi swoje serce.

Pożegnalne rozmowy

Spaliśmy długo i o dziwo bardziej rozluźnieni, niż poprzednio, może i to tym ich napoju, ale może i spokojniejsi o swoją przyszłość. Kiedy wstałem zobaczyłem nad wsią unoszące się już dymy. To pewnie kobiety szykowały swoim rodzinom pierwszy poranny posiłek? Z ojcem i Kastorem zszedłem na brzeg. Dołączył także: Nestor, Sykstus i kapitan. Wódz stał już przed swoim domostwem, jakby oczekując naszego nadejścia. Teraz zaprosił nas ponownie, ale tym razem już do swojej „chatki”. Było tu miło i przytulnie. Sporo wygarbowanych skór zaścielało podłogę. Dom wodza był bardziej przestronny, jak pozostałe. Pewnie jego ranga tego wymagała. Wewnątrz oczekiwał nas ten straszy człowiek o tym dziwnym stroju z woreczkami, który nieustannie towarzyszył wodzowi już wczoraj i był przy naszym powitaniu. Na jego poważnej twarzy, malowało się wielkie życiowe doświadczenie. Wszyscy odnosili się do niego z wielkim szacunkiem, bo tu w wiosce był człowiekiem od magii, czarów, medykiem i doradcą duchowym. On to, (jak zauważyliśmy) rozpoczynał wszystkie ceremonie związane z ich zwyczajami. W chacie oczekiwało nas także kilku znaczniejszych wojowników, oraz trzech synów i dwie żony wodza. Te dwie ostatnie siedziały na uboczu a kiedy rozpoczęliśmy „rozmowy” wyszły z chaty. Głowa wodza i wojowników były strojone w jakieś dziwne nakrycia a te, strojne w orle pióra. Ponoć ich ilość świadczyła o waleczności wojownika a także ilości zabitych przez niego wrogów. Wódz i wojownicy mieli ich sporo. Wolałem nie myśleć, ilu zginęło z ich ręki?

— „Chyba nie byli tacy spokojni, jak wcześniej o nich myślałem?”

Wódz gestem, kazał nam rozsiąść się wokół ogniska naprzeciw wojowników, a sam zajął miejsce na lekkim podwyższeniu ze złożonych skór. Na początku spotkania, (jak poprzednio) była tradycyjna fajka. Tym razem nie zaciągałem się już tak głęboko, jak poprzednio w obawie przed zakrztuszeniem. Wyszło mi o wiele lepiej niż wczoraj. Tamci uśmiechali się tylko, widząc fajkę w naszych rękach. Po zakończonej ceremonii, (bo za taką mogłem uważać to palenie) wódz zaczął nam wyjaśniać, jakieś sprawy. Rysował przy tym patykiem po piasku, (w wolnym miejscu obok ogniska) znaki i symbole. Wskazał też na najstarszego syna. Z tej prelekcji poprzedzonej wczorajszymi „rozmowami” dowiedzieliśmy się, że syn wodza będzie nam towarzyszyć do sąsiedniej wioski ich pobratymców — Nu Tczi Ta i tam przedstawi im cel naszego przybycia. Jego zadaniem będzie, także przeprowadzenie wstępnych rozmów na temat naszego osadnictwa na ich ziemiach. Wódz był konkretnym człowiekiem i rozmowy trwały krótko. Zaprosił nas do ponownych odwiedzin, kiedy nasze siedziby będą już gotowe. My także odwzajemniliśmy jego gest, zapraszając do siebie. Wyszło to może trochę śmiesznie, bo nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, czy i gdzie zamieszkamy? W przyszłości los sprawił, że staliśmy się ich braćmi i połączyły nas więzy o jakich nawet nikt by nie pomyślał?

Ze strony mieszkańców tej wioski spotkało nas miłe pożegnanie a na koniec przyniesiono sporo różnych podarunków w postaci owoców, mięsa i skór. My niestety, nie mieliśmy zbyt wiele do zaoferowania. Wsiedliśmy na statek a wraz z nami najstarszy syn wodza o imieniu, Kuruk. Za statkiem uwiązaliśmy dwie łodzie, jedną będącą naszym prezentem a drugą, (mniejszą) syna wodza, aby Kuruk miał czym wrócić do wioski. Kiedy wypływaliśmy, pożegnaniom nie było końca. Cała wieś wyległa na przystań, aby nas pożegnać. W tłumie zauważyłem Anupamę, machającą do mnie ręką na pożegnanie. Pobiegła brzegiem rzeki za naszą łodzią, (jak daleko tylko mogła) i śledziła mnie wzrokiem do ostatniej chwili, kiedy nasz statek znikał już w oddali. Wtedy nawet nie pomyślałem, że ta dziewczyna, kiedyś znowu odegra ważną rolę w moim życiu i przyczyni się do mojego ocalenia. Sam odnosiłem, jakieś dziwne wrażenie, że już kiedyś spotkałem tę kobietę. Nie odnosiło się to do jej wyglądu, ale jakiegoś wewnętrznego, nie znanego mi wcześniej, odczucia.

— „Oby tylko nie przyszło jej do głowy, aby wpaść do nas w odwiedziny. Wojna z Chloe byłaby pewna” — pomyślałem.

Było jednak inaczej, niż ktokolwiek bym się tego spodziewał, lecz o tym później.

W górę rzeki

Wiosłując i posiłkując się żaglem, wciąż płynęliśmy pod prąd tej ogromnej rzeki, nadal nie widząc końca tej podróży. Wieś Hi Tczi Ta wkrótce zniknęła nam z oczu za kolejnym jej meandrem. Kuruk, gestami rąk pokazywał nam, gdzie są położone kolejne wsie ich współbraci, lecz niewidoczne za ścianą lasu. Ponoć były znacznie oddalone od wody. Na pokładzie czas się nam dłużył, (pewnie i Kurukowi?) więc z jakiegoś skórzanego tobołka wyjął długi sznurek spleciony z roślinnych łodyg, bardzo miękkich i elastycznych, ale jak się okazało i bardzo wytrzymałych. Na jej koniec przywiązał haczyk wykonany z kolców, (pewnie jakiegoś zwierzęcia) zaś na nim umieścił kawałek żółtego placka wielkości pół pięści. Od haczyka, (w odległości jednej włóczni) przywiązał nadmuchany pęcherz młodego jelenia i to wszystko wyrzucił za burtę, trzymając w ręku tylko drugi wolny koniec tego sznurka. Nie trudno było się domyślić, że chłopak zamierza tym sprzętem, łowić ryby.

Prze jakąś chwilę nic się nie działo, potem utrzymujący się na wodzie pęcherz ruszył, przesuwając się w różnych kierunkach i znikając, co jakiś czas w mętnej wodzie. Kuruk, odczekał jeszcze chwilę a później szarpnął sznurkiem i zaczął ciągnąć do siebie, złapaną zdobycz. Wyciągnięta przez niego ryba była wielkości naszego największego grotu, włóczni. Jak się okazało w chwilę później, ona sama miała być przynętą na jeszcze większą rybę. Kuruk ogłuszył ją uderzeniem swojego oszczepu a potem zabrał się do poszukiwania odpowiednio grubego sznura na naszym pokładzie. Lin mieliśmy akurat sporo i to o różnych grubościach, więc po chwili znalazł odpowiednią, potrzebną do dalszego łowienia. Tym razem ze swojego skórzanego worka wyjął duży hak o bardzo ostrym zakończeniu, wykonany pewnie z jakiegoś twardego drzewa?

Ten wbił w złowioną wcześniej rybę tak, że hak wystawał tylko kawałkiem ostrza z tej rybiej przynęty. Przełożył pęcherz i dodał do niego dwa kolejne, (dużo większe) i przesuwając je od haka, tym razem na około trzy długości włóczni. Jak poprzednio wyrzucił cały ten zestaw za burtę. Potem rozejrzał się po pokładzie i gestem ręki przywołał do siebie mnie i Kastora, wskazując jednocześnie na odcinek sznura leżący na pokładzie. Mogliśmy się domyślić, że ryba na którą teraz poluje. może być duża, albo nawet bardzo duża? Nie upłynęło zbyt wiele czasu, kiedy zaczęło się branie. W jednej chwili Kuruk uderzył całym ciałem o burtę statku a my powędrowaliśmy za nim, gdyż szarpnięcie było niesamowicie mocne. Po tym pierwszym zaskoczeniu zaczęliśmy ciągnąć sznur w kierunku statku, gdyż ryba starała się uciec do brzegu pełnego zarośli. Musiała być olbrzymia i bardzo silna, skoro nas trzech nieźle musiało napinać swoje muskuły, aby zmienić kierunek w jakim płynęła. Będący w pobliżu Sykstus i Ajaks doskoczyli do nas, łapiąc w dłonie końcówkę sznura, na którym szamotała się ta niewidoczna jeszcze dla nas, wodna bestia. Jeszcze długo trwała ta walka, zanim ogromne cielsko ryby znalazło się na pokładzie. Jej długość wynosiła ponad jedną i pół włóczni a ważyła pewnie tyle, co dwóch naszych wojowników. Ryba miała dziwny kształt o jeszcze dziwniejszym długim pysku uzbrojonym w wiele ostrych zębów a przypominający wyglądem pysk krokodyla. Nie była podobna do żadnych znanych nam wcześniej ryb i przypominała, jakiegoś morskiego potwora. Była nieco szara i połyskująca z lekka srebrzystymi łuskami. Kuruk po wyciągnięciu jej z wody ogłuszył ją a następnie zakończył jej żywot mieczem, Kastora. Po spełnieniu tego morderczego czynu, odwrócili się do nas i pogłaskał jedną ręką po brzuchu, zaś drugą wskazał na usta, oblizując się językiem. Jego gesty były proste w wymowie, że nie można było się pomylić, co do ich przekazu.

Nasze niewiasty z Kurukiem a także i my sami, braliśmy udział w przygotowaniu pieczeni z tej „rybki”. Kuruk, posypał jej mięso, roślinnym suszem a my, nieco, solą. Pieczenie odbywało się na na pokładzie statku na niewielkim ognisku, jakie rozpaliliśmy w dużej metalowej tarczy, Sykstusa. Ten nie był z tego zbyt zadowolony, bo musiał odczepiać od niej rzemienne pasy służące do podtrzymania jej na przedramieniu. Niestety nasza „ogniowa patelnia” jak zwaliśmy metalową czaszę do palenia ogniska na pokładzie, została sprezentowana żonom, Ojayita. Rybie danie było wyśmienite, aczkolwiek jedzenie odbywało się w czasowo długim czasie, (ze względu na wielkość ogniska) i niektórzy musieli oczekiwać na swoją porcję. Kolejność jedzenia ustaliliśmy przez losowanie, aby nikt nie był pokrzywdzony. Nasze niewiasty jadły jako pierwsze, zachwalając nam smak tej ryby. Oczywiście, jako pierwszy w kolejce stanął Kuruk, gdyż to za jego przyczyną spotkała nas ta wielka przyjemność. Zanim dotarliśmy na miejsce, mieliśmy jeszcze kolejną okazję, zakosztowania tej wspaniałej ryby. Później także jedliśmy ryby, ale już mniejsze niż te, rzeczne giganty.

Minął kolejny dzień i następny. Na horyzoncie, (kiedy las był rzadszy) co jakiś czas ukazywało się przed nami pasmo gór a tam zmierzaliśmy. Nie mieliśmy pewności, czy dopłyniemy w ich pobliże, ale chodziło nam, aby dotrzeć do nich, jak najdalej. Marynarz stojący na dziobie łodzi, wciąż sondował głębokość rzeki. To było nie do uwierzenia, jaka była jej głębokość? Co prawda nasz okręt miał płaskie dno i niewielkie zanurzenie, ale to, było dla nas akurat bardzo korzystne.

Jak wszystko ma swój koniec, tak i rzeka stawała się bardziej płytką i kres naszego podróżowania tym sposobem, dobiegł końca. Byliśmy już blisko gór. Kuruk, stojący obok marynarza na dziobie wskazał nam miejsce, gdzie mniejsza rzeka wpadała do tej, którą teraz płynęliśmy. Jej woda była o wiele czyściejsza, niż ta, którą obecnie płynęliśmy. Przybiliśmy do brzegu.

Nu Tczi Ta

Kuruk, wyjaśnił nam na migi, że wieś ich pobratymców jest oddalona około pół dnia drogi, (płynąc małą łódką pod jej prąd). Postanowiliśmy tylko w kilka osób wyruszyć do tej wsi i przeprowadzić negocjacje. W skład tej delegacji wybrano naszego ojca, Nestora, Paladiusza i mnie. Niedawno sprezentowana nam łódka, jak wiadomo, mogła pomieścić siedmiu wioślarzy, ale zabraliśmy do niej, jeszcze Kuruka i niewielki stos prezentów. Łódka Kuruka była mała, tylko na jednego wioślarza, więc pozostała obok naszego statku, oczekując jego powrotu. Po negocjacjach, Kuruk miał się przesiąść do niej i wrócić wielką rzeką do swojej wioski. Przed opuszczeniem statku, poleciłem Kastorowi zaopiekować się moją Chloe.

Załadowaliśmy na łódkę nasze uzbrojenie a także wspomniane dary w postaci kolejnej kompletnej zbroi wraz z tarczą, mieczem i włócznią. Było też sporo świecidełek dla kobiet i kilka metalowych garnków i wypalanych z gliny amfor. Tak obładowani popłynęliśmy w górę tej wodnej odnogi. Ojciec nie wiosłował a jedynie trzymał w pogotowiu swój łuk. Nie bardzo wiedzieliśmy po, co? Może tylko po to, aby czuć się bezpieczniej? Kilku dobrych łuczników ukrytych, gdzieś w gęstwinie, bez problemu i w jednej chwili, załatwiłoby nas bez zmrużenia oka. Żaden atak jednak nie nastąpił. Las był tu, niezamieszkały. Do wioski dotarliśmy, kiedy słońce stało wysoko na niebie. Znowu na powitanie obszczekała nas cała sfora psów. Wieś podobnie, jak poprzednia, była położona na wielkiej polanie nad brzegiem tej mniejszej rzeczki. Chat — szałasów stało w niej nieco więcej, jak w poprzedniej wsi. Kiedy nas zauważono, reakcja była podobna. Gdyby nie nawoływania Kuruka, znowu bylibyśmy otoczeni przez wojowników. Tym razem zbrojnych stawiło się mniej, widząc swojego krewniaka a także i naszą łódź ze znajomymi im znakami wsi, Hi tczi ta. Co prawda my sami, byliśmy dla nich intruzami, ale musieli pewnie sądzić, że bez powodu Kuruk tu nie przybył?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.