Spało mi się wybornie, ponieważ miałem cudownie puchatą poduchę. O snach nie chcę wspominać, gdyż stanowiły część mroczną mojej duszy.
Chcę opowiedzieć wam, moi drodzy, o moim życiu, o facecie o ksywce Franz Cygan, może trochę o kulawym bohaterstwie, zdradach, wpadkach. Ale dobrze, zanim zacznę opowiadać, muszę napić się kawy, która to postawi mnie na nogi, bo wiedzieć musicie, że jestem uzależniony od kofeiny. Kawę robię w sposób następujący: wsypuję do kubka dwie łyżeczki rozpuszczalnej, dwie łyżeczki cukru, mleko, potem zalewam to gorącą wodą, mieszam i, czekając aż temperatura napoju nieco zejdzie w dół, zaczynam pić.
Także, pozwólcie mi delektować się kawą, zanim napiszę pierwszy rozdział, okej?
Rozdział 1
Wsiadłem do mojego zielonego malucha z 1979 roku i pojechałem do Zbigniewa. Zbigniew, tak samo jak ja, nie pałał sympatią do pewnego Franza, Cygana Franza. Cygan Franz bowiem zasługiwał na srogi, jeśli nie łomot, to coś łagodniejszego, ale na pewno intensywnego.
Jechałem więc i jechałem bo z mojej wioski do jego wioski była godzina drogi jazdy po bezdrożach, (witamy na Podkarpaciu). Oczywiście miałem na myśli wioskę Zbigniewa, Franz mieszkał daleko, zaszyty w jakiejś norze, cholera wie gdzie.
Kiedy Zbysiu wsiadł do mego malucha i trzasnął drzwiami, zapytał:
— No to jaki mamy plan, panie Czeczeński, no bo chyba jakiś posiadamy?
— Wiesz co, plan wygląda następująco: zajeżdżamy do Nowakowskiej, która zna Franza, pytamy gdzie mieszka ten patałach i jedziemy nakopać mu do zadniej części ciała.
— Do Nowakowskiej? Przecież ona mieszka pod Lublinem, starczy nam paliwa?
Wyjąłem podówczas z kieszeni gruby portfel napchany stówkami i rzekłem:
— Kto ma pieniądze, ten wszędzie dojedzie!
Po chwili jechaliśmy jakąś lokalną drożynką, mijając pijanych rowerzystów i traktorzystów. Rozmowa słabo nam szła, albo po prostu mieliśmy myśli pełne bogatych wspomnień, albo co.
Do Nowakowskiej dojechaliśmy o dziewiętnastej. Wysiedliśmy z auta, rozprostowaliśmy kości i podeszliśmy pod ganek. Przed użyciem dzwonka, postanowiłem zapalić papierosa. Zbysiu uczynił tak samo. Dym pięknie się wił w gankowej przestrzeni.
— Jakie palisz? — zapytałem Zbyszka.
— No, takie bardziej lepsze, z tych droższych, typu vicki i tym podobne.
Gdy skończyliśmy palić, Czeczeński, czyli ja, wcisnąłem dzwonek. Minuta nie minęła, a drzwi otworzyły się z okrutnym skrzypnięciem. Stała tam Nowakowska, która gestem zaprosiła nas do środka.
W środku, czyli w mieszkaniu Nowakowskiej, było cudownie pod względem porządku. Od razu zaprowadziła do kuchni i podała pomidorową.
Jadłem powoli, ponieważ zupa posiadała gorącość rodem z piekła, zaś Zbych pochłaniał jakby był przyzwyczajony do gorącości. Rzekłem:
— No co tam, pani Kasiu, jak się sprawy mają?
— Zależy jakie — rzekła Kaśka Nowakowska. — Czasem mam wrażenie, że niebo wali mi się na łeb. Ale to mało istotne. Od śmierci męża minął rok a ja wciąż nie mogę się pogodzić z jego odejściem.
Milczenie zapanowało między nami. Bo mężczyzna nie potrafi pocieszyć kobiety. Mężczyzna może jedynie rozwalić krzesło ze smutku. I tak uczynił Zbigniew.
— Na litość boską, co ty wyprawiasz! — krzyknęła Kaśka.
— A nic. To ze smutku — rzekł Zbigniew.
Zaczęliśmy sprzątać rozwalone krzesło. Aby zaimponować dziewczynie, zaniosłem strzępy krzesła do szopy. Gdym wrócił zastałem taką oto scenę: Zbigniew i Kaśka całowali się z namiętnością godną Honeckera. Nie wiedziałem co czynić. Lecz, gdy tylko zorientowali się, iż stoję, przestali.
— Siadaj Czeczeński — rzekła nieco speszona. Siadłem więc i trwaliśmy w ciszy czas jakiś. Kuchnia, w której siedzieliśmy, była kuchnią wiejską, z ludowymi motywami, zapachy mieszały się jak ludność w Ameryce, ogólnie rzecz biorąc, to było to pomieszczenie przytulne na swój sposób, o ile kuchnie mogą być przytulne. Poirytowany mocno ciszą, zapytałem:
— Czy między wami jest miłość?
— Nie — rzekł Zbyszek.
— Tak — rzekła Kasia. — To że twój kumpel gra w durnia nie znaczy, że należy mu wierzyć.
— Zbyszek to nie mój kumpel — powiedziałem stanowczo.
— Jak to nie jestem twoim kumplem? — zapytał Zbych.
— Normalnie.
— To jeśli tak, to po co żeś mnie zabrał na tę całą akcję pod tytułem: łapać Franza Cygana?
— Przestańcie! — huknęła Kaśka. — Złapanie tego drania to priorytetowa sprawa, co ma do tego nasz niewinny pocałunek?
— Oj, nie wiem czy taki niewinny — powiedziałem tamując złość.
— Czy ty do mnie coś czujesz, Czeczeński?
— Ja? A gdzie tam, daj spokój, Kaśka.
— To dlaczego się czerwienisz?
— To alergen, nic miłosnego.
— Ale do rzeczy, Czeczeński. To, że pocałowałam Zbyszka nie ma nic wspólnego z tym, co jest dla nas najważniejsze. Wszyscy wiemy kim jest Franz Cygan: ja, ty, Zbyszek i całe pieprzone Podkarpacie. Pewnie teraz okrada laski w Małopolsce, jak myślicie? Tego łotra trzeba złapać! Okradł mnie, Zbyszka, ciebie, i tysiące zaraz pójdą i zgłoszą, że padli ofiarą tego złodzieja. Nie ma bowiem sekundy, żeby ten cymbał nie dokonywał jakiejś kradzieży.
Oparłem się łokciem o stół, przybrałem minę znudzonego onanisty i tak powiedziałem, dbając o to, by moja wypowiedź miała charakter niechlujstwa:
— To, że Franza złapać trzeba, to jest oczywistość. Ale nie próbuj mi tu Kaśka wmawiać jakieś bzdety, że wasz pocałunek to takie tylko nic.
Zbyszek milczący do tej pory, zajęty myciem talerzy po pomidorowej, gdy skończył, usiadł na taborecie, wypił trochę herbaty, którą wcześniej sobie zrobił, i tak rzekł:
— Dobrze wiemy, że Kaśka podoba się tak samo tobie jak i mnie. Nie da się ukryć faktu, że to stanowi problem. Kaśka jest jedna, Kaśki nie da się przepołowić. Bo twoje zachowanie, kiedyś nas ujrzał w pocałunku zanurzonych, świadczyło i świadczy o zazdrości. Ja wiem do czego zdolni są faceci zazdrośni. Oni sięgają podówczas po gloka i rozwalają przeciwnikowi łeb. Czy tak? Nie odpowiadaj jeszcze. Powiem ci, Czeczeński, że gdyby nie sprawa Franza, dawno bym uciekł z Kaśką do Włoch. Bo Włochy to kraj luzu. Tam wszyscy żyją na innym biegu: na jałowym. Mają co prawda piwo do luftu, lecz klimat jaki tam panuje, jest czymś co odpowiada mi w stu procentach. Kaśka będzie w siódmym niebie, kiedy zobaczy Adriatyk, kiedy zobaczy plaże rozgrzane słońcem co świeci dzień w dzień, a nie jak w Polsce, raz na miesiąc. Poza tym Kaśka to zajefajna dziunia. Może tak bardzo tęskni za swym zmarłym mężem, że szuka pocieszenia w pocałunkach, które wyzwalają w człowieku endorfiny? Pomyślałeś o tym Czeczeński? Nie, nie pomyślałeś, bo jesteś ogarnięty obsesją złapania Franza Cygana, nienawidzisz go tak bardzo, że dziewczyny w ogóle cię nie interesują. A może się mylę? A może właśnie tęsknisz za ciepłem kobiecego ciała? Jak to w końcu z tobą jest? Bo nie ukrywam, że stanowisz dla mnie swego rodzaju zagadkę. Czy jesteś człowiekiem lodowatym, jeśli chodzi o relacje damsko-męskie? Kim jesteś? Królem kotów, które łapią myszy? Czy może myszą, która goni kota? Ja nie wiem, Czeczeński, ja nic nie wiem. Robisz aferę o byle pocałunek? To jest dziecinada! To jest przedszkole życia, mój drogi. Nasza misja złapania Franza Cygana to jedno, ale relaks to drugie. Czy nie miewasz chwil, w których fantazjujesz sobie? Gmerając w tym czasie w rozporku…
— Dość! — huknąłem jak z armaty. — Nie będzie mnie tu byle chłystek z erotyki wykładów głosił. Co do Kaśki to ustalmy tak: póki co, jest nasza. Wspólna. Oczywiście nie mam na myśli stosunku płciowego, to w ogóle nie wchodzi w grę. Ale Kaśka potrzebuje opiekunów. I my nimi będziemy. Co do pocałunku, to całuj sobie, Zbyszek, a co mnie to. Może mnie też kiedyś spotka szczęście i liznę usta tej uroczej niewiasty.
Cisza zapanowała przy stole. Kaśka wstała i zaczęła coś tam pichcić. Miałem w zwyczaju wieczorem wychodzić na podwórz, zobaczyć, czy ktoś obcy się nie kręci. Gdym spojrzał w prawo i lewo, wróciłem spokojny do kuchni. Usiadłem na czymś co przypominało sofę, i zapaliłem kolejnego papierosa. Zbyszek siedział cicho i jakby coś rozważał w sercu swym.
— Co cię gnębi, Zbigniewie? — zapytałem. Zbigniew nie chciał brać udziału w rozmowie. Mężczyzna go drażnił. Mężczyzna w ściernisko męki go wtryniał obecnością swą. To było bardzo wyczuwalne. Ten jego faszyzm skierowany w stronę mężczyzn. Zbyszka jednak musiałem zabrać, bo on miał zmysł, dzięki któremu mogliśmy dorwać Franza Cygana.
Franz rabował na potęgę. Kroił damy wracające z pracy, wyciągał portfele chłopakom w zatłoczonych autobusach, zresztą jego popisowym numerem to dziesiona po dwudziestej drugiej, gdzieś w bramach pato-dzielnic. Wystarczyło, że trzymał daggera przy szyi wystraszonego obywatela, który przypadkiem tamtędy przechodził, a oddawał Cyganowi całą zarobioną pensję.
Kaśka tymczasem skończyła czynności związane z gotowaniem. Siadła zmęczona przy stole, i rzekła:
— Narobiłam nam schabowych na podróż. Bo ta może trwać całe tygodnie. Jeśli policja nie potrafi złapać tego złodzieja, to co dopiero my! — Kaśka miała ładną figurę, włosy upięte w kok, a biust należał do obfitych i pełnych. Jej nos natomiast przypominał korniszonka, z tym że nie był zielony a lekko zaczerwieniony. Usta Kaśki były wąskie, ale dolna warga potrafiła rozwinąć swe możliwości w momentach dla seksu kluczowych. Jaka była w łóżku? O tym czytelnik dowie się, lub nie dowie się.
Cisza trwała dobre piętnaście minut, gdy dziewczyna postanowiła przejąć pałeczkę ciszy i sprawić, by na jej czubku zaskwierczał ogienek. Jej słowa stanowczością podkute, brzmiały tak:
— Panowie moi drodzy. Na wstępie pragnę oświadczyć, iż nie należę do żadnego z was. Jestem singielką. A to, że pocałowałam Zbyszka, to był tylko akt znudzonej samotnością kobiety.
— Czyli skłamałaś, mówiąc, że między nami jest miłość — powiedział poruszony do granic Zbyszek.
— Nie rozumiem twego gniewu. Przecież, kiedy Czeczeński nas przyłapał i zapytał, czy między nami jest miłość, sam rzekłeś, że nie. A teraz robisz wielkie, maślane oczy, że ja nagle zmieniłam zdanie, mówiąc, że nie ma żadnej miłości. No bo nie ma. Czy pocałunek czyni miłość? Nie. Czy pocałunek ma jakieś znaczenie? Ma, ale jest on przedłużeniem przedłużenia, jeśli wiecie panowie, co mam na myśli. A mam na myśli rzeczy szpetne, wulgarne, marginalnie taktowne. Musicie uwierzyć mi na słowo, że ja lubię krotochwilę, że śmieję się wówczas jak szalona. Bo trochę jestem, czyż nie? No nie bądź już smutny Zbysiu, ja tak lubię sobie czasem pograć z facetem w zgadnij czy to prawda.
Zbigniew odpalił papierosa, zapiął odepniętą wcześniej koszulę i przybrał posągowość.
— Zraniłaś go — rzekłem trochę poważnie, a trochę dla jaj. Kaśka roześmiała się szczerze.
— Ty zranionego chłopa chyba nie widziałeś, Czeczeński.
— Być może, ale powiedz Kasiulku, czy nie masz tu jakiegoś wina?
— Zapomnij o piciu! Jutro o świcie wyruszamy, na drogach jest mnóstwo patroli a ten chce pić, no jasna cholera!
— Kawy zrób — powiedział Zbigniew takim tonem, że aż listopadem powiało, a to wiosna była późna.
— Mnie też — rzekłem. Po chwili piliśmy zalewajkę i czekali na to, co powie Kaśka. Kaśka wyjęła nóż, ale nie taki kuchenny, tylko, powiedzmy sobie szczerze, bandycki i powiedziała:
— Gdy spotkamy Franza, ja mu tym nożem gardło poderżnę.
— Kasiu — rzekłem — skąd ty tak w ogóle masz wiedzę, gdzie obecnie przebywa Franz Cygan?
— A czy ja muszę wszystko mówić? No ale dobra powiem. Zatrudniłam detektywa, któremu Franz Cygan zajumał podobno szewiroleta, przywiezionego prosto z Ameryki. On go nienawidzi tak samo jak my. Najbardziej mi żal Skowronkowskiej. Żeby dziecko co jeszcze trzech lat nie ma ukraść, to trzeba mieć we łbie masę kałową zamiast mózgu. Dlatego chcę, jeśli wpadnie w moje ręce, potraktować go nożem jak wieprzaka. Bo we mnie jest chęć zemsty. Pragnę rozpruć mu brzuch i patrzeć, jak jego wnętrzności wylatują z jamy brzusznej. Cygan Franz to czyste zło. Jego trzeba zabić. Kradzieże kradzieżami, ale żeby dziecko porwać? Jutro o piątej rano wyruszamy do Lublina. Ty, Czeczeński prowadzisz. Zbych ma focha, bo raczyłam zażartować sobie pocałunkiem. Wiecie co wam, panowie, powiem? To, że przegięliście pałę. I ty, Zbysiu, mówiąc, że porwiesz mnie do Włoch, których szczerze nienawidzę, że będzie nam tam jak w niebie i do ciebie, Czeczeński. To co powiedziałeś to jest przegięcie. A powiedziałeś coś takiego, że Kaśka jest nasza, wspólna (czyli twoja i Zbyszka) a czy ktoś spytał o moje zdanie? Oj chłopy, żal mi was. Teraz powiem tak: jestem Kaśka i nie należę do żadnego fagasa. Zrozumiano? Bo jeśli nie, to mogę w każdej chwili zawołać tu detektywa Rubbego i spuści wam taki łomot, że lepiej się opamiętajcie.
— A gdzie jest, jeśli można wiedzieć, wspomniany detektyw? — zapytałem.
— Czy ty wszystko musisz wiedzieć, Czeczeński? Może właśnie siedzi pod stołem i słucha naszych bzdur.
— Bzdura. W to, że detektyw siedzi pod stołem nie uwierzy nawet dziecko.
Wtem spod stołu wyszedł detektyw w cylindrze i staromodnym fraku. Rzekł:
— Dzień dobry. Nazywam się Rubby Grubby. Pochodzę z Wielkiej Brytanii, dlatego jestem taki wielki. Potrzebuję przestrzeni, przepraszam, wyjdę na chwilę na dwór, dobrze?
— Rób co chcesz, mój detektywie — rzekła Kaśka i poszła spać.
Rozdział 2
Do Garwolina dotarliśmy o godzinie siódmej rano. Gdy wjechaliśmy na parking stacji benzynowej, wyszliśmy, by dokonać czynności potrzebnych do dalszej jazdy. Ja na przykład musiałem koniecznie skorzystać z toalety, bo nadmiar kawy powoduje nadmiar produkcji moczu, więc sikałem chyba z pięć minut. Zbych w tym czasie kupował pewnie jakieś prince-polo, Kaśka zapewne również sikała, a Rubby Grubby detektyw, jako atrakcja turystyczna, dziwił się, skąd się bierze tyle zamieszania dookoła jego osoby.
Kiedy wszyscy wsiedli do malucha, Grubby Rubby zapytał:
— Dlaczego w Polszcze jest tak, że jak ludzie zobaczą faceta w cylindrze i w surducie, to od razu wyciągają smartfony i robią zdjęcia, filmy? Co tu się u was w kraju dzieje?
— A czy u was w Anglii ludzie chodzą odziani tak jak pan? — zapytała Kaśka.
— Nie, ale my mamy szacunek dla kultury, dlatego, jeśli ktoś chce kontynuować odzieżowe aberracje przodków, ma do tego święte prawo.
— Skąd ty go wzięłaś? — zapytałem Kaśki obniżając ton głosu.
— Nie pytaj.
Zbyszek tymczasem usiłował zasnąć, lecz jakoś mu to słabo szło, bo brytol non-stop nawijał i dziwił się wszystkiemu.
Tak na przykład nawijał Rubby Grubby:
— Powiem wam, co mi się w was, Polakach, nie podoba. Na przykład to, że według was, my, brytole, jesteśmy posiadaczami rybich twarzy. Dlaczego rybich? Skąd taki pomysł?
— Nie mam pojęcia, a ty Kaśka?
— Ja też nie.
Zbigniew zaś wygłosił monolog dość gorzki, co mogło mieć związek z brakiem snu. Tak nawijał Zbych:
— Wy macie w sobie rybiość od prapoczątków. Wielka Brytania, otoczona wodami, wmuszała na wasze talerze sterty ryb. Jedliście zatem te ryby i upodobnialiście się do nich. Czy to nie jest wystarczający dowód na waszą twarzową rybiość?
— Ależ nie, mój drogi panie, my…
— Dość! — Kaśka miała przesyt tych paplanin. Nie po to zatrudniła detektywa z Anglii, by ten toczył bezowocne rozmowy.
Jazda była monotonna. Zwłaszcza maluchem, który stanowił nieprawdopodobny okaz zawalidrogi. Nagle Rubby rzekł:
— Kochani! Przecież pod Warszawą czeka na nas luksusowy merc klasy ce, jak cement.
— A gdzie konkretnie? — zapytałem podniecony na maksa.
— W miejscowości Zakręt — odparł Rubby.
Gdyśmy dotarli do miejscowości Zakręt, zaparkowaliśmy malucha byle gdzie i udaliśmy się na poszukiwania merca ce klasy. Podobno był to samochodzik czarny i odpicowany tak, jak panna młoda z rodziny królewskiej. W końcu jest! Znalazła go Kaśka. Zaparkowany pod jakąś przydrożną knajpą zwracał na siebie uwagę bardziej niż sam Rubby. Więc Angol otworzył drzwi (kluczykiem a nie łokciem), załadowaliśmy się wszyscy i gdy odpaliłem silnik, zaistniało dość ważne pytanie, które brzmiało: gdzie jechać? Rubby miał specjalnego smartfona wykonanego ze szczerego złota (tak przynajmniej twierdził) i zadzwonił tam gdzie trzeba. Po chwili rozmowy w języku angielskim, okazało się, iż Franz jest teraz w Austrii za Wiedniem.
— Goń teraz skurczybyka — rzekłem, mając całą akcję za jedną wielką farsę. Zbyszek powiedział podówczas:
— Wiecie co? Złapiemy go. Nie dziś nie jutro, ale złapiemy. To jest nasza powinność, misja. Przecież on ma kradzione dziecko.
Ustawiliśmy gpsa na odpowiedni kierunek i wiśta wio! Mknęliśmy drogami szybkiego ruchu niczym szybcy i wściekli, wiedzieliśmy, gdzie jest, bo facet miał w nadkolu wczepioną pluskwę. Myk polegał na tym, aby dziada dogonić.
W Słowacji zwolniliśmy i to znacznie bo drogi tam nie należą do pierwszorzędnych, jeszcze główne drogi były w budowie i trzeba było tłuc się okrężnymi. Wpadłem wtedy na pomysł. Znałem bowiem osadę cygańską w pobliżu Bratysławy. Postanowiłem pojechać tam i popytać, może ktoś słyszał o Franzu Cyganie.
Kaśka w tym czasie zaczęła uzewnętrzniać pierwsze symptomy kryzysu: że dziecko przepadnie, że tacy ludzie nie mają litości, że mamy do czynienia z międzynarodową grupą przestępczą, nie zaś z samym Franzem, i w ogóle rozleciała się kobieta totalnie. Podszedłem, przytuliłem, powiedziałem, że dobrze będzie.
Ruszyliśmy dalej. Obok mnie siedziała Kaśka, z tyłu siedział Zbigniew i pan Rubby.
Jechało się przez błota okrutne, droga zaś przypominała podziurawione sito, co rusz krater do wyminięcia, albo pustak położony w zasadzie chyba tylko dla utrudnienia. W końcu droga zaczęła przypominać normalną szosę. Jechaliśmy wolno, gdyż dzieciarnia cygańska ganiała po ulicy, jakby inne rozrywki nie wchodziły w grę. Gdym wjechał pod stromą dość górę, skręciłem w lewo. Tam zaczynała się osada, o której wspominałem wcześniej. Wyłączyłem silnik i wszyscy wyszliśmy z wozu. Rubby nie zwracał na siebie tym razem większej uwagi, bo cyganie potrafią odzieniem zadziwić nawet samą Janę Birkin. Szedłem pierwszy a dzieciaki mówiły coś do nas w języku romskim, jednak nic a nic nie szło zrozumieć. W końcu zostaliśmy otoczeni przez postawnych gości, o czarnych włosach i także czarnych wąsidłach. Jako, że nikt z nas nie znał języka, którym posługują się Romowie, postanowiłem na kartce napisać dwa słowa: Cygan Franz. Tamci zaczęli szeptać między sobą, jakby coś było na rzeczy, jednak Franz Cygan chyba musiał być dosyć nielubianym typem, gdyż, jeden z wąsaczy wykonał gest podrzynania gardła. I gdy doszliśmy do porozumienia, że my też go nie lubimy, mówiąc delikatnie, to otwartość cygańska rozwinęła swe skrzydła niczym łabądki. Od razu zaproszeni zostaliśmy do środka jakiejś chałupinki, na stole pojawił się bimber, ja stanowczo odmówiłem, stanowczo, z racji bycia kierowcą, ale Zbigniew i Rubby byli nawet chętni spróbować ichniejszego trunku. Kaśka postanowiła pozostać czujną, więc, tak jak i ja podziękowała za alkohol.
Prócz wąsaczy do izby weszły młode, ładne, biuściaste czarnowłose piękności. W oczach wąsaczy było pewne, że zaliczymy chociaż jedną, że, jak to się teraz szpetnie mówi, zamoczymy.
Jeśli o mnie chodzi, kobiety traktowałem z niebywałym szacunkiem. Kobieta bowiem to kwiat stworzenia, myślałem, a że byłem wierzący, wierzyłem, że kobiecość została nam dana nie po to by ją po chamsku wykorzystywać, lecz po to, by podziwiać piękno, które już w zewnętrzu bije w oczy z taką pasją, że szok. Kobieta to najpiękniejszy okaz, myślałem a wtedy te dziunie zaczęły się do nas dobierać. Zachowując takt oraz przyzwoitość odmówiłem młodej dziewczynie, wsadzając jej w biustonosz trochę banknotów.
U Zbigniewa zaś sprawa wyglądała zgoła inaczej. Otóż facet pozwalał się dotykać, macać, głaskać, ale sam żadnych odwzajemności nie czynił. Było to dość ryzykowne z jego strony, bo przecież mężczyzna to nie maszyna, wystarczył o jeden dotyk za dużo a jest po zawodach. Śmiesznie to wyglądało, to molestowanie Zbyszka przez cygańską dziewkę. Zbyszek wbity w nieruchomość, zamknął oczy i czekał Bóg wie na co. Rubby natomiast odsuwał się od cygańskich niewiast. Powodem takiego zachowania nie było jakieś obrzydzenie do tego typu zbliżeń, Rubby tak miał, że z dziewczynami kombinował bardzo ostrożnie. Rubby należał do ludzi staroświeckich, gdzie najpierw trzeba damę poznać, potem z nią chodzić, by na końcu się ożenić. Kaśka miała masę śmiechu, nie miała pojęcia, że jej wspólnicy są tacy drętwi w tych sprawach.
Gdy dziewczęta pogrywały sobie zbyt śmiało, postanowiłem zakończyć ową biesiadę. Wstałem, ukłoniłem się i rzekłem do kompanów:
— Chodźmy stąd, tu nic się nie dowiemy, a Franz nam ucieka.
Zbych, Rubby i Kaśka wstali i prawie uciekli z tego miejsca. Ja wyszedłem ostatni i rzekłem do wąsaczy: palikerav, co po ichniejszemu znaczy dziękuję.
Wpakowaliśmy się do merca i szukaliśmy normalnej asfaltowej drogi. Gdy nam się udało, mogłem przycisnąć trochę gazu. Rubby rzekł:
— Według danych, Franz jest w Słowenii i zatrzymał się w jakimś motelu, w górskiej miejscowości.
— Cholera — rzekłem — a my dalej w tej Słowacji. Dawaj najkrótszą drogę do Austrii, powiedziałem do Kaśki. Kaśka zaś wyszperała w smartfonie potrzebne dane i zasuwaliśmy na maksa.
Do Austrii dotarliśmy o północy. Wóz stanął na stacji benzynowej, a my zastanawialiśmy się, czy jechać dalej, czy spać.
— Mogę cię zmienić — powiedziała Kaśka. Zgodziłem się na ten pomysł. W końcu oprócz mnie prawko miał też Zbyszek. No i Kaśka. Kiedy siadłem na miejscu pasażera, poczułem ulgę do opisania ciężką. Kaśka ruszyła a ja zasnąłem w momencie. Śniła mi się dziwna sytuacja, w której
siedziałem przy stoliku z piękną damą. Miejsce, w którym byliśmy, przypominało komnatę średniowiecznego zamku. Była wieczorna pora i wszędzie paliły się świeczki. Siedzieliśmy więc czas jakiś w milczeniu, aż przemówiłem:
— Może napije się pani czegoś — poczułem jednak, że pod stołem coś się dzieje, że stopa owej damy trafia w moje krocze. Od razu zrozumiałem cel tego gestu. Pomyślałem wówczas, że seks nie wchodzi w grę. Wstałem i oburzony rzekłem:
— Co to ma znaczyć? Ja mam zasady, ja mam moralność na wysokim poziomie, który sięga chmur.
Kobieta, która jeszcze przed chwilą wprawiała mnie w stan erotyczny — spała. I sen się skończył. Popatrzyłem w lewo: Kaśka prowadziła, skupiona i zafiksowana na punkcie złapania tego drania Franza.
W Austrii drogi są solidne jak piwnica, w której Fritzl trzymał swoje ofiary. Jechało się gładko i przyjemnie. Drogi równe, zero dziur, naderwań, ogólnie pięć. Kaśka dociskała maszynę, wyprzedzała tych wolnych, jechała prawidłowo jak jakiś rajdowiec, chociaż nim nie była. Miała w sobie dużo agresji i nienawiści do Franza Cygana, pragnęła go jak najszybciej złapać i ukarać, chociaż rozsądniej byłoby oddać go w ręce policji.
Pędziła więc już tak trzy godziny. Niektóre tunele ciągnęły się niemiłosiernie, ale i tam Kaśka dawała czadu prędkością. Za godzinę Słowenia, powiedziałem aby wiedziała, że za godzinę ją zmienię.
Nocna jazda autem jest dziwna. Ma się wrażenie, że wszystko stoi w miejscu, a jednocześnie gdzieś tam odczuwalny jest ruch.
Słowenia, obszar górzysty i chłodny. Zaparkowała wóz na jakiejś stacji i wszyscy wysiedli w celu oddania moczu. Rubby wybrał krzaki, reszta poszła do budynku stacji benzynowej. Najpierw do — przepraszam za słowo — kibla, poszedłem ja. Sikanie przynosi ulgę trudną do opisania. Potem do wucetu wszedł Zbyszek. Ten musiał mało wypić, bo zaraz otworzył drzwi i wyszedł. Kaśka w damskiej załatwiła sprawę szybko. Wyszliśmy na zewnątrz, Rubby zaś stał w tym wsoim cylindrze i tak rzekł:
— Korzystanie z ubikacji w pewnych kręgach uchodzi za defekt mózgu. Dlaczego sikacie tam, w tej podłej i obskurnej łaźni? Czy wy debilami jesteście? Ludźmi pozbawionymi płata czołowego? Co jest do jasnej cholery z wami nie tak?
— Panie Rubby. Po pierwsze uspokój się pan. W Polsce każdy sika w ten sposób, nawet profesor matematyki. To właśnie sikanie w krzakach świadczy o braku mózgu!
— Kochani — rzekł Rubby — przepraszam. Ja czasem dokonuję porównań do mojego księstwa, gdzie wszystko robimy inaczej. Proszę więc o wybaczenie.
— Dobra, zgoda, zapominamy o tym co zaszło — rzekłem i wsiadłem za kierownicę merca. Inni uczynili tak samo. Odpaliłem silnik i jazda.
Słowenia na początku może się wydawać przedłużeniem Alp, które pokonywać musieliśmy będąc tam. Wszędzie góry i ciemno, góry i ciemno. Ale im dalej w las, tym owa górzystość stawała się płaszczyzną. Dniało.
Wschód słońca oblepił policzek śpiącej słodko Kaśki. Ciekawe o czym śni, przeleciało mi przez myśl i wtedy depnąłem po hamulcu, widząc przed sobą stojącą toyotę, a raczej jej byczy tył. O mały włos, a by do durnej kraksy doszło. Kaśka obudzona nagłym poruszeniem, zbeształa mnie wzrokiem. Wjechaliśmy na polanę słodką zielenią obsypaną. Wszyscy wysiedli z wozu, a Zbyszek minę miał, jakby go ktoś porządnie wkurzył. Podszedłem do niego i zapytałem:
— A cóż ty taki zły?
— Ten Grubby Rubby mnie wkurza.
— A czemu to?
— A bo, rozumiesz, rozłożył się na mnie, jak na poduszce i śpi. Ja do niego mówię: ja nie jestem poduszką, zjeżdżaj z mojej głowy, to on niby zmienia pozycję, ale po chwili dalej swoje. No nie idzie z nim żyć!
Postanowiłem odbyć męską rozmowę z naszym brytyjskim przyjacielem, więc podszedłem do niego i tak mu rzekłem:
— Grubby Rubby. Otóż Zbyszek powiedział mi, żeś z głowy jego poduchę uczynił.
— Przepraszam serdecznie, ale u nas, w Brytyjskim Królestwie, istnieje prawo głowy. Zakłada ono, iż, kiedy mężczyzna leży bokiem do drugiego, ten drugi może użyć jego głowy.
— Czy tylko w celach poduszkowych?
— Nie.
— W takim razie wielcem rad, żem Polak i że nie muszę akceptować waszych durnych zasad.
— Proszę pana. Nasze zasady zakładają również, iż kiedy Polak przebywa w Słowenii, i kiedy źle wyraża się o brytyjskich ludziach, brytyjski mężczyzna ma prawo spoliczkować Polaka.
Nie minęła sekunda, gdy poczułem na policzku piekący ból. Grubby Rubby stał i gapił się na mnie, jakby do niczego nie doszło.
Kaśka zjawiła się w porę, bo gdyby nie jej odciągnięcie Grubbego na bok, źle by się to dla niego skończyło.
Trzeba nieco zmienić prawa i nawyki brytyjskich detektywów, myślałem już w wozie.
Rozdział 3
Słowenia jak się zaczęła, tak się skończyła. Chorwacja natomiast przytrzymała nas na dłuższy czas. Okazało się bowiem, iż Franz Cygan zafundował sobie nadmorskie tournée. Robiliśmy zatem wszystko, by siedzieć mu na ogonie, a Rubby Grubby cały czas trwał w kontakcie z Centralą w London City.
Chorwackie domy pamiętające czasy pierwszej połowy burzliwych lat dziewięćdziesiątych, przypominały poranione istoty, niby martwe, lecz żywe w martwocie na swój niepowtarzalny sposób. Chorwaci pewnie chcieli zostawić jakiś materialny ślad tamtych ponurych czasów, chociaż, ten najważniejszy, jest zazwyczaj w sercu.
W końcu wjechaliśmy w rejon weselszy; otwierały się przed nami kurorty nastawione na szybki zysk, więc: bary, kamieniste plaże, klimatyczne miasteczka pamiętające czasy średniowiecza. Jedno takie miasteczko przyciągnęło moją uwagę, niestety nazwa wyleciała mi z głowy. Auto zaparkowaliśmy na parkingu strzeżonym i wysiadka. Postanowiliśmy poszwendać się po mieście, korzystając z faktu, że pluskwa auta, którym poruszał się Cygan Franz nie dawała sygnału: więc albo zlokalizował ją i wyrzucił, albo zmienił pojazd.
Szliśmy wbici w spore zakłopotanie, zależało nam bowiem na wtopieniu się w tło, ale Rubby Grubby Anglik utrudniał to zadanie skutecznie.
Kiedy w wieczornej atmosferze rozluźnienia, zajęliśmy miejsca w knajpce tuż przy chlupoczącej cicho wodzie morskiej, Zbigniew rzekł:
— Jeśli o mnie chodzi, ja tu zostaję.
— A jeśli o mnie chodzi, to jeśli zaraz nie wyjaśni się gdzie przebywa nasz cholerny Franz, to dostanę szału — powiedziała Kaśka.
— Centrala w Londynie pracuje non-stop, na pewno znajdą tego, jak pani nazwała, cholernego Franza — rzekł Rubby.
Zmęczony prowadzeniem pojazdu, zadecydowałem, że kolejną osobą, która powinna zająć się tą, bądź co bądź, męską czynnością, jest Zbyszek. Zbyszkowi posmutniała twarz, gdyż miał w planie popiwkować sobie, a tu taki obrót sprawy. Dlatego nie mając wyrzutów sumienia, zamówiłem sobie piwo, zresztą Rubby uczynił tak samo. Kaśka nie piła, ale chyba tylko po to, by potowarzyszyć Zbyszkowi.
Powiedział Zbyszek:
— Nasza misja powinna mieć jakiś patronat, przecież goniąc tego łotra robimy dobrą robotę na dużą skalę. Jak myślicie, czy gdy złapiemy Franza, zostaniemy odznaczeni od samego prezydenta orderami?
— Zapomnij o orderach — rzekłem. — To ma być wszystko cichuteńko, by następni Franzowie Cyganowie żyli sobie w błogiej nieświadomości. A tak w ogóle ciekaw jestem, czy on wie, że jesteśmy tak blisko niego, bo że go ktoś szuka, to raczej jest pewne, że wie, inaczej by tak szybko nie zmieniał miejsc pobytu.
— Ale dzieciak, po co mu dzieciak? — dopytywał Zbyszek.
— Tego to nawet ja nie wiem — powiedziała Kaśka. — Mam co prawda jakieś swoje domysły, ale to wszystko jest takie mgliste, niepewne. Wiem, że Franz robił za służącego w pewnej bogatej rodzinie. Tyle wiem. I niech każdy sobie dopowie swoją wersję zdarzeń.
— Ja natomiast — zabrał głos Rubby — cieszę się, że zupełnie obcy sobie ludzie, postanowili zadziałać na własną rękę i złapać złodzieja. Bo rozumiem, że się nie znaliście przed sprawą Franza?
— Nie — powiedziałem — jest tak jak mówisz, Rubby, to, że teraz działamy w kwartecie, jest dziełem samego Franza, mieliśmy dość kradzieży w naszych miejscowościach i zorganizowaliśmy grupę łapaczy Franza. Gdy ten zorientował się, że okoliczna ludność ma zamiar zrobić mu w poprzek, spakował majdan, wykradł dzieciaka i w długą.
— Czy to dziecko jest tej bogatej rodziny, w której za lokaja robił Franz? — zapytał Rubby.
— Tak — odparła Kaśka.
— Przecież to wszystko jest jasne, facet chce okupu!
— Miałoby to sens, gdyby Franz wcześniej nie nakradł tyle, że głowa mała — rzekła Kaśka. — A porywając dziecko, on tylko zrobił sobie dodatkowe kuku, tak zwany strzał w stopę.
— Wobec tego pozostaje nam czekać. Tak jak powiedziałem, Centrala w Londynie pracuje, jeśli coś będą wiedzieć, ja od razu dostanę od nich telefon. Na szczęście przyszło nam działać w wyjątkowo cieplarnianych warunkach, mamy początek czerwca a wakacje to moja ulubiona pora roku.
— Moja też — rzekłem — ale nie wtedy, gdy goni się porywacza dzieci.
— Skończmy już o tym patałachu — rzucił wnerwiony Zbych.
— O to to — podchwycił pan Rubby. — Proponuję porozmawiać o tym co jest najpiękniejsze, ale też najbardziej nieprzewidywalne na tym świecie, czyli o kobietach.
— Nieprzewidywalne? — zdziwiła się Kaśka.
— Tak — powiedział ze spokojem Rubby. — Kobiety są ze swej natury nieobliczalne.
— Czy możesz rozwinąć tę myśl? — zapytała zaciekawiona Kaśka.
— Oczywiście. Dam przykład z mojego podwórka, z królewskiego księstwa Wielkiej Brytanii. Otóż zaręczony byłem swego czasu z lady Sharlottą. Była to kobieta wytworna, co w waszym języku znaczyć może tyleż samo, co wytworzona z cnót najdroższych temu światu. O urodzie wstyd mi mówić. Takiej piękności nie widziałem nigdy. Jeśli proporcje zostały stworzone po to, by wyeksponować dopasowanie elementów będących odrębnymi częściami czegoś, co dopiero z pewnej perspektywy wygląda jak stworzona z wielu pięknostek jedność, to ona była właśnie definicją proporcji. Czy mówię jasno?
— Mówisz pięknie — rzekła jakby odurzona słowami Rubbego Kaśka. Ja zaś w myślach dałem Rubbemu dużego plusa, bo w podobny sposób postrzegałem kobiety. Wiadomo: kobiety są różne. Lecz czy mamy do czynienia z panią lekkich obyczajów, czy z damą z wyższych sfer, szacunek to klucz będący pokazaniem płci pięknej, że mężczyzna to nie tylko zwierzęcy instynkt, lecz także rzeczy wzniosłe, będące odpowiednikiem zachwytu nad pięknem pory wczesno wiosennej chociażby.
— No więc dama ta razu pewnego, a mieliśmy wówczas tak zwaną randkę, dejt — kontynuował Rubby — zabrała mnie na brzeg jeziora. Ja patrzę: a tam szuwary jakieś, ropuszyska straszne, myślę, cóż to za miejsce ohydą naznaczone i jeszcze się dobrze nie zorientowałem w swojej sytuacji, a już tkwiłem wepchnięty przez mą lubą w owe krzaczory. Czy to nie dowód na całkowitą nieobliczalność?
Piwo wchodziło mi wybornie i nagle poczułem to nieznośne napieranie, i że jednak dalsze udawanie, że moczowe sprawy, to bułka z masłem, jest bez sensu i że trzeba odwiedzić wucet. Wszedłem do środka lokalu (byliśmy na zewnątrz pod parasolkami) i gdym zlokalizował toaletę, w okolicach drzwi stała piękna, wysoka brunetka, obcięta na Kleopatrę. Jej ciemna, opinająca ciało garderobiana niezręczność, odjęła mi rozum. Czy mogę wejść, zapytałem w języku angielskim. Yes, odparła tamta i niczym służąca otworzyła mi drzwi.
Dziwnie mi się sikało ze świadomością, że za drzwiami stoi ona, tajemnicza piękność. Gdym wyszedł jej już nie było, co stanowiło dla mnie pewnego rodzaju ulgę, bo już zaczynałem wchodzić w rejony, których w sobie nie lubię.
Zamiast wrócić do stolika, postanowiłem przejść się wzdłuż plumkającej wody, bo miejsce w którym byliśmy, przypominało mini porcik dla małych jachtów. Nie zrobiłem piętnastu kroków, a znana mi z lokalu dziewczyna stała oparta o latarnię i patrzyła w moim kierunku. Prostytutka — pomyślałem, ale i to nie miało wpływu na nic. Zbliżyłem się na odległość zapewniającą jej i mi komfort i rzekłem:
— Czy pani pomyliła mnie z jakimś innym mężczyzną?
— Nie.
— To w takim razie w czym mogę służyć?
— Czy mogłabym przejść się z panem kawałek, o tam, do tamtych drzew, potem pana opuszczę.
— Nie widzę problemu.
Szliśmy zatem, lecz nie jak para a jak przypadkowo spotkani ludzie. Luźno, osobno, bez żadnego dotyku. Dziewczyna popatrzyła na mnie.
— Mam na imię Victoria — rzekła — i pochodzę z Serbii.
— Przyjechałaś tu na wakacje?
— Nie. W zasadzie przyjechałam ostrzec ciebie i twoich przyjaciół.
— Że co?
— Tak. Wiem, że gonicie Franza, ale on jest znany na całych Bałkanach. To że go gonicie to jedno. On wysłał przeciwko wam bandytów, aby zlikwidować każdego z was.
— Skąd to wiesz?
— Franz wyrządził mi i mojej rodzinie dużą krzywdę. Zabił mi męża i brata i wyczyścił im konta. Wiem zatem o tym człowieku i jego ofiarach więcej niż ci się wydaje.
— Czy dziś grozi nam jakieś niebezpieczeństwo?
— Obawiam się, że tak, lecz nie znam szczegółów.
Tymczasem Rubby zaczął pokazywać w moją stronę, że coś przyszło z Centrali. Podbiegłem tam i na szybko przedstawiłem Victorię. Natomiast wiadomość z Centrali brzmiała, że ludzie Franza zlokalizowali nas i teraz od nas zależą dalsze ruchy.
— Jego ludzie mogą nas powybijać jak kaczki — powiedziała Victoria.
— Co robimy? — zapytał spanikowany Zbyszek.
— Zachowajmy zimna krew — rzekła Kaśka.
Siedzieliśmy cicho przy stoliku, a każdy przechodzień mógł być człowiekiem Franza. Strach mroził nam opuszki palców. W końcu rzekłem:
— Panowie, chyba przyszedł czas, aby się zmywać.
Wstaliśmy jak jeden mąż, i razem z Victorią poszliśmy w kierunku parkingu na którym stał nasz merc. Ale nagle Victoria krzywo stanęła, więc złamał jej się obcas, a Kaśka wpadła całym ciężarem ciała na Vikę i niewiasty się przewróciły, jedna na drugą. I wtedy właśnie nasz merc uległ eksplozji. Jako, że do miejsca parkingowego było trochę do pokonania, nikomu nic się nie stało. Eksplozja była bardzo spektakularna; kula ognia wzbijająca się w powietrze. Postanowiliśmy zdać się na plany Victorii. Ta zaproponowała nam pociąg i Serbię jako cel. Bez zbędnych dyskusji zdecydowaliśmy się na taki ruch.
Na dworzec zawiózł nas taksiarz, podobno znajomy Victorii, dlatego za podwiezienie nic nie wziął. Te wydarzenia wzbudziły w detektywie Rubbym jakąś depresję, myślał bowiem, iż Centrala jest w stanie objąć wszystkie działania wroga, tymczasem okazało się na odwrót. Pocieszałem go jak umiałem, chociaż w pocieszaniu zbyt dobry nie byłem. Kiedyśmy dotarli na dworzec, nastąpił błyskawiczny zakup biletów i czekanie na najbliższy pociąg. Szok powoli mijał, Rubby godził się z utratą wypasionej bryki, ja tymczasem myślałem kto. Kto ma nas na oku i od jakiego czasu. Prowadząc, zawsze zwracałem uwagę na jadące za mną samochody, nawet na te, które jechały przed nami. Ten Franz to rzeczywiście niebezpieczny zawodnik, pomyślałem. Nie dość, że nakradł na potęgę, to jeszcze chciał zlikwidować tych, którzy pragnęli pomóc pokrzywdzonym.
W końcu pociąg nadjechał. Wpakowaliśmy się do niego bez bagaży (wszystko spłonęło w wozie) na szczęście portfele mieliśmy przy sobie a w portfelach trochę pieniędzy.
Było nas pięć osób, więc zmieściliśmy się do jednego przedziału. Pierwszy zasnął Rubby, potem Zbyszek. Victoria, Kaśka i ja jakoś nie mogliśmy. To wszystko było zbyt intensywne, by zasnąć sobie, jakby nic nie zaszło. Witaj Serbio — patrzyłem na nocny krajobraz za oknem i prócz pojedynczych świateł niczego nie byłem w stanie dostrzec. W termosie miałem trochę kawy, więc zapytałem: napijecie się kawy? Kaśka chciała, Vika zaś odmówiła.
W pociągu granicę przekroczyliśmy, lub nie przekroczyliśmy. Ale chyba przekroczyliśmy. Rubby i Zbyszek spali twardym snem. Kaśka chciała bardzo wejść w relacje, lecz słabo znała język angielski. Zapytałem więc Viktorię o Kosowo. Ta odparła, że jest, mimo proklamowania niepodległości, dalej częścią jej kraju, chociaż w samym Kosowie nie jest bezpiecznie. Viktoria nagle stała się Viktorią pisaną przez ka, nie przez ce, co stanowiło swego rodzaju aberrację, ale tylko w mojej głowie.
— How old are you? — zapytała Kaśka.
— Trzydzieści jeden — powiedziała Viktoria.
— To ty umiesz po polsku? — zapytałem.
— Mój ojciec był Polakiem.
Jakaś cisza zapanowała w przedziale, w którym tylko chrapanie Rubbego i Zbyszka. Viktoria patrzyła na Kaśkę, która stawała się Katarzyną. Otóż zrozumieć to można w sposób następujący: Kaśka była dziewczyną, mimo swych trzydziestu trzech lat i nagle nastąpiła trudna do wytłumaczenia przemiana polegająca na tym, że rysy twarzy ułożyły się zupełnie inaczej, tak jakby wstąpiła na kamień szlachetności i patrzyła w dal.
— Czemu tak na mnie patrzysz od dłuższego czasu? — zapytała Katarzyna Viktorię.
— Bo uległaś jakiejś przemianie, nie wiem, nie znam się na tym, ale to było fantastyczne!
— Naprawdę?
Ja w tym czasie wyszedłem z przedziału zapalić. Otworzyłem okno w korytarzu i zapaliłem papierosa. Myślałem, bo to, że wkroczyliśmy w fazę drugą naszej przygody, było pewne. Myślałem o Katarzynie, która wyszła z Kaśki, myślałem o Viktorii. Dlaczego od razu nie przyznała się, że ma ojca Polaka? Ktoś do mnie podszedł. Od tyłu. Była to Viktoria.
— Uwielbiam obserwować ludzi — rzekła. I gdym tak stał przed oknem, paląc papierosa, ona zrobiła mi zdjęcie jakimś cyfrowym aparatem.
— Co sądzisz o tej dziwnej przemianie kobiety? To tak jak wyjście ze strefy młodości, do strefy kobiecości…
Nagle wyszła też Katarzyna.
— Czy wyglądam teraz jakoś inaczej? — zapytała trochę zmieszana.
— Tak — rzekła Viktoria.
— Jesteś bardzo oszczędna w słowach — powiedziała Katarzyna.
Ja tymczasem skończyłem palić, zamknąłem okno i poszedłem wzdłuż korytarza, tak się przejść. Na szczęście niczego niepokojącego nie zauważyłem. Wróciłem do przedziału, w którym, co tu dużo mówić, było grubo.
Rozdział 4
Katarzyna, Katarzyna, Katarzyna — kobieta chciała przyzwyczaić się do nowej wersji swego imienia, oraz wyglądu, bo co rusz spoglądała w lustereczko.
— Jesteś piękniejsza — rzekła Viktoria. W tym czasie obudzili się Rubby i Zbyszek. Rubby spojrzał na Katarzynę, Zbyszek też. Musiały minąć minuty, by wybrzmiały słowa.
— Kobiecość jest silniejsza od dziewczęcości — rzekł Zbyszek, który zrozumiał co zaszło. Rubby zaś rzekł:
— Tak samo było z moją Sharlottą. Obudziłem się pewnego jesiennego wieczoru ze snu, powiedzmy sobie szczerze, głębokiego niczym studnia tunezyjska. Otwieram oczy i widzę już nie dziewczynę, którą przyrównać można do słów: lżej, natura, kwaśność, filiżanka, łodyga. Widzę kobietę, której ciężar wzbudził we mnie uczucia podobne do strachu. Oczywiście nie mam tu na myśli wagi, bo ta, miałem wrażenie, pozostała taka sama. Chodziło o coś innego. O psychikę, duchowość, zachowanie, mające w sobie elementy metalu. Skąd lęk, zapytacie. Otóż z tej przemiany nieoczekiwanej.
— Czy wzbudzam lęk? — zapytała Katarzyna.
— Na pewno nie we mnie — powiedziałem.
— Wzbudzasz ciekawość — rzekła Viktoria. — Są zjawiska, wymykające się obserwatorom, tymczasem zupełnie przypadkowo, zobaczyliśmy jak dziewczyna wypluwa z siebie kobietę.
— Jeśli o mnie chodzi — rzekł Zbigniew — to nie odczuwam żadnego lęku. Przecież to naturalna kolej rzeczy, co tu się dziwić.
Jeśli o mnie chodzi, to tkwiłem w czymś, co przypomina konsternację. Byłem z jednej strony zachwycony, oczarowany, zalany czymś w rodzaju deszczu, który zamiast ożywczości dał wilgoć i dziwność w czystej postaci. Katarzyna, jeśli już muszę opisać swoje doświadczenie płynące ze sfery seksualnej, to działała na mnie bardziej, mocniej. Ale co z tego? Czy męska seksualność wystawiona na próbę, zawsze musi przegrać? A gdzie nasza duma? Gdzie uprzedzenie? Bo to, że kobieta to kwiat stworzenia, to przecież nie znaczy, że my, mężczyźni mamy tańczyć tak, jak zagra nam kobieca najgłębszość mieszcząca się tam, gdzie płeć pływa w akwenie zwanym pożądaniem. W ogóle, dlaczego takie myśli nawiedziły moją głowę? Byłem na siebie zły, że myślami zbaczałem tam, gdzie z faceta wyłazi zwierz. Rubby natomiast poszedł zorganizować kawę dla naszej grupy i po kwadransie lub dwóch, wrócił z termosem pełnym czarnej, mocnej, niesłodzonej.
Kiedy każdy miał w kubeczku swoją porcję, Katarzyna postanowiła podzielić się z nami tym, co w niej zaszło:
— Wiem, że procesy biologiczne są jakby drogą co prowadzi do śmierci. Mamy ruch, mamy oddychanie, jest reakcja na bodźce, mamy wzrost, odżywianie, wydalanie i rozmnażanie. Dziś w oczach Wiktorii zobaczyłam nieuchronność. Bo cóż, moi kochani, jest za tymi procesami życiowymi, jak nie chichot, i, wybacz Wika, ale ja ten chichot zobaczyłam w twoich oczach, pięknych oczach, glazurowano-lazurowych. Kobiecość nie stanowi powodu do dumy — z perspektywy kobiety. Kobiecość może osadzić się na pożądaniu samca alfa, ale co z tego wyniknąć może? Chwila mechanicznego seksu, którego finisz to robotyczny orgazm? Czy zauważyliście, że seks przypomina coraz bardziej funkcjonowanie mało skomplikowanego mechanizmu wyjętego prosto z jakiejś zapyziałej fabryki? Co mnie jeszcze przeraża to to, że mam obszerniejszą świadomość. Po co mi to. Po co mi wiedzieć, na przykład, że marzenia erotyczne i tak rozbiją się o rycerskość naszych panów, dla których seks jest grzechem śmiertelnym. Myślicie, drodzy mężczyźni, że nie obserwowałam was wtedy, w tej wiosce cygańskiej, nieopodal Bratysławy? Żaden z was nie zareagował na wdzięki tych pięknych kruczowłosych dziewcząt. Kobiecość to dar i przekleństwo w jednym. Twoje spojrzenie staje się coraz mniej przenikliwe, Viktorio. Za to ja widzę w tobie coraz więcej lęku. Czego się boisz? Tak przecież chichotałaś. Czy to był ten słynny chichot losu? Viktorio, cień twojej duszy kończy się tam, gdzie zaczyna się dzień, ale patrz za okno, mamy wciąż noc, czy uważasz, że nie zauważam kształtów i tej ręki trzymającej nóż? Masz w oczach gwiazdozbiór a to tylko odbijające się światła zewnętrznych mijanych miast i fabryk. Wiem, że masz powodzenie, że jedziesz obecnie na fali, na fali szczęśliwości. Lubisz siebie, lubisz facetów, lubisz modę, ale jesteś osobą, w której jest dużo empatii. Tak w ogóle, dlaczego nam pomagasz? Czy też tak bardzo znienawidziłaś Franza, że postanowiłaś dołączyć do międzynarodowej grupy łapaczy porywaczy dzieci? Zresztą nic nie mów, przypomniałam sobie, mówiłaś, że zabił ci męża i brata. Przykro mi. Nasz przyjaciel z Brytanii ma ponoć kontakt z Centralą, ale coś ta Centrala nawala, bo przez godzinę milczy jak zaklęta. Zresztą co przyniesie przyszłość to przyniesie. Nie mamy nad nią kontroli. Możemy planować, oczekiwać na coś, lecz przyznajcie, że to jest w gruncie rzeczy słabe, bardzo słabe. Nieznane wisi nad każdym z nas. Czy jadąc tu, jeszcze tym starym maluchem Czeczeńskiego, przeszło nam przez głowy, że wybuchnie bryka, którą dostarczył nam Rubby? Bóg ma z nas bekę. I zawsze oburzało mnie, jeśli ktoś mówił, że On wylewa łzy. Jeśli tak jest, to chyba tylko gdy widzi prokrastynację, tak przecież nam, ludziom właściwą. Ale mam dość. Ta kobiecość przyszła zbyt gwałtownie. Czy ktoś może wcisnąć przycisk, i wszystko się cofnie w czasie? Chyba raczej nie, nie ma takiej opcji, prawda Vika? Wiesz co? Masz przestraszone oczy. Przemów.
Viktoria przestała wysyłać w przestrzeń delikatny uśmiech. Tak zaczęła tkać swą, ze słów stworzoną, post-awangardową instalację:
— Fakt, że stałaś się kobietą na moich oczach, nie świadczy jeszcze o niczym. Zresztą kobiecość ma różne formy. Skąd wiesz, że nie jestem już kobietą? Że dalej siedzę w tej dziewczęcości, naiwności, pretensjonalności? Są trzy rodzaje kobiecości: jest kobiecość wytrawna, jest kobiecość niszczona i jest kobiecość ukryta. Kobiecość wytrawna to przykład niewiasty, która zawsze marzyła o tym, by emanować dojrzałością, by kokietować za pomocą mody a także gestów, by mącić męski umysł. Kobiecość niszczona to przykład pani sprzątającej. Pani sprzątająca żadnej pracy się nie boi, wszędzie jej pełno, za wszystko się chwyta by pomóc, zrobić, zarobić. Osoba taka nie ma czasu na ustawianie przed swoją twarzą lusterka i na malowanie. Ona może pomalować, ale ściany domostwa. Kobiety takie są najczęściej ładne: natura plus ciężka praca czyni z oblicz tych dam obrazy niepowtarzalne. Kobiecość ukryta to na przykład ja. Miewam przeczucia, iż moje doświadczenia związane ze śmiercią męża oraz brata uczyniły ze mnie kobietę. Zresztą co ja gadam, wewnętrznie to ja czuję się jak seniorka. Bo takie mam przekonanie, że tak czują się te poorane zmarszczkami matrony. Mimo przeżytych nieszczęść trwają na stanowisku.
Ze śmiercią mojego męża i brata było tak: stałam akurat na balkonie, był piękny lipcowy wieczór, słońce zachodziło czyniąc ten widoczny z mego balkonu skrawek terenu krwawym. Pamiętam, tak sobie wtedy pomyślałam, że wieczór jest krwawy. I nagle ujrzałam ich; mój brat i mąż szli i o czymś sobie opowiadali, widać było, że są w dobrych humorach. Naprzeciwko nich szedł jakiś mężczyzna, dokładnie mu się nie przyglądałam, byłam bowiem ciekawa, cóż rozśmieszyło moich najbliższych mężczyzn. I nagle ujrzałam, że ten wspomniany facet wyciągnął dwa pistolety. Jednym celował w mego brata, drugim w męża. Usłyszałam huk i po chwili dwa ciała obok siebie: głowy dosłownie im wybuchły: byłam na drugim piętrze i na wysokości mego mieszkania obryzgane krwią liście. Krzyczałam, a on, ten wredny sukinsyn na jedną małą chwilę uniósł głowę, lecz nie mógł zlokalizować krzyku. Zaczął uciekać. Podobno zaraz potem wyczyścił im konta. A policja… postępowali według procedur, a we mnie rosło przekonanie, że oni wszyscy są kupieni. Robili swoją robotę tak od niechcenia, bo trzeba, o, następne dwa trupy, no patrz. Sprawę należy położyć na swój grzbiet, albo jeszcze lepiej, na głowę — jak czynią to afrykańskie kobiety, i iść z tym aż do prawdy. Powiedzcie mi, proszę, jeśli kolorem nadziei jest zielony, to jaki kolor ma prawda? Bo droga do niej to szkarłat. Czerwiec polski. Chodzi mi teraz nie o miesiąc, lecz o pluskwę. Naszego wroga winniśmy nazwać czerwcem bałkańskim. Zakorkujcie mnie, tak jak czynią to z butelką wina Amalaya. Wsadzić korek to nie sztuka, sztuką jest odkorkować go, gdy kieliszki uszne domagają się słów mówionych czerwonymi ustami. Patrzcie: czerwiec, usta, wino, krew, szminka, przekrwione oczy Katarzyny, pojar Czeczeńskiego co się ledwo żarzy, szrama Zbyszka, którą ma na czole, czerwony Bóg, co na górze, również czerwonej, kończę już.
Zbyszek poprawił się na siedzisku, przyjmując pozę świadczącą o tym, iż zamierza przyłożyć się do diagonalnego monologowania. Siedział bowiem chłop przy samych drzwiach.
— Trwa noc a pociąg jedzie. Podług moich wyliczeń, w Serbii jesteśmy od dwóch godzin. I wiecie co? To jest dosyć dziwne, ale tkwi we mnie przekonanie, że w tej akcji nie będzie suspensu. Jeśli nasza historia byłaby filmem, reżyser, czyli w zasadzie my wszyscy, dostalibyśmy po złotej malinie. Oczywiście, iż należy powyższe zdecydowanie lekce sobie ważyć. Trzeba odnaleźć dziecko — to jest priorytet. Trzeba pojmać Franza — drugi priorytet. Powstrzymać się przed samosądem — trzeci priorytet. Trzy priorytety. Ogólnie rzecz ujmując musimy teraz, prócz węszenia jak pies i rozkminiania: gdzie przebywa Cygan Franz, chronić się przed atakami. Mam nadzieję, że nasz detektyw, Rubby, nie stoi za tym ostatnim zamachem, bo by to oznaczało, iż przebywamy w tym samym przedziale ze współpracownikiem Franza. Wybacz Grubby Rubby, ale takie założenie też musi być brane pod uwagę. W ogóle mam nadzieję, że ten twój złoty telefon, to rzeczywiście złoty telefon a nie jakaś bondowska broń, za pomocą której zakatrupisz nas, gdy będziemy spać. No offence, jak mawiają. Wyglądasz jednak na jednostkę bardzo, i w dodatku świadomie zindywidualizowaną, a to według mnie wyklucza mordercze naleciałości. Twój stosunek do tej całej Sharlotty, też wiele mówi o tobie, Rubby. Jesteś prawdopodobnie dobrym człowiekiem, takim, który by muchy nie skrzywdził. Takie jest moje zdanie, nie wiem co o tym sądzą pozostali. Odnośnie kobiecości, wybaczcie drogie panie, ale ograniczę się jedynie do zdania: po co robić burzę w szklance wody? Tak na serio, to nie wiem o co chodzi. Kaśka do pewnego momentu była Kaśką, a potem, ni z gruszki, ni z pietruszki, stała się Katarzyną? Czy to nie jest aby naciągane? Chociaż zaraz, chyba raczej nie, zmiany fizyczne są jednakowoż widoczne… sam nie wiem.
Moja nienawiść do Franza Cygana wzrosła po tym, jak Viktoria opowiedziała historię morderstwa jej męża i brata. Nie wiem, moi drodzy, czy będę miał na tyle samokontroli, żeby tego drania nie udusić, jak go złapiemy. To podły bydlak, widocznie dziengi to nie wszystko czego potrzebuje jego krwiopiłcza dusza, on pragnie zlikwidować ludzi, którzy mu nie pasują. Tu musi wchodzić w grę charyzma, bowiem facet ma pod sobą na pewno spory komplet oddanych mu zabijaków, którzy pójdą za nim w ogień. Trzeba przyznać, że nie jesteśmy jednostką specjalną do zwalczania tego typu bandytów, że jesteśmy jednak zwykłymi, szarymi ludźmi, którzy myśleli, że ten cały Franz to drobny złodziejaszek i że wystarczy się zakraść w nocy, nakopać mu do tylnej części ciała i sprawa załatwiona, tymczasem wyszło nieco komediowo. Mamy detektywa, dla którego modowy fetysz to sprawa kluczowa, mamy Viktorię, kobietę… tu się zawahałem, bo to może dziewczyna wciąż? Ale fakty mówią same za siebie: Viktoria straciła męża i brata. Ile jeszcze trzeba nakraść, ile krwi przelać, żeby ten podły zbój trafił za kratki, pytam się? W Ameryce taki człowiek grzałby już celę dla skazanych na śmierć. Cholerna lewacka Europa i jej chore podejście do prawa. Stary kontynent już dawno stracił to, co miał najcenniejsze, czyli wartości. Skończyłem.
Gdy Zbyszek umilkł, głos zabrał Grubby Rubby:
— Sprawiłeś mi Zbyszku duży cios, mówiąc o tym, że mogę stać za wybuchem naszej bryki, czy że mój telefon to w gruncie rzeczy śmiercionośna broń. Fakt, jestem mężem rarytasowym, łatwo wyłowić mnie z tłumu, ale wiedzcie, że nigdy nie zrezygnuję z brytyjskości, z owej łaski, laski, z fraku i mego starodawnego nakrycia głowy. Zawsze będę miał te śmieszne, lekko zakręcone wąsy, i bródkę. Co jest złego w byciu oryginalnym? Churchill, przyjmując na swoje barki przewodniczenie Wielkiej Brytanii, nie zrezygnował z cygar, z melonika, pozostał sobą do końca. Zapewniam was, moi przyjaciele, że przyjacielem waszym jestem, nie zaś, jak starał się zarysować sytuację Zbyszek, ukrytym wilkiem w owczym puchu. Cygan Franz ukradł mi szewiroleta, którego przysłał mi z juesej, mój kochany father. Kocham mego fathera z całego serca. I on kocha mnie, ja to wiem. Moja obecność tutaj ma więc też związek z moją prywatną krucjatą. Wiem, że auto przepadło, ale złodziej, który okrada Anglika, to łotr nie z tej ziemi. Przepraszam was, moi drodzy, za te łzy, ale na wspomnienie o moim ojcu robi się jakoś tak ciepło na sercu. Ojciec kochający syna, to przykład człowieka żyjącego dla kogoś innego. Przeczytałem kiedyś, chyba u Hessego, w powieści Gertruda, że w młodości żyjącej dla siebie jest więcej nieszczęścia i pomieszania, niż w okresie późniejszym, gdy na przykład pojawiają się dzieci. Żyje się wówczas dla kogoś i nawet umyka gdzieś ten moment, w którym przestajemy o sobie tylko… To jest ponoć najbardziej dostrzegalne z perspektywy starości. Starość — brzmi jakoś tak nie za dobrze, lecz ten, podobno najlepszy czas, warto zacząć jakoś reklamować. Na przykład: chcesz poznać tajniki życia? Dobrnij do siedemdziesiątki piątki! Albo: chcesz zacząć z drobnych gestów czerpać moc przyjemności? Dociągnij do osiemdziesiątki! Dawniej modny był klub dwadzieścia siedem. Co ci biedni, młodzi i utalentowani ludzie szukali w takim klubie? Czy tylko śmierci? A jeśli tak, to co takiego w niej jest? Cóż, ona wciąż zbyt blisko nas, mam nadzieję, iż prędko się nie przekonamy. Bo śmierć jest straszna przez to, że stanowi tajemnicę. Te wszystkie bajki o tunelach można sobie włożyć. Bo przecież tunel ma to do siebie, że gdzieś prowadzi, czyż nie? Tak, jak Katarzynę zaprowadził, już nie tunel a los, do Wielkiej Brytanii, a dokładniej do klubu Plastic bag w Londynie. Pracowała na zmywaku, lecz nie tylko. Podawała ludziom trunki, czasem nawet witała ich przy samych drzwiach darmowym szotem. Postanowiłem pewnego dnia wybrać się z moim przyjacielem, Milordem Wazonem, do wspomnianego klubu. Od razu powiem, iż nie jestem typem klubowicza. Wolałem wieczory spędzać w filharmonii, czy w teatrze. Przyszedł więc kiedyś do mnie Milord Wazon i tak mnie rzecze: kochany Rubby, zapraszam cię do klubu Plastic bag. Ja na to: a co my tam, kochaniuteńki, robić będziemy? On oczy zrobił duże, gdyż pytanie moje wydało mu się istnym dziwadłem. Rzekł: pić będziemy, drogi Rubby. Poszliśmy na nogach, gdyż klub ten był całkiem blisko. Otworzyłem drzwi, i ujrzałem Katarzynę. Zanim podała mi szota, schyliła się i zawiązała mi buta. To był przełomowy moment i dla mnie i dla niej, bowiem zostaliśmy przyjaciółmi. Jej ofiarność tak mnie urzekła, że zaproponowałem jej pracę u mnie.
— Może przerwij Rubby — rzekłem nieco sennością zamulony. — Przepraszam, że tak wtargnąłem w twoją opowieść jak dzik w sam środek miasta, ale też mam coś ważnego. Otóż atmosfera gęstnieje. Czyście tego nie zauważyli? Podczas gdy Rubby opowiadał swoją historię, ja cały czas obserwowałem Katarzynę. Jej mina świadczy o tym, że coś się w niej dzieje, coś dziwnego. Dziwność ta ma związek z przemianą, to bez dwóch zdań. Przemiana Kaśki w Katarzynę to bardzo podejrzana rzecz. Tylko głupiec by się nie zorientował, że tu się kroi ser szwajcarski! Halo, obudźcie się do cholery! Sorry Katarzyno, że zaczynam grać w grę, która może się nazywać: ubij Kaśkę, ale nic nie poradzę. Rubby myślał, że swoją usypiającą opowieścią zakryje to co najważniejsze. Otóż nie, mój miły zabieraczu uwagi. Ja nie w ciemię bity, ja swój rozum mam, potrafię dostrzec kto gra w ciula, a kto jest uczciwy. Uczciwość to rzecz, której jest coraz mniej na tym łez padole. I powiem wam szczerze, że tak, że właśnie uważam, że tylko ja jestem tu uczciwy. Bo tak się jakoś utarło, że dobrze o sobie mówić, jest źle mówić. I co? I oto to.
Rozdział 5
Uszy robiły swoją robotę, czyli chwytały słowa wylatujące z ust ludzkich. Małżowina uszna to jest część ucha zewnętrznego, czyli wiecie, ciągnąć można za nią, przebijać ją można, karcić nią można, w zasadzie to wrażliwa część człowiecza.
Kiedy wypowiedziałem swoją kwestię, stałem się przez chwilę mężem tępym niczym nóż. Otóż tak wyglądała tępota moja: podczas gdy brytyjski detektyw zaczął chędożyć twarzą nasze uszy, ja pobierałem tylko strzępy, byłem pewien, że to wynik ostatnich godzin spędzonych w pędzie, niepewności, oraz grozie.
Czy zaistniała kłótnia? Czy damska część ekskursji wylewała z siebie nadmiar jadu, czy tylko mój rozstrojony do granic um, płatał mi figla potężnego? Wyglądało to na pewnego rodzaju zaburzenie odbioru.
— Sks — rzekła Katarzyna, posyłając Viktorii sekretny uśmiech.
— Czyli: skurwysyn ma szarlotkę. — Viktoria ozdobiła uśmiech mechanicznością wyjętą z czegoś tam.
— Taa (k), upiekło mu się. — Katarzynie dać obrzyna, a urwie Angolowi pół głowy. Tutaj powinien nastąpić jakiś czas określony, istniejący pod nazwą: przerwa na ochłonięcie. Niczego takiego nie było. Dalej paplanina, dalej olej linearność oraz połóż coś bardzo brzydkiego na klarowności. W termosie nie było kawy.
— Czy usłyszałem przed chwilą jakieś szpetne wyrazy, lecące w stronę mojej kochanej Sharlotty?
— Nie wiemy co usłyszałeś, Rubby — powiedziała Viktoria.
— A czy Viktoria ma na imię Viktoria tylko dlatego, bo lubi zwyciężać? — Pytanie Zbigniewa utwierdziło w przekonaniu, że jest facetem za mało.
— Niech mnie ktoś uderzy w twarz, bo jakieś odrealnienie mną zamiata — rzekłem.
— Niech go ktoś uderzy w twarz, bo jakieś odrealnienie nim zamiata — rzekł.
— Frajerzy znad Wisły powinni być kąpani w niej — powiedział Zbigniew.
— Czy moja Sharlotta zasłużyła sobie na takie traktowanie? — zapytał Rubby.
— Czym moja Sharlotta zasłużyła sobie na takie traktowanie? — zapytał Rubby.
— Ona nie powinna cierpieć — rzekła Viktoria.
— Czy mówisz o mojej Sharlotcie? — zapytał Rubby.
— Kim jest Sharlotta? — zapytała Katarzyna.
— Jego kobietą — rzekł Zbigniew.
— Ona żyje? — zapytała Viktoria.
— Co za podłość! — Krzyk Rubbego, niczym samookaleczenie nocne.
— Masz mnie za frajera? Dlaczego? — zapytałem.
— Dlaczego podłość? To zwykłe pytanie, Rubby — powiedziała Katarzyna.
— Katarzyna głosem Viktorii? — zapytał Zbigniew.
— Uważam, że przeginacie i to ostro — powiedziała Viktoria. — Znam was bardzo krótko, a już zdążyłam kogoś przekreślić. Niby wspólny cel, a tyle zła wypływa z każdej strony. Ogarnijcie się. I ty, panie Czeczeński najbardziej. Wyglądasz słabo, pewnie masz gorączkę. Powinieneś leżeć w łóżku, a ty tropisz międzynarodowego złodzieja, czy to nie brzmi niczym komedia? Przypominam: jesteśmy w bałkańskim kotle, czy to nie powód do strachu? Odpowiem sobie sama: nie. Niech lęka się serce przestępcy, niech gnije pośród jego ofiar jego własny napęd. Sprawiedliwość nie wygrywa często, to fakt, ale wygrywa. Gdyby sprawiedliwość nie wygrała nigdy żadnego meczu, bylibyśmy teraz w czarnej. Sprawiedliwość jest czymś wyższym niż na przykład moralność. Nie chcę powiedzieć tego, że sprawiedliwość to jakaś forma ostateczności, bo jest jeszcze coś poza nią. Jest ściana, którą niektórzy nazywają Bogiem. Co wy na to, moi drodzy?
— Myślę — powiedział Rubby — że wiem dokąd zmierza owa rozmowa. Nieśmiało dążycie do odkrycia swych tajemnic, do pewnego rodzaju śmiałych posunięć. W Anglii panuje przesąd, że jeśli rozmowa skręca w rejony metafizyczne, wówczas milknie społeczność zebrana w kręgu, a głos zabiera ktoś, kto ma o tej sprawie coś więcej do powiedzenia, niż to że, np.: Bóg jest, albo: Boga nie ma. My Anglicy uważamy, że tymi sprawami powinni zajmować się duchowni. Cóż może ze spraw tak wzniosłych wywnioskować szary człek? Podam przykład: mawiają, że Bóg jest w trzech osobach. Jak to zrozumieć? Jak to pojąć? Dlatego jesteśmy daleko od religii, aczkolwiek uważamy, że religia jest bardzo ważna. Kościół anglikański wytworzył specyficzną otoczkę wokół siebie. Nie przebije się przez nią żaden Europejczyk. Więc sprawa ma się tak: my sobie prowadzimy świeckie życie, ale kiedy przychodzi moment zadumy spowodowany pogrzebem, stajemy się częścią duchowości, ponieważ nasze uszy są wówczas otwarte na słowa duchownego. Słowa duchownego potrafią rozkruszyć najtwardszy mur. Powiadam wam, potrafią najtwardszy mur rozkruszyć.
Katarzyna Aragońska przyszła na świat jako ostatnia córka Władców Katolickich. Olbrzymiego rozczarowania doznała, bowiem już od 1502 roku musiała stawiać czoła rzeczywistości. Powiem wam szczerze, moi mili, że lubię Katarzynę Aragońską. To była bardzo wykształcona kobieta, a że Henryk VIII dążył do dogonienia panoszących się Habsburgów, robił wszystko, by do tego doszło.
Katarzyna Aragońska nie miała szczęścia. Trzydziestego pierwszego stycznia 1510 roku poroniła córkę. Syn, Henryk Tudor urodził się w Nowym Roku 1511, ale zmarł po dwóch miesiącach, dwudziestego trzeciego lutego 1511. Kolejna ciąża miała miejsce w 1513. Po powrocie Henryka z Francji znowu poroniła syna. Grudzień dał biednej Katarzynie syna, Henryka. Niestety, i ten wkrótce zmarł. Katarzyna w 1516 urodziła zdrową córkę. Owe zdrowe dziecię miało w przyszłości, jako Maria Tudor, otrzymać ksywkę: Krwawa Merry. W 1518 Katarzyna zaciążyła ostatni raz.
Katarzyna, prócz spraw związanych z królestwem, była osobą bardzo religijną, odprawiała częste posty, znała języki, uwielbiała czytać, etc. Aczkolwiek w jej rodzinie panował jakiś defekt. Wystarczy tu wspomnieć Joannę Szaloną, która zapisała się na kartach historii miłością, mającą swe źródło w chorobie. Pewnie zastanawiacie się, moi mili, dlaczego o tym gadam. Otóż sprawiedliwość. Jak by wyglądał świat bez sprawiedliwości? Ludzie robiliby różne głupie rzeczy, to pewnik, ale czy nie robią nich podczas gdy wciągnięta w schemat systemu sprawiedliwość staje się czymś w rodzaju bezwzględności w obszarze konsekwencji? Sprawiedliwość jest w rękach ludzi. Wiem, że stwierdzeniem tym Ameryki nie odkryłem. Ale ludzie są różni. Są niezłomni, są bohaterowie, są podwładni, którzy bezrefleksyjnie wykonują swoje zadania, są w końcu zdrajcy, lub ludzie dążący do manipulowania społeczeństwem. Ci ostatni to najgorsze typy. Bo, kochani moi, nie ma na tym świecie człowieka, co dostał w spadku od antenatów piękny gen, pozwalający mu na swobodne korzystanie z inteligencji, z której to w późniejszych czasach, wyciągał tylko te elementy, służące dobru ale nie ogółu a jednostki. Dlaczego mówi się: piekielnie inteligentny? Dlaczego mówimy diablo inteligentny? Bo to, kochani moi, przymiot diabła jest. Wiem, wiem, zaraz padnę ofiarą różnych krytyk, lub nawet ostracyzmu, więc już zamykam usta swe na zamek.
O głos poprosiła Katarzyna:
— Po pierwsze kończy się kawa, czy mógłbyś Rubby skoczyć i napełnić nasz termos? Okej. W takim razie teraz ja coś o sobie opowiem. Nie będzie w tej opowieści przygód, nie będzie krwi, gwałtów i tym podobnych. Pragnę cofnąć się do przeszłości. Do Arkadii, krainy, gdzie w oniryzmie pławią się nasze wspomnienia, jak podwodne trawy, co w strumyku są zaczesywane do tyłu. Pamiętam babcie. Matkę mojej matki. W maju budziła mnie o piątej trzydzieści, rano rzecz jasna, i razem szliśmy na łąki prowadzące do pewnego zagęszczenia krzewów. Tam było pełno pokrzyw. Zbierałyśmy je, bo z pokrzyw robiłyśmy później sok. Sok z pokrzywy zapobiega infekcjom, anemii i wypadaniu włosów. Z tego co zapamiętałam jako mała dziewczynka, nie powinno się go spożywać więcej niż 20 ml na dobę. Jak już wspomniałam pokrzywa działa na wzmocnienie włosów, zapobiega łojotokowi, a zastosowana na cerę likwiduje przebarwienia mające powiązania z trądzikiem.
Te poranki majowe, mgliste, spędzone w towarzystwie świętej pamięci babci uważam za dar, nigdy później nie czułam tego mistycyzmu, tej czystości, niewinności wpisanej w zwyczajną czynność. Mówię to po to, by przybliżyć wam tę część życia, która umarła. Co dziś króluje? Przemoc, egoizm przez duże e, zwłaszcza widoczny u ludzi uzależnionych. Powiem wam, że to co robimy podpada pod humor, czy zgadzacie się ze mną? Zresztą nie odpowiadajcie, przecież wiem co myślicie, inaczej nie siedzielibyśmy w pociągu sunącym po serbskich, nocnych wioskach, polach i miastach. Jedziemy złączeni celem wymykającym się naszym prawdziwym pragnieniom, bo każdy by w tym momencie wolał robić coś przyjemnego, nie wiem, bawić się z psem, zajmować się ogródkiem, sprzątać mieszkanie na przybycie gości, dbać o siebie, robić nową fryzurę, paznokcie. Ale musimy. Musimy go dorwać.
Tymczasem Vika nieśmiało (co było dziwne) uchyliła rąbka. Zebrani, razem ze mną, nachyleni byliśmy nad owym rąbkiem. Bo nie mieliśmy pojęcia, czy ten rąbek stanowi tajemnicy zerwaną szatę, lub też chodziło o pokazanie intymności. I nagle stało się tak: pociąg zahamował gwałtownie i wszyscyśmy polecieli na Vikę, przykrywając tą drobną kobietkę naszymi spoconymi ciałami. Czymś okropnym jest tkwić w gmatwaninie ciał. Wyzwalałem się nerwowo, myśląc, że do jakiejś katastrofy kolejowej doszło, jednak pociąg zwolna ruszył a serce me przestało łomotać. Gdy każdy zajął swe miejsca, Vika powiedziała:
— Kochani, jesteście durniami, chodziło mi bowiem o rąbek tajemnicy. Moja tajemnica jest zakopana. Tyle tylko mogę w tej chwili rzec.
— Jest rzeczą wielce podłą nasycić słuchacza ciekawością, a potem uciąć temat jak sznur z wisielcem — rzekł Zbyszek.
— O to to — powiedziałem. I, korzystając z reminiscencyjnego charakteru rozmów moich towarzyszy niedoli, postanowiłem też podzielić się cząstką mej przeszłości.
Rzekłem:
— Ja zaś mam w pamięci dziadka. Pracowaliśmy ciężko w polu a dobroduszna babcia i jej siostra donosiły nam mleko, albo chleb z twarogiem. Dobrze wspominam sianokosy. Odbywałem wówczas liczne rozmowy z dziadkiem. Dziadek wojował z czerwonymi… — słowa utknęły w gardle. Chciałem dalej, ale coś mnie zblokowało. Może to, że dziadek cudem uszedł komuchom.
— Coś ci uwięzło w gardle — rzekł Rubby.
— Może to mucha — rzekła Vika.
— A może jesteście pojebani — wtrąciła Katarzyna. — To że Czeczeński zamilkł, nie znaczy, że stanęła mu w gardle klucha z obiadu zjedzonego tydzień temu. Dajcie facetowi spokój!
Rubby usiadł na siedzeniu i tak zaczął mówić:
— Owszem, różnorakie są traumy na tym łez padole. Na przykład miała moja mać kochana pinczerka. Pinczerek ten wabił się Bimberuś. Kochaliśmy go całym swym sercem, całą swą duszą. A moja mać to wręcz szalała za tym stworzeniem bożym. I pewnego razu wpadł nasz pinczerek pod koła jednośladowca, którym jeździł listonosz. Listonosz to był przyjaciel naszej rodziny, ale proszę sobie wyobrazić, jakiej doznaliśmy traumy, kiedy ten listonosz, nasz prawie członek rodziny, rozjechał Bimberusia. W pierwszym odruchu chciałem udusić listonosza oto tymi ręcami. W drugim zbastowałem, ale została ponurość wymalowana na mej facjacie. Gdy listonosz zapytał co się właściwie takiego stało, moja żona nie wytrzymała: pobiegła do kuchni po wałek i zdzieliła tym wałkiem listonosza w łeb. Listonosz padł bez ducha przy swoim jednośladzie. Na szczęście nie zezgonował. Zezgonował tylko Bimberuś. Listonosz powiedział, że jeśli odebrał nam taki skarb, to musi wykopać dół. I co? I wykopał. Umieścił tam naszego psa, zmówił modlitwę, i odjechał. Ot, cała historia.
— Nie kumam jednego — rzekł Zbyszek. — Jakim cudem Anglik nazwał swego psa Bimberuś, przecież Anglia najmniej kojarzy się z bimbrem.
— Myślisz stereotypowo, mój drogi Zbyszku. U nas w Anglii używa się zwrotów różnych, nawet polskie zwroty nie są nam obce, takie jak: kurwa, spierdalamy, dawaj hajs, to nie ja. Znam, znam.
— Jeśli tylko takie zwroty są znane na ziemi Brytyjskiej, to ja nie mam pytań. Dalej jesteśmy postrzegani jak jakieś wymoczki Europy.
— Nie nie nie, to nie tak panie Zbyszku. Oczywiście ja mówię o okresie lat dziewięćdziesiątych, wczesnych lat dziewięćdziesiątych. Bo wtedy tak was postrzegali niektórzy, ale nie ja.
Nastała błoga cisza. Każda mowa ma swój kres. Każdy wielogłos kona w chaosie. Cisza przynosi ze sobą, za ulgą, niepokój. Siedzieliśmy ze zwieszonymi głowami w towarzystwie antycypacji, która jakoś nie chciała nas opuścić, nawet jak zagłuszana wcześniejszymi paplaninami.
Stałem się znów czujny a wcześniejsza tępota poszła (wzorem Żeromskich ogarów) w las.
Rozdział 6
Monotonia. Stereo. Okno. Serbska trzecia godzina. Sen nie przychodził, ale myśli waliły non-stop. Rubby wodził rej, jakby został ku temu stworzony. Mówił:
— Moja przyjaźń z Katarzyną podlegała jakiejś tajemnej dezinformacji. Im jej było więcej, tym bardziej chciałem dotrzeć do jądra prawdy. Wiadomo, iż informacja stanowi klucz do dalszego etapu, lecz Katarzyna nie chciała otwierać się nagle. Musiałem być delikatny, czuły, mądry i przezorny. Bo, musicie wiedzieć, że z Katarzyną wiązały mnie jeszcze jedwabne nici miłosne. Tak. Tak Katarzyno, ja ci tego nigdy nie mówiłem, ale zakochałem się w tobie. Gdy pracowałaś u mnie, moje serce wyło niczym wilk zagubiony na stepie. Chociaż trudno sobie wyobrazić zagubionego wilka… Fakt jest taki, że ciebie wciąż kocham.
Cisza nastała w przedziale, tylko miarowy stukot wagonów.
Katarzyna rzekła:
— Czymże jest miłość? Z czego wyrasta? Czy jest czymś czystym, nieskalanym? Bo myślę, że wszelka miłość ma swe źródło w egoizmie. Na przykład, spodobałam się Rubbemu, gdy wiązałam mu buta, kiedy wszedł do pubu. Rubby pomyślał wówczas, że skłonna jestem do poświęceń i pewnie od razu jego myśli powędrowały daleko hen, do sytuacji, w której, jako matka jego/naszych dzieci, utulam maleństwo do snu. Istnieje jednak pomiędzy męską delikatną antycypacją, a kobiecą zwiewnością zawartą choćby w wyglądzie zewnętrznym, pewna brutalność. Ona niszczy wszystko, bo mężczyzna zaznawszy „predatoryzmu” w postaci uwagi, całkiem przecież zwyczajnej, spada z piedestału na ziemię i rozbija sobie nos. Jest to początek nerwów. Przecież miałeś zrobić pranie! Mężczyzna chwyta się ostatnich desek ratunku, mówiąc: ale przecież. Ale kobieta ma w nosie jego ale przecież. Facet zleciawszy z piedestału, wie, że skrewił, więc przybiera maskę gbura, bo u mężczyzn jest tak: albo pięć, albo jeden. Mówię to posługując się skalą ocen szkolnych. Zaczęłam od egoizmu tak? Więc egoizmem jest egzaltacja w wykonaniu męskim. To jest niezmiernie zabawna sprawa.
— Ja uważam inaczej — rzekła Viktoria — bo przecież prawdziwej miłości już dawno nie ma.
— Jak to nie ma? — zapytał Zbyszek.
— Swego czasu byłam wolontariuszką w tak zwanej umieralni. Kochać brzydotę starości i chorób jest ponad ludzkie siły. Nie wiem skąd brałam ją, by dzień w dzień mierzyć się z czymś tak beznadziejnym, czymś tak przykrym, że czasami wychodziłam z budynku, by sobie wykrzyczeć ten ból, to co przecież nas wszystkich czeka. Gdzie jest ta wasza pieprzona miłość! Bo przecież nie w tym lichym ciele, które w każdej chwili może zostać zaatakowane przez wirusa. Miłość musi być gdzie indziej. Albo… jest wielce prawdopodobne, że my ją stworzyliśmy z siana.
— Bzdura — rzekłem oburzony do granic możliwości.
Cisza. I byłaby to długa cisza, gdyby nie centrala Rubbego. Rubby odebrał telefon i zaraz się rozłączył. Rzekł:
— Kochani, nasz bandyta jest obecnie w Sarajewie.
Wielkie zamieszanie powstało w przedziale, aż musiałem użyć swego tubalnego głosu:
— Cisza!
Ludkowie zwrócili swe facjaty w moim kierunku, a ja zaś rzekłem:
— Bez paniki. Serbia przecież graniczy z Bośnią, jutro się tam dostaniemy.
Dalsza część podróży przypominała mieszanie bigosu. Chciałem już wysiąść z tego pociągu i pędzić do Sarajewa. Czy w Sarajewie jest jego przystań, swoista Arkadia? Bo jeśli tak, to jest wielce prawdopodobne, że będzie tam częstym gościem.
Tymczasem Katarzyna wyrzucała ze swych pięknych ustek monolog, który brzmiał mniej więcej tak:
— Czy zdajecie sobie sprawę z tego, że te nasze rozmowy już kiedyś były? Że kiedyś, ludzie podobni mentalnie do nas używali podobnych zwrotów, a co więcej, wpadali na podobne rozwiązania? To jest w jakimś stopniu przykre, że nie jesteśmy tymi co przecierają nowe szlaki, chociażby w sferze myśli. Dlaczego. Nie, nie chcę stwierdzić, że ludzi jest za dużo, bo jest ich tyle ile być powinno. Milczenie też jest jakąś formą wypowiedzi, tylko trudno w sprawach wymagających precyzji dotrzeć do obszaru rozwiązania. Ludzi milczących były miliony. I milczeli oni na temat ostateczności, bo tylko o takich rzeczach się milczy. Jesteśmy tymi samymi ludźmi co byli kiedyś. Nie wiem, czy jasno wykładam swoje przemyślenia.
— Bardzo jasno, Katarzyno — rzekł Rubby. — Ja zawsze uważałem, że jesteś osobą niezwykle uduchowioną.
Zaległa kolejna cisza. Trwała ona może z dwie godziny. Opisać ciszę rozpostartą między odmiennościami pasażerów połączonych pajęczyną wspólnego celu, nie jest łatwym zadaniem. Viktoria padła ofiarą reminiscencji z rodzaju tych najkrwawszych, zresztą każdy wiedział, o co w jej przypadku chodziło. Piękno smutnej kobiety rezygnuje ze świadomości istnienia świata zewnętrznego: cudem można nazwać fakt, że wówczas piękno dalej pozostaje nienaruszone, mimo smutku, który czasem przybiera postać histerii. Tam gdzie kończy się smutek, tam rosną niezapominajki. Trzynaście gatunków w Polsce, to nie byle co. Kobieta pamięta, mimo że może w tańcu z oblubieńcem dalej tkać swój żałobny szal. Trzeba być niebywale delikatnym, aby nie popsuć tych rytuałów.
Katarzyna miała w sobie coś z ostrza. I bardzo możliwe, iż to er zet w jej imieniu, raniło tkaninę zwaną patrzeniem. Każdy mężczyzna lubi patrzeć na ładne kobiety, lecz niektóre mają coś ostrego, coś, co niweczy plan zapatrzenia.
Zbyszek tymczasem łypał okiem w moją stronę, jakby chciał powiedzieć: a ty co, Czeczeński, zamiast spać, to kminisz, kombinatorze jeden. Zbyszek swój chłop, prosty jak budowa cepa. Gorzej wyglądała sprawa z Rubbym. Jakoś nie ufałem temu typowi. Chociaż wiedziałem, iż nieufność moja może być wszczepiona mi przez wiatry wiejące ze wschodu. Bo im bardziej zmierzaliśmy na wschód, tym więcej niepokoju doświadczałem. Granica między rozsądkiem a oniryzmem, była wówczas tak wątła, jak moja psychika nadszarpnięta ostatnimi wydarzeniami. I byłem już na dobrej drodze do rozpoczęcia rajdu w kierunku homeostazy, aż tu nagle odezwał się Rubby:
— A więc Sarajewo moi drodzy. W Sarajewie jest cudnie. Moja żona, Sharlotta, powiedziała kiedyś, że Sarajewo przypomina skorupę żółwia. Jest doskonale odrestaurowane po zniszczeniach domowej wojny. Przez Sarajewo przepływa rzeka Miljacka. Miasto zostało założone przez Turków Osmańskich, zaś w 1878 zostało wcielone do Austro-Węgier. No ale po co ja teraz o tym mówię, skoro dalej tłuczemy się pociągiem po serbskiej ziemi?
— Za pół godziny wysiadka — oznajmiła Viktoria.
Viktoria wychodząc z przedziału dała mi znak. Wyszedłem za nią. Nie uszliśmy pięciu kroków, gdy chwyciła mnie za ramię.
— Wśród nas jest szpieg — rzekła lodowato.
— Skąd o tym wiesz — zapytałem, patrząc głęboko w piękne oczy.
Spokojne dno morza zostaje zburzone stopami ludzi, którzy skończyli siestę. Dla morza to może być szok, przecież jeśli Lem w książce Solaris miał choć trochę racji, i gdyby skreślić fakt, że Solaris jest powieścią fantastyczną, to morze może jest czymś więcej niż…
Viktoria rozchyliła usta. Odsłaniając biel dużych. Od pożądania do pocałunku jest kilka kropel podejrzenia. Nie ciągnąłem wątku, wiedziałem, że to gra. Ona chciała. Wróciliśmy do przedziału. Katarzyna i Viktoria kontra cała reszta. Tak mi się jakoś to w głowie ułożyło. Ona coś do niej szeptem. Katarzyna obrzuciła mnie dziwnym uśmiechem. Pomyślałem wtedy, że ten uśmiech to kwintesencja medycejskości — i do tej pory zastanawiam się, o co mi chodziło.
Pociąg zwalniał. Ludzie brali swoje bagaże i wychodzili z przedziałów. Za oknem szaruga końca nocy; czyli przestrzeń synaptyczna, w której wszystko dzieje się nigdzie. Każdy wie, że po północy zaczyna się nowy dzień, ale tu, dopóki nie zrobi się całkiem jasno, trwa jeszcze poprzedniość. Tak przynajmniej rzekł Zbyszek, kiedy go zapytałem, co o tym wszystkim sądzi.
— Masz ognia? — zapytał Zbyszek.
— Tu nie można jarać — syknęła Katarzyna swym imiennym ostrzem. Cała nasza paczka glonojadziła w przejściu, taranując innym: brak przepływu ruchu równoznaczny jest z wybuchem agresji. A niech wybucha: bum, bum!
Zbyszek palił skrycie, jak małolat, który lęka się ojca.
— No to wysiadka moi mili — rzekła Viktoria.
— Drzwi są jeszcze zamknięte — rzekłem niczym uczniak chcący zaimponować pani nauczycielce.
Dźwięk przykry dla uszu zwiastował koniec tej męczącej podróży. I oto wyszliśmy.
Dworzec w mieście Subotica. Według przewodnika, który swoją wrodzoną bezczelnością wtrynił się nam w nasze planowanie, oświadczył, iż mieliśmy sporo szczęścia, bo od dawna pociągi między Chorwacją a Serbią nie kursują. Jakim więc cudem ten, którym podróżowaliśmy, wykonał kurs? Na to pytanie przewodnik — czarnowłosy, wysoki typ z gęstą, kruczą brodą i grubymi brwiami — nie potrafił odpowiedzieć.
Gdyśmy wyszli z dworcowej zabudowy, uderzył w nas ciepły wiatr, a Rubbemu zwiało cylinder. Gonił za nim jak za króliczkiem, ale w końcu złapał. Jego uśmiech niczym znicz postawiony obok szklanki łyszki z lodem.
Klej. Między ludźmi jest ta substancja, między ludźmi istnieje niebezpieczeństwo. Dlaczego przykleił się do nas ten podejrzany przewodnik. Kto go nasłał. Szliśmy jednak za nim jak owce pozbawione pasterza.
Panujący w mieście austro-węgierski klimat drzemiący w architekturze, burzył moje wyobrażenie o wszechobecnym niechlujstwie.
— Czy cenisz secesyjną architekturę? — zapytała Viktoria.
— Nie wiem. Ogólnie rzecz biorąc podoba mi się tu. Ale wiesz, że nie jesteśmy turystami.
— Wiem. Ale oczy same biorą sobie do przechowalni te cudeńka, czyż nie?
— Czyż tak.
Nasz samozwańczy, kruczy opiekun wyczuł priorytety, dlatego zorganizował nam busa. Była to biała toyota, albo może coś innego, w każdym razie weszliśmy na tak zwany tył, siedzeń pozbawiony, i ruszyliśmy w stronę granicy z Bośnią.
— A do samego Sarajewa da radę? — zapytał Zbyszek.
— Nie. Działam tylko na terenie Serbii, w Bośni nie jestem mile widziany — rzekł nasz opiekun.
— Jak masz na imię?
— Lazar.
— Więc posłuchaj mnie Lazar. Nie wiem co tobą kieruje: czy jest to miłosierdzie boże, czy chęć zarobienia, czy może jesteś podmiotem w skali mikro, pionkiem co to nawet nie wie pod jaką banderą grabi biednych obcokrajowców. Jeśli przyjdzie ci do głowy jakaś krzywa akcja, to wiedz, że my będziemy pierwsi.
— Spokojnie. Zależy mi tylko na dwóch sprawach: chcę was dostarczyć pod granicę i chcę otrzymać za to wynagrodzenie.
— Ja oczywiście zapłacę, ale proszę zatrzymać się przy pierwszym lepszym bankomacie — powiedział Rubby.
Jechało nam się całkiem dobrze, pomimo braku podpośladkowych miękkości. Katarzyna cały czas wwiercała się spojrzeniem w oczy Viktorii. Rozmowy bez słów są tajemnicą, są jak erotyzm zimą przy kominkowych okolicznościach. Bowiem nadmiar ciuchów wcale nie wyklucza rozwoju wyobraźni, w której obiekt naszych westchnień ulega ogołoceniu.