E-book
14.7
drukowana A5
61.85
Zielone Pole(n)

Bezpłatny fragment - Zielone Pole(n)


Objętość:
327 str.
ISBN:
978-83-8245-253-2
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 61.85

Marta

Do stolicy

Podróż Intercity od nas była długa i wyczerpująca. Dobrze, że do stolicy jedzie się bez przesiadek. Cieszę się, że hotel gdzie mamy się spotkać z resztą ekipy jest blisko dworca. Zaoszczędzimy dzięki temu czas i co ważniejsze pieniądze, których nie mamy za wiele. Jest wczesna wiosna, chyba jeszcze przedwiośnie. Zmarznięty na kamień śnieg, niczym wieczna zmarzlina zalega okraszone solą i piachem nierówne chodniki miasta. Powietrze jest szare, tylko z lekka poprzerywane smugami światła, niczym subtelnymi nićmi babiego lata… tylko, że wczesną jesienią było ciepło i nic nie zapowiadało tego zimno mrocznego półrocznego horroru zgotowanego nam przez matkę naturę tu w ojczyźnie. Tak jakby nawet natura chciała nas stąd wygnać… Dobrze, że po południu już nas tu nie będzie. Jeszcze tylko spotkanie z resztą grupy i wylot. Tam podobno nie ma zim i jest wiecznie zielono…

— Marta pośpiesz się! Na mapie sprawdzaliśmy, że to ma być blisko i że będzie widać z Centralnego, a jednak nie ma!!! — drze się wniebogłosy Karolina.

Rozglądam się chwileczkę, wyrwana z kontemplacji otaczającego mnie brudu.

— Hej tam — mówię wskazując ręką na prawo — jakieś 200 metrów stąd widać miejsce zbiórki.

— Dzięki Śpiąca Królewno — odpowiada szczerze uradowana przyjaciółka.

Zimno nam wszystkim doskwiera. Na pewno jest minusowa temperatura, para wydobywa się z naszych ust przy każdym wypowiadanym oszczędnie słowie. Wokół panuje przejmujący chłód, przenikający przez nasze ciepłe ubrania, skórę, mięśnie, aż do szpiku kości, tak jakby chciał zamrozić nasze serca i dusze. Marzę tylko o jakimkolwiek ciepłym napoju, może być nawet czarna herbata, której szczerze nie znoszę. Ciekawe, czy oni też jak mieszkańcy większej wyspy lubią o 17 wypić herbatkę? Nie wiem, czy te herbatki to nie żart, bo ani tu, ani tam nigdy nie byłam. W sumie to poza wypadami do Czech i Słowacji to ja nigdy nie byłam poza granicami naszego kraju. Podobno jako jedyna z całej grupy. Ba nawet wszyscy już byli w krajach anglosaskich, tylko nie ja. Ciekawe jakim cudem mój marny angielski wystarczył, aby zdać wszystkie testy i dostać tę pracę?

— Dalej kochanie! Pośpiesz się! Jak zawsze zostajesz z tyłu! — z krainy mych myśli wyrwał mnie tym razem mój świeżo poślubiony mąż Maciej — oj często mu się to zdarza i będzie zdarzać jeszcze częściej.

— Mamy czas jeszcze, ale to nie znaczy, że przy minus 5 można sobie pozwolić na spacerek i podziwianie miasta! Zresztą nie ma co, stolica jest brzydka! Czym szybciej pójdziemy, tym szybciej się ogrzejemy — mówił tak Karol, nasz przyjaciel, coś w tym stylu, aż do momentu minięcia obrotowych drzwi hotelu. Później przestał gadać, jak nakręcony, bo speszył się widokiem ślicznej blond konsultant w kręconych włosach, a może pięknej śniadej w typie hiszpańskim recepcjonistki, a może ani to, ani to, tylko ciepło go rozluźniło, później gorąca kawa. Ależ ona była dobra, najlepszy czarny szatan w całym moim życiu, miłym smolistym wrzątkiem rozchodzący się po moim języku, podniebieniu i wreszcie ogrzewający mój brzuch i dający nowe życie zaspanemu mózgowi. Oj, tego trzeba było mi, tego właśnie tego.

— Karolina, Maciej, Karol szukamy tego Pawła od Kaśki! — krzyknęłam do męża i przyjaciół.

Z Karoliną, Maciejem i Karolem właśnie przyjechałam do stolicy, do hotelu, aby wylecieć do innej stolicy „lepszego” kraju. Później wyjaśnię kim jest Paweł, ale wpierw należy go odszukać.

— Biedak jest sam i trzeba go przygarnąć — powiedziałam, ale nie wiem, czy ktokolwiek to słyszał w tym ciepłym hotelowym ulu.

Pojawiło się w szybkim tempie 20 około osób na holu wyściełanym czerwoną wykładziną w żółty wzorek, taką która tylko i wyłącznie może być użyta w hotelu dobrej, choć nie tej najwyższej klasy. Nigdzie nie widzę Pawła. Znam tylko jego głos i widziałam jedno zdjęcie, nawet nie pamiętam skąd jest, chyba z jakiegoś miasta na kielecczyźnie. Może w ostatniej chwili zrezygnował? Dlaczego myślę teraz o tym nie znanym mi chłopaku? Tylko dlatego, że przez przypadek nasze drogi przecięły się w wirtualnym świecie?


— Słuchaj Marek szukam Marty, zobacz to jej zdjęcie, wczoraj sobie wydrukowałem, a to jej przyjaciele… — chłopak próbował wytłumaczyć, kogo szuka i niezdarnie podsuwał koledze pomięty wydruk zdjęcia pod nos. Z oddali, poprzez szmer tabunu ludzi, dotarły do mnie te słowa. Jak się cieszę, znam ten głos. Odwróciłam się o 180 stopni, cały świat zawirował mi w głowie, ale go zlokalizowałam!

— Paweł!!! — mówię to z takim entuzjazmem, jakbym spotkała kogoś dla mnie ważnego, kogo dawno nie widziałam. Tylko, że ja go nigdy nie poznałam w realu. A może to spotkanie w sieci było nawet ważniejsze, niż nie jedna kawa z kimś w prawdziwym świecie? My na czacie i poprzez maile rozumieliśmy się bardziej, niż z niejedną osobą na żywo.

— Cześć ty jesteś Marta, a to Maciej, Karolina i Karol? Bardzo mi miło was poznać. Wszyscy jesteście bardzo podobni do tych zdjątek, co to je widziałem wcześniej, ale Marta wygląda inaczej niż na fotce — szybko i głośno powiedział Paweł.

— Co w realu gorzej?! — odzywam się w tonie kpiącym.

— Inaczej — odpowiada Paweł — poznajcie mojego znajomego Marka, okazuje się, że mieszka 40 kilometrów ode mnie. Poznałem go podobnie, jak ciebie Marto w internecie.

— Cześć wszystkim — mówi nieznajomy już znajomy Marek.


Szczerze, to w tym małym tłumie, to ten cały Marek najbardziej się wyróżniał. Nie dość, że miał bazarową skajową kurtkę, taką jak noszą moi 50-letni wujkowie ze wsi, a wyglądał na nieco tylko starszego od nas na niecałe 30 — ci, to jeszcze był jakiś dziwny. Wszyscy starali się wypaść przed nowymi znajomymi i nowym pracodawcą jak najlepiej, a on nie. A może się starał, tylko że strasznie kiepsko mu to wychodziło. Niby przystojny o miłej twarzy blondyn ale coś w jego niebieskich oczach było pustego, bez głębi. Szczupły, wysoki, Niemcy by powiedzieli aryjski, idealny, eugenicznie dobrany, perfekcyjne zło dla mnie. Dlaczego oceniam człowieka po wyglądzie, choć go nie znam? Mam jakieś dziwne przeczucie, że ten niby anioł z wyglądu ma pod skórą Lucyfera. Widzę, jak wszyscy się do niego uśmiechają, jacy są dla niego mili. Coś w tym jest, że jak kogoś nie znamy, to lepiej oceniamy ludzi pięknych. Jednak ja się nie dam zwieść, ja dojrzałam coś w jego oczach, a raczej nic tam nie ujrzałam i to mnie zmroziło. Cóż przeciwieństwa się przyciągają, dobroduszny Paweł poznał diabolicznego Marka. Ironia losu. Nic nie jest takie, jakie się wydaje. Zawsze przystojniak, żeby uwydatnić swoją atrakcyjność, to znajduje sobie kompana mniej urodziwego, żeby jeszcze bardziej lśnić na jego tle, aby uczynić go nieistotnym dodatkiem, a może czymś nawet przezroczystym. Czy to wyrachowanie czy instynkt pawia? Ale coś mi tu nie gra.

— Moi drodzy widzę, że jesteśmy już prawie wszyscy, czy mogę sprawdzić listę obecności? — zapytała się, a raczej oznajmiła nasza konsultantka w blond sprężynkach. Po odbytej procedurze wstępnej okazało się, że jedna osoba nie dotarła. Było nas w sumie 21, jak w oczku. Pani konsultantka Tamara Marciniak szefowa działu agencji, przez którą zostaliśmy zrekrutowaniu do pracy, powiedziała nam kilka słów — poczekamy jeszcze 10 minut za brakującą osobą. Jeśli się nie zjawi, to ja zadzwonię do niego, bo może nie ma jak dotrzeć na czas, a wy moi drodzy częstujcie się kawą, herbatą, kanapkami, ciastkami, owocami, czym sobie życzycie. Wskazała na wielki, długi stół położony z tyłu wielkiego holu. Nie zwróciłam na niego uwagi przy wejściu, bo do ręki ktoś z obsługi wcisnął mi kawę i wtedy cały świat się zatrzymał. Rozmawiałam z obcymi mi osobami o niczym, nawet nie pamiętam z kim. Byłam bardzo oszołomiona.

— minut jak zawsze minęło niczym minuta. Tamara już nas nawoływała.

— Moi drodzy zapraszam do mnie — po krótkiej chwili całe 21 osób otoczyło blondynę i czekało na dalszy rozwój zdarzeń.

— Teraz proszę podzielę was na drużyny, na 5 drużyn — spojrzała teraz na mnie, mojego męża, Karolinę i Karola czyli Karolińskich.

— Chcę, aby nasze jedyne dwie pary zostały podzielone, aby poznać bliżej swoich nowych współpracowników. Drużyny nie będą równe, jedna będzie pięcioosobowa — w ten oto sposób pośrednio dowiedziałam się, że ten tajemniczy osobnik nie dotrze nigdy do nas, nie poznamy go, ani nie dowiemy się dlaczego nie dojechał do hotelu. Tamara już o nim nie wspomni.


Trafiłam do grupy 4 — ro osobowej z niestety Markiem, Kasią — bardzo ładną brunetką w podobnym wieku do mnie i super Pawłem. Naszym zadaniem było jak najwięcej informacji udzielić o kraju, do którego lecimy. Dzięki Kasi wypadliśmy najlepiej. Fakty w innych grupach powielały się, ale my mieliśmy kilka rzeczy innych od reszty. Wygraliśmy konkurs i w nagrodę każdy z nas dostał dobrej marki gorzką czekoladę. Bardzo miły akcent. Szczerze całą pracę wykonaliśmy w 5 minut, a czasu było 15 minut, żeby najwidoczniej lepiej się poznać i pogadać. Okazało się, że Paweł i Kasia mają po 25 lat, co ja, a Marek jest 5 lat starszy. Czyli dobrze oszacowałam jego wiek. Każdy z nich był już w pracy u fajokloków a nawet w innych krajach europejskich. Tylko nie ja.

— Przy wejściu dziwnie na mnie patrzyłaś — odparł Marek do mnie.

— Nie — powiedziałam, a co miałam mówić to wszystko, co pomyślałam?

— To przez moją kurtkę? Wiem, że jest staromodna, ale dostałem ją w prezencie od mamy i ubrałem na wyjazd, żeby nie robić jej przykrości — powiedział to miłym, słodko mdlącym tonem, tak grzecznie się tłumacząc, jakby od tego miało zależeć całe jego życie. Skubany mnie podrywa, żebym była kolejnym elementem jego tła, albo prowadzi gierkę, żeby zauroczyć śliczną Kasię. Nie ładnie interesować się zajętymi. Rozgryzę go. Nie wzięłam pod uwagę, że jest po prostu miły i dobrze wychowany.

Chłopacy poszli do toalety, a ja zostałam chwilowo sama z Kasią.

— Myślałam, że ta firma celowo rozdziela pary, bo mój chłopak się nie dostał tu do pracy. Wiem, że ma słaby angielski, ale myślałam że da radę. Ale skoro widzę dwie pary, to musiało w jego przypadku chodzić o język — powiedziała Kasia z goryczą w głosie.

— Nie wiem jakim oni kierowali się wyborem, bo ja nigdy nie byłam za granicą, a o pracy już nie mówiąc — pocieszyłam ją chyba trochę tą koślawą dygresja — dodałam — Ja mam pracować w dziale, tam gdzie jest lżejsza praca, na linii numer 5 wraz z mężem i Karolińskimi.

— Ja też mam być na 5. Super będziemy razem! Wykrzyczała uradowana Kasia.

Okazało się, że na 5 — tce razem ze mną, mężem, Karolą i Karolem i Kasią będzie Marek niestety. Szósta osoba jest tzw. zapasową czyli Kasia. Ale nie wiem, co ma to znaczyć. Pracownicy 5 — tej linii przez pierwsze 6 tygodni będą chodzić tylko na pierwszą zmianę, czyli nie będzie dodatku zmianowego. Ale ktoś z naszych współpracowników powiedział nam, że wtedy dostaniemy większy zwrot podatku i kasa będzie podobna. Martwi mnie to, że wszyscy więcej wiedzą ode mnie. Jeszcze jedna sprawa okazała się dziwna, bo podobno przez te 6 tygodni mamy tylko trenować, a nie pracować, że my zostaliśmy wybrani do nowego projektu i że na naszej linii nie ma ani jednego Polaka, żadnego obcokrajowca. Że jest tylko 20 autochtonów szkolonych w macierzystej fabryce w Stanach i że oni mają nas uczyć. I że na razie będzie nas w sumie około 30, czyli kogoś już przyjęli na miejscu. To dlaczego nas ściągają z kraju, skoro mają ludzi na miejscu? Prawda jest taka, że nas opłaca się sprowadzić, bo jest jakieś dofinansowanie. To też ktoś z ekipy wiedział i mi powiedział. Martwię się coraz bardziej, czuję się bardzo niepewnie. Zaczynam w siebie wątpić, w swe umiejętności. W sumie nie jestem pewna, czy zrozumiałam wszystko dobrze, bo od Tamary przejęli nas Mark i Lisa, pracownicy tamtejszego HR. A w moje umiejętności językowe zaczynam też wątpić, mój brak doświadczenia zaczyna mi doskwierać. I o co chodzi z tym, że będziemy na linii eksperymentalne?. A co jak projekt upadnie i zwolnią nas? Za dużo tu niewiadomych. W ogłoszeniu była informacja, że to praca z elementami plastikowymi, lekka i dla kobiet. Konsultant przez telefon mówił, że mamy lutować małe części, a panowie na rozmowie kwalifikacyjnej mówili o ostatecznej obróbce małych elementów i ich pakowaniu, a w trakcie miało być dużo czyszczenia i sprzątania. Czyli praca idealna dla kobiety według szowinisty. Teraz dowiaduję się, że będziemy doświadczeniem i jako pierwsi obcokrajowcy będziemy robić ów eksperyment.

Dotarły do mnie informacje od większości ekipy, że oni wszyscy są na linii 4 ale na 2 zmianach, że jest linia nr 6 jeszcze, ale tam na razie nie zwiększają zatrudnienia. Czułam wyraźnie, że ci wszyscy ludzie zazdroszczą naszej szóstce, bo zostaliśmy wybrani. Szczerze, tysiąc myśli przelatuje mi teraz przez głowę i mam nadzieję, tylko że nie jesteśmy największymi łosiami, 6 głupców na linę 5.

Mark i Lisa byli bardzo mili. Rozmawiali z każdym z nas, pytali skąd pochodzimy dokładnie, jakie mamy zawody i byli szczerze zainteresowani naszymi odpowiedziami. Po miłych rozmowach Lisa oznajmiła nam — już czas udać się na lotnisko.

Wszyscy bez wyjątku zaczęli się ubierać w ciepłe kurtki, czapki, szale i rękawiczki. I pośpiesznie wychodzić na zewnątrz. Przed głównym wejściem do hotelu czekało na nas 6 taksówek. Do pierwszego auta wsiedli już: Paweł, Marek, Kasia i dziewczyna, której nie zdążyłam jeszcze poznać.

— Dobra, my bierzemy drugą, tą czerwoną, Mieczysława — oznajmił nam Karol i już otwierał nam tylne drzwi. Na tylne siedzenie wskoczyła najpierw Karolina, później ja a na końcu Maciej. Z przodu usiadł, jak król Karol. I kto miał najgorsze miejsce? Ja, bo na środku. Często mnie to spotykało w przeszłości, czy na studiach, czy jak ktoś z rodziny nas gdzieś podrzucał z racji chyba niskiego wzrostu i wątłej, szczupłej budowy ciała przy moich 158 cm wzrostu byłam traktowana, jak dziecko, albo co najwyżej nastolatka.

— Dzień dobry!!! — zakrzyknęliśmy chóralnie do taksiarza.

— Witam państwa — odparł w bardzo sympatyczny sposób starszy pan w przyciemnianych okularach korekcyjnych — kurs na lotnisko mniemam. A gdzie potem? — zagajał kurtuazyjnie rozmowę.

— Do stolicy Szmaragdowej Wyspy — przejął rolę tuby naszej grupy Karol i odparł niby od niechcenia, tak jakbyśmy tam lecieli co najmniej dziesiąty raz. Chciał ukryć swoje podekscytowanie tym faktem. Mój kompan bywał tu i tam. Leciał nawet samolotem kilka razy, ale nigdy na wyspę, zawsze był to kontynent, czy wakacje we Włoszech czy Hiszpanii, to jego rodzice zawsze decydowali się na wybór czegoś w Europie kontynentalnej, a nie jakaś tam Sycylia czy Kreta. Wtedy nie wiedziałam, a teraz już wiem, że ta ekscytacja brała się z tego, że Karol leciał tam bez wsparcia finansowego rodziców, wreszcie odciął pępowinę, w wieku 25 lat, czas najwyższy. Firma zafundowała nam transfer z hotelu do miasteczka w tym przelot, dom na miesiąc i skromne kieszonkowe, jak to oni uznali 100 euro, którego nie musieliśmy zwracać, był tylko jeden warunek. Musimy rok przepracować w firmie, chyba że oni nas zwolnią sami. Czyli, jak nas wyrzucą, to nic nie tracimy poza pracą, bo im nie oddajemy kasy. Podobno chodziło o 2 tysiące euro. Taki był koszt zatrudnienia nas na osobę.

Karol kontynuował kurtuazyjną wymianę zdań z przesympatycznym kierowcą taksówki, a ja zastanawiałam się czy wszystko zabrałam. Po kilkunastu minutach dojechaliśmy na lotnisko. Pan poczekał, jak chłopaki wyjmą nasze bagaże z czerwonego mesia i się z nami pożegnał. Życzył nam powodzenia. Każdy miał po małej walizce, a ja spakowałam się w plecak turystyczny Campusa, taki czerwony średniej wielkości, co to nieraz z nim wędrowałam po górach. Ostatni raz nasze bagaże miały być takie skromne.

Na Zieloną Wyspę

Pierwszy raz w życiu byłam na lotnisku. Myślałam że w stolicach porty lotnicze są duże. Wyobrażałam sobie, że to bezkresne tereny usiane terminalami, bramkami, sklepami wolnocłowymi, taśmami z bagażami, długimi dziesiątkami pasów startowych i wielkimi samolotami. Przyznam, że się rozczarowałam. Czyli to co pokazywali w telewizji, to wszystko, nie wycinek rzeczywistości. Ba… Nawet przez ekran wydawało mi się, że to jest wszystko większe, jakby telewizor nadmuchiwał obiekty i nadawał im większej rangi. Zdawałam sobie sprawę, że istnieją mniejsze porty lotnicze, jak np. w stolicy Dolnego Śląska czy na obrzeżach Afryki, ale żeby w stolicy kraju było tak skromnie? Owszem, to był nawet duży port lotniczy, ale nie ogromny. I do tego niezbyt urodziwy. Żebym ja wtedy wiedziała, że to nie najmniejsze i najbrzydsze lotnisko w stolicy europejskiej, nie wspominając już o innych zachodnioeuropejskich portach lotniczych, gdzie terminale to zwykłe garaże blaszane zbudowane na prędce i gotowe do przeniesienia w każdej chwili, niczym namiot, to bym tak głupio nie myślała. Nie wiedziałam tego wtedy, dobrze że wiem to teraz i że do bezpiecznego lotu nie jest potrzebny wypasiony terminal, długi pas startowy czy wielki jambojet, tylko dobrze wykwalifikowana załoga i sprawny sprzęt. I tak stałam i patrzyłam się na nasze narodowe lotnisko.

— Marta! Ile razy mam cię wołać!!!? — krzyczała ponaglająco Karolina — pośpiesz się bo zgubimy Lisę i Marka — darła się jeszcze głośniej cała podenerwowana.

Nic jej nie odpowiedziałam, tylko żwawo ruszyłam za nią i chłopakami i o dziwo szybko znaleźliśmy całą grupę wraz z naszymi opiekunami. Ludzie w różny sposób przeżywają stres. Jedni krzyczą, a inni udają, że kompletnie nic się nie dzieje. Ja należę do tej drugiej grupy. Nam się zawsze obrywa i tak się nie odzywamy, zamykamy się w sobie i myślimy nad czymś, co większość społeczeństwa dawno wyrzuciła już z głowy, nawet sekundę po tym zdarzeniu. I po co były te nerwy? Lotnisko nie jest duże, czytelnie oznaczone i do tego nie ma za dużego tłumu. Nawet dziś rano było więcej ludzi na Centralnym.

— Ludziska! Mamy dla was bilety — powiedział Mark i zaczął odczytywać nasze nazwiska z listy, a Lisa podawała nam odpowiednie świstki, uśmiechając się do nas cały czas. Na początku było to miłe, takie przyjacielskie traktowanie każdego z nas, choć nie byliśmy przecież jej przyjaciółmi. To jednak prawda, co wyczytałam o kulturze anglosaskiej, że oni są cały czas uśmiechnięci i że cały czas pytają, co u ciebie, jak się czujesz. Ale dla mnie prowincjuszki z rubieży cywilizowanej Europy było to na początku krępujące, później irytujące a wreszcie czułam, że to zwyczajnie jest nieszczere. Bo cały czas nie jesteśmy szczęśliwi i nie kochamy całego świata. Ale jakie to by było piękne z drugiej strony. Zdarzają się oczywiście osoby bardziej radosne, niż reszta ogółu jak np. Mark. Wiem, że Lisa się starała, ale jej gesty były czasem puste i wyćwiczone przez kulturę, w której żyła. Pewnie tak, jak nasze wieczne marudzenie, bo cały czas nie można być przecież malkontentem. Suma summarum, to lepiej być radosnym.

W końcu przyszła nasza kolej. Ja i ludzie z szóstki byli odczytani na końcu.

— Szczęściarze — powiedział do nas Mark.

— Wiem. Mamy dobrze płatną pracę — odparł Marek i się do niego uśmiechnął po angielsku.

— Też bym chciał taką pracę, jak wy — w figlarny sposób rzucił nasz opiekun.

— Zamień się — włączył się w rozmowę mój mąż.

— Bardzo bym chciał, ale nie mogę, potrzebują mnie w HR. Cały dział by upadł, gdybym nagle zmienił pracę. Kto by latał po pracowników? Tylko ja i Lisa nie boimy się podróży samolotem — mrugnął do nas okiem i wszyscy zaczęliśmy się bardzo głośno i szczerze śmiać. To dowód na to, że dobry humor nie zna podziałów narodowościowych.

Jaki to cenny dar, to poczucie humoru mieliśmy przekonać się w dalszej podróży. Szkoda tylko, że większość ludzi go nie posiada. Mnie też daleko do poczucia humoru Marka.

Przeszliśmy sprawnie odprawę i bardzo blisko był rękaw prowadzący do samolotu. Wszyscy też siedzieliśmy niedaleko siebie, w środkowej części boeinga. Ja miałam przydzielone miejsce przy oknie i bardzo się ucieszyłam, bo nigdy nie leciałam, a teraz będę mieć dobre widoki z góry. Byłam podekscytowana.

— Ludzie! Jak będzie serwowany posiłek i napoje, to możecie sobie zamawiać, co chcecie. Ja zapłacę za kanapkę lub wrapa i napój, kawę, colę czy co tam jeszcze mają i co tam chcecie. Jedna przekąska i napój na osobę, żeby było sprawiedliwie. Niestety nie możecie prosić o whisky, bo po przyjeździe do miasteczka zobaczycie miejsce pracy, a w zakładzie alkohol jest zakazany i tego bardzo przestrzegamy ze względu na naszą historię — znów filuternie puścił oko. Kolejny naród, który obok nas i Ruskich nie wylewa za kołnierz. Teraz już wiem dlaczego Polacy tak mogą kochać ten Zielony Kraj.

— Jeszcze jedno. Nie płaćcie sami, tylko powiedzcie, że ten gruby w okularach, czyli ja to zrobi — wtedy wskazał na siebie i poklepał się po piwnym brzuszku. Pewnie hektolitry Guinnessa go stworzyły. Tak patrząc na dobrodusznego Marka, jego czerwone policzki i to jak śmieje się całym sobą, a głównie brzuchem, na myśl przyszło mi to, że jakby go ubrać w czerwoną czapkę i strój i dokleić białe włosy, wąsy i długą śnieżną brodę, to by był prawdziwy święty Mikołaj. Rozdawał prezenty i roztaczał wokół dobry nastrój. Oj pomyliłam święta, niedługo Wielkanoc a nie Boże Narodzenie.

Usiedliśmy i w skupieniu słuchaliśmy instruktażu bezpieczeństwa. Pokazywały go dwie stewardesy i jeden steward, wszyscy ubrani w podobne zielono — butelkowe garniturki, tylko że kobiety miały ołówkowe spódnice sięgające lekko za kolano a mężczyzna spodnie w kant. Każde z nich stało na wysokości wyjść z samolotu. Na początku była około 50-letnia kobieta, w półdługich włosach, ale nie aż tak długich włosach, żeby mogła spiąć sobie w kitkę lub zrobić sobie z nich koka. Na środku samolotu stała smukła ciemnoskóra dziewczyna, miała krótko obcięte, kręcone, czarne, pewnie naturalne włosy a na głowie mały zielony toczek. Jej skóra była niemal czarna. Tylko raz widziałam kogoś o takiej ciemnej karnacji. To było niesamowite. Wyglądała jak ktoś nierealny, jak nie z tego świata. Sprawiała wrażenie bardzo wysokiej osoby, ale wiem że była niższa ode mnie, nawet na bardzo wysokim obcasie czarnych skórzanych szpilek była ze mną równa. Bardzo mnie to zdziwiło, gdy ją mijałam w drodze do wc. Jawiła mi się jak hebanowa elf-nimfa płynąca po pokładzie samolotu. Zielony kostium pięknie podkreślał jej urodę i ta mała okrągła zielona czapeczka na krótko obciętych, mocno kręconych włosach dodawała jej jeszcze bardziej uroku. Nawet mocny zielony makijaż oczu i mocny koral ust tego nie popsuły. Teraz wiem, że stewardessy wszystkich linii świata zazwyczaj mają mocny make up, że to poniekąd część ich pracy. Wtedy myślałam, że szefowa załogi, ta blondyna z przodu celowo tak się pomalowała ze względu na wiek. Znamy przecież nie jeden przypadek pań, które swoje lata próbują ukryć pod grubą warstwą makijażu, bo tego wymaga nasza dzisiejsza cywilizacja. Wszyscy mają być młodzi, piękni, wypoczęci i fit. Ale bzdura!

Z tyłu stał bardzo przystojny młodzieniec o urodzie latynosa. Z boku była jeszcze jedna młoda i mocno umalowana brunetka w koczku.

Po show z pokazem procedur ewakuacyjnych, który bardzo mi się podobał i jak jestem w samolocie, to zawsze z niecierpliwością czekam na niego. Tyle lotów, tyle linii, tyle stewardess i nigdy nikt z pokazujących nie odpuścił, zawsze precyzyjnie i profesjonalnie było to pokazane, zawsze spokojnie, krok po kroku. Tak bo od tego, co zapamiętamy z takiego pokazu może zależeć nasze życie podczas katastrofy rejsu. Choć mało kto zdaje sobie z tego sprawę.

Samolot wystartował. Powiem, że nie był to najprzyjemniejszy moment mojego życia, a podobnych momentów będzie wiele. Bardzo zaczęła boleć mnie głowa, zamknęłam oczy i złapałam Macieja za rękę i wtedy on się ze mnie zaczął śmiać. Cały lot byłam podenerwowana i nie mogłam się skupić na czytaniu książki, którą zabrałam ze sobą. Nawet nie zamówiłam kanapki, bo cały czas łupała mnie głowa. Nigdy w życiu nie doświadczyłam takiego stanu. Jeśli to jest migrena, to już rozumiem tych wszystkich wymawiających się strasznym bólem głowy. Chyba nie, bo nie mam mdłości… a jeśli to zator, udar albo coś takiego Z nerwów i z wrażenia pierwszego lotu w wieku 25 lat. Takie rzeczy zdarzają się czasem przed 30-tką. Może padło na mnie i mam takie właśnie szczęście, że umrę zdrowa na tętniaka, a nie wygram w lotto? W sumie, gdybym wygrała, to nie byłoby tej podróży do pracy w obcym kraju. Takie obsesyjne myśli kołatały się po mojej głowie. Nie mogłam nic zjeść i zapomniałam, że Mark płaci za nas i wydałam całe 2 euro na mini puszkę czegoś ala napój pomarańczowy, starczyło mi na 2 łyki. Na przemian czułam falę gorąca i zimna. Co za absurd, że nie można wnosić na pokład napojów i płynów. Jak ktoś chce się dźwigać podręczny, to dlaczego nie. Linie zarabiają na wszystkim. Puszeczka napoju 2 euro. To skandal! Wszystko rozumiem, że za serwis się płaci, ale bez przesady. Kiedyś myślałam, że jak już kupisz taki drogi bilet i lecisz, to choć napoje masz za free na krótkich trasach i jakąś przekąskę a na tych dłuższych rejsach, na drugi koniec globu to nawet obiad, śniadanie i kolację. Pamiętam z dzieciństwa taką reklamę, że wszystko jest wliczone w cenę, ale to chyba w jakiejś lepszej klasie business czy coś tam takiego. Bo tu poza ładnymi wnętrzami i przystojną obsługą nic nie jest za darmo, o przepraszam, jeszcze większa przestrzeń między siedzeniami jest za free, a w przyszłości niedalekiej przekonam się, że inni przewoźnicy nawet na tym oszczędzają i upychają ciasno fotele, niedługo będziemy stać jak w zatłoczonym tramwaju i trzymać się za podwieszane rączki, żeby nas pasażerów można było wcisnąć jak najwięcej się tylko da na jeden lot. Jestem zdegustowana i chyba nie lubię latać.

— Ludzie. Proszę do mnie. Mam dla was kasę — usłyszałam słowa Marka. Ma donośny i mocny głos, niczym ryk jelenia na puszczy. Cóż za trafna analogia. Nie zdążyliśmy do niego podejść, a on się do nas sam przecisnął. Dał mi dwa banknoty po 50 euro. To samo reszcie ekipy. Gdy dawał mojemu mężowi banknot, to mrugnął do niego i niby do nas, niby do przechodzącej właśnie obok hebanowej stewardessy, powiedział — muszę dać za usługę zadatek. I zaczął się śmiać całym swoim jestestwem, zrobił się cały czerwony. Słysząc te słowa poczułam się strasznie speszona i nieco urażona, ale jego zachowanie raczej mnie rozśmieszyło niż obraziło. Później zadyszany, śmiejąc się cały czas, ale już ciszej, jakby nie miał już na to siły, ale nie mógł się opanować powiedział do nas — przepraszam ludzie, przepraszam!!! Nie znacie mnie, a ja sobie pozwalam na takie żarty, jak ze starymi kumplami. Czuję się z wami dobrze i to dlatego. Wybaczcie mi jeszcze raz i nie miejcie mi tego za złe — dodał po chwili — ta kasa to wasze kieszonkowe. Nie musicie tego nam oddawać. Te pieniądze pochodzą z funduszu socjalnego naszej firmy. Wiem, że to symboliczna kwota, ale w darmowych domach przez miesiąc macie pościel, nawet poprosiłem Mary, aby kupiła wam podstawowe produkty żywieniowe, to też starczy na kilka dni. Właściciele zadbali o posprzątanie domów i pozostawienie tam środków czystości, ale jak chcecie, to przez miesiąc nie musicie wcale sprzątać. Wasz wybór — i znów jego śmiech stał się donośny, jakby już trochę odpoczął i mógł przejść do drugiej tury wielkiego śmiechu — kontynuował — coś mi się przypomniało, jakby ktoś miał problem ze znalezieniem domu, pokoju po tym miesiącu, to proszę mi to powiedzieć, ja na pewno pomogę. Nazwy agencji nieruchomości macie w skryptach, które wam już daliśmy. Te i inne cenne informacje dotyczące firmy, miasta i kraju tam znajdziecie — zupełnie zapomniałam o tej cienkiej książeczce, szczerze nawet jej nie przejrzałam tylko od razu schowałam do plecaka, żeby jej nie zgubić.


Wyjęłam powieść, chciałam ją szczerze poczytać, ale ból głowy nie przechodził. Obawiałam się zażyć paracetamolu, bo nie wiedziałam, czy podczas lotu można. Nie potrafiłam zapytać się po angielsku stewardessy. Wstydziłam się, że nie wiem takiej podstawowej rzeczy i obawiałam się, czy ona mnie zrozumie, czy mój język jest dość dobry, aby mówić o czymś innym niż to co lubię jeść i to co zamawiam do jedzenia i picia. Zrezygnowałam z tego. Pomyślałam sobie, że do planowanego końca lotu została nam niecała godzina i tabletka i tak nie zacznie działać. Postanowiłam na ziemi zażyć jedną czy będzie mnie boleć czy nie głowa, tak profilaktycznie.

Wyświetlił się komunikat, żeby zapiąć pasy. Stewardessa poprosiła nas o to także, z głośnika dobiegł głos pilota, że za chwilę samolot wleci w niewielkie turbulencje i żeby się nie denerwować. Byłam strasznie przerażona i zaczęłam się modlić (a tego nie robię normalnie), złapałam Marka za rękę i obawiałam się, że za chwilę wylecą maski tlenowe, jak na hollywoodzkich filmach katastroficznych. Nie wiedziałam wtedy, że niemal na każdym rejsie są turbulencje, zazwyczaj niegroźne, ale za to bardzo nieprzyjemne. Strasznie trzęsło samolotem i trwało to bardzo długo, ale na szczęście tylko w mojej głowie. Realnie minęło kilka minut, może 5 — 6.

W końcu musiałam wstać, bo napiłam się na zapas przed lotem wody. Czułam się bardzo niepewnie idąc do toalety, choć już nie było turbulencji, to dyskomfort pozostał. Toaleta była mała, taka jaką sobie wyobrażałam, bardzo czysta z niebieską wodą w klozecie, silnie pachnącą środkiem odkażająco-odświeżającym, ale mimo to przyjemnie. W wc było strasznie zimno. Pewnie cyrkulacja powietrza była tam bardzo mocna. Cóż, tragicznie byłoby czuć odór w zamkniętej przestrzeni, przecież to nie autokar i okna się nie otworzy, a za nim klimatyzacja wymiecie zapaszek z tak dużej przestrzeni samolotu, to trochę potrwa i dobrze, że zastosowali takie rozwiązanie w małej łazience. Wybaczam im, że zmarzłam. Przeżyję z godnością takie niedogodności, jeśli nie ma podczas podróży smrodu, bo tego przy tym bólu głowy nie zniosłabym za Chiny Ludowe.

Podczas lotu tylko na chwilę zatkały mi się uszy i nawet nie wzięłam landryny do ssania, jak ktoś z nowych znajomych zachwalał, że to niweluje ten efekt. Myślałam że będzie fajnie podczas rejsu. Póki co jest nudno, nie mogę skupić się na lekturze i jakieś dzieci co jakiś czas się drą. Rozumiem je, bo może czują się, tak samo jak ja, albo jeszcze gorzej. Maluszki przeżywają to wszystko bardziej i doświadczają mocniej. Jednak teraz przeszkadza mi hałas krzyków i płaczu, choć najbliższy mnie dzieciak zlokalizowany jest dwa rzędy przede mną. Dla mnie to masakra. Nigdy więcej lotu, ale jak ja przeżyję ponad 20 godzin w autokarze, taka alternatywa, albo 2 godziny bólu głowy. Zostanę już przy opcji z migreną.

W końcu lądowanie, ucieszyłam się bardzo, że ta dwugodzinna nuda i masakra jednocześnie się skończy. Nawet widok z okna lekko oszronionego szybko mi się znudził, tylko chmury i chmury, jedynie jak nawracał, czy tam korygował samolot lot, to wtedy było widać zielone pólka, rzeczki, jeziorka i domki oraz krówki ale głównie szare obłoki. Zapięliśmy pasy, a po chwili odniosłam wrażenie, jakby samolot się cofał, jakby nie mógł wylądować, jakby niewidzialna ręka wiatru mu nie pozwalała osiąść na Zielonej Ziemi. Pasy startowe na lotnisku w stolicy kraju były położone bardzo blisko wody. I pewnie to spowodowało, że czasem trudniej jest wylądować. Tak to sobie tłumaczyłam. Po kilku mocnych szarpnięciach w końcu kolos usiadł na płycie lotniska, a my wszyscy po naszemu zaczęliśmy bić brawo. Bardzo się cieszyłam, że szczęśliwie i w stosunkowo krótkim czasie dolecieliśmy. Szkoda, że to nie był mój najgorszy lot. Ale wtedy tego nie wiedziałam.

Mark poinformował nas, żebyśmy trzymali się razem i wszyscy na siebie czekali, a nie zabrali walizki i wychodzili do terminalu. Z samolotu zabrał nas autobus. Jak dobrze, że nie musimy iść, bo nawet z podręcznym ten spacer byłby męczący i jeszcze po stresie związanym z lotem. Czuję, jakby mi z nerwów osiwiały momentalnie włosy i przybyło mi 10 lat. Na szczęście nic takiego się nie stało.

Teraz to wiem, że czasem się idzie długo na lotnisku. To chyba procedura przeciw przeciążeniowa samolotu. Ludzie spacerując tracą na wadze i też starannie sprawdzają bagaż podręczny, żeby niepotrzebnie nie dźwigać, chyba że chcą. Cha, cha, cha! Ja wszystkie absurdy potrafię chyba wytłumaczyć.

Najpierw kontrola dowodów lub paszportów, co kto posiada. Takie skrupulatne sprawdzanie, jakbyśmy co najmniej przewozili kilo marychy każdy na Zieloną Wyspę. Znowu bramki, pikanie, zdejmowanie butów, pasków, wysypywanie drobniaków z kieszeni, które już nam nie będą potrzebne tu. Takie rutynowe lotniskowe witanie przybyszów rejsów podniebnych, jakbyśmy nagle w przestworzach sobie skombinowali bombę, narkotyki, albo pistolet. A może terroryści są magikami i takich rzeczy dokonują. Wiem z filmów, że można zabić ołówkiem lub nawet gołymi rękami i pomieszać jakieś z pozoru zwykłe chemikalia i stworzyć broń masowej zagłady. Ale ilu z nas mieszkańców globu to potrafi? Sądząc po kontrolach na lotniskach, to chyba każdy, każdy staje się podejrzanym.

W końcu docieramy do taśmy z bagażami i ja od razu widzę mój na tle innych bagaży mały plecak. A ja przecież tam zmieściłam wszystko, co mi jest potrzebne. A resztę z biegiem czasu kupię. Ludzie mieli przepakowane torby, jakby udawali się w głuszę, gdzie nic nie można kupić. A my byliśmy obecnie w najbardziej zachodnim kraju z całej Wspólnoty.

Podszedł do mnie Marek i pyta — nie widziałaś Pawła?

— Nie — a on nadal nawija — ale masz mały plecak. Jak kobieta mogła zabrać tam ładne ubrania? I kosmetyki? — cały czas uśmiecha się do mnie.

— Przyjechałam do pracy. Więc ładne ubrania mi nie potrzebne. Z tego co wiem, to mamy chodzić do tyry w spodniach i zakrytych butach. Malować się też nam nie wolno, choć nie wiem czemu ma to służyć — zripostowałam mu z radością w głosie.

— Nie samą pracą człowiek żyje. A malować wy się nie musicie, ty i nasze krajanki, bo przy autochtonkach wyglądacie olśniewająco, nawet z rana czy po locie i z podkrążonymi oczami — odparł, jak jakiś znawca i koneser urody kobiet zamieszkujących Europę. Z tej krótkiej wypowiedzi dowiedziałam się, jaki z Marka gadatek. Nie dość, że leń, który przyjechał tu imprezować i podrywać laski i do tego szowinista. Chodzący stereotyp małomiasteczkowego chłopaka. Cały czas staliśmy przy taśmie, ale ten szybko odszedł w jej kierunku, bo wypatrzył wielką swoją czarną walizkę. Chyba miał największą z nas wszystkich. Ciekawe, co ten tam napakował? Smalec i kiszoną kapustę, a może tarte buraki?

— Oj widzę, że dziwisz się wielkości mojego bagażu — Marek położył swoją walichę przy moim campusiku i zagadywał cały czas. Chciał być na siłę miły. Chyba tylko dlatego, że byłam niby koleżanką jego ziomka Pawła.

— Jestem ciekawa, ile ubrań tam upchałeś — głupio jakoś tak powiedziałam.

— Podnieś walizkę, to się przekonasz.

— Podpuszczasz mnie. Ona jest pewnie pusta w połowie, a że ją kupiłeś na wyprzedaży w dyskoncie w dobrej cenie, to ją zabrałeś, bo innej nie miałeś — z uśmieszkiem na twarzy mu odparłam.

— Uwierz mi… Ona jest cała wypakowana.

— Przecież widziałam, że bez wysiłku ją zabrałeś z taśmy, a na osiłka nie wyglądasz — podał mi ją — proszę. Sama sprawdź.

Podniosłam ją i się zdziwiłam, że jest lekka. Coś tam było bo ważyła może jakieś 10 kg. Potrząsnęłam nią, żeby sprawdzić, czy coś się nie przesuwa, ale moja teoria legła w gruzach. Nic się nie toczyło po walizce.

— Jesteś czarodziej, czy co? Wkręcasz mnie!

— Zdradzę ci mój sekret. Mam tam 20 wagonów cameli.

— I cała magia prysła, jak mydlana bańka. Na handelek, co?

— Nie, to moje ulubione. Zabrałem, bo wiem, że w całej Unii fajki są droższe, niż u nas, a ja dużo lubię palić — uśmiechnął się zadowolony z siebie, że mnie podszedł.

— Jeśli chcesz, to mogę ci sprzedać po krajowej cenie kilka paczek. Bo widzę, że ty w plecaczku nic nie masz — dodał tonem sarkastycznego profesora.

— Dobrze, kupię od ciebie i odsprzedam z zyskiem komuś w potrzebie, bo widzisz ja nie palę — odcięłam się.

— Myślałem że jarasz i że nawet w kiblu samolotowym paliłaś — powiedział zmieszany.

— Chyba zwariowałeś. A dlaczego tak pomyślałeś? Jakiś zapach czułeś?

— Bardzo długo byłaś w wc i nawet Mark się o ciebie pytał. A twój mąż, nie pamiętam imienia przypomnij mi Marto jego imię…

— Maciej. Dziwne, że moje imię pamiętasz, a jego nie — nie wiem dlaczego to powiedziałam z żalem w głosie.

— Wiesz… pamiętam tylko to co istotne — powiedział z błogą radością na twarzy. Dodał jeszcze — pamiętam imiona wszystkich 10 kobiet, które ze mną są w grupie.

— Imponujące — rzuciłam z nutką sarkazmu. Po chwili rozmowa wróciłam do głównego tematu. Tym tekstem zwiększył jeszcze bardziej moją niechęć do siebie.

— Maciej powiedział, że ty czasem musisz wyjść na dłużej do wc — zrobiłam wielkie oczy… co ja powiem temu śliskiemu typowi, że tak mam, że czasem potrzebuję być sama i tego nie kontroluję. Najwidoczniej stres związany z podróżą był tak silny, że wucet stał się dla mnie ostatnią deską ratunkową. Jedynym miejscem odosobnienia w przestworzach. On dalej nawijał.

— Gdybyś była facetem, a sądzę, że nie jesteś, to bym podejrzewał, że idziesz walnąć dużego kloca, bo zjadłaś za dużo kebabów, ale że jesteś mała, szczupła i ruchliwa, to pomyślałem że fajki ci brakuje.

— Jak mogłeś tak pomyśleć! — krzyknęłam szeptem. Nic innego nie przyszło mi do głowy. Niech myśli, że robię posiedzenia jak 100-kilowy chłop. Nic już nie zdążył mi powiedzieć, choć po jego minie wywnioskowałam, że ma chętkę na dalszą konwersację. Nagle koło nas pojawili się wszyscy. Maciej, Karolina z Karolem, Paweł i Kasia z resztą ekipy.

— Idziemy ludzie — perorował Mark. I my jak lud wybrany ruszyliśmy za Mojżeszem. Tak się wtedy czułam, jak ktoś bardzo ważny i wyjątkowy i do tego mieliśmy przewodnika, który nas wiódł do miejsca przeznaczenia i miał też pokonać wszystkie nieprzyjemności.

W stronę nowego domu

Opuściliśmy port lotniczy i udaliśmy się na pobliski parking dla autokarów. Czekał tam na nas mały nowoczesny, komfortowy autobus z toaletą do użytku przez pasażerów. Co mnie bardzo zdziwiło. Rodzimi przewoźnicy zapewniają toalety, ale nie można z nich korzystać, bo później trzeba wymienić nieczystości i za to koszt przewozu wzrasta. A może ludzie chcą zapłacić drożej za bilet i mieć komfort korzystania z autobusowego tojtoja? Ja bym tak wolała i pewnie rodziny podróżujące z kilkuletnimi dziećmi też. Bo wiadomo bobas to ma pampersa… ale z drugiej strony zapachy przy przewijaniu niemowlaka mogą być straszne i żeby zaoszczędzić tego współpasażerom należałoby wc udostępnić i to w dodatku z bezpiecznym i komfortowym przewijakiem. Absurd goni absurd u nas.

Wsiedliśmy sprawnie do autobusu, zapakowawszy wcześniej do luków bagażowych nasze torbiska i mój plecak. Rozsiedliśmy się wygodnie. Jeszcze trzy godziny i dotrzemy do naszych nowych domów.

— Wiem, że jesteście głodni co niektórzy. Zatrzymamy się po drodze w maku, jak opuścimy stolicę. Czy wszyscy zadowoleni, że fundujemy wam wyżerę? — obwieścił Mark.

— Taakk!!! — zakrzyknęliśmy zgodnie wszyscy.

— Dodam nieskromnie, że to był mój pomysł. Powiedział gładząc się po wielkim brzuchu nasz przewodnik.

Stolica naszego domu pracy przywitała nas deszczem. Już wcześniej wiedziałam, że to Kraina Deszczowców. W sumie mi to nie przeszkadzało. Nie było tak zimno, jak u nas i to mi odpowiadało. Bardzo szybko przejechaliśmy przez całe prawie miasto i to mnie zdziwiło. U nas przez stolicę jedzie się godzinami, nawet jak nie ma korków. Też niska zabudowa mnie rozczuliła i te wąskie dorożkarskie uliczki. Pewnie specjalnie jechaliśmy koło historycznego centrum miasta. Te kolorowe kamienice na żywo robiły jeszcze większe wrażenie, niż te fotki, które przeglądałam w necie. A nasza stolica dmuchnęła na nas wielkością i chłodem, jakby chciała nas wygnać. Ciekawe kiedy wrócę do domu?… wtedy nie wiedziałam, że to nastąpi po kilku tygodniach, ale nie wyprzedzajmy faktów.

Bardzo szybko znaleźliśmy się w Maku, takim jak wiele jest wszędzie chyba na Ziemi i z podobnym menu do naszego. Zamówiłam jakiś zestaw z średnimi frytkami, kawą z mlekiem bez cukru i wrapem z warzywami. Nie powiem, że to była uczta mistrzów, ale byłam tak głodna, że w oka mgnieniu wciągnęłam wszystko bez grymaszenia. Ten przybytek często będzie ratował mnie od śmierci głodowej podczas podróży przez tasiemki autostrad europejskich. Nie wyprzedzajmy faktów. Nie o tym w sumie chciałam opowiadać.

— Hej ludziska! Jak chcecie, to zamawiajcie więcej — zagadał do nas Mark i kontynuował — wyglądacie na zabiedzonych na tle moich rodaków. Zatoczył ręką po wnętrzu fastfudu. Ciekawi ci jego rodacy, pomyślałam. Taka wieża babel. 3 Afroamerykanów, rodzina z Chin i morze otyłych Europejczyków i kilku chudzielców bez wyrazu. Pewnie emigranci dopiero, co przybyli i nie zdążyli jeszcze przytyć. A może grubi są tylko ci, którzy jedzą śmieciowe jedzenie. Bo Lisa jest szczupła. Do tego multi kulti zapisaliśmy się teraz i my.

— Marta dalej zamawiaj. Daj przykład kolegom, bo jesteś najszczuplejsza z nich wszystkich — zwrócił się do mnie Mark i mnie nakłaniał, abym coś jeszcze zjadła.

— Nie. Dzięki — odmówiłam grzecznie, bo już się nasyciłam. Miałam też świadomość, że to jest niezdrowe i że już grzeszę jedzeniem, wchłaniając tony słodyczy. To wystarczy.

— A może ktoś inny, ludzie? — pytał nas z niedowierzaniem w głosie Mark.

Odszedł od nas i się podśmiewywał. Po kolei podchodził do każdego stolika, ale nikt nic nie zamówił. Pewnie część, tak jak ja była najedzona, a część odmówiła przez grzeczność, bo reszta odmówiła. Po pół godziny siedzenia w Maku ruszyliśmy do autokaru. Bardzo szybko mi czas z reszty drogi przeleciał. Nie miałam siły na rozmowy, jak inni. Karolińscy i Maciej zagadywali do mnie, ale zbywałam ich, to dali mi w końcu spokój. Na komentowanie zastanej rzeczywistości będzie jeszcze czas. W busie szybko usnęłam. Bardzo kojąco działała na mnie prosta droga i intensywna zieleń pastwisk dookoła. Zbudziłam się, gdy w autobusie zrobiło się głośniej. Zauważyłam, że się zatrzymaliśmy. Nie wiem, jak długo staliśmy. Otworzyły się drzwi od strony kierowcy i wszedł do nas policjant, tylko że na kamizelce odblaskowej miał napisane Garda. Zorientowałam się, że nie ma tu policji tylko garda, a w zasadzie to jest, tylko inaczej się nazywa.

— Był bardzo poważny wypadek. Na tym odcinku autostrady zderzyły się dwa osobowe auta i są 2 ofiary śmiertelne. Niestety nie możecie zawrócić, bo to może być niebezpieczne i nie ma tu możliwości zjazdu. Usuwanie skutków wypadku zajmie służbom jeszcze chwilę — zreferował nam szybko stróż prawa, pożegnał się, życzył nam powodzenia i poszedł do kolejnego pojazdu.

— Ludzie spokój — powiedzieli niemal jednocześnie Lisa i Mark. Po tym jak w naszym autobusie zrobił się hałas nie do wytrzymania, niczym w szkolnym autokarze jadącym na wycieczkę do stolicy Tatr. Oni trochę przejęli rolę nauczycieli. My karnie się uciszyliśmy.

— Nie martwcie się. Dziś dojedziemy na miejsce. Nasze służby działają sprawnie — oznajmiła nam z nutą dum w głosie Lisa. Jakby wiedziała, że u nas w kraju nic nie działa dobrze.

Po zaledwie kilku minutach ruszyliśmy bardzo wolno ustawieni w długiej kolejce aut, tak jak przed punktem opłat na naszej autostradzie. Po około 10 minutach minęliśmy dwa doszczętnie zniszczone wozy. Trudno było dociec, jakie to nawet marki. Jeden był mały i srebrny a drugi duży terenowy i czarny. Nie mogłam sobie nawet wyobrazić, jaki to był typ zderzenia, bo auta koziołkowały i leżały podwoziem do góry. Zniszczyły barierkę i przedostały się na pobliskie pastwisko z owcami. Dobrze, że zwierzętom nic się nie stało. Cudem było to, że nie doszło do karambolu, w którym też mogliśmy brać udział. A może nie, bo ten wypadek zdarzył się pewnie jakiś czas temu. Obok stały 2 karetki, wcześniej słyszałam sygnały służb, może już jakieś erki odjechały, a może to straż, a może policja? Nie rozróżniam syren tych pojazdów. Wiem, że są różne, ale dla mnie zlewają się w jeden niepokojący sygnał ostrzegający przed śmiercią. Zobaczyłam dwa czarne worki i ludzi nad nimi. Jeden całun w zasadzie był dopiero co nakładany na ofiarę. Ciało było nieposłuszne, nie chciało się schować pod czarną plastikową płachtą. Worek nie ogarniał jednej zgrabnej nogi w luksusowych aksamitnych szpilkach w kolorze bordowego wytrawnego wina. Ciekawe czy to była pasażerka autka czy suva? Czy była bogata czy biedna? Ciekawe czy jej ubranie było pod kolor butów czy może czarne? Czy urodziła się na Zielonej Wyspie, czy przybyła jak my z zewnątrz? Tego nigdy się nie dowiem, a często te pytania będą do mnie wracać, tylko nie wiem dlaczego. Byłam wtedy przekonana, że mój nowy kraj jest pełen wypadków i niezawinionych śmierci. Jak dobrze, że się myliłam. Gdybym była turystką i była tam tylko na kilka dni i po zobaczeniu tego, co przed chwilą, to bym myślała, że strasznie niebezpieczne są tu drogi. Jak dobrze, że się myliłam. Zawsze komfortowo czułam się jeżdżąc tam po drogach. A za miano wypadków uchodziły od teraz w moim życiu urwane lusterka i obite zderzaki i drzwi i najczęściej na parkingu przy markecie, ale to związane było tylko z roztargnieniem i może u niektórych z nie zwracaniem na takie bzdury uwagi. Jak ktoś nie wiedział, czy ma jechać na rondzie, to przepuszczał ciebie. Albo poobijane drzwi to wynik silnych wiatrów i wąskich miejsc parkingowych. Jak wiatr się wzmagał, to w figlarny sposób wyrywał ci podczas wysiadania drzwi z rąk i bez ostrzeżenia robił nimi dziury, mniejsze i większe w blisko zaparkowanym aucie obok. Później się płaciło z własnej kieszeni, jak zniszczenie było małe lub gdy większe to z ubezpieczalni. Ale też tu jak i u nas nikt nie chciał tracić zniżek i z reguły płacił za naprawę sam. Jednak w tym momencie zdawało mi się, że to są najniebezpieczniejsze drogi świata i nie wsiądę za kółko tu nigdy w życiu. Oj jak się myliłam i szybko opanowałam jazdę lewą stroną drogi, dodam, że u nas było prawą.

Do końca drogi nie zostało dużo. Po chwili Lisa oznajmiła nam, że za 15 minut będziemy w fabryce. Tak pomyślałam, że nas wymęczonych jeszcze na wycieczki ciągnie, żeby nam nasze miejsce pracy pokazać. Nie byłam w nastroju po tym wypadku już chyba do niczego.

W tle cały czas było słychać radio. Teraz chyba głośniej, ale to może mi się zdawało, jak usłyszałam, że dwie kobiety w wieku 30 paru i 40 paru lat zabiły kijem do golfa mężczyznę 50 paroletniego. Nic nie byłoby może w tym aż tak ciekawego, może poza narzędziem zbrodni, ale one były z naszego kraju, a on był z tego kraju. Poczułam się głupio, tak jakbym sama dokonała tej zbrodni. Później zmieniłam zdanie, bo przecież ja bym nigdy żadnego morderstwa nigdy nie popełniła, a już kijem golfowym. Ja rozumiem, jak w starym dobrym kryminale strzelić do kogoś z pistoletu i jednym strzałem uśmiercić. To taka humanitarna raczej śmierć. Jakby śmierć mogła być humanitarna kiedykolwiek? Ale żeby zadać ponad 50 ciosów metalowym kijem do golfa. To po 25 na głowę przypadało średnio. Jakim trzeba być człowiekiem, żeby to zrobić? Nie mnie oceniać. Zabójstwo jest zawsze zabójstwem i zawsze jest inne wyjście. Ten temat niestety powróci później w pracy, ale nie wyprzedzajmy faktów, wracam myślami do autobusu, który już się zbliża do celu i jest pełen emocji i wielu znaków zapytania. Oczywiście ten news radiowy też podchwyciła większość, nawet Mark i Lisa. Ale skupiliśmy się ostatecznie na celu. Dojechaliśmy wieczorem pod wielką metalową fabrykę, która wyglądała jak wielki supermarket z zewnątrz z wielkim parkingiem. Chcieliśmy wysiąść z autobusu, ale podszedł do na ochroniarz.

— Już włączyłem zabezpieczenia. Zapomnieli mi powiedzieć, że wy będziecie. Ci ludzie jeszcze się napracują. Zabierzcie ich do domów — oznajmił Lisie i Markowi.

— Dzięki Garry. Zabiorę klucze i już z nimi jadę. Bo pewnie Mery będzie później — odparł Mark.

— Mary zabrała klucze jakąś godzinę temu i powiedziała, że jedzie po zakupy. Zadzwoń do niej. Może już jest — mądrze zaproponował ochroniarz. Co za niesamowicie empatyczny człowiek. Wydawało mi się, że celowo włączył zabezpieczenia, żebyśmy odpoczęli, a nie chodzili po zakładzie. Później byłam już pewna, że to było celowe zagranie. Oni do ostatniej chwili nie chcieli nam pokazać, co nas czeka, żebyśmy nie uciekli. Następnie samą siebie w duchu skarciłam za takie absurdalne domniemania. Ale miałam lawinę myśli w tym momencie.

Po chwili widzę Marka z telefonem przy uchu.

— Mary gdzie jesteś? Bo my już jesteśmy z ludźmi.

— W pierwszym domu. Powiedziała radośnie kobieta.

— Podaj adres, ok?

— Ten duży na rogu na Chestnat Avenue. Wiesz, gdzie to? — dopytywała troskliwie, żebyśmy na pewno trafili na miejsce bez błądzenia.

— Wiem, ten dla lepszej linii — powiedział Mark i się speszył. Miał nadzieję, że nikt go nie słyszał poza Lisą

— Tak, ten największy, najładniejszy, najbliżej pracy położony.

— Za chwilę będziemy już z jego mieszkańcami.

— Ok, do zobaczenia wkrótce — pożegnała go Mary.

— Proszę o spokój ludzie, teraz jedziemy do waszych nowych domów. Najpierw na Chesnat Avenue. Wyczytam osoby, które wysiądą, a reszta jedzie dalej. Czy to jasne? — mówił Mark do nas.

Pokiwaliśmy tylko głowami. A po 3 minutach drogi od zakładu byliśmy już na miejscu. Był to duży jasny cytrynowy dom wolnostojący na środku osiedla podobnych domów, jednak ten nasz był największy i miał największy ogród, tzn. zieloną trawę, tak zieloną jak pastwiska po drodze i jak wszystko tutaj, co zielone, jak nasza trawa po deszczu, bo tu często padało, choć w momencie naszego dotarcia wyszło słońce. Mark wyczytał mnie, mojego męża, Karolinę, Karola, Marka i Kasię. Mieliśmy razem pracować na linii i chodzić na jedną zmianę i dlatego nas razem przydzielono do tego domu.

— Pa moi drodzy. Życzę wszystkiego dobrego. Dzięki za podróż i jakby co zapraszam do HR, ja tam będę do waszej dyspozycji. Zostawiam was pod opieką Mary — wskazał nam na szczupłą kobietą o siwych, prostych, półdługich włosach, w okularach o miłym, szczerym i ciepłym uśmiechu. Gdyby nie ten prawdziwy uśmiech wyglądała by jak prawie każda moherowa babcia w naszym kraju.

— Pa — pożegnaliśmy się i pośpiesznie wyszliśmy z autobusu.

Chłopcy wyjęli bagaże i ruszyliśmy w stronę nowego domu. Byłam pozytywnie zaskoczona, bo myślałam że tu wszystko jest stare. A tu mamy nowo wybudowany dom.

— Witajcie. Jestem Mary — powiedziała.

— Dzień dobry Mary — chóralnie ją przywitaliśmy. Jak dzieci panią w przedszkolu.

— Proszę wejdźcie do środka i się rozgoście. Mam przyjemność w imieniu firmy powitać was i pokazać wam dom.

— Dziękujemy — powiedziałam za wszystkich. Reszta stała w milczeniu i się rozglądała po wnętrzu.

— Za chwilę będzie tu właściciel domu i pokaże wam jak działają sprzęty. Ma na imię Ron. Teraz zostawcie bagaże i zapraszam was do kuchni — byłam zaskoczona obecnością tej miłej kobiety i tym, że nawet właściciel takiego drogiego domu przyjedzie osobiście, żeby pokazać nam, jak działa np. pralka. Pomyślałam, że to miłe i zarazem dziwne. A może źle zrozumiałam i że przyjedzie ktoś przysłany przez właściciela, aby pokazać nam, jak co działa, mogliśmy zwyczajnie nie znać takich sprzętów, bo pochodzimy z biedniejszej części kontynentu i u nas może nie być takich np, zmywarek, tzn. są tylko że nas nie stać, żeby je mieć w domu.

Poszliśmy za nią gęsiego do kuchni przez duży korytarz i ogromny pokój z kominkiem gazowym. W salonie była czerwona wykładzina z jasnymi wzorkami, taka jak w drogich hotelach, a na korytarzu jasne drewniane panele. W kuchni były białe meble i ceglane wielkie kafle na podłodze i mniejsze na ścianach w tych miejscach, co to często można spotkać brud powstały przy robieniu sobie jedzenia, czyli między blatem dolnego poziomu szafek, a szafkami wiszącymi i do stołu, ale tylko na wysokości od 120 cm od podłogi przez jakieś 120 cm wzwyż na całej długości ściany. Tak jakby kafle były montowane na około całej kuchni przed tym jak zdecydowano, gdzie i jakie będą meble, tak na wszelki wypadek. W sumie można zrobić przemeblowanie i nadal wszystko będzie pasować.

Mary otwarła lodówkę w zabudowie. Była ogromna, choć nie ta z podwójnymi drzwiami, ale dla licznej rodziny była wystarczająca. A taką teraz tymczasowo się staliśmy. Była wypakowana po brzegi: szynką, jajami, serem, masłem, mlekiem, warzywami i owocami, nawet chleb tam był, co mnie zdziwiło. Dobrze nie zaznajomiliśmy się z zawartością lodówki, gdy rozległ się dzwonek do drzwi.

— O Ron — powiedziała Mary — ale on szybko dotarł — dodała po chwili.

Mary otworzyła drzwi i przedstawiła nam właściciela.

Ron oprowadził nas po całym domu. Rozpoczął od dolnego poziomu. Pokazał nam salon i to jak działa kominek gazowy oraz jak włączyć telewizor oraz telewizję kablową Przyznam, że nie było to trudne nawet dla mnie, choć trochę inaczej to działało niż u nas. Następnie udaliśmy się do wielkiej skrytki, gdzie stała pralka i suszarka. Pokazał nam jak ich używać, ale zrobił nam to proforma. Wróciliśmy do kuchni, a tam otworzył jedną z szafek, która okazała się zmywarką. Też pokazał, jak jej używać. Nie było to dla mnie trudne, podobne trochę do pralki. Bardzo ucieszył mnie ten sprzęt w domu, bo nie lubię zmywać ręcznie, a w domu nigdy nie dorobiliśmy się zmywarki. Następnie Ron otworzył lodówkę i się zdziwił.

— Macie magiczną lodówkę — powiedział — wczoraj, jak ją włączałem była pusta — zaczął się śmiać — pewnie to sprawka wróżki Mary — kontynuował ten średniego wzrostu roześmiany, średniej postury siwowłosy mężczyzna z brzuszkiem w czerwonym polarze i spranych wranglerach. O nie, kolejny święty Mikołaj, ale wersja młodsza i też bez brody i wąsów, choć z dwudniowym zarostem. Aż trudno sobie wyobrazić, że ten niepozorny chłopina wynajmuje nowy wielki dom nam i że ma jeszcze kilka innych domów a sam mieszka w stolicy i przyjechał specjalnie dla nas, bo jesteśmy pierwszymi osobami, którym zdecydował się wynająć ten nowy dom. Ciekawe co robi z resztą swoich posesji i czy to jego jedyne źródło dochodu? Oj, jak to los różnie przydziela, kto co ma i gdzie przychodzi na świat. Z moich odlotów myślowych wyrwała mnie Mary.

— Czy podoba ci się dom? — zapytała.

— Mary wszystko jest tu ładne.

Właściciel kontynuował oprowadzenie. Bardzo szybko skończył i pożegnał się z każdym z nas życząc, aby jego dom był dla nas wygodny i szczęścia w nowym kraju i nowej pracy.

Po wyjściu mężczyzny z domu, Mary dalej opowiadała o kraju i firmie. Poleciła nam przeczytać Markowe zbindowane wydruki z najważniejszymi informacjami dotyczącymi miasta, regionu i firmy, jak np. telefon do twojego przełożonego lub do pizzeri albo informacje turystyczną, z której wynika, że w okolicy jest dużo zamków do zwiedzania i innych obiektów. Później się z tym zapoznam dokładniej. Wychodząc odparła, że jedzie do naszych nowych kolegów, żeby przekazać im, to co nam i że ma nadzieję, że jej wizyta okazała się przydatna, pożegnała się z każdym z osobna bardzo wylewnie i życzyła szczęścia. Zasugerowała nam, że jest nas sześcioro i tylko pięć sypialni, ale później dodała, że są dwie pary, to sobie poradzimy. Więc jedna sypialnia zostaje wolna i że są w sumie trzy sypialnie podwójne, w tym dwie z łazienką i dwa bardzo małe pokoje pojedyncze. I że jedna osoba będzie poszkodowana, ale tylko przez miesiąc. Tym samym dała nam do myślenia, że nie ma szans, nawet jakbyśmy chcieli wynająć od Rona ten dom, bo on ma umowę z firmą i czy ktoś mieszka w tym domu, czy nie to Ron dostaje pewne pieniądze, a z wynajmującymi, a szczególnie z obcego kraju, to może być różnie. Wiem, że Rona już nie spotkamy, bo wszystkie sprawy związane z domem będą załatwiane przez HR naszej firmy. Drzwi się zatrzasnęły za Mary i wtedy Marek odezwał się.

— To ja biorę ten mały pokój. Tu nie ma o czym mówić. A mi to starczy. I tak jesteśmy współlokatorami przez miesiąc. Szkoda… dom jest petarda — podsumował.

Aż mi mowę odjęło. Nie spodziewałam się tego po nim. Staliśmy z mężem jak wryci.

— Dzięki — odparłam.

Podeszły do nas Karole i zapytali, czy my chcemy iść do tej dużej najładniejszej sypialni z łazienką na górze, oni zdecydowali że zabiorą ten jedyny pokój na dole. My tylko kiwnęliśmy głową. Kasia poszła do mniejszej także dwuosobowej sypialni koło nas. Czyli Marek został z małą sypialnią i łazienką większą od niej, w zasadzie to był pokój kąpielowy z wielką wanną i toaletą, a bez problemu zmieściłby się tam i prysznic, ale po co, jak w domu są dwa inne. Cały czas byliśmy w lekkim szoku, ale udaliśmy się do naszej sypialni. Ja z moim czerwonym plecakiem i Maciej z jedną czarną walizką i torbą do ćwiczeń. Wszystkie nasze bagaże były wysłużone przez liczne podróże tam i z powrotem, tzn. dom a akademik a ostatnio stęchła, zatłoczona garsoniera w bardzo starej kamienicy a dom.

Rzuciłam się na nasze wielkie łoże chyba 2,2 m na 2 m w nowej gustownej pościeli, przykryte szarą pikowaną kapą. Poleżałam chwilę, jeszcze raz zajrzałam do łazienki. Nie była duża, tylko prysznic, wc i mały zlew, ale to wystarczy. Zdecydowałam, że zejdę na dół. Wszyscy już tam byli, jakbyśmy mięli nieformalną zbiórkę. Nawet nie zorientowałam się kiedy Maciej znalazł się na dole.

— Co ze sprzątaniem? Rzuciłam tak proforma.

— Może tak raz na tydzień ktoś będzie odkurzał i każdy dba o swój pokój to wiadomo i jak na syfi w kuchni, czy wspólnej łazience to też się tym zajmuje — powiedziała szybko Kaśka.

— My już gadaliśmy i podjęłam decyzję, że my sprzątamy w ostatnim tygodniu. Ok? — poinformowała Karolina

— Pewnie — odparłam, ale reszta się na takie rozwiązanie zgodziła. Przecież sami chcieli.

— Za tydzień sprzątam ja — powiedział Marek.

— I ja — dodała Kasia.

— My po was a przed Karolińskimi — rzucił logicznie mój mąż, I cały harmonogram sprzątania gotowy.

Zresztą to nie jest do końca ważne, bo Ron czy Mary wspominali, że i tak jak się wyprowadzimy, to posprząta po nas serwis. Istotne jest to, że nie ma wśród nas matki sanepid. A może jest?

Zajrzałam do lodówki, bo chciałam zobaczyć, co dokładnie mamy i co by trzeba było dokupić. Duże masło z solą gramatura 454 gramy. To ciekawe. U nas masło jest bez soli. Podobno tu dodają, aby ono dłużej zachowało świeżość i nie jełczało. Do tego jest duże, jak nasza osełka prawie. Ciekawe, czy to normalna kostka czy ekonomiczna? U nas zazwyczaj jest 200 g lub 250 g. Otworzyłam je i powąchałam. Cudnie i świeżo pachniało naturalnym masłem i było bardzo żółte, nie to co nasze blade masełko. Poszukałam na opakowaniu czy czasem nie jest dodany żaden barwnik czy kurkuma ale okazało się, że tylko masło i sól. Wiedziałam już, że ten produkt mi się spodoba. I odchodziło solenie chleba, po posmarowaniu go masłem. Uwielbiam świeży nasz chleb z naturalnym masłem. A może ten odcień masła, to przez soczysto zieloną trawę, jaką spożywają tutejsze krowy? Chyba tak to należy tłumaczyć.

Następnie zobaczyłam duże 300 gramowe opakowanie szynki konserwowej i podobnej wielkości opakowanie sera. Wszystko w plastikowych firmowych pakowaniach. U nas to jeszcze rzadkość. Większość jedzenia przecież kupuje się na wagę po 10 czy 20 deko. Ale to niebawem przejdzie do lamusa. Tak jak i tu. Oczywiście będzie można kupić produkty odważone, ale nie będzie to tak dostępne, jak dawniej. I często cena będzie dużo wyższa. Tak się stało w każdym zachodnioeuropejskim kraju i ta fala dotrze do nas także. Nie powiem, abym była z tego powodu zachwycona. Nie lubię takiego rodzaju szynki i sera cheddara, w lekko pomarańczowym odcieniu. Do tego 2 białe chleby tostowe, sałata, kilka pomidorów, duże opakowanie jajek i boczek, duże 2 litrowe mleko w plastikowej butelce, trochę przypominającej Ace. A ja miałam ochotę na nasz świeży chlebek z tutejszym masełkiem. Czuję, że to jest idealna kompozycja. Niestety nic z tego. Chleb tostowy, to jedna z nielicznych rzeczy, których nie lubię i nigdy nie polubię. Później przekonam się, że tych produktów będzie znacznie więcej. Dużo jedzenia, to dobrze, ale czuję, że oni żywią się inaczej, niż ja. To zrozumiałe, przecież to inny kraj i inna kultura. Wiem, że muszę iść do sklepu po inny chleb. Mają z pewnością inne rodzaje pieczywa. I kupię coś na jutrzejszy obiad, bo nic nie widzę na lunch, nawet w zamrażalniku. Mamy kieszonkowe, więc to nie problem. Otworzyłam szafkę wiszącą koło lodówki i znalazłam tam płatki kukurydziane w wielkiej paczce i płatki owsiane oraz mąkę i cukier — wszystko pakowane po 1 kg. Same podstawowe produkty. Ktoś, kto robił zakupy zadał sobie wiele trudu, żeby kupić tylko albo aż same niezbędne produkty żywieniowe. Bardzo to pomocne. Bardzo mi się to spodobało. Ciekawe czy to normalne zachowanie autochtonów czy procedury wewnętrzne w firmie, albo inwencja Mary? Zastanowiło mnie tylko wino w szafce, które zniknęło tylko nie wiem, kto je zabrał Mary czy landlord? I kto je komu dał? Nie ważne… wolę piwo i tak bym się tym winem nie uraczyła. Później się dowiedziałam, że to taki zwyczaj, że daje się wino w takich okolicznościach, tylko różnie to bywa, czasem landlord dostaje, a czasem daje wynajmującym. Na to wynika, że Ron jest koneserem win.

Postanowiłam pójść na górę i się wreszcie rozpakować. Choć bardzo mi się nie chciało. Miałam ochotę pójść na miasto i ta chęć poznania nowego, przygody mnie postawiła na nogi i zmęczenie zniknęło. Cokolwiek to znaczyło. Chciałam jak najszybciej poznać okolicę w której spędzę najbliższy czas. Ostatkiem sił woli zmusiłam się do wyjęcia tych paru ciuchów i włożeniu ich do białej wielkiej szafy wnękowej. Zajęłam ledwie ułamek jednej półki. Maciej wmieścił swoje ubrania na jednej półce a reszta przestronnej szafy została pusta. Bo ile może zajmować bagaż z 75 litrowego, dość małego, kobiecego plecaka przeznaczonego do wędrówek górskich? Nawet bielizny mam ograniczoną ilość i kilka sztuk kosmetyków. Wyszłam z założenia, że po pierwszej wypłacie kupię, to co mi będzie potrzebne. Szkoda tylko, że to za dwa tygodnie. A ja myślałam, że zawsze są tu wypłacane tygodniówki. Dam radę, będę najwyżej często prała i używała suszarki mechanicznej do ciuchów.

Ubrałam się na cebulkę, wychodząc z domu. Długie spodnie, szare z bocznymi kieszeniami z zamkami na wysokości kolana, tak na wszelki wypadek, żeby zrobić z nich szorty. Teraz niepotrzebny bajer, ale może się przydać później, nie teraz kiedy za oknem jest 12 stopni. Uwielbiam te spodnie, tyle z nimi przeszłam, szczególnie w górach. W kieszeniach chusteczki. Do tego czerwona bluzka na krótki rękaw. Czarny polar i granatowa pikowana kurtka przejściowa bez kaptura i to błąd, bo bardzo tu wieje i by się bardzo przydał, aby chronić zatoki i uszy. Czapka wełniana w kolorowe paski, każdy inny jak w tęczy z małym pomponem. Tylko przewiewa, jak to wełna. Muszę kupić coś z polaru. Tu się nie przygotowałam, cienki czarny szal i do kompletu czarne cienkie wełniane rękawiczki. O raju myślałam, że tu o tej porze roku jest cieplej. Dobrze, że chociaż buty zabrałam odpowiednie, czerwone chiruca oczywiście z membranami. Oj przydadzą się na ten deszcz i na te kałuże.

W plecaku miałam tylko parę jeansów i jeszcze jedne spodnie w stylu wojskowym z kieszeniami koloru kawa z mlekiem, 5 t-shertów, 5 bluzek na długi rękaw, czerwony polar przez głowę, majtki 5 sztuk, stanik i 5 par skarpet. Kosmetyki: mały szampon 200 ml, mała pasta do zębów 50 g, mały krem do twarzy 50 ml, fluid w tubce 50 ml i maskara, podpaski, tampony, pęseta, szczoteczka do zębów, kilka sztuk patyczków do uszu i wacików. Do tego mój mały niezbędnik podróżnika: mała szpulka białych i czarnych nici z igłami, kilka agrafek i wsuwka, metr gumki o szerokości pół centymetra, kilka wykałaczek, dwa blistry plastra z opatrunkiem, woda utleniona i bardzo małe nożyczki, obcinaczki do paznokci i pilnik papierowy. O zapomniałam wspomnieć o butach sportowych na zmianę, tenisówkach i laczkach. To wszystko upchałam do cmapusa. A w pumie czyli bagażu podręcznym pamiętającej jeszcze początek studiów została mi resztka wałówki: 2 bułki z serem salami i woda niegazowana kupiona na postoju i chusteczki oraz rolka papieru toaletowego. I to tyle. Oj napiłabym się kawy, ale nie widziałam jej w domu, ale czuję jej zapach. Może ktoś już kupił lub zabrał z domu i mnie poczęstuje? Chyba muszę zejść na dół i zbadać dalej ten temat. Aromat świeżo parzonej kawuni szybko zaprowadził mnie do kuchni.

— He, j kto mnie poczęstuje kawą? — zagadałam do ludzi i zrobiłam takie oczy, jak kot w butach ze „Shreka”. Nikt takiej mince nie odmówi.

— Jak chcesz to sobie zrób — odparł Maciej.

— To ty kupiłeś kawę?! — z wielkim zdziwieniem go o to zagadnęłam, bo ja tylko się wypakowałam, a to chwilę trwało i nigdzie przecież nie ma sklepu blisko. Mary mówiła, że 5 minut samochodem…

— Tak — uśmiechnął się mój mąż.

— Ale kiedy?

— W kraju, zabrałem z domu. I dobrze zrobiłem, bo jest tylko herbata. Zrób sobie. Woda jest gorąca. My już wszyscy mamy.

— Ok.

Bardzo szybko nadrobiłam zaległości kawowe i dosłownie po chwili piłam kawę z mlekiem z wielkiej butli. Dosiadłam się do Macieja i reszty ekipy w jadalni.

— Wiesz co Marta… my gadamy o tym, żeby iść na mały spacer i przy okazji zrobić zakupy. Kurna pogoda niepewna — kontynuował mój Maciej.

— To nie gadajmy o tym, tylko pijemy kawę i wychodzimy — przerwałam mu wywód.

Małą chwilkę nam zajęło, aby wypić gorący napój bogów. Szybko zarzuciliśmy kurtki na siebie, oraz resztę garderoby i wyszliśmy na swój pierwszy spacer tu.

— To sine niebo mnie niepokoi — odezwał się pierwszy Marek. Mnie też i będzie zawsze denerwować. A tutaj to normalny widok niebios przez większą część roku.

— Najwyżej, jak się rozpada, to wrócimy — wtrącił Maciej.

— Zakupy musimy zrobić — powiedziała Kaśka rozglądając się.

— Oj tak — potakiwała Karolina.

— Mary wskazała nam tą długą ulicę prosto od ronda w tę stronę — wskazałam ręką ten sam kierunek, który starsza kobieta nam pokazała niespełna godzinę temu. Poszliśmy w tę stronę, bo to był kierunek dobry, jak każdy inny. A skoro osoba tutejsza twierdzi, że tu będzie najbliżej do sklepu, to był najlepszy z możliwych kierunków. Po krótkiej chwili, może przeszliśmy 200 m, zobaczyliśmy sklep, coś na kształt naszych osiedlaków. Obawiałam się, że będzie tu drogo, jak to w każdym małym sklepie na obrzeżach. I moja intuicja mnie nie zawiodła.

— Marta, zróbmy zakupy tu, potrzebujemy tylko czegoś na obiad na dwa dni, w pracy jest stołówka, to kupmy tylko tyle, a resztę w poniedziałek po pracy, jak wypytamy współpracowników, gdzie są tańsze markety. Nie chce mi się chodzić. A poza tym goście do nas już idą — trafnie zdecydował mój mąż.

— Dobra bierzemy frytki, pizze i to mięso, to jakiś gotowiec. Wszystko mrożone i tyle. Kup jeszcze olej, bo nie wiadomo, jak to wszystko się podgrzewa. Poczytamy w domu — rzuciłam na szybko.

— My kupujemy olej, jak chcecie możecie używać — powiedział do reszty mój mąż.

— Dzięki odparł Marek. To ja wezmę ketchup i też się wszyscy częstujcie.

Wyszło na to, że każdy z nas coś sobie kupił do indywidualnego użytku i coś do podzielenia z innymi. Kasia i Karole zabrali napoje. Chłopaki kupiły sobie piwo i oznajmili nam, że zabiorą zakupy do domu, bo się z Pawłem i kimś tam jeszcze umówili. Ja stwierdziłam, że chwilę się jeszcze przejdę z dziewczynami i najwyżej wrócę sama do domu.

— Teraz dopiero czuję, jaki jestem zmęczony — zaczął ściemniać Maciej. Wiem, o co mu chodziło. Chciał zwyczajnie usiąść i pomyśleć, a przy okazji zobaczyć mecz. Słyszałam, jak o tym z Karolem rozmawiali, że ma być jakaś liga i czy jest dostępna tutaj także. Nie żeby był wielkim fanem futbolu, ale raczej męskich spotkań z przyjacielem Karolem.

— Dobra lenie spadajcie — odparłam z udawaną złością na chłopaków — opuszczacie damy. Niech one zdobywają dziki zachód — kontynuowałam, ale nie wytrzymałam i wybuchnęłam salwą śmiechu — dobra, bierzcie zakupy, ale to wszystkie i sobie idziecie — pożegnałam w taki oto sposób Macieja, Marka i Karola.

Dostałam buziaka od męża i płcie rozeszły się w przeciwne strony, faceci na kanapę a kobity na miasto.

Szłyśmy i szłyśmy cały czas prosto, w oddali była prostopadła ulica ze sklepem, ale też osiedlakiem. Pomyślałam, że markety są daleko od nas, dobrze, że choć praca nie jest aż tak oddalona od nas. Dostałam sms od Pawła: „Czekam u was. Kiedy będziesz?”

Odpisałam „Choć do nas. My są na mieście. Prosto od ronda.” Odpowiedział „Nie chce mi się. Poczekam.” „Będę za 15 min” Odpowiedziałam mu.

— Dziewczyny, ja idę tylko do tego sklepu, jeśli nie będzie widać marketu, to wracam. Wiecie, Paweł jest u nas i czeka na mnie.

— Ok, nie ma sprawy — stwierdziła Kasia.

— Przecież są chłopaki, to niech go zabawiają — podsumowała figlarnie Karola.

Jak powiedziałam, tak też zrobiłam. Dotarliśmy do końca długiej prostej i nic nie świadczyło o tym, że jest tu jakiś sklep. Doszłyśmy do starego miasta, same niskie wiekowe kamienice. Pomyślałam, że tu nie ma miejsca na duże markety i zawróciłam.

— Pa dziewczyny. Ja idę do domu.

— Ok, a my jeszcze pochodzimy — odparła Kasia.

— Nie mamy nic innego do roboty przecież. A na piwo do domu zawsze zdążymy — dodała druga.

W połowie prostej od jednego osiedlaka do ronda spotkałam ekipę z innego domu pod wodzą Pana Samochodzika. Nie pamiętam, jak gościu ma na imię, ale cały czas nawijał o autach i w głowie już go tak nazwałam i tak już zostanie, ba wszyscy zaczną na niego tak mówić. Oczywiście na zwykłym cześć się nie skończyło Pan Samochodzik zagadał.

— Już wracasz? I to sama? — takim kpiącym tonem.

— Mam już zakupy, a zwiedzanie zostawiam sobie na jutro.

— Byłaś w Super Qween?

— Że co?

— Oj nie dotarłaś, przy tym małym sklepie w lewo i jakieś 100 m. Tak nam powiedzieli — przy tym miał taki ironiczny, prześmiewczy ton cały czas, że on jest taki cool i wie, co i jak, a ja taka ciemna masa, baba z ciemnogrodu.

— Tak wiem. Dziewczyny poszły a ja idę na piwo. Wiesz mamy gości — skłamałam połowicznie. Bo piwo i gości mamy a reszta to przypadek. One przecież poszły w lewo i pewnie znajdą ten supermarket.

— Fajnie wiedzieć, to wpadniemy, jak będziemy wracać — i bezczelnie się wprosił. Oj, nie polubię tego typa nigdy.

— Pewnie… wpadnijcie wszyscy dodałam — choć nie miałam ochoty na wielką gościnę, ale jego samego nie chciałam mieć u mnie na kwadracie. Nie chciałam, aby poczuł się wyróżniony. Co za tupeciarz.

— Dobrze wlecimy w drodze powrotnej — odpowiedział za wszystkich. I się do mnie sztucznie uśmiechnął. Tym mnie jeszcze bardziej wkurzył. I czułam, że robi to z jakiegoś powodu celowo.

Pomachał mi na pożegnanie z oddali. Dopiero teraz uświadomiłam sobie, że ja cały czas szłam w stronę domu, tylko oni się zatrzymali podczas pogawędki. Wyszłam na strasznie niekulturalną. Co się ze mną dzieje. Stres? Czy niechęć do tego gościa to spowodowały?

Bardzo szybko wróciłam do domu i zastałam Karola i Pawła nad kubkiem kawy.

— Hej szczęściaro! Krzyknął Pawson.

— O co komon?

— O co komon, o co komon. Przedrzeźniał mnie kumpel — a ja stałam zmieszana. Chyba nie wszystkie tryby w moim mózgu działały poprawnie. Może to przez lot? Co za zagadki mi teraz zapodaje? O co mu chodzi? Stałam bez słowa chwilę dłuższą i zaistniała uciążliwa cisza, którą bym przykryła moim wielkim gadulstwem, ale teraz jakby słowa wyparowały z mojej głowy, gardła i fruu poleciały gdzieś. Ja zmęczona a tu zagadka sfinksa przede mną.

— Mamy najlepszą chatę — odparł Maciek.

— A skąd wiecie? — wróciła mi mowa.

— Byliśmy wszędzie. Wiesz, my ostatni wsiadaliśmy. Mamy najbliżej do pracy, ale podobno najdalej do miasta. Z entuzjazmem Paweł rzucił.

— Odwiedziliście chaty obcych ludzi już na samym początku?

— Tak oni nas zaprosili. Kontynuował Paweł.

— Z kim mieszkacie?

— A z taką dziewczyną i takim chłopakiem? Miał być ktoś jeszcze, ale w ostatniej chwili zrezygnował. Fajni są, ona z Końskich a on z jakiejś mieściny spod Lublina.

— A gdzie to wszystko? Ja z gegry jestem słaba. Nie znam zbyt dobrze własnego kraju, bo jak kasy nie było na podróże, to się selekcjonowało i góry prawie zawsze wybierało i nie zawsze w Polsce, a później braki są wielkie, że aż wstyd.

— To są te uboższe rejony kraju kieleckie i Lubelszczyzna, Z tego, co się orientuję, to dużo ludzi, którzy z nami przyjechali są z tych regionów. Wszyscy są zdziwieni, że my wyjechaliśmy z tak prężnie funkcjonującej na tle innych województw Wielkopolski — Karol dodał swoje przemyślenia.

— A co z tym kolesiem z Wawy i tym z Piaseczna. Przecież w stolicy to żyje się inaczej, niż na prowincji? — rzucił Maciek.

— Nas nie pytaj brachu — gadał Karolek otwierając piwo.

— Chcecie? — zapytał nas.

Mój mąż oczywiście przyjął browca, ja odmówiłam na razie.

— Gdzie są dziewczyny? — Pawson kurtuazyjnie zapytała o nasze współlokatorki.

— Spacerują — odpowiedziałam zgodnie z prawdą.

— Ciekawe — zaczął się śmiać. Wszyscy dziś dziwnie i nerwowo reagowaliśmy na wszystko.

Zmienił temat.

— Wiesz, wasza chata jest najfajniejsza, największa i najnowsza.

— Ale my tu nie zostaniemy na zawsze. Mamy miesiąc, żeby się wyprowadzić — odparłam Pawełkowi.

— Zapytamy w HR w poniedziałek, co jeśli nie znajdziemy kwatery? — brnął w temat kumpel.

— A podobno to my mieliśmy mieć najbliżej do pracy. Zagadał nagle Maciej.

— Nie można mieć wszystkiego — kontynuowałam — skoro mamy najfajniejszy dom, to sprawiedliwe jest to, że Paweł ze swoją ekipą mają bliżej od nas — zaczęłam się śmiać.

Paweł znowu zmienił temat. To świadczy chyba o jego zdenerwowaniu. W końcu w poniedziałek dowiemy się, na czym polega praca. Co, jeśli nie damy rady, albo z jakiegoś powodu nas odeślą? Takie czarne myśli kłębiły mi się w głowie.

— Gdzie Marek? — dopiero teraz zauważyłam, że go nie ma.

— Poszedł po piwo — odparł mąż.

— Jak to??? Przecież kupiliście?

— Tak, ale po drodze spotkaliśmy chłopaków i oni wlecą…

— Tak wiem, ci od Pana Samochodzika z nim samym.

— Nie, ten wysoki łysy.

— Ja spotkałam Pana S i on wleci, ale on jest niski i łysy, choć napakowany — odpowiedziałam z niedowierzaniem.

— Kochani moi, chyba dziś wszyscy chcą przyjść do was i obczaić, co stracili czyli najfajniejszy dom. Nasza chata jest popularna — podsumował Karol.

— Nasz dom jest największy i będzie bazą spotkań, coś czuję — powiedziałam. Dziś mi to przeszkadzało, ale w sumie to fajne może być.

I na te słowa wszedł do domu Marek z dużą zgrzewką piw, a za nim ten łysy.

— Hejo ziomki. W swoim niepowtarzalnym stylu wypuścił z ust powitanko Paweł.

— To jest Marcin, on jest z Kielc — przedstawił tego łysego Marek.

— Ja tylko na chwilę przywitać się, zobaczyć najfajniejszy dom w jakim byłem, wypić piwo i lulu do domu. A wiecie… my mamy grzyba na ścianie Słyszałem, że to norma w tym klimacie. A wy pewnie nic nie macie, bo dom widać nowy, wyjdzie pieruństwo później, ale was tu już dawno nie będzie. Szkoda opuszczać taką chawirę… tak nawijał w tym stylu przez kwadrans. Zachwalając dom, nas, nowy kraj i wszystko. Gaduła straszna, ale pozytywny człowiek. Od razu go polubiłam, choć w przyszłości większego kontaktu mieć nie będziemy. Nawet minusy domu, w którym jest zamienił na plus. Oby więcej takich gości chodziło po świecie. Niestety jego miniwykład na temat piękna świata przerwała wizyta ekipy Pana S. Przyszedł tylko z jednym kolesiem niejakim Januszem, tylko nie wiem, czy to ksywa czy imię. Gościu był modnie, bogato ubrany, buty nike, bluza i t-shirt też tej znanej marki oraz jeansy wranglera. Do tego modna fryzura, boki wycięte praktycznie na zero i dłuższa góra ułożona za pomocą końskiej ilości żelu w modny wtedy daszek, oj jak ja tego nie lubię u facetów. Taki kurna elegancik w kurtce też oczywiście nike, takiej czerwonej z wielką czarną łyżwą na plecach i mniejszą na prawej piersi. Ciekawe czy skarpetki i majtki też ma nike. Taki Laluś. I do tego opalony, pewnie sztucznym słonkiem z podlaskiego czy też wielkopolskiego solarium. Nawet się nie wysiliłam, żeby posłuchać skąd jest. A okazało się, że Pan S. też jest spod KIelc. Oj duża ekipa scyzoryków. Pewnie tam jest biedniej niż u nas w rejonie i każdy wyjechał gdzieś na zachód w poszukiwaniu lepszego jutra, godniejszego życia. A może Wielkopolanie wybrali większą wyspę? Nie wiem. Przecież większość znajomych z miasta czy ze studiów też gdzieś siedzi. Nie jesteśmy pierwsi, ani ostatni niestety, którzy wyjechali za chlebem. Kiedy nasz los się odmieni, kiedy poziom życia w kraju będzie godny? Czy kiedyś ktoś dał mi coś podobnego w kraju? Dom, jedzenie, przelot za free, żebym tylko zaczęła pracować. Nie, u nas usłyszysz tylko, że na nasze miejsce jest 20 chętnych, jak ci się nie podoba, to idź sobie w cholerę. No i poszłam no i jestem. I mam kaca moralnego i tęsknię i uważam, że tak nie powinno być, ja chcę być w domu i mieć szansę na rozwój w ojczyźnie, przecież się uczciwie uczyłam, studiowała, przecież chcę ciężko pracować, nie chcę nic za darmo… jestem rozczarowana tym, że dotykają mnie decyzje z lat czterdziestych minionego wieku, mnie i wszystkich którzy sytuacją ekonomiczną i bezrobociem 20 procentowym zostali zmuszeni do wyjazdu z kraju. Czy to sprawiedliwe, że jakiś X urodził się w USA, a ja w kraju moim, a ktoś w Strefie Gazy czy Afryce? Ciekawe, jak mocno uda mi się zmienić życie, poprawić na lepsze? Ciekawe jakie będą konsekwencje? Czuję, że się rozsypuję. Nie jestem wojownikiem, podróżnikiem, zdobywcą z wyboru, nie mam w sobie pierwiastka homo viator. Ja chcę tylko żyć, a mój kraj skutecznie mi to uniemożliwił. Nie jestem cwaniakiem, nie mam układów. Więc ani firma, ani ciepła posadka nie wchodzi w grę. To nie w moim stylu i tak. A tu obcy mnie chcą z kiepskim językiem. Oj to nie mój czas. Mam straszny mętlik w głowie.

— Marta zejdź do nas, wyluzuj, masz piwo — Karol dał mi jedno małe 0,33 l otwarte. Zorientowałam się, że jestem na górze w swojej sypialni i siedzę sama na łóżku. Nie pamiętałam, kiedy tam się znalazłam. Najwidoczniej zabrałam alkohol i poszłam do swojego pokoju. Nagle słyszę głos męża — Marta! Nie siedź sama, choć do nas.

— Ok już idę. Wiesz jestem wykończona — krzyknęłam już na schodach w drodze na dół. Zdecydowałam, że mimo złego nastroju zejdę. Może on miał rację, że lepiej razem, niż osobno siedzieć.

— Każdy jest — powiedział uśmiechając się mój mąż, gdy mnie zobaczył.

— Ale piwko z nowymi znajomymi i starymi oczywiście dobrze mi zrobi — trochę z nimi posiedziałam i pogadałam o niczym, ale szybko przez chmiel zrobiłam się senna. Znów wróciłam do pokoju. Rzuciłam się na łóżko i usłyszałam hałas rozmowy zbliżający się w moją stronę. Goście zrobili sobie wycieczkę po domu.

Nagle do mojej sypialni wszedł Pan S.

— Było otwarte, czy możemy zobaczyć? — bez mojego pozwolenia wpakował się z tym dużym łysym do mojego pokoju. Za nimi wszedł jeszcze Karol.

— Ładnie trafiliście, ja mam mały szary pokój z małym dziecięcym łóżkiem bez szafy — perorował Pan Samochodzik.

Karol mnie dobrze zna i widział, że za chwilę nie wytrzymam i wybuchnę… W ostatniej chwili zareagował.

— My właśnie schodzimy — oznajmił i pokazał kolegom wyjście. Pan Samochodzik, jakby nie zrozumiał.

— A mogę zobaczyć łazienkę? — zapytał upierdliwiec.

— Nie ma co oglądać, jak w hotelu prysznic, wc i zlew — zbyłam go. Wyszliśmy z pokoju w czwórkę. Na schodach zobaczyłam Pawła.

— Dobrze, że widzę gospodarzy — rzucił do nas w mega sympatyczny i szczery sposób.

— Mam problem. Piwo… rozumiecie. A na dole dziewczyny zajęły obydwie łazienki — spoko. Możesz do nas wejść, albo do wspólnej łazienki. Dodałam tą drugą opcję, bo chłopak był skrępowany możliwością użycia naszej osobistej toalety. Oj, jak on jest dobrze wychowany. Nie to co ten intruz S.

Pawson skorzystał w pokoju kąpielowym z wc. Wyszedł w szoku. Ja poczekałam za nim, chciałam zgubić ogon w postaci S. Czułam, że się do mnie przyczepił. Przeprosiłam Karola i stwierdziłam, że jako gospodyni poczekam, a on jako gospodarz poda piwo Panu Samochodzikowi.

— Moje mieszkanie w kraju jest prawie takiej wielkości, jak łazienka tutaj. A ja tam mieszkam z bratem i rodzicami — w totalnym szoku oznajmił Pawełek.

— Fajny ten pokój kąpielowy, co? Bo co można powiedzieć, o takiej rażącej niesprawiedliwości świata? Postaram się ją choć trochę zmienić. Mam nadzieję, że mi się to uda — kontynuowałam — idziemy na dół i dam ci kolejne piwo. Co dokładnie robiłeś w kraju? — byłam szczerze zainteresowana tym człowiekiem, poczułam, że to mój brat którego nie mam. I moje zmęczenie zniknęło.

— U nas już 3 lata pracowałem w wiązkach, ale nawet gdybym awansował, to mój zarobek nie wystarczyłby na usamodzielnienie się. Ciężko mieszkać z rodzicami i młodszym bratem na 2 pokojach w bloku, gdy się ma 25 lat. Wiesz próbowałem odłożyć na depozyt, aby się wyprowadzić, ale trafiła się ta oferta i wiesz słyszałem, że tu jest ok, bo mistrz ode mnie z wiązek wyjechał do podobnej fabryki tu i jest bardzo zadowolony. Wiesz nie znam szczegółów, bo ja go tylko trochę znałem, ale wiem że to uczciwy człowiek i jakby coś było nie tak, to by powiedział i nie polecał wyjazdów tu.

— Hej, a dlaczego nie pojechałeś tam, gdzie on jest?

— Wiesz on jest tu od listopada, a ja się dowiedziałem w tym samym momencie, jak mnie zaprosili na rozmowę czyli w tym roku, jakoś na początku i nie mam teraz bezpośredniego kontaktu do niego aktualnie… w sumie to się w pracy popytałem, czy ktoś coś wie na temat takich wyjazdów i mi jego kolega to opowiedział. W zasadzie znajomy znajomego… wziął łyk piwa z butelki.

— Czyli ty więcej wiesz niż ja, bo ja totalnie zaryzykowałam i pojechałam tu w ciemno. Mam kasę na powrót jakby co, ale skoro jest umowa na 9 miesięcy, wynajęty dom, kieszonkowe, to chyba nie ściema. Oby praca okazała się w miarę, żeby nic nie trzeba było dźwigać…

— No coś ty w fabryce robiącej sprzęt medyczny?

— No wiesz, a jak będziemy robić nosze albo coś innego ciężkiego?

— Nie chyba nie. Tu pisali, że oni robią rozruszniki i nowy produkt.

— I ten nowy produkt mnie martwi. Wiesz Paweł oni się mnie przez telefon pytali o lutowanie i takie tam, a na rozmowie wypytywali tylko o zdolności manualne.

— Ze mną było to samo. To może jak już odhaczyli jedno, to na żywo pytali o drugie. I zobacz, ja mam być w innej części zakładu, niż ty. A manualnie nas nie sprawdzali. I zobacz każdy z nas ma inne doświadczenie. Ale większość z nas pracowała w fabrykach.

— Ja nie mam żadnego takiego doświadczenia, chyba że uznamy jako doświadczenie pracy w fabryce jej sprzątanie podczas studiów. Ja w weekendy przez prawie rok sprzątałam halę gum, żeby jakoś ciągnąć na studiach.

— A ty dziennie studiowałaś?

— Tak i cały czas dorabiałam. Rodzice też mi pomagali finansowo, ale żadne socjale czy naukowe nie zasilały mojego budżetu. Dobrze, że zawsze łapałam się na akademik od października, bo np. Karola raz o 7 zł przekroczyła stawkę na osobę w rodzinie i przez miesiąc musiała mieszkać u jakieś starej baby na pokoju, co może i dużo nie brała, ale miała tylko zimną wodę i to stara kamienica była z zapaszkiem, takim wiesz charakterystycznym dla starych domów i starszych osób. Ostatnie dwa lata wzięłam kredyt studencki, bo mój tata stracił pracę i nie chciałam obciążać rodzinnego budżetu. Dostałam go, ale w sumie niepotrzebnie, bo tata bardzo szybko znalazł nowe zatrudnienie i to jeszcze lepsze i mógłby mi dawać kasę, ale ja nie brałam, bo miałam przecież kredyt. Ja pracowałam wtedy mniej, skupiłam się bardziej na studiach i we wakacje trochę podróżowałam.

— Byłaś gdzieś za granicą?

— Nie. Tylko Polska… chyba że Tatry Słowackie…

— O tu jesteś — podszedł do mnie Maciej i mnie objął — chcecie piwo? — zapytał.

Dopiero teraz spostrzegłam, że oboje nie mamy od dłuższej chwili nic w małych zielonych pękatych buteleczkach trochę mniejszych, niż nasze popularne „malinki”.

— Oj bardzo chętnie — z uśmiechem rzuciłam.

Oboje z miłą chęcią wzięliśmy buteleczki od Macieja. I już mnie dziewczyny porwały i nie mogłam na razie dokończyć rozmowy z Pawłem.

— Marta a my już nie mamy nic do poczęstowania gości. Powiedziała Kasia. Bo dziewczyny chwilę temu wróciły ze spaceru po niemal całym miasteczku.

— Nie przejmuj się. Przecież dopiero co się tu przeprowadziliśmy i nie jesteśmy zorganizowani. Może zaprośmy wszystkich do nas za tydzień skoro mamy największy salon ze wszystkich? — zaproponowałam i się bardzo zdziwiłam sensem tych moich słów. No cóż, ale mleko się rozlało, choć może chęci na bibę do końca nie było. Patrzyłam na uradowane miny dziewczyn i dodałam — zapytajmy chłopaków, co oni na to — poszłam za ciosem.

— Pewnie się zgodzą, popatrz na facetów oni są w swoim żywiole piwko i … — Karolina prawie to wykrzyknęła, bo sama miała wielką ochotę na małe odreagowanie alkoholowe. A domowe party, to dobry ku temu pretekst.

— Dobrze, ale musimy się złożyć na chipsy — przerwała Kasia z uśmieszkiem.

— Wiesz… niech każdy przyniesie coś do jedzenia i picia własnego, a my zapewniamy lokum i zrobimy też coś, czy kupimy — wymyśliłam na poczekaniu.

— Ja nie jem dużo — kontynuowała Kasia.

— Kupisz i zrobisz, co uważasz.

— Ale super — ucieszyła się Karola.

— Chłopaki — zawołałam Karola, Marka i męża — za tydzień chcemy zaprosić wszystkich do nas na taki wieczorek zapoznawczy. Co wy na to? — zapytałam.

— Ok — odparł Maciek.

— Mnie też to odpowiada — Marek dodał ucieszony.

— A zapraszamy tylko, tych którzy z nami przyjechali? — dopytał Karol.

— Myślę, że tak. Tubylców będziemy zapoznawać później. Wiesz bariera językowa. Zastanawiam się, czy wszyscy będą chcieli przyjść? — tak im powiedziałam, a oni przytaknęli.

— A co z tą ekipą, która w tamtym roku tu przyjechała przed nami?. Podobno wszyscy pracują tu. Nikt nie zrezygnował. Oni też mogą przyjść? — entuzjastycznie najbardziej słoneczny człowiek na całej Ziemi chciał przygarnąć wszystkich, czyli nie kto inny tylko Paweł

— Nie wiem czy będą chcieli? Co wy na to? Oni też? — mówiłam z kwaśną miną. Niechętna tej akcji.

— No nie wiem… tylu obcych ludzi w domu, który nie jest nasz? — z lękiem powiedziała Kasia.

— Słuchaj skoro tu są od kilku miesięcy, to chyba im zależy i niczego ci nie zniszczą, bo pracujemy w jednej firmie i mieliby konsekwencje — tak jej powiedziałam.

— Wyluzuj — rzucił Marek.

— Oni nie przyjdą, bo mają inne sprawy na głowie, a nie nas. Nie wiemy nawet, czy przyjdzie cała nasza ekipa. Pewnie spotkamy się w takim gronie lub podobnym, jak teraz. Czyli kilkanaście osób — rzuciłam do wszystkich z wielką pewnością w głosie.

— Czyli mamy party — podsumowała Kasia.

W międzyczasie Paweł zebrał wszystkich gości i chyba im coś powiedział. Wszyscy wstali z kanap i foteli i skierowali się do wyjścia.

— Cześć ekipa. Może wlecicie jutro do mnie i coś porobimy? — zaproponował Paweł.

— Dobra — rzekli chóralnie Maciek i Karol.

— Słuchajcie ludzie! Za tydzień w sobotę urządzamy imprezę u nas. Wszyscy jesteście zaproszeni — powiedział Marek.

— Bilet wstępu to własne jedzenie i picie — dodała Karola.

— Dzięki będziemy. Przekażę reszcie ludzi. Wszyscy będą zadowoleni — oznajmił Paweł a pozostali mu przytaknęli.

— To pa — nastąpiło pożegnanie.


Jaki ten Paweł kulturalny. Zobaczył, że jesteśmy zmęczeni i że goście się trochę zasiedzieli i ich inteligentnie wyprosił. Do tego pocieszył nas, że na nasze skromne przyjęcie wszyscy będą chcieli przyjść. Nie mogę wyjść z zachwytu nad jego osobą.

— Cały czas gadałaś z Pawłem. Mam być zazdrosny — zażartował mój mąż.

— Wiesz, że lubię takie prawdziwe osoby. I nawet twoja zazdrość mnie nie powstrzyma przed zaprzyjaźnieniem się z wyjątkowymi osobami, nawet facetami. Nie czuję, abym mu się podobała. On czuje się samotny…

— Znajdziemy mu dziewczynę — powiedział stanowczo Maciej.

Później dodał, że z Karolem wpisali go już do naszej paczki i że jutro rano już do niego idą i czy ja też chcę iść, bo podobno z Karolą się gdzieś wybieram. Pomyślałam cała Karolcia, umówiła się ze mną, a ja nic nie wiem. Ale to oczywiste, że coś razem jutro zadziałamy. Niech chłopaki sobie zrobią męski dzień.

Ale mi się nie chce iść pod prysznic. W sumie to ja nie lubię prysznica, z chęcią siedzę w wannie godzinami, ale tutaj nie będę zajmować łazienki, która jest przypisana w sumie Markowi. Niech każdy z nas ma swoją toaletę, ja z Maćkiem w pokoju, to samo Karole i Kasia, tylko Marek nie ma, to niech ma rekompensatę w postaci pokoju kąpielowego..

Mąż jako typowy gentleman przepuścił mnie i ja pierwsza miałam szansę zażyć prysznica.

Wyjęłam z różowej kosmetyczki szampon i żel pod prysznic oraz maszynkę do golenia owłosienia na nogach. Pod prysznicem nie znalazłam żadnej półki, więc te drobiazgi rzuciłam w brodziku, Położyłam mój ręcznik kąpielowy i mniejszy do wytarcia głowy na zamkniętej muszli klozetowej. Nie było żadnego wieszaka przy kabinie czy umywalce. Bardzo to dziwne. W całym domu nie ma wieszaków. Goście przerzucili kurtki o oparcie jednego fotela w salonie. Może tak tu jest, albo w domach pod wynajem nie zadają sobie trudu, aby dbać o ważne detale. Mam plan, żeby mniejszy ręcznik powiesić na grzejniku w pokoju a większy na konstrukcji prysznica, ale to dopiero, gdy Maciek skończy mycie. Dziwne, nie ma kaloryfera w łazience. A te dwa kurki z lodowatą wodą i ukropem są już owiane legendą. Każdy się temu dziwi. Podobno to dla oszczędności. Zatyka się korkiem zlew i puszcza jedną i drugą wodę, ta się miesza i wtedy jest idealna do mycia. A co z mieszaczami. Już taki w kuchni widziałam. Podejrzewam, że tradycja tu ma znaczenie. Dobrze, że korek jest na solidnym łańcuszku, wtedy się nie zgubi, jak mi się to często w domu zdarzało. Podobnie jak nieocieplane budynki, bo tu przecież zimą temperatura nie spada poniżej zera, nawet poniżej 5 stopni. A w domach jest strasznie zimno. Stąd koce, termoforki, uszczelniacze pod drzwi w kształcie jamnika i polarowe piżamy pajacyki dla dorosłych, takie jakie u nas są tylko dla dzieci. Pewnie ta dziwna moda trafi też do nas w przyszłości.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 61.85