E-book
6.3
Zieleń — Krew sióstr

Bezpłatny fragment - Zieleń — Krew sióstr


Objętość:
543 str.
ISBN:
978-83-8221-401-7

© Copyright by Krzysztof Bonk

Projekt okładki: Krzysztof Bieniawski

e-wydanie pierwsze 2020

Kontakt:

bookbonk@gmail.com

https://bonkbook.pl/

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione

Prolog

Światło i mrok, miłość i nienawiść.

Odkupienie, przebaczenie albo też unicestwienie.

Co wybierzesz, to ocenię.

Lecz to wszystko jest niczym, gdy wybierzesz… poświęcenie.

I. Srebrna Alabaster Ekru Soplica Srebrna Olbrzymia i Grad

Srebrna rozpostarła ramiona, odetchnęła pełną piersią zimnym powietrzem i w upojeniu się rozejrzała wokół. Oto znów dotarła do alabastrowej krainy na jej pogranicze z szarością. Popatrzyła na lodowy posąg anioła górujący nad okolicą. Przeniosła wzrok na rozciągające się na południu wysokie pasma Alabastrowych Gór. Wreszcie zerknęła za siebie.

Uśmiechnęła się. Kątem oka dostrzegła gramolącego się z igloo Złotego. Na myśl o ukochanym poczuła przyjemne ciepło roztapiające jej zwykle chłodne serce. Następnie ponownie spojrzała na białą krainę ciekawa co tym razem jej ona przyniesie.

Już zaraz za swym nagim i pół-syrenim ciałem miała księcia Złotego. Oplótł ramiona wokół jej łona, a ona poszerzyła błogi uśmiech. Nie odwracając się, wyciągnęła do tyłu rękę i pogładziła młodzieńca po złocistej skórze. Mimo panującego mrozu także nie przywdział ubrania.

— Zmarzniesz i zamarzniesz — rzuciła niby od niechcenia.

— Kiedy jest mi gorąco. To przez miłość do ciebie — odparł z przekonaniem.

— Naprawdę mnie kochasz? Taką… pół-syrenę? — droczyła się Srebrna.

— Wiedz, że me uczucie do ciebie tylko wzrasta!

— A… wraz z nim twa temperatura. Wielce to ciekawe. Bacz tylko, abyś za swoją sprawą nie sprowadził do krainy Alabaster odwilży. Szkoda by było stopić tutejszy śnieg i lód nawet złocistą miłością.

— Dla ciebie jestem gotów wręcz się przeistoczyć w lodową skałę! Bylebyś sama mnie otuliła niczym śnieżny puch…

— Wybacz, ale wolę gorącego i namiętnego księcia Złotego, niźli oziębły sopel lodu. — Wojowniczka się odwróciła, napotykając złociste usta. Podczas długiego pocałunku obejmowała i gładziła męskie ciało. Sama doczekała się podobnych pieszczot, w tym rozplątania złocistymi palcami srebrzystego warkocza.

Po skończonych amorach książę popatrzył na ukochaną pijanym od miłości wzrokiem. Zaś wskazując kciukiem na igloo, kusząco zasugerował:

— Wracamy…?

— Jeszcze ci mało?! — Srebrna wybałuszyła ze zdziwienia, ale i zachwytu, jaśniejące oczy.

— Mało to… mało powiedziane. Zrobiliśmy… to. I chyba mam ochotę robić to z tobą i tylko z tobą… bez końca, raz za razem.

Słysząc to, dziewczyna z dumną miną odgarnęła sobie z twarzy srebrzyste pasemka. Potem przewrotnie powiedziała:

— Ja też się raduję, że tego dokonaliśmy, iż zrobiliśmy… to. Wygraliśmy z czerwienią na szarych ziemiach.

— Miałem raczej na myśli…

— Wiem, co miałeś na myśli. — Wojowniczka zawadiacko pocałowała ukochanego w nos. — A wiesz co mi krąży teraz po głowie, wiruje tam i pląsa w miłosnym tanie…?

— Tak… mów dalej. — Książę się jeszcze rozpromienił.

— Ja też nabrałam ochoty na kolejną… wygraną. — Srebrna zagryzła kokieteryjnie srebrzyste wargi i łakomie popatrzyła na igloo.

— To… do dzieła, po wygraną, po zwycięstwo! — podchwycił z entuzjazmem książę. — To jak pałacowy przewrót, rewolucja. Nie chcę już walczyć, prowadzić wojen. Chcę się tylko kochać, kochać, tylko kochać z tobą!

Śmiejąc się radośnie i trzymając za ręce, jako para srebrzysto-złocistych golasów, Srebrna ze Złotym pobiegli do jamy w lodzie, by oddać się tam miłości. Czyż między nimi nie było na ten czas po prostu złocisto-srebrzysto wspaniale? Dokładnie tak i w kąpaniu się w swym szczęściu, niczym srebrzysto-złocistej fontannie spełnienia, bynajmniej nie zamierzali ustawać.

*

Alabaster dumnie rozpostarła skrzydła, odetchnęła pełną piersią zimnym powietrzem i w upojeniu się rozejrzała wokół. W zawiesinie tradycyjnie otaczających ją płatków śniegu znów była pośród rozbielonych barw w anielskim niebie. Poczuła się jak w domu, jej domu.

Tym razem pojawiła się tu dyskretnie za sprawą furtki niebios. Z przewrotnym uśmiechem na ustach obróciła w dłoni krągły przedmiot. Załopotała skrzydłami i wzleciała do góry. Już zaraz opadła przed anielski tron, gdzie zasiadała nieświadoma dotąd obecności Alabaster jej władająca niebiosami siedmioletnia córka.

— Witaj, anielskie dziecię. Oto sama Najjaśniejsza Jasność zaszczyca cię swą osobą. Przybywa do ciebie z pozdrowieniami świetlistego blasku.

— Matko… To znaczy — zająknęła się zaskoczona dziewczynka. Na co wielka księżna położyła sobie palec na ustach i łagodnie oznajmiła:

— Ciii… Już dobrze, nie musisz dalej nic udawać. Owszem, jestem twą pierwotną matką. Jasna pamięć o tym do mnie wróciła. Obecnie zaś nadszedł pełen blasku czas, aby powrócił też do mnie mój skrzydlaty tron. Czy byłabyś tak łaskawa, aniołeczku? — Kobieta wykonała gest dłonią sugerujący, aby dziecko wstało ze swego siedliska. Jednak po początkowym szoku dziewczynka przybrała hardy wyraz twarzy. Chwyciła za skrzydlatą poręcz, drugą rękę, uzbrojoną w buławę, wymierzyła w kobietę i władczo zaznaczyła:

— Służę całym niebiosom, nie mogę porzucić mej misji. Bieli na świecie zagraża najczarniejsza z czarnych czerń i nie chodzi o demony z Czeluści!

— Oczywiście chodzi o czarne anioły. Nie doceniasz mamusi, jej wnikliwości oraz ptasich sług. No już, wstawaj, kochanie. — Alabaster ponowiła gest.

— Ale…

— Żadnych ale! Jestem twą pełną jasności matką i masz okazywać mi posłuch! To mój tron. Ty masz prawo zasiadać na nim dopiero, gdy ja z tego świata ponownie odejdę. Zanim to się stanie, na blask słońca i księżyca, się zachowuj, chmurna smarkulo!

Po matczynym wybuchu dziewczynka przybrała nadąsaną minę. Popatrzyła na rodzicielkę z wyrzutem i już miała wzlecieć nad tron. Ale raptem jeszcze mocniej do niego przywarła, po czym z determinacją syknęła:

— Ponad wszystko przekładam dobro anielskich istot. Zaufały mi i dopóki to się nie zmieni, dobrowolnie nie sfrunę z tronu.

— Tego samego, który podstępnie zabrałaś siostrze, zaznacz to. To wiele mówi o tym jak traktujesz zaufanie.

— Urwane Skrzydło była pół-syreną. Sama jej nienawidziłaś! — zacietrzewiła się dziewczynka. Na co Alabaster gniewnie ripostowała:

— Nie mówię o mym wyrodnym dziecku. Mam na myśli mą pierworodną córkę, o którą byłaś zazdrosna!

— Więc to też już… wiesz.

— Taaak… Wyobraź sobie, aniołeczku, że pamięć twojej mamusi wraca. Wraz z nią to, co uczyniłaś Egidzie.

— Żałuję tego, popełniłam… błąd, kierując ją do różnobarwnych kuzynów. — Dziecko zmarkotniało, oklapło na tronie i przysłoniło się skrzydłami, zupełnie jakby się chciało skryć za zasłoną z białych piór. — Popełniłam błąd — powtórzyła smutno Alabaster Chmurna.

— Więc spróbuj łaskawie nie popełniać kolejnych. Ustąp mi wreszcie należne mi miejsce w niebie.

— Naprawdę uważasz… że będziesz władać niebiosami lepiej niż ja? — Dziecko popatrzyło na matkę z niedowierzaniem.

— Masz wątpliwości?

— Tak, bo ty dopiero sobie przypominasz przeszłość, matko. Za to ja pamiętam wszystko. Pamiętam nader dobrze co mi, sobie i… innym uczyniłaś.

Wobec tego zawoalowanego wyrzutu Alabaster ciężko westchnęła. Spojrzała na przestrzeń nieba pełną pastelowych barw, przeniosła spojrzenie na córkę i wyjątkowo jak na siebie łagodnie rzekła:

— Nie będę się kajać. Wszak nie jesteśmy anielskimi wężami, przez co nasza przeszłość jest jak dodatkowa skóra, której nie da się zdjąć. Towarzyszy nam cały czas. Nie przyobiecam ci też, ani nikomu innemu, że w obecnym żywocie nie przyczynię się do cierpienia istot. Owszem, będą cierpieć za mą sprawą, taki ich los, by świat dalej się toczył do przodu, a nie pogrążył w unicestwieniu. Jednakże ja zdołam pokonać przeciwności, poświęcę każdego, kogo trzeba, i wytrzymam to brzemię. Ty zaś? Powiedz mi, córko, co uczynisz, gdy krainę Alabaster splugawią czarne anioły? Co zrobisz, kiedy nasycą mrokiem nasz niebiański dom? Powiem ci, cóż takiego zechcesz podówczas zdziałać. Otóż przegrana zapragniesz się schować pod maminą suknię. Lecz co, jeśli ta suknia będzie już wtedy splamiona matczyną krwią, a ciało matki, z twej winy, bez jaśniejącego życia w sobie?

— Nie chcę… tego — szepnęła dziewczynka.

— Żadna z nas tego nie chce. Dlatego na ten złowrogi czas zamienimy się miejscami. Ja zasiądę na skrzydlatym tronie. Ty staniesz u mego boku, by we właściwym czasie mnie na skrzydlatym tronie zastąpić.

— A czy… — Dziecko spuściło wzrok. Zaraz podniosło na matkę zaszklone oczy i z bólem zapytało: — Jak oddam ci niebiańską władzę, to wybaczysz mi to, co zrobiłam… Egidzie?

W odpowiedzi wielka księżna się uśmiechnęła przyjaźnie. Nachyliła się ku córce i przeczesała jej anielskie włosy, po czym jadowicie wysyczała do ucha: — Wiedz, drogi aniołeczku, że ci tego nie wybaczę, nigdy, przenigdy. Za to po wsze czasy zachowam w mym sercu dla ciebie nienawiść. — Chwyciła za dziecięcą twarzyczkę i złożyła specyficzny pocałunek na białym czółku.

— To boli… — jęknęło żałośnie dziecko.

— Ciii…

— To bardzo boli, pali…

— Dobrze, już dobrze… To musi boleć, kara musi boleć. To pierwsza z kar, którą ci wymierzam za współudział w zaklęciu w tarczy Egidy, mej ukochanej córki w przeciwieństwie do ciebie. — Wielka księżna się wyprostowała i otarła resztę białej pomadki z czerwono-czarnych ust. Załopotała skrzydłami i odlatując, rzuciła apodyktycznie za plecy: — Tak przy okazji, właśnie zabiłam twego ojca. Ty natomiast masz księżycowy tydzień, aby ostatecznie się pożegnać ze swym tronem, jak i obowiązkami z tytułu bycia niebiańską imperator. Po tym czasie powrócę, a ty podczas zgromadzenia aniołów oficjalnie się zrzekniesz władzy, po czym mi ją łaskawie przekażesz. I… — Alabaster spojrzała przez ramię na roztrzęsioną dziewczynkę — lepiej mnie dziecko… tym razem… nie zawiedź.

*

Ramiona Ekru opadły ciężko niczym wielorybie płetwy. Płytko westchnęła, zaciągając się zatęchłym powietrzem niewietrzonej komnaty. Zdegustowana przestała się rozglądać po skromnym pokoju. Było to lokum jakiejś pokojówki, które jej oraz Soplicy przydzieliła na czas połogu oraz późniejszy Alabaster. To tutaj, w tej białej klitce, której większą część zajmowało łoże, przyszły na świat tak odmienne dzieci sióstr z Ekros.

Spoczywająca na łóżku tyłem do Soplicy Ekru zrezygnowana spojrzała w bok pod ścianę. Bynajmniej nie stała tam dziecięca kołyska, a postawione na szafce… akwarium. W nim w najlepsze się pluskało syrenie niemowlę.

To prawda, pani Ekros, niedoszła wielka księżna i władczyni kontynentu Unton, powiła syrenę. Czy powinno to dziwić? Po pierwszym szoku uzmysłowiła sobie, że mimo poczęcia tego dziecka z miłości do Chamoisa, cała sytuacja miała przecież miejsce w świecie syren, przez co odbyła się na ich warunkach. Może i brzmiało to na swój sposób nawet romantycznie, ale dla pani Ekros w ogóle takowe nie było. Patrząc na syrenkę, czuła tylko wstyd i upokorzenie, jakby z jej łona wypełznął oślizgły potwór. Przede wszystkim zaś taka łuskowata potomkini stawiała pod znakiem zapytania przyszłość rodu Ekros i komplikowała kwestię dziedziczenia władzy nad miastem.

Cała sytuacja nieprzyjemnie przypominała również Ekru o podziemnym świecie syren. Tym samym, jaki obiecała wyzwolić z ziemskich okowów, a potem dla własnej wygody o danej obietnicy zapomniała. Czy zatem może doświadczała teraz syreniej zemsty pod postacią ukarania jej łuskowatą potomkinią? Być może. Niemniej zawiodła i sama się czuła ze wszech miar zawiedziona.

Z kolei jej srebrzysta siostra, Soplica? Ta zwinęła się obecnie w kłębek i od porodu kompletnie zamilkła. Z powodu swego połogu miała bowiem własne zgryzoty. W rezultacie w Pałacu Alabaster srebrzystej i alabastrowej smoczycy, którym ponoć pisana była wielka chwała, los nie szczędził trosk.

Czy można było coś uczynić, aby złowrogie fatum odwrócić? Niewątpliwie, należało się tylko przebić przez zasłonę niemocy, by wreszcie się odnaleźć w bieżącej sytuacji. Lecz na ten czas Ekru była tak wyczerpana. Zmęczona władaniem, siostrą, syrenim dzieckiem, perłowym tronem, siostrami krwi czy czarnymi aniołami… Wszystkim się czuła zbyt udręczona, by podjąć co do swej przyszłości jakąkolwiek decyzję.

*

Soplica popatrzyła na swe ramiona. Te same, które jeszcze nie tak dawno nosiły głównie topór i dzierżyły klanową tarczę. Potem z powodu biedy i dłonie miała zwykle puste. Obecnie przyjdzie jej na rękach nosić swe niemowlę. Jednak czy aby na pewno swoje?

Z niechęcią spojrzała w kierunku kremowej kołyski i kwilącego tam chłopczyka o siedmiobarwnej krwi, ale i skórze, gdzie twarzyczka dziecka była biało-szara, a reszta ciała zawierała pozostałe pięć barw. Niestety momentami nie widziała tam dziecka, a obcego sobie i wiekowego starca.

Ślepy mędrzec… A jakże, zawitał niegdyś do jej klanu! Miał w boku ranę, a w niej siedmiobarwną krew. Opatrzono go, a on w zamian bajał przy szarym ognisku i jak nawiedzony wieszczył koniec epoki naznaczony czerwienią. Soplica tych bzdur wówczas nie słuchała. Miała ciekawsze zajęcia! Lecz wcześniej, kiedy staruch leżał w gorączce od brudnej rany, to zasłyszała jego bajanie. Wył w malignie, że jest siedmiobarwnym bratem, legendarnym, jak siostry krwi. Ale kto by się tam przejmował zwidami leciwego staruszka? Otóż wtedy nikt. Jednak teraz ktoś taki, jak Soplica owszem, bo przejrzała perfidną grę przeciwnika.

Oto ten Wichrzyciel Czasów, czy jak mu tam, zaszczepił w jej dziecku ducha przeklętego starucha. Więc to już nie było jej dziecko! Dała się wykorzystać i swe łono dla demonicznych gierek. Zaś ostateczny dowód potwierdzający jej domysły z ptaszarni, że jej dziecię to tak naprawdę nie jej dziecię, znajdował się w oczach chłopczyka.

Jego oczy. One były bezbarwne, jak tamtego starucha. Oboje byli ułomnymi na ciele ślepcami. Zapewne także ze ślepą duszą! Skoro tak, to na siarczysty mróz i ostry lód, jak niby jej dziecko mogłoby zostać prawdziwym bohaterem, czempionem, co jej przyobiecano?!

Nadzmysł. Oczywiście istniał jeszcze stan jedności zastrzeżony dla wybrańców, którzy mogli walczyć bez pomocy naturalnego wzroku. Ale nie zmieniało to koszmarnego faktu, iż nikt nie pójdzie za ślepcem! Nie porwie on za sobą ludzi! Nie zostanie przywódcą klanowym, za którym ruszy na śmierć każdy wojownik i odda mu się każda siostra topora czy miecza!

Czy jej kaleki syn mógł zostać przynajmniej panem Ekros? O tak, ależ oczywiście. Uczyni to, nie inaczej, tylko zgodnie z wolą Ekru, biorąc za rękę białą syrenkę. Na uśmiercające okowy lodu, co za para, ślepiec z syreną, czyż to nie byłoby po prostu przepiękne?! Wraaah!

I pomyśleć, że miało być tak cudownie, macierzyńsko i władczo, a tu trach. Soplica się czuła, jakby pękł pod nią lód i wpadła do przerębla, który ktoś nakrył nad nią dodatkową warstwą lodu. Nie było stąd wyjścia, nie było ucieczki. Jej macierzyństwo w jej mniemaniu się okazywało wielką klęską, niczym ta poniesiona w zamierzchłych czasach przez demoniczne wojska w Przełęczy Cienistego Krzyku. Choć odczuwana przez nią porażka była chyba jeszcze większa. Skrzywdzono ją! Tak chciało się jej przez to krzyczeć, zwyczajnie wyć!

Zamiast wrzeszczeć i rwać srebrzyste warkocze z głowy, tylko tępo patrzyła w kołyskę. Mimo szczerego pragnienia jakoś nie mogła nienawidzić dziecka z jej łona, spod serca. Chociaż niewątpliwie powinna była! Zamiast tego czuła coś dziwnego w sobie, nieznaną jej miękkość.

W pewnym momencie chwyciła za biały dzwoneczek na mamkę i zadzwoniła. Do pokoju weszła alabastrowa kobieta z obfitym biustem pełnym pokarmu. Zawitała tu nie pierwszy raz, przez co wiedziała, co ma czynić. Wyjęła z kołyski niemowlę, usiadła z nim na stołku pod ścianą i obnażyła pierś. Soplica patrzyła, jak dziecko rączkami próbowało chwycić cycek, a jednocześnie po omacku szukało ustkami sutka, by się napić mleka. Wyglądało to tak jakoś… pociesznie i roztkliwiająco. W oczach drugiej pani Ekros stanęły łzy. Otarła je z szarych oczu, po czym wydała mamce polecenie:

— Podaj mi chłopca. Sama… Sama go nakarmię.

— Ale… — Alabastrowa kobieta spojrzała pytająco na Soplicę. Ta bowiem dotąd nie skorzystała jeszcze ze wspomnianego przywileju. Ona jednak potwierdziła swą wolę skinięciem głowy. Wzięła w ramiona niemowlę i się do niego… uśmiechnęła.

— Ti, ti, ti. Tia, tia, tia. — Jeszcze poszerzyła uśmiech, gdy dziecko chwyciło za jej palec i jak maminą pierś próbowało ssać. Nagle wszystko stało się inne. Naprawdę inne! Czyżby wbrew wszystkiemu rzeczywiście… przepiękne?

*

Alabastrowy mężczyzna otępiały, jak po monstrualnym nadużyciu białego wina, się rozejrzał wokół. Widok prezentował się tu jako iście niezwykły. Niczym dywanem Orle Gniazdo było zasłane czerwonymi trupami przyprószonymi różowym śniegiem. Wszak było tu coś jeszcze, coś niezwykłego. To czerwony maszt, który spoczywał poziomo, a czubek jego iglicy uprzednio tkwił w ręku białego trupa.

Czym to zaowocowało? Ano tym, że ów trup w osobie Grada przejął niezwykłą energię z masztu i powstał z martwych. Choć obecnie nie czuł się też zbyt żywy. Jego uprzednio połyskliwy i biały kolor skóry stał się matowy, wyblakły. Natomiast ręka, która miała styczność z czerwonym masztem, sama przybrała barwę czerwieni. Dotąd płynne ruchy ciała raziły sztywnością, wzrok zmętniał. Zaś samo ciało, cóż. Cuchnął tak, że wręcz go nie dziwiło, iż taką padliną wzgardziły nawet smoki.

Co to wszystko oznaczało? W półżywym umyśle Grada nie istniała żadna odpowiedź. Ziała tam bezdenna i martwicza pustka. Chociaż pośród tej otchłani zatliła się jednak pewna idea — namiastka celu sprowokowanego tęsknym uczuciem.

Gnany wewnętrznym przymusem mężczyzna, niczym jego niewolnik, zwrócił się w kierunku zniszczonej bramy:

— Soplica — wychrypiał nienaturalnym głosem. — Muszę ją odnaleźć — dodał i brnąc po kostki w różowym śniegu, rozpoczął niemrawy pochód na południe.

*

Szary wojownik objął się ramionami, przyciskając do ciała odzienie z futra. Poprawił pozycję w siadzie skrzyżnym i ponuro popatrzył na okolicę. Jak wzrokiem sięgnąć, jego spojrzenie się nadziewało na perłowo-mleczne szczyty. Kierując oczy niżej, dostrzegał już tylko szarość, popielatość, barwy siwe i bure — ludzi i ich namioty.

Tak kolorystycznie wyglądał obóz srebrzystych ludzi przywiedzionych w pobliże Alabastrowego Portu przez Srebrną Olbrzymią. Był to obóz i zarazem obraz nędzy i rozpaczy ludzi głodnych, zmarzniętych, a przede wszystkim przegranych, nie widzących dla siebie jasnej nadziei na przyszłość. Ta zasnuwała się dla nich mrokiem niczym pociemniały wygląd ich samych względem blasku Alabastrowych Gór.

— Powinniśmy ją zabić — wychrypiał siedzący mężczyzna.

— Kogo? — stęknął jego leżący na śniegu kamrat.

— Jak to, kogo, olbrzymkę. To ona od dawna wiedzie nas ku zgubie.

— Prawda li to, już nawet kołują nad nami smoki, srebrzyste i alabastrowe. Zwęszyły szarą padlinę — rzucił ktoś inny.

— Mało po drodze pozostawiliśmy już tym gadom padliny w postaci nas samych? — Siarczyste splunięcie flegmą. — Zresztą ci żywi z nas też są już niczym padlina i tylko patrzeć, jak gadzie bestie się rzucą na szarych ludzi.

— Rzucą, nie rzucą, to bez znaczenia. Nie ważne też kogo zabijemy. I tak nikt szary nie wyjdzie z białego świata żyw. To klątwa. Wyzwoliliśmy ją, atakując białą krainę.

— Pewien jesteś?!

— Pewien. Bo smoki, olbrzymka, mróz, czy głód to nic. To mniejsze plagi. Oto za tym pasmem gór szybują na niebie nasi ostateczni pogromcy. To na niebie z płonącymi mieczami same… anioły. Anioły białej pomsty.

*

Srebrna Olbrzymia zmiażdżyła w potężnych ramionach alabastrowego strażnika. Odrzuciła truchło na biały śnieg, po czym zlustrowała okolicę. Sytuacja nie wyglądała dobrze. Oto przekonana o klęsce Srebrnej w Gnieździe wraz ze swymi ludźmi ze wschodnich klanów krętymi przełęczami dotarła aż do Alabastrowego Portu. Tu jednak, z powodu wysokich gór otaczających port, nie mogła rozwinąć szyku wojska, by z marszu zdobyć miasto. Za to nad samym miastem na ciemno kremowym niebie kołowały… anioły.

— Pani…

— Mów, tylko szczerze i całą prawdę. Nie ukarzę cię — warknęła olbrzymka do jednego ze swych zwiadowców. Ten popatrzył ze strachem na podniebne istoty i słabym głosem powiedział:

— Twoje dwa olbrzymy, pani. Olbrzymy się zaklinowały daleko na tyłach w wąwozie. Nie dotrą tu zbyt szybko. Za to wojownicy są głodni i zmęczeni. Oni też nie są gotowi, aby…

— Walczyć dla mnie z aniołami i… ginąć — dopowiedziała sobie olbrzymka. Z miasta przeniosła tęskne spojrzenie na morze, gdzie nad perłowym lustrem wody się unosiły zawieszone w powietrzu okręty. Rozczarowana pomyślała ze zgrozą, że nawet, gdyby jakimś cudem nawiązała skuteczną walkę o port z anielskimi istotami, to kontratak podniebnej eskadry statków jej ludzi zmasakruje. Przecież wiedziała już, co potrafił osiągnąć na placu boju latający okręt brązowej pary szczeniaków z republiki. Czuła przez to, że kolejny raz w ostatnim czasie przegrywała. Nie miała z tego tytułu zgryzoty, duma nigdy jej zanadto nie uwierała. Bolało ją co innego — wizja uwolnienia z Alabastrowych Gór lodowych olbrzymów nieznośnie się oddalała. Zresztą sama nie była nawet zdolna właściwie zadbać o własnych ludzi, których prawdopodobnie czekała rychła śmierć. Pasmo nieprzewidzianych klęsk narastało.

— Przygotować wojowników do… walki? — Z powodu przedłużającej się ciszy zwiadowca spróbował odgadnąć intencję przywódczyni. Znana była bowiem z tego, że atakowała, a nie dawała hasło do odwrotu. Lecz tym razem miało być znowu inaczej. Z odrazą wyrzuciła z płuc zatęchłe powietrze i pustym głosem wyraziła to, co nakazywał jej nie zimny honor, a rozsądek:

— Wracamy do Perły Północy. Obwarujemy to miasto skałami oraz lodem i tam będziemy czekać na czerwonych.

— Jak, pani, każesz… — Zwiadowca się ukłonił, a jednocześnie uderzył pięścią w tors. Na jego zmrożonej przez mróz i zmęczonej twarzy wymalował się wyraz ulgi. Już miał odejść, ale w wąskim przejściu między skałami trącił go i wyminął szary goniec. Ten stanął przed olbrzymką i otworzył usta, aby do niej przemówić. Ona zachowawczo przyzwała go do siebie bliżej, zniżyła sylwetkę i wskazała na swe ucho.

Cóż rzec, spodziewała się kolejnych złych wieści z białej krainy, które atakowały jej ludzi niczym postępujące po sobie nawałnice śniegu. Dlatego wolała, aby postronne osoby, jak zwiadowca, nie powracały do szarego obozu, wieszcząc następne plagi.

Tymczasem w miarę słuchania gońca, czyniła to z coraz większym zaciekawieniem. Równocześnie w swej monstrualnej grabie miętosiła przekazany jej właśnie list. Ów skrawek papieru przyniósł ponoć biały ptak. Sam list pochodził od Alabaster. Co znamienne, olbrzymka usłyszała akurat, że ta skrzydlata kobieta na powrót była wielką księżną rezydującą w Alabastrowym Pałacu. Co więcej, z treści listu wynikało, że Perlis Smoczy został przez nią zgładzony.

— Dość — syknęła Srebrna Olbrzymia do gońca, który nie zdążył przekazać wszystkich wieści. Jednak ta część, która została wypowiedziana, wystarczała kobiecie, by domyśleć się reszty przekazu i z tego powodu poczuć furię. Albowiem właśnie się okazywało, że przywódczyni szarych ludzi znalazła się z nimi w pułapce. Bo skoro to do Alabaster należała ponownie biała kraina, to szarzy ludzie na jej wschodnich rubieżach, jako pierwsi się spotkają z zemstą władczyni. W takich okolicznościach mogło ich uratować tylko jedno. Nie zważając na straty i niebezpieczeństwo, wypadało natychmiast zdobyć port i statki, aby stąd czym prędzej odpłynąć, czy też odlecieć. — Przekaż mój rozkaz. Atakujemy miasto jeszcze dziś! — krzyknęła do zwiadowcy. Pod mężczyzną się ugięły kolana i zamiast iść wypełnić wolę przywódczyni, zastygł w miejscu niczym kolejna z okolicznych skał. — Mam powtórzyć rozkaz, naprawdę?! — Gnana narastającą furią olbrzymka, była gotowa pochwycić sprzeciwiającego się jej zwiadowcę i cisnąć nim wprost w kołujące na niebie anioły. Zrobiłaby to, ale raptem poczuła ucisk przy żebrach. Odruchowo pomyślała o zadanym jej nieudolnie ciosie toporem przez gońca. Już miała na odlew machnąć w niego pięścią, lecz w porę się opamiętała. Przekonała się, że goniec złapał ją jedynie za futrzany ubiór. Popatrzył na nią z determinacją i przełamując własny strach, z siebie wydusił:

— Wysłuchaj, pani, wieści z białego listu do końca, wysłuchaj. Potem możesz mnie zabić. — W odpowiedzi Srebrna Olbrzymia obnażyła gniewnie zęby i kurczowo zacisnęła dłonie w pięści. Jednak powściągnęła gniew i skinęła głową na zgodę. Goniec zerknął jeszcze na anioły, po czym już nie ze strachem, a nutą nadziei w głosie, dokończył swą wypowiedź: — Alabaster ogłasza, że Wielkie Księstwo Wschodzącego Słońca i Księżyca wypowiada wojnę wszystkiemu, co czerwone. W tym celu skrzydlata władczyni zwołuje w pałacu Wiec Północy. To pradawny obyczaj zapraszania w jedno miejsce północnych władców, wszystkich białych i szarych, aby się zjednoczyli, by stawić czoła wspólnemu zagrożeniu. Niniejszym wielka księżna zaprasza cię, pani, do swej siedziby. Ona chce zawrzeć sojusz. Pisze też w białym liście, że jeśli przystaniesz na to, ona zapomni o dawnych urazach. Jeżeli zaś się powołasz na waszą przyjaźń, to Alabastrowy Port stoi przed tobą otworem. Anioły będą twymi sprzymierzeńcami i w wielkiej liczbie wezmą udział w nadchodzącej wojnie z czerwienią. To wszystko, co pragnęła przekazać skrzydlata władczyni.

Gdy mężczyzna skończył mówić, olbrzymka jeszcze dłuższy czas spoglądała na niego, czyniąc to z miażdżącym spokojem. Potem wręcz z natchnieniem popatrzyła na port. Oczyma wyobraźni już widziała tam swych utrudzonych ludzi ugoszczonych i zaznających ukojenia. Z miejskiej zabudowy prześlizgnęła spojrzenie na Alabastrowe Góry, gdzie niespodziewanie znowu pojawiała się szansa na ożywienie lodowych gigantów.

W efekcie radykalnej odmiany losu nawet się nie zorientowała, a utuliła gońca, klepiąc go po plecach i niemal łamiąc mu tym kręgosłup. W każdym razie bezwiednie obdarzyła mężczyznę szarymi sińcami, bo ten, w miarę przyjaznego poklepywania, boleśnie stękał.

Ale nic to. Oto w niespodziewanym sojuszu z Alabaster moc gigantów północy naprawdę mogła zostać wyzwolona z pradawnych gór. Wówczas Srebrna Olbrzymia spełni swe posłannictwo. Da zadość złożonej przysiędze i wreszcie będzie mogła żyć na tym świecie spełniona, bądź z tego świata spełniona odejdzie.

II. Lazur Tabak i Oranż

Trójka dumnych triumwirów w martwiczych skorupach spoglądała z powagą na południe. Za sobą mieli wielotysięczną rzeszę zmrocznych wojaków. Przed sobą nie wiele mniejszą ilość cieni. Pod sobą niebieski piasek gorący od słonecznych promieni i rozgrzewający pancerne zbroje. Z kolei nad władcami Czeluści na tle błękitnego nieba jaśniało turkusowe słońce. W upalnym klimacie jego żar był niczym dolewanie oliwy do ognia. W pewnym momencie, jak na ironię jako jedyny posiadający materialne ciało, pogodę skomentował Cień Czarnej:

— Dłużej nie wytrzymam tego ukropu, usmażę się.

— Chyba ugotujesz — zwrócił obojętnie uwagę Oranż. — Ugotujesz we własnym pocie — uściślił. Na co Cień zgryźliwie ripostował:

— To tłusty i oleisty pot z brązowej skóry. Wręcz czuję, jak na mnie skwierczy.

W odpowiedzi na te narzekanie pozostała para triumwirów nawzajem popatrzyła po sobie. Tradycyjnie skinęli głowami, po czym gestami dłoni przywołali z szyku wojska sępa nieskończonej nocy. Zawisł on nad Cieniem i łopotał nad nim skrzydliskami.

— Lepiej? — wyraził niby troskę Oranż.

— Niespecjalnie…

— Czemuż to? Wszak żywy parasol nad tobą zapewnia zarówno kojący… cień, jak i ruch powietrza za sprawą skrzydeł. Rzekłbym, że to zmroczny wentylator. Cud techniki jaki widziałem w republice.

— Ten wentylator i parasol ma dziurawe skrzydła.

— Racja… — zreflektował się Oranż. — Oddamy go do zmrocznego krawca. — Popatrzył na Zmroczną Igi. Pokiwali sobie twierdząco głowami.

— Dość tego! — warknął Cień. — Czas rozpocząć bitwę. Bo nie mam pojęcia skąd się tu wzięły cieniste istoty, ale wyraźnie ciągnęły prosto na Czeluść. A lepiej walczyć z nimi tutaj.

— Dlaczego?

— Łatwiej je tu zauważyć. W mroku się rozpływają nawet przed zmrocznym wzrokiem.

— Skoro tak… — Oranż i Zmroczna Igi unieśli zbrojne ramiona.

— Nie poczekacie na moją komendę? — zirytował się znowu Cień.

— Po co? Przecież nasza para wystarczy do podjęcia i przegłosowania każdej decyzji.

Zmroczna Igi pokiwała na zgodę czerepem. Za to czerep Cienia się przesunął w poziomie z wyraźnym niezadowoleniem. Za tym ruchem poszyły napastliwie wypowiedziane słowa:

— Mam coraz większą wątpliwość, czy aby na pewno jest was tu dwójka. Wy, o zgrozo, jesteście jak jedna osoba!

— Zazdrość… — Oranż załamał uniesione ramię. To samo uczyniła jego zmroczna partnerka, nie inaczej, tylko kiwając głową. Ta wyjątkowo często się u niej kiwała z góry na dół. Powód był prosty. Ona i Oranż stanowili parę doskonale do siebie dopasowaną.

Gdy wtem w niebieskiej przestrzeni przed triumwirami zamanifestowało się lazurowe okno. Jego fantomowe okiennice zostały otwarte od wewnątrz, po czym zaczęła się przez nie przeciskać eteryczna kobieta.

— Przepraszam, że tak… oknem — posapywała. — Ale drzwi się zatrzasnęły, bywa.

— Lazur… — Cień plasnął się pancerną rękawicą w równie pancerne czoło. — Na nieskończoną noc, tylko nie ona, litości… — mamrotał.

— Zmroczna siostrzyczko! Cóż za spotkanie! — Niebieski duch kobiety wręcz rzucił się na brunatną postać w martwiczej skorupie. Po części ją przeniknął i próbował uściskać. Ze względu na eteryczne ramiona nie odniósł sukcesu. Mimo to dalej serdecznie się witał, przechodząc do prób siarczystych pocałunków na kasztanowych policzkach: — Niech cię ucałuję, wycmokam! Odwiedziłaś mnie na przeklętych piaskach!

— Sama jesteś przeklęta…

— Nie zaprzeczę!

— I… szalona.

— Potwierdzam!

— Do tego… udało ci się uciec z eterycznych lochów.

— Ano dałam dyla przez dziurkę od klucza. Dzięki temu Alabaster nie zdążyła mnie odduchowić!

— Wielka szkoda…

— Ciekawe jak mnie wcześniej znalazła?!

— Sama cię jej… zadenuncjowałam.

— Wsypałaś mnie, naprawdę?! Ech, Alabaster to biała płotka, ale ty to masz gest. Ty, jako jedyna, zawsze o mnie pamiętasz. I nawet mnie nuncjujesz, jak nuncjusz!

— Denuncjuję, jak… denuncjatorka, kapuś, kret, kabel, konfident, wiarołomca, szpicel, wtyczka, kapucha. Wymieniać dalej?

— Tak, poproszę, to takie piaszczyste! Jesteś najlepsza i jak ja, duchowa! Czym ja ci się w ogóle zdołam odwdzięczyć?!

— Mogłabyś… zniknąć.

— Chcę… Pragnę cię znowu uściskać, całować!

— Dość! Dość. Dość. — Cień zdecydowanie wysunął przed siebie pancerne rękawice. — Dotarło do mnie, że nie zostałaś unicestwiona, jeszcze. Przyjmuję do wiadomości. Teraz daj mi się zająć własnymi sprawami.

— Co to za sprawy? Czyżby wojskowe?! — Lazur wskazała na przeciwległe linie ciemnych wojsk.

— Zgadłaś.

— Uwielbiam zagadki!

— Tak, wiem…

— Krzyżówki, kalambury, szarady!

— Wystarczy…

— Może mogłabym pomóc?!

— Niby w czym?

— Wiesz, czasem lubię się pobawić w wojnę. — Eteryczna kobieta ukazała w dłoniach fantomowe sztylety.

— Wiem też, że w nieprzewidzianym momencie lubisz się czasem nagle… poddać albo ulotnić.

— To jak mi się znudzi walka. Poza tym, cienista siostrzyczko. — Lazur uderzyła w melancholijną nutę. — Tak mi się marzy dostać do niewoli i trafić do wysokiej wieży, skąd uratuje mnie dzielny młodzieniec… — Popatrzyła z zaciekawieniem na parę brązowoskórych jeńców. — Witam ponownie, pozdrawia was Lazur! — Żywiołowo pomachała do nich sztyletami. Podobny gest, choć skrępowanymi dłońmi, odwzajemnił jedynie Tabak. Z kolei eteryczna kobieta znów zwróciła uwagę na Cień i ze szczerym podziwem zagwizdała: — Fiu, fiu, swoją drogą naprawdę niezła ta twoja martwicza skorupa, robi wrażenie. Brunatne ciałko też niczego sobie, winszuję.

— Sympatyczne… prawda? Te ciałko. — Cień nagle zmienił zrzędliwy ton głosu i pytanie zadał z autentyczną nadzieją. W odpowiedzi Lazur się przesłodko uśmiechnęła i wskazała na siedem upiorów, które wyszły na pustynię przez okno zaraz po niej. Zaś upiorki, jeden po drugim, każdy w swoim stylu rzucił stosowny komentarz.

Zombie:

— Cielsko trupio cudowne. Choć nie czuć zgnilizny, ot, taki szczegół.

Wilkołak:

— Wygląda na takie, co to może być zmiennokształtne. Sam bym je spreparował pazurami.

Sukkub:

— Dostrzegam jego czar. Przy okazji, może niezobowiązująca randka?

Lisz:

— Magiczne ciało. I coś czuję, że wiele się z nim już działo.

Troll:

— Bum, bum, ta postać ma w sobie moc! Chociaż w pancerzu wygląda jak stalowy kloc!

Mumia:

— W martwiczej skorupie temu ciałku do twarzy nawet bez… bandaży.

Gnom:

— Gdybym był wampirem, powiedziałbym dobre, pełnokrwiste. Ale iż wampirem nie jestem, to nic nie powiem. Mimo że już powiedziałem, a nawet pochwaliłem.

Lazur:

— Ta da! I co ty na to, siostrzyczko? Toż na przeklętych piaskach robisz swą prezencją furorę! Jesteś postrzegana przez moją kompaniję, jako sama, brunatna rozgwiazda!

— Gwiazda — poprawił Cień, ale już nieco udobruchany. Następnie się rozejrzał po zmilitaryzowanej przestrzeni, jakby szukał kolejnych osób do prawienia mu komplementów. W czasie jego oględzin Lazur kokieteryjnie zagryzła paznokieć i niby od niechcenia zagaiła:

— Nie przedstawisz mnie?

— Tak, oczywiście… — zreflektował się Cień. — To triumwir Oranż, a to jego partnerka, triumwirka, Zmroczna Igi. Wspólnie stanowimy obecnie…

— Cienisty głuptasie! — weszła w słowo siostrze Lazur. — Miałam na myśli… tamtą parę, kasztanową.

— Ciągle masz słabość do brązowych mężczyzn?

— Aha!

— Dobrze, przedstawię cię. Może być podczas obdzierania tych jeńców żywcem ze skóry, gdy będą wyśpiewywać na torturach, po co się tu szwendali?

— Tortury, tak! Wspaniale! — Lazur raptem wręcz eksplodowała entuzjazmem i się porwała do męskiej pary rodem z republiki. Wtedy pałeczkę w dyskusji przejął Oranż. Stuknął skorupę Cienia pancernym łokciem i dyskretnie podpytał:

— Chyba czuje zmroczny klimat ta twoja niebieska siostrzyczka. Może się nam przydać? — W reakcji na tę sugestię Cień przystawił sobie do skroni wskazujący palec i spoglądając na Lazur, owym palcem wymownie wykonał kilka kółek. — Ze Zmroczną Igi też odebraliśmy takie wrażenie. Ale wiesz, nie zaszkodziło spytać. — Oranż popatrzył z pewnym rozczarowaniem na eteryczną kobietę. Ta akurat wdała się w dyskusję, by nie powiedzieć, że z miejsca w romans z jednym z jeńców, tym bardziej wygadanym. — Ktoś tu idzie, a raczej leci — dodał niebawem triumwir, widząc na tle gruchającej sobie niebiesko-kasztanowej pary cienisty byt. Ten się przybliżał.

— To cienista powłoka niejakiego Marrenga.

— Marrenga…? — zaciekawił się Oranż. — Marrengo, Marrengo… — przeszukiwał zakamarki pamięci. — Ach tak. Walczyłem z nim kiedyś w królestwie. Ale z jego materialną postacią. Przewodził srebrzystym wojownikom.

— Teraz przewodzi cienistym.

— Chce się poddać, przejść na naszą stronę?

— Nie sądzę…

— Ukatrupić nas?

— To będzie bliższe prawdy. Zresztą sama mam go ochotę ukatrupić. Jak dla mnie śmierdzi… fałszywą Srebrną. Wręcz czuję od niego wilgotną aurę Mokrej Wrony. Tej siostry krwi to dopiero nie znoszę. Już wole wariatkę Lazur.

— Łuskowata Srebrna… brrr. Też mam na nią zmroczną alergię, podobnie jak na inne owoce morza. — Oranż przysłonił rękawicą tors, gdzie odniósł niegdyś świetlistą ranę. — Nawet mi o tej pół-syrenie nie wspominaj.

— Za to wspomnę mą drugą siostrę, niebieską, która się tu przypałętała jak niebieski wielbłąd i…

— I…?

— To był, zdaje się, jej błąd, bo nie omieszkam jej wykorzystać.

— Do…?

— Pojedynku, rzecz ciemna. Niech wyzwie do walki cień Marrenga.

— Ktoś zostanie unicestwiony — zauważył Oranż.

— No i…?

Trójka triumwirów popatrzyła po sobie. Tym razem wszystkie ich zmroczne czerepy się pokiwały na zgodę.

— Lazur, niebieskie kochanie! Pozwól tu, duszyczko, na chwilę! Mam dla ciebie bojowe zadanie!

— Dla mnie?! — Eteryczna kobieta zdumiona wskazała na siebie. Podleciała do siostrzanego Cienia i z uśmiechem na ustach zastygła w oczekiwaniu. W dalszej kolejności wysłuchała krótkiej treści zachęcającej ją do pojedynku. — Tak jest! — zasalutowała jak fanatyczny żołdak. Ponownie się uzbroiła w sztylety i tym razem pofrunęła do cienia Marrenga, który był tuż tuż. Między tą parą się wywiązała dyskusja, której efekt Lazur krzykliwie streściła: — Ustaliliśmy warunki wygranej! Jak drogi Marrengo przegra, to cienie się wycofają na południe! Jak najdroższa Lazur polegnie, to będzie bitwa! Wchodzimy w to?!

— Do dzieła, Lazur! — wrzasnął złośliwie Cień.

— Przywal mu! — dopingował Oranż. Ten swego czasu lubił odwiedzać dzielnice biedoty w Mieście Słońca, by oglądać tam pojedynki na pięści motłochu. Stąd znał adekwatną do sytuacji nomenklaturę: — Scentruj mu gały! W michę go!

Rozpoczęła się walka…

— No dalej, siostrzyczko, bądź tak miła i… daj się pokonać.

— Daj spokój. Niech się wykaże… Uważaj! Uchyliła się… I nie powiem, sztylety przeciw ostrzu topora? Robi wrażenie.

— To będzie przerażenie, jak wygra…

— Czemu?

— Jeżeli nie pokonamy armii cieni tego dnia, to kiedy?

— A musimy ją pokonywać? Dobrze, po kostkach go! Przeturlaj się po piachu!

— Ponoć chciałeś podbić Przeklętą Pustynię?

— No i? Po skosie, po skosie!

— Okazuje się że ta… pustynia ma cienistą armię. Więc dopóki ta armia będzie istnieć, nici z podboju.

— Racja… — Oranż przestał zagrzewać do walki Lazur. Ona w iście tanecznych wygibasach raz za razem unikała ataku cienistym ostrzem topora. Jak gimnastyczka podczas pokazów, jedynie wymachiwała sztyletami, to podrzucała je wysoko, by po fikołku pochwycić w locie. Jednak sama nie atakowała. Za to tłumnie zgromadzoną publikę raczyła do kompletu wielokrotnym saltem, śrubą czy wykwintnym szpagatem. Gdy wtem, podczas ostatniego popisu, cieniste ostrze ścięło jej głowę.

— Och, Marrengo… — mruknął wręcz rozkosznie Cień.

— Ajć… Chyba ukatrupił ci siostrę.

— O kilka tysięcy lat za późno, ale może mu jakoś wybaczę. A jak znam Lazur, a znam aż za dobrze, to zamiast się szybko odrodzić, prześpi kolejną erę. Ona już tak ma, że jawa miesza się jej ze snem. Zatem mamy ją na dłuższy czas z głowy. Głowy, głowy… — Cień się zafiksował na tym stwierdzeniu. Co ciekawe również Oranż:

— Głowa, głowa… jej głowa.

Para triumwirów nie bez powodu się zacięła na smętnym skandowaniu słowa odnoszącego się do odciętej od tułowia części ciała Lazur. Brało się to stąd, że chwyciła ona swą głowę i jakby nigdy nic umieściła pod pachą. Przy czym owa duchowa łepetyna nie wyglądała bynajmniej na pozbawioną życia. Za to sprawiała wrażenie niezadowolonej. Choć określenie „niezadowolona” brzmiało w tym przypadku nader delikatnie. Jej dotąd sympatyczna twarz się przekształciła w obraz obdartego ze skóry koszmarnego upiora. W ustach się pojawiły fantomowe kły. Ludzkie i lazurowe źrenice się rozlały, na powrót scalając jako granatowe, ale w formie gadzich. Z zakapturzonej głowy wyrosły rogi, a policzków kolce.

— Popsułeś mi pokaz… nienawidzę cię! — Lazur wydarła się wściekle do Marrenga, czyniąc to, jak inna osoba. — Zaraz będziesz cierpieć i się bać. Przyzwę tu trzy ponure siostrzyczki: Nienawiść, Cierpienie i Lęk! Grrr…

— No to teraz się zacznie… — Cień Czarnej załamał opancerzone ramiona.

— Co się dzieje? — zapytał skołowany Oranż.

— Miłość i nienawiść, to się dzieje…

— Możesz jaśniej, to jest ciemniej…? Po prostu wytłumacz.

— Otóż moja duchowa siostrzyczka jest zrodzona z dwóch wspomnianych uczuć. Słowem, jest dwiema siostrami jednocześnie i wystarczy jeden negatywny impuls, aby…

Cień nie dokończył zdania, z pozostałymi triumwirami stając się właśnie świadkiem zasadniczej zmiany na polu walki. Otóż Lazur z trudem, ale stabilnie usadowiła głowę na karku. Natomiast swej obstawie siedmiu upiorów wydała nowe polecenie. W efekcie każdy z nich się uzbroił w eteryczny kij bejsbolowy. Otoczyli Marenga, a wtedy fantomowa kobieta warknęła:

— Spałować drania, tylko solidnie. Kopniaków też nie żałujcie. Teraz to wasza… piniata. Udanej zabawy, wraaah!

Cień Marrenga padł na niebieski piach pod nawałą brutalnych ciosów. Był obijany, prasowany i bezceremonialnie miażdżony. Jego cienista powłoka rozpaczliwie się odkształcała, deformowała, to rwała na strzępy. Aż bezbronny z trudem się wyczołgał w kierunku południa, rozpłynął w modrym powietrzu i stąd uleciał. Ludzką formę przybrał dopiero przy armii cieni. Na jego rozkaz zawróciły one na południe.

— Ta da! — Lazur w te pędy się porwała do triumwirów, wieńcząc swój lot ślizgiem na eterycznych kolanach do pary z uniesionymi ramionami. — Lazur wygrała! Lazur pozdrawia! — Zastygła na klęczkach w zwycięskiej pozie. Najpierw odpowiedziała jej cisza. Potem osamotnione klaskanie pancernymi rękawicami. Owe klaskanie było dziełem Zmrocznej Igi. — Chcesz autograf? Mogę wydziergać! — wydarła się do niej eteryczna kobieta. Triumwirka, jak miała w zwyczaju, skinęła głową. Choć wbrew zwyczajowi nie Oranżowi. — Świetnie! — Lazur podleciała do Igi i palcem wymalowała jej na ramieniu lazurowy kwadrat. Był to znak niebieskiej siostry krwi w dwóch osobach.

— Jesteś już… znowu miłosna? — zapytał z rezerwą Cień.

— Ostatnio zawsze jestem! Z tym wybuchem nienawiści to była niebieska ściema, błękitna podpucha, cyjanowy bajerek. Daliście się nabrać? Naprawdę?! Gadacie. Ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha!

— Bardzo… zabawne. — Cień zazgrzytał zębami Brunatnej. Choć w jego głosie dało się wyczuć ulgę. Rozejrzał się jeszcze wokół i już całkiem spokojny podsumował: — Przestrzeń nie uległa dezintegracji. Nie widzę scalania się nieba z pustynią, ani ataku demonów z innych wymiarów. Żadnych otwartych portali. Rzeczywiście nie spuściłaś z łańcuchów nienawistnych mocy.

— A nie mówiłam?!

— Mówiłaś…

— Ja też coś powiem. Właściwie to o coś zapytam — włączył się do dyskusji Oranż. — Co dalej z cienistą armią?

— Ona powróci — zauważył Cień.

— Przygotuję następny pokaz! — pisnęła radośnie Lazur. Wtedy nieoczekiwanie głos zabrał kasztanowy jeniec, który przydreptał tu z kompanem:

— Gdybym mógł coś zasugerować. Ahg… ahga — odkaszlnął paskudnie w skrępowane dłonie. — Źródłem cienistego zakażenia na pustyni — otarł z ust czarną strużkę — jest niejaka Siedmiowieża. To stamtąd uwolnione zostały cienie. Zaś uczynili to czerwoni ludzie z zachodu.

— Czerwoni…? Są tutaj? — Cień się wzdrygnął.

— Są i, zdaje się, to oni kierują cieniami.

— Hm… a kto pokieruje nami? Może… miłość? — Z kokieteryjnym uśmiechem Lazur ulotnie się uwiesiła na męskim ramieniu. — Mrau, pchrrr… — Wykonała niby drapieżny ruch rozczapierzoną dłonią. — Jak cię zwą, kasztanowe kochanie? — zagadnęła frywolnie.

— Tabak — odparł zaintrygowany zachowaniem eterycznej kobiety. — Jestem hrabia Tabak de Bruton. Z tych… Brutonów. — Wskazał na siebie.

— Hrabia… Tabak. Do tego brutal! Och… a ja taka słaba i niewinna. — Lazur udała, że mdleje, w formie galaretowatej meduzy ściekając po ciele mężczyzny na piasek. Zaraz jednak przybrała swą tradycyjnie kobiecą postać. Chociaż obecnie z eteryczną parasolką i odziana w równie ulotną suknię rodem z republikańskich salonów. Następnie wpatrzona w Tabaka, jak w brązowy obrazek, zatrzepotała szybko rzęsami, spod których się posypały niebieskie iskierki. Lecz nagle się boleściwie skrzywiła na twarzy.

— Madame de Błękit! — De Bruton szybko się odnajdywał w nowej sytuacji. — Czy aby wszystko w porządku? — wyraził szczerą, jak na niego, troskę.

— Mój brzuch… — jęknęła eteryczna kobieta.

— Co z nim?

— Motyle…

— Mo… tyle?

— Tylko i aż tyle! Bo mam w brzuchu motyle! — wrzasnęła uciesznie Lazur, pozostając z szeroko otwartymi ustami. Z furkotem wyleciała z nich cała horda fantomowych owadów. Wśród nich dało się zauważyć nie tylko błękitne motyle, ale też cyjanowe biedronki, turkusowe ważki, czy grynszpanowe świerszcze.

— Przepraszam… — Lazur przysłoniła usta dłonią. — Beknęło mi się. Ja już tak mam od… miłości. Szczególnie gdy ta mnie uderza od pierwszego wejrzenia!

— Ale już lepiej? Poczułaś ulgę, madame de Błękit? Czy też zanieść ci ukojenie w inszy sposób?

— W inszy… zdecydowanie, najdroższy. — Lazur zamknęła oczy, wydęła usta do pocałunku i zastygła w oczekiwaniu.

— Czy moglibyśmy już wrócić do… meritum? — powiedział zrzędliwie Cień. Skupił tym na sobie uwagę nietypowego zgromadzenia, z którego jeszcze zrzędliwiej przemówił do niego Oranż:

— Wybacz, ale mogłeś dać im dokończyć amory. — Pokazał na niebiesko-kasztanową parę. Igi na potwierdzenie wniosku triumwira pokiwała pancernym czerepem.

— Dość amorów! — wydarł się Cień, czym definitywnie popsuł romantyczną atmosferę i gniewnie ciągnął dalej: — Dla wspólnego dobra spróbujmy ustalić, gdzie i po co zaatakują teraz cienie kierowane przez czerwonych. Jakieś pomysły, domysły, prorocze wizje? — Wzrok ciała Brunatnej się skupił na Tabaku. Ten się uśmiechnął zadowolony, że najwidoczniej uchodził w tym gronie za eksperta od cienistych bytów i niespiesznie zaczął snuć refleksje:

— Doświadczenie w badaniach rynkowych… Również uwzględnienie zasady podaży oraz popytu skorelowanej z zapotrzebowaniem na podstawowe produkty, jak i dobra luksusowe. Sugeruje zakładać, iż…

— Do rzeczy. Albo skręcę ci kark — uciął Cień.

— Cienie zaatakują Oazę Sfinksa — wyrzucił z siebie jednym tchem Tabak.

— Czyżby?

— To miasto ma zasoby.

— Zasoby?

— Tak, jest zasobne w… zasoby. Przez to jest jedynym sensownym punktem ataku na Przeklętej Pustyni.

— On ma rację — zauważył Oranż. — Zatem co dalej? — zawiesił pytanie w powietrzu.

— Ufortyfikujemy Oazę Sfinksa — zawyrokował Cień.

— Nie jest przypadkiem chroniona przed potworami barierą z alistocjanu? — Triumwir wyraził wątpliwość. Cień Czarnej wyjaśnił:

— Skoro cieniste istoty zostały wyzwolone z więzienia w Siedmiowieży, to znajdą sposób na dostanie się do Oazy. — Słysząc to, Tabak poprawił rękawicę na dłoni. Nie uszło to uwadze Cienia: — Chcesz nam coś jeszcze powiedzieć? — warknął do syna Sepii. Ten poruszył głową w poziomie, zaprzeczając. — Szkoda — syknął cień Czarnej i kontynuował: — Zatem w odniesieniu do bariery z alistocjanu… My też możemy ją pokonać, bo chroni ona bardziej przed duchowymi istotami niż czarnymi demonami.

— Ja z Igi jesteśmy duchowi — napomknął Oranż.

— To poczekacie… w odwodzie. Będziecie sterować przygotowaniami obrony… z tylnego siedzenia!

— Do dzieła — skwitował triumwir

— Nie tak szybko. — Cień wbił wzrok w Lazur: — Ty też zamierzasz może ruszyć na zachód do Oazy Sfinksa?

— Raczej nie — odparła nadąsana po przerwaniu jej amorów. Z nosa wyleciały jej niebieskie muchy.

— Skoro nie udajesz się na zachód, to ja bardzo chętnie. Tak więc postanowione i żegnam.

— Ale mogę pomóc! — Eteryczna kobieta zakwitła nagle bajkowym uśmiechem.

— Mów.

— Znam tajną broń na cienie.

— Gdzie jest?

— Schowana w magicznym miejscu na Przeklętej Pustyni.

— Przynieś.

— Sama nie pójdę!

— Masz swoje upiorki.

— Kiedy chcę iść… z nim. I tylko z nim! — Przytuliła się do Tabaka.

— Sprzedane.

— Kocham cię, siostro! — Eteryczne ciało Lazur zakwitło nieprzebraną mozaiką błękitnych kwiatów. — Nigdy ci tego nie zapomnę, ukochana siostro, przenigdy! — dodała z uczuciem.

Tym samym demoniczna armia pod wodzą trójki posępnych triumwirów ruszyła na zachód, by pokrzyżować niecne plany czerwonej rasy i sprzymierzonych z nią cieni. Natomiast Lazur z Tabakiem udali się w kierunku południowo wschodnim do serca tej przeklętej i zarazem niebieskiej krainy. Tam czekać ich miały najprzeróżniejsze dziwy.

III. Srebrna i Złoty

Otoczona białym murem północna brama Ekros była tylko po części uchylona. Przed nią się kłębiła zbita ciżba odzianych w futra szarych ludzi. Ściskali w rękach popielate zawiniątka i pakunki. Niektórzy ciągnęli za sobą rozklekotane wózki na płozach. Wszyscy byli powstrzymywani przed wejściem do miasta przez alabastrowych strażników. Ponadto po obu stronach zewnętrznych murów ciągnęły się szare namioty napływowej ludności z północy, której nie wpuszczano już do miasta.

— Przemów do nich, do srebrzystych ludzi — powiedział zasiadający na gniadym rumaku Złoty. Uczynił to do siedzącej za nim na końskim grzbiecie Srebrnej. W Gnieździe ostał się bowiem tylko koń Bezi, na którym wspólnie przemierzyli odcinek drogi od dawnej siedziby klanu Srebrzystej Stali aż do Ekros.

— Ale co mam przekazać ludziom szarej północy? — zapytała wojowniczka, patrząc na bramę obleganą daremnie przez srebrzystą ludność.

— Opowiedz swym pobratymcom o wielkim zwycięstwie na północy, jakie odniosłaś. Przecież mogą już wracać do domów!

— Większość z nich straciła szare domy, które zostały zniszczone. Zaś samo zwycięstwo nie było moje. To przede wszystkim Bezia uratowała srebrzystą północ i to jej się należy chwała oraz opiewanie w pieśniach. — Srebrna poklepała po boku konia beznosej kobiety. On, jakby na potwierdzenie słów wojowniczki, ochoczo zarżał. — Słyszysz? — Dziewczyna się uśmiechnęła, wskazując na wierzchowca. Na co Złoty przytaknął:

— Ano słyszę, nie da się ukryć. I końskie zdanie uważam za niepodważalne. Wszak z zainteresowaniem słuchałem już z twych ust o dokonaniach niejakiej Kasztanki. Prawdziwej berserce republiki wśród gniadych klaczy. — Książę odwrócił się do ukochanej i pocałowali się napiętymi od uśmiechów ustami. Następnie Złoty westchną i rzucił w powietrze: — Zatem co dalej?

— Cóż… Jak wspominałam, mam się tu do rozmówienia z drogą… Ekru oraz jej równie drogocenną… siostrą Soplicą.

— Wspominałaś też, że nie będzie to towarzyska pogawędka.

— Delikatnie rzecz ujmując, bardzo… delikatnie. — Srebrna położyła dłoń na rękojeści miecza i jak inna osoba z miażdżącą powagą dodała: — Wolałabym, abyś nie był świadkiem mego spotkania z paniami Ekros. To i owo powinnyśmy sobie wyjaśnić na osobności.

— Mam nadzieję, że nie za sprawą oręża? — Książę także stonował frywolny nastrój.

— Zobaczymy. — Wojowniczka zwinnie zeskoczyła z konia. — Poczekaj tu na mnie — poprosiła Złotego. On bez przekonania popatrzył na powstrzymywanych przed wejściem do miasta ludzi północy i zauważył:

— Poczekam, a jakże, jeśli taka jest twa wola. Ale jak zamierzasz przekroczyć białą bramę? Zważ, iż jesteś szara, to jest… srebrzysta.

— A także uwodząco łuskowata… — dopowiedziała Srebrna, zalotnie poprawiając luźne warkocze. W odpowiedzi Złoty również zeskoczył z konia. Objął ukochaną i tuląc ją, się poprawił:

— Jesteś cudownie, obłędnie i zniewalająco wręcz srebrzysto-łuskowata. — Pocałował wojowniczkę w chropowaty policzek.

— Jeszcze raz. — Srebrna ponownie nastawiła dzióbek do całusa. — Moja syrenia natura się domaga złocistej adoracji — zaznaczyła kokieteryjnie.

— Więc… jak wytrzymasz beze mnie te parę chwili, kiedy ja będę tu, a ty… tam? — Książę wskazał pod swoje stopy, a potem na zarys miasta. Dziewczyna skrzyżowała dłonie na piersiach i niczym aktorka na teatralnej scenie dramatycznie krzyknęła:

— Och! Najdroższy, mój najzłocistszy! Toż nie zdzierżę takiej rozłąki ni ulotnej chwilki! Syrenie me serce mi zwiędnie, uschnie z tęsknoty. Pęknie ono i to nie na siedem kawałków, a dwie połowy. Twoją i moją, ukochany! — W reakcji na tę scenkę roześmiany Złoty już chciał pochwycić Srebrną. Ale ta z zawadiackim uśmieszkiem na ustach mu się wymsknęła, uskakując do tyłu. — Bywaj, najdroższy — szepnęła z uczuciem, chwyciła konia za uzdę i pociągnęła go w kierunku bramy. Zanim zginęła w szarej ciżbie jeszcze się odwróciła i puściła księciu soczystego całusa.

— Ech… Chyba jestem szczęśliwy, zdecydowanie. I gdzie ta klątwa złowrogich bogów, Egido? — Kiedy Złoty stracił ukochaną z oczu, zwrócił się do swej tarczy, którą wzorem wojowników północy nosił na plecach. Za moment jednak zauważył: — Wiedz, córko, że pełnię złocistego szczęścia osiągnę dopiero, gdy wyzwolę cię z zaklętej postaci. Zaś wszechistnienie mi podpowiada, że jest to naprawdę możliwe. Bo tylko popatrz na mnie i Srebrną. Dałabyś wiarę, że choć znamy się tysiące lat, to jesteśmy oczarowani sobą, jakbyśmy się poznali wczorajszego zachodu słońca czy o dzisiejszym poranku? Czar, miłość… wschód i zachód, a mamy też południe i północ. Tyle kierunków, stron i rozlicznych dróg, aby ziścić marzenia — zadumał się Złoty, po czym z przekonaniem zaznaczył: — W oceanie możliwości wszystko jest realne do spełnienia. Więc jeszcze jak ojciec i córka razem staniemy u swego boku. Tak się spotkamy i tak między nami pozostanie. Przy okazji, co powiesz na Srebrną jako srebrzystą macochę? — Książę wychylił do tyłu rękę, gładząc śliski materiał tarczy.

W tym momencie od strony bramy usłyszał łagodny śpiew ukochanej. Westchnął z uczuciem na myśl, w jaki to sposób, czyli śpiewny, zamierzała się przedostać do miasta mimo srebrzystego koloru skóry. Wspomniał z nostalgią, że w ostatnie dni sam raczony był miłosną pieśnią kochanki za każdym razem, gdy się układali do snu. A był to tylko wstęp do miłosnych uniesień. Następnie z pewnym trudem, ale się wyrwał ze stanu upojenia.

Przez pewien czas spoglądał na szare namioty stanowiące w zasadzie powiązane ze sobą szmaty wsparte na patykach i targane przez zimny wiatr. Już zaraz wiedział, jak zorganizuje sobie czas w oczekiwaniu na powrót ukochanej.

Na początek przywołał do siebie grupkę srebrzystych dzieci lepiących w pobliżu rogatego bałwana z ogonem. Swoją drogą dość osobliwą personę. Książę oderwał malców od pracy twórczej i wręczył im trochę złotego pyłu, jaki miał w kieszeni złocistego ubioru jeszcze od czasu pobytu w Słomkowie. W dalszej kolejności poprosił obdarowaną dzieciarnię o przysługę.

Niebawem rozwrzeszczane szkraby gnały pomiędzy szarymi siedliskami, zdzierając srebrzyste gardziołka, że oto przybył tu sam przywódca klanu Srebrzystej Światłości — Złotoniezły we własnej osobie! To akurat w pełni się pokrywało z prawdą.

W efekcie dziecięcych zabiegów księcia otoczyła grupka zmarnowanych ludzi o szarym kolorze skóry i krwi. Kiedy ścisk wokół był już taki, że przez szczelną barierę z przybyszy nie przenikał zimny wiatr, ani białe światło, książę dostojnie przemówił:

— Nie znacie mnie osobiście, ale wielu z was niewątpliwie o mnie słyszało! To bowiem ja przeprowadziłem szary lud Srebrzystych Gór przez płowe równiny aż do królestwa, gdzie w wiosce Słomkowo odnalazł on nową ojczyznę! Jako że zaniosłem światłość srebru daleko na zachodzie, tako pragnę i na wschodzie rozświetlić życie szarych ludzi. Przeto słuchajcie, co wam powiadam. — Złoty wyczekał chwilę, aby spotęgować zainteresowanie słowami, które miały paść z jego ust, po czym gromko oświadczył: — Oto w Orlim Gnieździe upadła potęga czerwonego wroga z północy! Wszyscy najeźdźcy zginęli! Nie ocalał z nich nikt! Zatem droga do waszych szarych domostw, które przetrwały, jest wolna od czerwonego zagrożenia. Natomiast same domy, niczym wasi przyjaciele, czekają na was, abyście na powrót otworzyli ich drzwi, a w piecach rozpalili srebrzysty ogień odrodzenia. Niech nad szarą północą znów poniesie się szary dym! Znak, że życie tam powróciło, a czerwonej pół-śmierci położony został ostateczny kres!

— Kto… ale kto raczył to uczynić?

— No któż taki jest naszym wybawcą? — Z tłumu padły pełne zachwytu zapytania. Zanim zgodnie z sugestią Srebrnej Złoty zdążył powiedzieć, że zwycięstwo się dokonało za sprawą męstwa kasztanowej kobiety bez nosa, został zagłuszony przez wiwatującą tłuszczę:

— Złotoniezły!

— To Złotoniezły pokonał czerwonych!

— Zabił wszystkich złotym światłem!

— Prześwietlił ich!

— Niech żyje klan Srebrzystej Światłości!

— Wiwat srebrzysty władca Złotoniezły!

— To nie do końca tak… To w zasadzie… — Książę próbował prostować dość odważną interpretację wydarzeń na dalekiej północy. Ale czynił to daremnie, bo nikt go już nie słuchał. Za to wszyscy, jak jeden srebrzysty mąż, wychwalali go pod białe niebiosa:

— Chwała Złotoniezłemu!

— Chwała Srebrzystej Światłości!

— Srebrzysta Światłość nadklanem całej północy!

— Król Złotoniezły!

— Złotoniezły imperator!

— Prezydent!

— Potrójny triumwir!

— Szejk! Sułtan!

— Wielka księżna Złotoniezła!

Nagle przez szarą ciżbę krzyczących już wręcz w ekstazie osób się przecisnęła Srebrna. Wsłuchała się jeszcze w okrzyki, patrząc na księcia zrobiła wielkie oczy i z dezaprobatą pokręciła głową. Natomiast Złoty z miną złocistego niewiniątka się spróbował kajać:

— To nie jest tak, jak myślisz, jak to wygląda… naprawdę.

— Chodź już, mój ty złocisty szejku, sułtanie i… wielka księżno. — Wojowniczka szczerze się uśmiechnęła. Chwyciła ukochanego za rękę i siłą wyciągnęła z tłumu. Następnie odciągnęła go na sporą odległość do stojącego samotnie na śniegu gryfa.

— Czyżby nasz gniadosz przeszedł jakąś… tajemniczą metamorfozę? — Książę popatrzył z rezerwą na dostojnego ptaka, wspominając co spotkało Pegaza na Wyspie Pięknych Kobiet.

— Cicho, słuchaj, to znaczy czytaj. — Wojowniczka podała Złotemu zapisany arkusz papieru.

— Biały list… — Książę zaczął czytać. — To z Alabastrowego Pałacu od wielkiej księżnej Alabaster, która znowu jest… wielką księżną. Pisze ona, że…

— Wiem, o czym pisze — wtrąciła Srebrna. — W domu pod dwoma smokami nie zastałam Ekru ani Soplicy. Za to czekał tam na mnie ten list, wyjaśnienia od sługi i ptak do podróży.

— Skąd Alabaster wiedziała, że się tu… zjawisz?

— Moja biała siostra potrafi wiele przewidzieć. Ma swój biały wgląd i ptaki, które wiele widzą.

— Prawda to. — Książę wspomniał jego niezapomnianą rozmowę z Alabaster na peronie. Zaś pochłaniając wzrokiem dalszą część listu, mruknął: — Wiec Północy… Jesteśmy zaproszeni, aby dołączyć do dwubarwnego sojuszu. Ale po co, skoro pokonaliśmy już czerwień na północy?

— Zasłyszałam właśnie, że to ty ją pokonałeś i to w pojedynkę. Ale mam szczęście. U mego boku taki bohater. — Z zadziornym uśmieszkiem na ustach Srebrna zrobiła maślane oczy.

— Cóż… — Z tytułu przypisania akurat jemu zwycięstwa książę był ciągle zakłopotany. Obecnie jednak jeszcze z jednego powodu, gdy przeczytał ostatni akapit listu: — Wschód… — westchnął. — Pokonaliśmy czerwień na północnym odcinku. Wcześniej wygrałaś na zachodzie. Ale wielka księżna zaznacza, że czerwone zło nadciąga teraz ze wschodu i należy przygotować na tę okazję wszystkie siły.

— Dokładnie tak. To właśnie przekazał mi biały sługa — potwierdziła wojowniczka.

— Skorzystamy z oferty?

— Jakie jest twoje zdanie, książę?

— Pomyślmy… Wiemy już, jakie zagrożenie się skrywa za barwą czerwieni. Zatem jeśli przybędzie ono na wschód, to wypada dać odpór tej napastliwej sile. Więc jestem za tym, aby udać się na wiec.

— A jeśli to pułapka ze strony Alabaster? — wyraziła wątpliwość wojowniczka.

— Wtedy nie pozostanie mi nic innego, jak cię mężnie obronić. Sama zasłyszałaś, że w mej osobie masz teraz bohatera północy. — Książę puścił Srebrnej oko. Ta stłumiła uśmiech i swobodnie rzuciła:

— No to wskakuj na gryfa. Tylko Usiądź z przodu.

— Czemu z przodu?

— Bo chcę się podczas podróży przytulić… do mego bohatera. — Wojowniczka zalotnie zatrzepotała srebrzystymi rzęsami. Z kolei książę niefrasobliwie się podrapał po karku, zauważając:

— Mimo żem bohater, to chyba nie umiem powozić w powietrzu ptakami.

— To łatwe. Zasady są takie same, jak ze zwykłymi końmi, czy tymi latającymi, których miałeś okazję dosiadać.

— W takim razie… w drogę! Do pałacu! — Złoty wyraził zgodę.

Wkrótce na zabój zakochana i zarazem złocisto-srebrzysta para odlatywała na południe ku wypiętrzającym się pasmom Alabastrowych Gór. Za plecami zostawiali wielkie miasto, którego bramy już opustoszały, bo szarzy przybysze zbierali się na wyprawę powrotną do swej srebrzystej macierzy. Z kolei od zachodu lecącym podróżnikom towarzyszyło porcelanowe słońce, które z wolna ginęło na kremowym niebie. Dla odmiany wschód w swe objęcia na dobre wziął już we władanie ciemny odcień bieli.

Tymczasem wraz z zapadającym zmrokiem górzysta kraina się pokryła na niebie niespotykanymi tu smugami w kolorze różu. Sam księżyc w pełni, został jakby pochłonięty przez rubinową barwę. Można było odnieść wrażenie, że wokół do niedawna srebrzystego ciała na nieboskłonie się zacisnęły karmazynowe szczęki, z których skapywała szkarłatna krew. Całość obrazu wydawała się zwiastować konfrontację z bielą, która po brązie oraz szarości zapewne miała być celem kolejnej inwazji obcej na kontynencie i agresywnej czerwieni.

IV. Srebrna Olbrzymia

Dokładnie tak to sobie wyobrażała i obecnie doświadczała tego, co prawie było jej nieznane — zachwytu. Niczym wschodzące słońce rozpraszał on mrok, wyłaniał się z gniewu, wściekłości i zawziętości. Sprawiał, że idąc uliczkami Alabastrowego Portu, olbrzymka na swej ordynarnie wyglądającej twarzy w uśmiechu naciągnęła do góry kąciki ust. Pozdrawiała swych ludzi skinięciami głową i klepała przyjaźnie po plecach, bacząc, aby ich przy okazji nie przewracać. Więc może raczej ich nawet głaskała?

Oto o zmierzchu w portowym mieście trwało huczne świętowanie. Odbywała się uczta na cześć srebrzysto-białego sojuszu i przybyłych tu gości. Cała zurbanizowana przestrzeń rozświetlana była pochodniami z biało płonącym ogniem. Wszystkie tawerny w mieście pękały w szwach, gdzie z rozkazu wielkiej księżnej za darmo serwowano białe wino. Z tego powodu większość strudzonych przybyszy z szarej północy szybko była kompletnie pijana. Jednak, podobnie jak ich przywódczyni — również pijana radością.

Srebrzystym i alabastrowym przyśpiewkom nie było końca, także doniosłym wiwatom na cześć alabastrowej władczyni oraz srebrzystej przywódczyni. Ludzie wydawali się doprawdy szczęśliwi i to właśnie ono — szczęście — sprawiało, że jakby zacierał się między nimi kolor skóry i krwi, a wręcz wszelkie granice. W porcie zapanowała niemal siostrzana miłość, atmosfera bratania się i jedności. To wszystko w miejsce dotychczasowej wojny, konfliktów oraz wzajemnego zadawania sobie śmierci.

Sprawy miały się tu zgoła odmiennie niż po zwycięstwie pod Ekros. Tam, kiedy wreszcie otwarto białe bramy przed srebrzystymi wojownikami, byli oni poranieni i wyczerpani bitwą. Natomiast mieszkańcy na powitanie zatrzasnęli przed nimi białe drzwi, chowając się w alabastrowych domostwach i odgradzając od przybyszy. Nie było święta, nie było wiwatowania. Za to ówczesne zwycięstwo stało się zaczynem całego pasma klęsk i niepowodzeń. Aż do teraz…

Zmienność losu — pomyślała Srebrna Olbrzymia, po czym pochwyciła w ramiona srebrzysto-alabastrową parę pijących na umór mężczyzn. Jednego to drugiego siarczyście ucałowała w policzki, aż pozostawiła na nich sińce i w upojeniu poszła dalej, by sycić oczy widokiem ludzkiego spełnienia. Zaś po drodze, wspominając swą przeszłość, chyba po raz pierwszy spojrzała na nią z dystansu i bez gniewu. Kto wie, może w przyszłości znajdzie w sobie nawet… przebaczenie?

Otóż żyła już wcześniej. Takie posiadła przeświadczenie. Chociaż nie pamiętała zbyt dokładnie uprzedniego istnienia. Jedynie pewne obrazy, strzępy wizji i emocje. Tych ostatnich było wiele, wyrazistych oraz naznaczonych mrokiem.

Kim niegdyś była? Prawdziwą gigantką o barwie srebra. Lecz na nieszczęście działo się to w schyłkowej erze upadku kontynentalnych strażników, tych dumnych istot rosłych niczym same góry.

Co pamiętała z ówczesnej egzystencji? Niestety właśnie wspomniany upadek w tym także własny. Ktoś obiecał jej pomoc, poprzysięgał miłość, dobro i przyjaźń, otoczenie siostrzaną opieką, a nawet przelanie własnej krwi. Jednak zamiast tego została perfidnie zdradzona i podstępnie zabita.

Mokra Wrona — niczym plugawe robactwo to przeklęte imię się zagnieździło w jej pamięci. Było to imię zdrajczyni, która swym podłym czynem przemieniła jej serce w pulsującą gniewem bryłę. Doświadczyła podówczas wściekłości tak silnej, że ta nie raczyła jej opuścić ani na jotę nawet po odrodzeniu.

Jak na pradawną olbrzymkę, się odrodziła obecnie wręcz karłowata, w tym sensie nawet ułomna, ale nie duchem. Ten został w niej przepełniony ideą wyzwolenia swych olbrzymich braci i sióstr z zaśnieżonych gór. Od ponownego przyjścia na świat jedyne, czego pragnęła, to zdjąć z dawnych przyjaciół okowy mrozu, które nałożyła na nich Mokra Wrona.

Co do samej tej mokrej, skrzydlatej i podłej istoty z zamierzchłych czasów, to nie czuła względem niej nienawiści. Jedynie coś jak krwawiącą ranę w sercu, nieznośny ból, siostrzane rozczarowanie. Tym samym w nowym wcieleniu kroczyła przez życie bez nienawiści, ale miłości też nie było jej dane doświadczyć. Albowiem jej miejsce w sercu zastępował gniew, zawziętość oraz okrucieństwo sprowokowane przez działanie Wrony.

Wszak podczas radosnej zabawy i w otoczeniu szczęśliwych ludzi, właśnie poczuła, że swe negatywne emocje mogła być może z czasem rozpuścić w sobie. Szczególnie, jeśli zdoła odnaleźć i ożywić swą mocą lodowe giganty Alabastrowych Gór, na co wydawała się otwierać niezwykła szansa. I to, o dziwo, nie w ramach militarnej konfrontacji z Alabaster, a w sojuszu z tą skrzydlatą kobietą. Znamienne?

Skrzydlata kobieta. Tuż przed przydzieloną jej kwaterą olbrzymka zastygła z krzywym wyrazem twarzy. Wspomniała, że Mokra Wrona też miała skrzydła, tylko jak u nietoperza i płonące. Coś w jej wnętrzu wyszeptało: „nie ufaj skrzydlatym istotom, tym, które nie są do końca związane ze śniegiem i lodem”. Zaraz pomyślała, że jeśli pójdzie za tym podszeptem w sobie i nie zaufa, to co jej pozostanie? Dotychczasowa egzystencja pełna goryczy, gniewu oraz żalu. Zatem… zaufa.

Nasycona nadzieją Srebrna Olbrzymia pchnęła drzwi domostwa, po czym przekroczyła jego próg, zupełnie jak symboliczny próg nadziei. W półmroku dostrzegła jaśniejącą smugę, która w poziomie została błyskawicznie poprowadzona w jej brzuch.

Grhaaa… — stęknęła od niespodziewanego bólu, gdzie doznanie ciętej rany się zmieszało z uczuciem śmiertelnego palenia. Spojrzała na swe opatulone futrem łono i zobaczyła tkwiący w nim płonący miecz trzymany przez anioła. — Wraaah! — Potężnym ciosem pięścią dosięgła skrzydlatą istotę, która pokoziołkowała w powietrzu, aż niczym wielka ćma zawisła po drugiej stronie pomieszczenia. — Wraaa! — Olbrzymka ponowiła wściekły wrzask. Zaś wściekłość, która ją właśnie dopadła, zupełnie jak kolejny przeciwnik, niemal rozsadzała ją od środka, roztrzaskując jej dotychczasową nadzieję w śnieżny pył. Nie bacząc na ranę w brzuchu, w berserskim szale pochwyciła białą ławę i rzuciła się z nią na anioła. Zamaszystymi uderzeniami próbowała go trafić i strącić. On jednak latał wokół niej, kąsając płonącym mieczem.

Aż spojrzała na ślady na podłodze, gdzie odkruszył się biały śnieg z jej podeszew i zmieszał z szarą krwią. W efekcie użyła magii krwi, sprawiając, że śnieżne drobinki zostały ciśnięte w kierunku skrzydlatej istoty. Zanim ją dosięgły, zwiększyły objętość i przybrały obraz pajęczej sieci. Za chwilę anioł został pochwycony w śnieżną pułapkę i zawisł pod sufitem. Był unieruchomiony.

Korzystając z tej przewagi, olbrzymka znów natarła ławą na przeciwnika. Tym razem okładała go bestialsko jasną dechą tak długo, aż skrzydła się odwarstwiły od ciała, a poszczególne części istoty zlały w nieforemną papkę o alabastrowym kolorze. Po zmasakrowaniu wroga ruszyła do wyjścia.

Za progiem splunęła flegmą do izby, myśląc o odczuwanej dopiero co nadziei. Następnie skrzywiła się od doznanej rany, złapała boleściwie za brzuch i zachwiała na nogach.

Już zaraz koncentrowała uwagę wyłącznie na pogrążonym w nocy mieście. Było teraz rozświetlane nie tylko przez białe pochodnie, ale i płonące bielą miecze. Niczym ćmy zagłady anioły latały między domostwami i wyrzynały pijanych wojowników o barwie srebra.

Sceneria rozgrywającej się masakry była iście upiorna. Choć, jak na ironię, towarzyszyła jej skoczna muzyka dochodząca z otwartych tawern. Robiło to koszmarne wrażenie, gdzie radość i cierpienie się mieszały ze sobą w ognistym tańcu białych płomieni. Lecz ostatecznie górę brała tu zaplanowana z premedytacją okrutna śmierć. Ta jakby się przechadzała ciemnymi uliczkami, zbierając swe szare żniwo. Wręcz słychać było skowyt udręczonych dusz, które w pociętych i popalonych ciałach tęsknie wyczekiwały na wyzwolenie w gardzielach padlinożernych smoków. Cały ten dramat się ziszczał na oczach monstrualnej kobiety za sprawą podłej zdrady Alabaster i jej anielskich zastępów.

„Nie ufaj skrzydlatym istotom” — to były ostatnie słowa Mokrej Wrony, które usłyszała w swym poprzednim życiu olbrzymka. Teraz to sobie przypomniała! Dopadło ją wspomnienie tego, jak Wrona znienacka wydarła z jej klatki piersiowej sercowy klejnot, po czym rozszarpała go syrenimi zębiskami.

— Nie ufaj skrzydlatym istotom! Wraaah! — wrzasnęła w absolutnym gniewie Srebrna Olbrzymia, prowadząc w powietrzu ściskaną ławę. Dosięgła atakującego ją anioła. Uśmiercony od siły ciosu poleciał w kołowrotku na dach sąsiedniego domostwa, rozpłaszczając się na nim. — Nie ufaj skrzydlatym istotom. Nie ufaj, nie ufaj… — Pośród latających aniołów, chóralnych przyśpiewek oraz krzyków konających wojowników, olbrzymka szła ponuro przez port, jak krainę absolutnego szaleństwa. Co raz mijała zabitego kompana, dosięgała ławą kolejnego z szybujących w powietrzu wrogów, aż doszła do brzegu morza.

Zobaczyła powietrzną eskadrę białych statków, które opuszczały nadbrzeże, w półkolistej formacji okrążając miasto, by nikt się z niego nie wymsknął. Na burtach dostrzegła alabastrowych gwardzistów z łukami i gotowymi do strzału płonącymi drzewcami.

— Nie ufaj skrzydlatym istotom, nie ufaj… — Srebrna Olbrzymia przykuła spojrzenie do podniebnego okrętu, który się wyłamał z szyku i leciał ku niej. Zrezygnowana przytłaczającą przewagą wroga odrzuciła ławę, zrozumiała, że to jej kres. Nie miała potrzeby odchodzić w berserskim szale, krzycząc i wijąc się pośród zadawanych jej śmiertelnych ran i samej je zadając. Postanowiła odejść tak samo, w jaki sposób przyszła na świat, czyli w spokoju i godnie. Dlatego na nadlatujący statek patrzyła nie, jak na śmiertelnego wroga, a swego rodzaju wybawcę. Wyzwoliciela od ciągłego gniewu, wściekłości, żalu, cierpienia oraz złudnej nadziei, że można było położyć temu kres. W jej istnieniu nie można było, właśnie to do niej dobitnie dotarło, przez co nagle wręcz z utęsknieniem czekała na unicestwienie. Rozpostarła nieuzbrojone ramiona i falowała dłońmi, jakby zapraszając do siebie swój koniec. — Nie ufaj skrzydlatym istotom, nie ufaj… — chrypiała, widząc nad sobą burtę i wyglądającą tam postać. Oszczep, strzała z łuku, rzucony głaz? Jak nigdy była na to gotowa.

Jednakże zamiast narzędzia zniszczenia z góry spadła jedynie sznurowa drabinka. Była brązowa, podobnie jak sylwetka postaci beznosej kobiety, która się pojawiła przy burcie. Wykonała ona ponaglający gest, sugerujący, aby Srebrna Olbrzymia czym prędzej się wspięła.

— Nie ufaj skrzydlatym istotom… A brązowym i bez nosa? — Monstrualna kobieta poczuła się dziwnie, jak chyba jeszcze nigdy w tym życiu. Ktoś wyciągał do niej pomocną dłoń, ratował ją? Nie rozumiała tego, nie potrafiła zrozumieć. Przekraczało to granice jej pojmowania. Jednak wbrew wszystkiemu do siebie szepnęła: — Zaufaj brązowej kobiecie bez nosa, zaufaj…

Złapała za drabinkę i ta już była wciągana na okręt przez załogantów. Zaś wokół latało coraz więcej białych aniołów namierzających w półmroku kolejne cele o barwie srebra.

— Szybciej! — rozbrzmiał chłopięcy krzyk. Został zagłuszony przez potężny wystrzał ze statku. Olbrzymka odruchowo się odwróciła. Zobaczyła w powietrzu unoszące się pióra i oderwane od ciała skrzydła. Falując, spadały z gracją ku ziemi niczym para śnieżnobiałych liści z niebiańskich drzew.

Za moment zwalista kobieta się przetoczyła przez burtę i padła plecami na pokład. Ciężko oddychała, obejmując dłońmi palącą ogniem ranę w brzuchu i wsłuchiwała się w pospieszne komendy:

— Cała wstecz!

— Kurs na Wielką Puszczę!

— Szarika, ładuj działo!

— Szariaka, podgrzej purchawki.

— Musimy się wznieść!

— Hau! Hau! — Kolejne okrzyki przerywane były ujadaniem psa.

— Zaufaj brązowej kobiecie bez nosa… Nie ufaj skrzydlatym istotom… — Obraz przed oczyma Srebrnej Olbrzymiej tracił na wyrazistości, falował, dźwięki się stawały zniekształcone. Mocniej ścisnęła ranę, by już zaraz tracić czucie w ciele i odebrać w nim wiotkość. Gdy wtem tuż nad sobą zobaczyła opadający z impetem miecz. Ten płonął.

— Matko! — usłyszała dziecięcy krzyk.

Nagle płonące ostrze zostało zbite srebrzystym toporem. Potem pobrzmiewało już tylko dziecięce sapanie, któremu wtórował mlask zagłębiającego się w ciało ostrza.

Z trudem olbrzymka się wsparła na łokcie. Jak przez antracytową mgłę zobaczyła kilkuletnią dziewczynkę o siedmiu warkoczach i z obosiecznym toporem w dłoniach. Dziecko było szare, ale jego oczy wręcz grafitowe. U jego stóp leżał zasieczony anioł.

Kiedy dziewczynka popatrzyła na ranną w brzuch kobietę, jej wzrok pojaśniał i z lodowatym spokojem rzekła:

— Witaj, matko.

— Nie mam… dzieci — wyrzęziła olbrzymka.

— Trochę jednak masz, bo choć jestem jedna, to jesteś moją trzecią matką, po Szarówce i Szaarszy.

— Szara Śmierć… — jęknęła kobieta, słysząc imię legendarnej za życia berserki, której nigdy jakoś nie miała okazji spotkać. Natomiast dziewczynka rezolutnie stwierdziła:

— Jestem Siostrą i Córką Śmierci. Ty też jesteś, jak śmierć. Ale łączy nas coś więcej, niż śmierć, także coś bardziej, jak życie.

— Co… takiego?

— Szaarsza mnie urodziła, Szarówka wychowywała. Za to ty…

Ostatnich słów dziecka olbrzymka już nie usłyszała. Od utraty szarej krwi, która podtrzymywała ducha w ciele, jej srebrzysta świadomość się osunęła w mrok.

— Hau! Hau!

— Już dobrze Umbra, już dobrze. Mam jej niezwykłą krew, która stanie się też moją. To możliwe do wykonania, bo moja pierwsza matka, Szaarsza, ma odprysk jej srebrzystej duszy w sobie i jest trochę jak jej cień. Teraz niech trzecia matka sobie odpocznie. Szarika! Szariaka! Zszyjcie jej brzuch. Potem obłóżcie lodem. O każdą matkę trzeba dbać, prawda, Umbra?

V. Bursztyn

Szambelan Złocień uspokajał dosiadanego przez siebie rumaka, poklepując go po boku. Raz jeszcze popatrzył na trzymany w ręku złocisty dokument. Zogniskował wzrok na królewskim podpisie. Pod zapisaną na żółto treścią siedmioramienna i bursztynowa korona wydawała się oryginalna, pochodząca od ręki królowej Bursztyn. Lecz czy aby na pewno tak było? Wszak pismo przyszło z czerwonego zachodu. Tej barwie Złocień nie ufał.

Kierowany nieufnością przeniósł spojrzenie na piaszczyste nadbrzeże Zatoki Kanarków. Obserwował tam kilka dziesiątek cywili o różowej skórze w towarzystwie podobnej ilości żołnierzy w czerwonych mundurach. Wszyscy oni dopiero co zeszli na złocisty ląd z potężnego statku transportowego o karmazynowej barwie. Obecnie krzątali się przy kołowych pojazdach bez koni z zamiarem wyruszenia w głąb królestwa. Według treści otrzymanego przez szambelana dokumentu miał sposobność oglądać pierwszą falę osadników.

— Jakie rozkazy, panie? — zapytał usłużnie adiutant.

Złocień spojrzał jeszcze za siebie. U wejścia na plażę na wydmach stało ławą trzystu rycerzy na koniach. Na wniosek królowej była to nowa formacja. Otrzymała wzmocnione zbroje i złociste pancerze również na rumaki, a także zaszczytną nazwę.

— Niech Kawaleria Zachodzącego Słońca przygotuje się do szarży. — Złocień ostatni raz przeczytał złocisty dokument. Pokiwał głową i ostatecznie zawyrokował: — Woli królowej Bursztyn musi stać się zadość. Nikt z czerwonych przybyszy nie ma prawa kalać żółtej ziemi. Kara za tę zbrodnię jest tylko jedna, śmierć.

Ciężcy kopijnicy wysunęli przed siebie broń drzewcową i słoneczna kawaleria ruszyła. Przy pasach rycerzy połyskiwały jaśniejące miecze. Złociste zbroje rumaków i jeźdźców lśniły w promieniach słońca. Spod końskich kopyt rytmicznie wzniecany w powietrze był kanarkowy piasek. Stłumiony miękką powierzchnią tętent kopyt równomiernie się przybliżał do szumu morskich fal. Drogę do nich zagradzali czerwoni ludzie.

Ci w porę zrozumieli, na co się zanosiło. Cywile w panice nawoływali się nawzajem. W pośpiechu szukali osłon za walizkami czy ciężarówkami. Na te ostatnie wspinali się żołnierze, aby uzyskać lepszą pozycję do obrony.

Rozbrzmiały wystrzały i pierwsze kule poleciały w zwarty szyk galopujących rycerzy. Jednak ich wzmocnione zbroje okazały się odporne na atak. Już zaraz złociści jeźdźcy sami go przypuścili na pełnym pędzie wpadając w prowizoryczne obozowisko. Potężne kopie przeszyły dziesiątki różowoskórych ciał.

Poniósł się opętańczy wrzask czerwonych mężczyzn i lament ich kobiet. Wystrzałom z karabinów towarzyszyły cięcia mieczami i parskanie koni. Walczono na piasku, na ciężarówkach oraz pomiędzy nimi. Walka po części przeniosła się do kanarkowej wody.

W nierównym starciu zbrojna i złocista fala atakujących pochłonęła jakby czerwone wały obrońców. Niebawem bitwa dobiegła kresu. Martwi przybysze z zachodu wyglądali niczym czerwoni topielcy na oceanie kanarkowego piasku, pogrom wśród nich był całkowity. Złociści rycerze odnieśli nieliczne rany.

*

Mundurowy mężczyzna prowadził Bursztyn pod rękę. Ordynarnie ją ściskał, jakby bez obezwładniającego uchwytu mogła uciec. Oczywiście, że nie miała na to szans. Nie ze szpitala, w którym w śpiączce leżał Szkarłat. To miejsce przerobiono bowiem niemal na wojskową twierdzę. Żołnierzy na korytarzach było tu więcej niż personelu medycznego. Wszyscy nosili elektroniczne identyfikatory w postaci szkarłatnych opasek na rękach. Na każdym kroku dokonywano drobiazgowych kontroli. Doświadczała tego szczególnie Bursztyn, którą przynajmniej raz dziennie upokarzano w sali przesłuchań, każąc się jej tam rozbierać do naga. Dokładnie ją oglądano, także jej odzienie, jakby mogła skrywać broń, albo nawet sama ją stanowiła. Co za niedorzeczność.

Obecnie spodziewała się już kolejnej uwłaczającej jej godności procedury. Jednak na miejscu nie zastała pary sprawdzających ją kobiet w wojskowych mundurach, które zwykle ją prześwietlały. Zamiast tego wskazano jej miejsce za czerwonym stołem naprzeciw świecącej w oczy lampy i trzech starszych mężczyzn w szkarłatnych uniformach generałów.

Zaskoczona usiadła na wysuniętym dla niej krześle. Po przedłużającej się ciszy dostrzegła na blacie różową kartkę papieru. Popatrzyła na nią, a potem na trójkę wojskowych. Skinęli jej twierdząco głowami. Wzięła dokument i zagłębiła się w jego treść. W miarę jak ją pochłaniała, na jej twarzy się pojawiał drwiący uśmieszek. Z niedowierzaniem kręciła głową. Wreszcie odrzuciła kartkę na podłogę, zadzierając dumnie podbródek.

Obecny w pomieszczeniu strażnik podniósł dokument, po czym odłożył go na uprzednie miejsce. Z kolei jeden z siedzących naprzeciw władczyni mężczyzn, ten ze środka i z łysą głową, koło różowej kartki położył do kompletu żółtą. Zestawił je razem, aby stykały się dłuższymi brzegami i czekał. W końcu nerwowo przemówiła Bursztyn:

— To niedorzeczne — obruszyła się. — Mój podpis na złocistym dokumencie został sfałszowany. Przyznaję, że nieomal wzorcowo. Lecz poświadcza on treść, której w żadnym razie nie potwierdzę. To nie są moje słowa, ani wyraz mej woli.

— Proszę podpisać. — Łysy wojskowy wskazał na różową kartkę. — Proszę potwierdzić autentyczność żółtego dokumentu.

— Nie ma mowy.

— Dla własnego dobra, proszę, podpisać. — Wojskowy podsunął Bursztyn czerwony długopis.

— Nie wydałam takiego rozkazu. Wymordowanie różowych cywili na kanarkowej plaży? Bo poniekąd do tego właśnie bym się przyznała, prawda? Doszły mnie już słuchy, co zaszło w królestwie.

— Proszę podpisać.

— Nic z tego. — Królowa odsunęła od siebie pisak i kartki. Łysy mężczyzna skrupulatnie ustawił je w uprzedniej pozycji i w opanowany sposób rzekł:

— Pani podpis to zarazem przepustka do wolności.

— Jakiej… wolności? — zdziwiła się kobieta.

— Proszę podpisać, a przetransportujemy panią helikopterem do królestwa.

— Proszę podpisać.

— Podpis musi zostać złożony — odezwali się pozostali dwaj starsi wojskowi. Jeden z nich wyciągnął ku Bursztyn własny długopis. Przejęła go do ręki, ponieważ niespodziewana możliwość powrotu do ojczyzny była więcej niż nęcąca. Ustawiła pisak nad różową kartką i tak zastygła.

— A… co z moim mężem? — Popatrzyła jeszcze na mężczyzn.

— Proszę podpisać.

— Podpis ma być złożony.

— Podpisuj! Ty żółta…

Raptem królowa odrzuciła przyrząd do pisania. Pokręciła przecząco głową i z wyższością oświadczyła:

— Wszystko już jasne. Dam się oczernić, biorąc na siebie nie moje winy. Tym samym nieświadoma tej manipulacji ludność Czerwonego Miasta przestanie mnie kochać, a mnie znienawidzi. Tylko na tyle was stać, naprawdę? Zatem wiedzcie, że aby się mnie pozbyć w jaśniejących rękawiczkach będziecie się musieli bardziej postarać. Albo też pobrudzić sobie czerwone rączki. Ale co wtedy powie czerwona ulica? — Kobieta odchyliła się do tyłu na krześle i zaplotła na klatce piersiowej ramiona. W tym czasie trójka wojskowych przystąpiła ze sobą szeptem do zajadłej wymiany uwag. Gestykulowali, wskazując sobie gniewnie Bursztyn. Aż doszli do konsensusu. Łysy mężczyzna przyzwał do siebie strażnika i coś mu dyskretnie przekazał.

Bursztyn ani się obejrzała, a została pochwycona pod ramiona i postawiona do pionu. Szarpnięto ją za ubranie i te zaczęło być z niej ściągane.

— Zostawcie mnie! Jak śmiecie, czerwone świnie! — Kobieta próbowała okładać piąstkami napastujących ją strażników, ale zdało się to na nic. Za moment stała już naga.

— To kontrola osobista dla bezpieczeństwa nas wszystkich — oznajmił z pogardą łysy mężczyzna, świdrując wzrokiem nagość władczyni, po czym ostrzegawczo dodał: — Te środki bezpieczeństwa będziemy powtarzać regularnie nawet z większą częstotliwością. Proszę się przyzwyczajać.

— A co z kobietami? Wcześniej sprawdzały mnie kobiety! — W królowej wstyd mieszał się z gniewem.

— Strażniczki są… zajęte istotniejszymi sprawami. Od tej pory kontroli będą dokonywać mężczyźni.

— Bydlaki. — Bursztyn zasłoniła dłońmi miejsca intymne.

— Kontroli będą dokonywać za każdym razem inni mężczyźni — uściślił wojskowy. — Zapewniam, że chętnych nie zabraknie. Ponadto nigdy nie wiadomo, czym owe procedury się mogą w męskiej obecności skończyć. Proszę mieć na to wzgląd. — Zabrzmiało to złowieszczo. Zaś Bursztyn wykręcono ręce do tyłu, odbierając jej nawet przywilej zasłaniania się dłońmi.

Otworzyła usta, aby krzyczeć. Ale ze swego wnętrza wydarła jedynie niemy krzyk. Zamknęła oczy. Zapragnęła po prostu zniknąć, rozpłynąć się w jaśniejących promieniach słońca. Pomyślała o Kakaonie. Lecz na jego wspomnienie nie poczuła się lepiej, a… gorzej. Sama wyrzekła się szczęścia i miłości u boku ukochanego mężczyzny. Czym przewrotny los obdarował ją w zamian?

Nazajutrz Bursztyn ponownie prowadzona była szpitalnym korytarzem. Spodziewała się upokarzającej kontroli. W bursztynowym duchu się modliła, aby żołnierze na rozkaz przełożonych nie pozwolili sobie na więcej. Obawiała się, że jej upór do tego właśnie doprowadzi. Jednak nie zamierzała się ugiąć, nie podda się bez walki! Bo jeśli to uczyni, może i wróci do królestwa, choć wcale nie było to oczywiste, za to dla samego królestwa nie będzie już nadziei. Pewnego słonecznego dnia przybędzie tam potężna i czerwona armia, której poczciwy szambelan Złocień nie powstrzyma. Zatem osobiście stanowiła ostatnią i na dobrą sprawę jedyną linię oporu oraz ratunku dla złocistej krainy. Musiała wytrzymać!

Wprowadzona została do znanego jej pomieszczenia, gdzie regularnie rozbierano ją do naga. Tym razem wewnątrz nie zastała różowoskórych osób, a powitała swych niedawnych doradców. Oto stali przednią Markiz Limon oraz Lady Pomarańcza.

Na ich widok w oczach Bursztyn stanęły łzy. Ze wzruszenia zadrgała jej dolna warga i porwała się do znajomych z królestwa. Utuliła złocistego arystokratę, wypłakała się w ramię arystokratki. Przez chwilę nad sobą nie panowała. Tak długo próbowała być twarda niczym obronny mur królewskiej stolicy, że teraz dla odmiany poczuła się niczym rozmiękczony wodą piasek na kanarkowej plaży. Gdy raptem usłyszała szelest papieru. Przestała się rozklejać. W rękach znajomych zobaczyła różową i do kompletu żółtą kartkę. Rozpoznała te dokumenty, przez co odsunęła się od tej pary osób, jakby dostrzegła w nich nagle coś odrażającego. Z zawziętością syknęła:

— Nasłali was tu czerwoni, tak? Nie podpiszę. Niczego nie podpiszę. Nawet nie ma mowy! Możecie już iść. Idźcie stąd. Nie chcę was widzieć na złociste oczy! Precz!

W reakcji na ten wybuch markiz oraz lady popatrzyli po sobie. Następnie Limon spojrzał gdzieś na sufit i zupełnie nieadekwatnie do sytuacji flegmatycznie rzekł:

— Złote kanarki szczebioczą, że należy korzystać z jaśniejącego słońca. Ale od jego zachodniej strony.

— Tak! Albowiem złocistość jest ważna, aby jej stale doświadczać! Zaś wschód? Na wschód, północ, czy południe szkoda zachodu! — wrzasnęła uciesznie Pomarańcza.

Zniesmaczona Bursztyn z wyrazem niechęci popatrzyła na arystokratów, jak na obłąkanych. Czyżby oboje już nadużywali czerwonych narkotyków? Może podano im je siłą? W każdym razie złocistemu mężczyźnie… Bo o czym oni, na jasność słońca, niby prawili?!

— Jasnych promieni z zamknięcia można doświadczyć wyzierając przez okno… — kontynuował jak na haju markiz. Szalona lady nie pozostawała dłużna:

— Okno, to wiadomo, widok na świat! Wszak polecam jego zachodnią stronę. Bo od wschodu to wieje zimny wiatr, wręcz alabastrowy i wiadomo, niezdrowy!

— Ciekawe jest też to, gdzie owa światłość zachodnio-okienna nie dociera…

— Zapewne tam, gdzie akurat mnie bielizna uwiera! — Pomarańcza wulgarnie wcisnęła sobie dłoń między pośladki, po czym ordynarnie tam pogmerała.

Skonsternowana Bursztyn stwierdziła, że miała już serdecznie dość tej błazenady. Chyba nawet wolała kontrolę osobistą niż dalsze podziwianie niegdysiejszych doradców w roli pary przygłupów. Lecz wtedy przechwyciła spojrzenie Limona, który uparcie wpatrywał się w sufit. Zorientowała się, że markiz cały czas patrzył na umieszczoną tam kamerę. Natomiast lady? Zamiast dalej obmacywać swój tyłek, akurat przesadnie świdrowała się w uchu.

Zatem kamery i podsłuch. Na to arystokraci dyskretnie pragnęli zwrócić jej uwagę. Skoro tak, to zapewne nie postradali zmysłów. Zaś uprzednim bełkotem o zachodzie, oknie, słońcu i tam, gdzie nie dociera, pragnęli coś zakomunikować. To było olśnienie, które na dotąd zafrasowanym licu władczyni odmalowało łagodniejszy wyraz, a wręcz uśmiech.

— To my już pójdziemy, skoro nie jesteś skłonna, pani, podpisać dokumentów.

— Czas na nas. Do zobaczenia wkrótce, bursztynowy motylu. Dobrej zabawy i… będziemy w kontakcie, pa!

Dwójka arystokratów wyszła z pomieszczenia. W ich miejsce pojawili się mężczyźni w wojskowych mundurach. Dokonali tego, co nieuniknione — rewizji osobistej królowej. Ona tym razem nie przeżywała płomiennego wstydu. Usilnie analizowała słowa, które przekazali jej doradcy. Wysnuła z nich wnioski i wkrótce już wiedziała, co czynić.

Po wyjściu na korytarz oparła się ramieniem o dopiero co rewidującego ją żołnierza. Następnie wręcz uwodząco do niego przemówiła:

— Ma pan tak męskie dłonie, silne i duże. Ich dotyk sprawił mi przyjemność, aż drżałam. Pan mi… wyjątkowo imponuje. Mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze w podobnych okolicznościach. Może nawet w… bardziej intymnej sytuacji? — Żołdak zmierzył kobietę pożądliwym wzrokiem. Ona zamierającym głosem dodała: — Od pańskiego dotyku z wrażenia zrobiło mi się tak… słabo. — Zachwiała się na nogach i powachlowała dłonią. — Zanim zostanę zamknięta w swym pokoju, niestety sama, czy mogłabym prosić o… szklankę wody? Zaczerpnęłabym też świeżego powietrza. Może być przy otwartym oknie od… zachodniej strony? Będę zobowiązana i…. odwdzięczę się, obiecuję. — Zalotnie zatrzepotała bursztynowymi rzęsami. Ręką złożoną na piersiach ściągnęła sobie z dekoltu materiał sukni, niemal ukazując bursztynowe sutki.

Pomyślała, że przesadziła, zachowując się jak tania dziwka z obrzeży Placu Słońca w złocistej stolicy. Jednak w reakcji na jej zachowanie i słowa żołnierz najpierw odprowadził spojrzeniem kompana, z którym dokonywał rewizji. Potem naparł na Bursztyn, przyciskając ją do ściany.

— Och… — jęknęła, udając zaskoczenie. Poczuła usta wpite w jej szyję, męską dłoń ściskającą pierś, a drugą wędrującą pod suknią po udzie. — Tak… — pisnęła cienko i wbrew sobie, żeby nie wyjść z roli uwodzicielki. Żołnierz coraz bardziej się roznamiętniał. — Ktoś idzie — skłamała, aby jej niespodziewany kochanek się opamiętał! Ten na szczęście od niej odstąpił. Ona szybko oddychała i poprawiała na sobie zmiętoszoną suknię.

— Pójdę po wodę. Zachodnie okno jest tam — usłyszała oschle wypowiedziane słowa.

— Oczywiście, dziękuję, będę zobowiązana. — Niby zakłopotana królowa się uśmiechnęła. Chociaż nie pocałowała mężczyzny, do czego próbowała się przymusić.

Niebawem ze szklanką chłodnego płynu stała na korytarzu w miejscu, o które prosiła. Nie podziwiała jawiącej się przed nią czerwonej scenerii. Świeżym powietrzem też sobie nie zawracała głowy. Wspominała słowa doradców: — „Ciekawe jest też to, gdzie owa światłość zachodnio-okienna nie dociera… Zapewne tam, gdzie akurat mnie bielizna uwiera”.

Naraz poczuła na pośladku dłoń stojącego za nią żołnierza. W odpowiedzi wypiła duszkiem szklankę wody. Zdjęła z siebie męską rękę, włożyła w nią puste naczynie i kokieteryjnie rzekła:

— Czuję narastające pragnienie. — Omiotła mężczyznę uwodzącym wzrokiem. — Jest mi gorąco, prawie płonę. Zanim poproszę o coś… innego, co przyniesie memu ciału ulgę, czy mogłabym prosić o jeszcze jedną szklankę… wody?

Została sama i nie tracąc czasu, przyglądała się z uwagą okiennej ramie. Miała wgłębienie pośrodku, bo wyjęto stąd szyby, a zamontowano plastikowe rolety, które obecnie były podniesione. Czy ta rama miała imitować płaski tyłek lady Pomarańczy? „Miejsce, gdzie nie docierało światło”? Być może.

W odnalezioną wnękę zagłębiła palce i i przesuwała je wzdłuż szczeliny. Usatysfakcjonowana wymacała ciasno zwinięty skrawek papieru. Rozwinęła go i z przejęciem wczytała się w zapisaną po połowie pomarańczowymi i złocistymi literami treść:

„Nic nie jest jeszcze stracone. Różowoskóra ludność ci sprzyja, królowo. Pamięć o tobie trwa i niczym promienie słońca szybko nie zagaśnie. Nim mogłoby się to dokonać i ściągnąć na cię niebezpieczeństwo, przetrącimy czerwonemu wrogowi kręgosłup. Wiedz, że skontaktował się z nami niejaki Czerwony Przyjaciel. Dał dowód swej lojalności, przekazując dane, które pozwolą nam zgasić energię Czerwonego Miasta. Wytrwaj, pani, pomoc nadchodzi”.

„Hej! Martwiliśmy się, bursztynowy motylu, naprawdę! Bez ciebie to już nie to samo w tym mieście. Wszędzie wojsko, kontrole, aresztowania. Przestaje tu być zabawnie! Wiedz, że kilku moich kochanków z generalicji tylko czeka na kolejny przewrót! Zgadza się, zostaniesz złocisto-czerwoną królową, masz moje pomarańczowe słowo! Tylko najpierw musimy uwolnić z więzienia pewną Szaarszę. Ta dzika północna jest coś jak super komandos. Ona załatwi sprawę z tym miastem, jak się patrzy. Ale chyba będziesz musiała pomóc. Wskazówki w szparce okiennej przekażemy niebawem. Albo się nawet spotkamy cichcem w kiblu! Pracujemy nad tym! Pomarańczowe całuski, pa”!

— Woda.

Na dźwięk męskiego głosu zza pleców pogrążona w lekturze Bursztyn aż podskoczyła. Wystraszona włożyła sobie liścik do ust i z promiennym uśmiechem się odwróciła. Drżącą z przejęcia ręką przejęła naczynie i opróżniła do dna, przy okazji połykając wiadomość. Następnie dała się odprowadzić do izolatki w szpitalu, która kolejny tydzień stanowiła jej lokum, gdzie siłą ją przetrzymywano.

Mimo wszystko rada była z tego powodu, że we wspomnianej kwaterze pojawiło się trochę umilającego jej tam pobyt sprzętu. Pierwotnie zastała tylko małe pomieszczenie bez okien, z sedesem, umywalką i skromnym łóżkiem. Wszystko w czerwonych barwach. Obecnie miała do dyspozycji ścienne lustro, szafę na ubrania oraz półkę z podstawowymi przyborami. Wśród tych ostatnich znalazły się nożyczki do przycinania włosów. Teraz posłużyły one Bursztyn do innego celu.

Odcięła skrawek materiału jednej z sukien i położyła go na półce. Zraniła się ostrzem nożyczek w dłoń i maczając paznokieć we własnej krwi, pisała list. Adresatem był Kakaon. Miała nadzieję, że otrzyma wiadomość od jej doradców, którym jutro postara się pozostawić zapisany materiał w okiennej szparze.

„Najdroższy… Wiele światła rozświetliło zachodnie królestwo, odkąd ostatnio się tam widzieliśmy. Wiedz, że od tamtego czasu w mej złocistej duszy nastał mrok, którego sama od siebie już nie odejmę. Czy mi w tym pomożesz? Nie wiem, czy to uczynisz. Nie wiem, czy wciąż godna jestem ciebie i twej miłości. Jednak uświadomiłam sobie, że poza światłem miłości nie mam na tym świecie niczego, by z radością otwierać oczy na świetlisty dzień. Bez tego uczucia jestem jak martwa, pozbawiona ciepła, wrażliwości, jasności w sobie. Lecz ja nie chcę taka być. Pragnę żyć i czynić to szczęśliwa u twego boku. Dlatego uczynię, co w mej mocy, aby opuścić Czerwone Miasto, gdzie z powodu własnych błędów jestem więziona. Ponadto, aby pomiędzy nami, jak zawsze, panowała prawda, łącząc nas, wyznam ci wszystko bez względu na konsekwencje.

Polityka sprawiła, że w Czerwonym Mieście wyszłam nieszczęśliwie za mąż. Polityka sprawiła, iż mym kochankiem został człowiek, którym gardzę. Polityka sprawiła, że nie ma mnie tam, gdzie me miejsce, przy tobie. Aczkolwiek teraz mówię sobie… dość wyłącznie polityki! Dość zatracania się, cierpienia, poświęcenia bez umiaru. Pragnę znów myśleć również o tobie, o nas, naszej wspólnej przyszłości, jeśli tylko… będziesz mnie nadal chciał. Pozdrów ode mnie Kasztankę. Podpisano kochająca cię na zawsze Bursztyn”.

VI. Lazur i Tabak

Miedzianego z Tabakiem rozdzielono. Ten pierwszy pozostał jeńcem, przez co pociągnięto go w jenieckim kondukcie na zachód do Oazy Sfinksa. Starszy syn Sepii nie wróżył mu tam zawrotnej kariery. Podejrzewał raczej, że zostanie on pomylony z prowiantem i pożarty przez czarne demony. De Bruton bynajmniej nie ronił z tego tytułu kasztanowych łez. Stwierdził, że przynajmniej nie będzie musiał zwalniać współpracownika i z tego tytułu wypłacać mu należnej odprawy. Z kolei sam Miedziany w jego mniemaniu został po prostu słusznie oddelegowany do innych zadań i komuś się przyda, zaspokajając cudzy apetyt na brązowe mięso. Tym samym sprawa pionu jak i poziomu współpracowników Tabaka została rozwiązana. Właściwie to można by rzec, iż się rozwiązała sama. No może za pomocą demonicznych rąk.

Zaś sam Tabak? Kolejny już dzień kroczył spocony po niebieskim piasku. Jedzenia nie miał, wodę na wyczerpaniu. Więc osobiście wyczerpany niebawem pewnie już nie będzie kroczył, a się słaniał. Potem czołgał, pełzł, aż padnie bez życia i w swe objęcia weźmie go morze piachu. Jedna dobra konkluzja wynikająca z tego stanu będzie taka, że jego pochówek się dokona w republikańskim obrządku, bo zostanie pogrzebany. Pozostałe wnioski, w tym przede wszystkim zgon w męczarniach, brzmiały już nie najlepiej, co optymizmem nie napawało.

Tym natomiast, niczym źródlana woda z pustynnej oazy, tryskała siostra krwi Lazur. Jako sama udzielna madame de Błękit jechała koło Tabaka eterycznym powozem zaprzężonym w parę fantomowych rumaków. Kobieca postać niezmiennie podróżowała w salonowej sukni do kompletu z parasolką. Autentycznie odnajdywała się w roli republikańskiej arystokratki, przez co Tabak nie mógł jej odmówić aktorskiego talentu.

Zaś sam sobie nie mógł odmówić próby jazdy u boku lazurowej kobiety. Niestety każda z jego licznych prób wdrapania się na fantomowy pojazd wieńczona była upadkiem i zaryciem brązową twarzą w niebieskim piachu. Jak na złość elegancki powóz okazywał się w każdym republikańskim calu eteryczny i nie dało się go w żaden sposób chwycić, nie wspominając o usadzeniu tam brązowego tyłka.

Co do tyłków, tylko upiornych i niebieskich, to pomijając ten Lazur, jeden z nich zasiadał z przodu powozu, a należał do gnoma w roli woźnicy. Pozostała szóstka niebieskich siedzeń się usadowiła na siodłach eterycznych rumaków. Przy czym ta upiorna zbieranina odziana była w zdobne mundury kirasjerów rodem z parady zwycięstwa po podboju królestwa. Ci duchowi kirasjerzy wyposażeni byli w eteryczne karabiny oraz pałasze. Co więcej, to żadna broń li tylko na pokaz! Skutecznie ochraniano nią Tabaka, którego próbowały rozerwać na brązowe strzępy mijane po drodze duchy. Oczywiście owi eteryczni kirasjerzy stanowili także obstawę madame de Błękit.

Ona, jakby nie patrzeć, na tej błękitnej pustyni była ostatnią, choć nie hebanową, to lazurową deską ratunku Tabaka. Dlatego regularnie spoglądał z nadzieją w jej kierunku. Spoglądał w kierunku Lazur, nie deski, tak dla klarowności. Natomiast madame de Błękit każdorazowo się oblewała modrym rumieńcem, udając zawstydzoną, by zaraz się uśmiechnąć kokieteryjnie, puścić dyskretnego całusa i zasłonić lico turkusowym wachlarzem. W odgrywaniu arystokratycznej damy była wręcz perfekcyjna. Z tego powodu Tabak momentami się zapominał i odwzajemniał całusy.

Chociaż czy aby na pewno zapominał? Raczej nie, a jak zwykle w swym życiu się wykazywał dalece posuniętym wyrachowaniem. Otóż owa Lazur, o ile nie była to aktorska gra z jej strony, się w nim zadurzyła. Skoro tak, to jej uczucie stanowiło dla Tabaka może wątpliwą, ale jednak polisę ubezpieczeniową na życie. Tej polisy się nie zamierzał pozbywać, a ją odnawiać, wykazując amorami stosowne zainteresowanie.

— A oto i Czerwony Lunapark! — pisnęła uciesznie eteryczna kobieta.

Pod rękę z wilkołakiem po podstawionych jej przez mumię schodkach zeszła na piasek. Uczyniła to przed tonącym w modrym piachu zespołem rozlicznych atrakcji wesołego miasteczka. Co znamienne, owe budowle, choć przyblakły, rzeczywiście cechował czerwony kolor.

— To tutaj znajdziemy tę… broń na cienie? — zapytał półżywym głosem Tabak i już zupełnie bez życia dopytał: — Może też znajdzie się trochę… wody?

— Woda, cienie, broń? — Wyraźnie zaskoczona Lazur ściągnęła lazurowe brwi. — Kasztanowy głuptasie! Jak dobrze poszukasz, to zapewne odnajdziesz tu wszystko, ale przede wszystkim dobrą zabawę! Za to nawet bez szukania zapraszam na karuzelę, strzelnicę, do domu strachów i na estradę!

— To dokładnie to, o czym właśnie marzyłem. Czytasz w mych myślach, jak w sercu, madame de Błękit. — Wyczerpany Tabak padł na kolana.

— Nie, nie, nie… — Lazur pogroziła mu palcem i wskazując na jego klęczącą pozę, zasugerowała: — Za wcześnie na oświadczyny. Najpierw musisz czynić o mnie należne starania, dając dowody swej miłości. Wiedz bowiem, że jestem z dobrego domu, sióstr krwi, a moimi rodzicami są sami bogowie, jak również miłość i nienawiść. To zobowiązuje, aby przejść cały rytuał związany z zamążpójściem. Mile widziane będzie więc swatanie, tajemne schadzki, tragiczne rozstanie, próby samobójcze, śmiertelne pojedynki o serce damy i tak dalej. Co nie zmienia faktu, że finalnie pewnie i tak ucieknę z kimś innym. Przy okazji, jak się nazywał twój miedziany duch? To jest… druh?

— Miedziany…

— Hm… To jakiś hrabia, baron, może cesarz?

— Nieudacznik i złodziej.

— Nieudacznik i złodziej… Ciekawe. Proszę zaprotokołować. — Lazur przemówiła do Lisza, który z kirasjera nagle się przeistoczył w sądowego pisarza z peruką grynszpanowych loków na głowie. — W tabeli poświęconej kochankom proszę wpisać niejakiego Miedzianego na pierwsze miejsce przed… Tabakiem. Właściwie to tego ostatniego wypadałoby skreślić, albo raczej przenieść do tabelki z podejrzanymi osobnikami.

— Nie… nie za bardzo rozumiem zaistniały ciąg przyczynowo-skutkowy? — zauważył skołowany de Bruton.

— Milczeć! Masz prawo nic nie mówić! Wszystko, co powiesz, może być wykorzystane przeciwko tobie. I będzie, zapewniam!

— Żądam… adwokata.

— Przydzielony ci zostanie z urzędu!

— Do usług… — Złośliwie się ukłonił gnom w wytartym surducie podrzędnego prawnika. Z tą chwilą turkusowe słońce na niebie zmieniło kąt nachylenia i wręcz poraziło Tabaka, świecąc mu, niczym lampą, prosto w twarz.

— Następne pytanie! — Lazur wbiła w syna Sepii oskarżycielskie spojrzenie.

— Następne? A… gdzie się podziało poprzednie, jeśli można wiedzieć?

— Nie można! Teraz wyśpiewasz mi wszystko, co wiesz, albo wyrwę ci przez tyłek brązowe serce! — Przed klęczącym mężczyzną pojawił się profesjonalny mikrofon. — Śpiewaj! — rozkazała eteryczna kobieta.

— Kasztan i orzech, orzech i kasztan i… basta, basta, basta. My lub uformowany z brązu jak… z ciasta, ciasta, eee… — fałszował żałośnie Tabak. Aż naraz pękł: — Ale… ja nie chciałem ukraść tych akcji, naprawdę. Właściwie, to nawet ich nie ukradłem, tylko odkupiłem po sztucznym zaniżeniu kursu. — De Bruton złapał się na tym, że w inscenizacji sądu na pustyni, gorączkujący z pragnienia i wycieńczony, zaczął się niefrasobliwie tłumaczyć z autentycznych win. Natomiast Lazur już nie przywdziewała stroju arystokratki, mecenasa też nie. Oto prężyła się koło niego w czarnym, obcisłym i skąpym kostiumie odsłaniającym wiele, bardzo wiele eterycznego ciałka. Na głowie miała nietypową czapkę z daszkiem, a w ręku trzymała szpicrutę.

— Słyszałam, że ktoś tu był niegrzeczny, bardzo, bardzo niegrzeczny…

Raptem na nadgarstkach Tabaka znalazły się eteryczne kajdany, ale jakby puchowe z futerkiem. Do kompletu wokół szyi zamanifestowała mu się fantomowa kolczatka.

Nie miał już na to sił, cokolwiek się właśnie działo i czego by nie zamierzała Lazur. Zamknął oczy i tak, jak uczono go na kursie przywództwa personalnego, aby odzyskać nad sobą panowanie, miarowo odliczał od siedmiu, czyniąc to wstecz. Odwrotny ciąg wypowiadanych liczb w zamierzeniu miał działać kojąco, redukując stres. Temu odliczaniu wtórowała madame de Błękit, wymieniając kolejne imiona:

— Siedem…

— Alabaster!

— Sześć…

— Lazur!

— Pięć….

— Zieleń!

— Cztery…

— Czarna!

— Trzy…

— Kasztan!

— Dwa…

— Złota!

— Jeden.

— Srebrna! Mokra Wrona, Wodna Wrona, niemal jak ja jednocześnie miłością i nienawiścią nasycona. Wraaah! Ha, ha, ha, ha, ha, ha, ha!

— Zero…

— Czerwona Cesarzowa…

Tabak otworzył oczy. Poczuł się lepiej, wewnętrznie nieco uspokojony. Nie miał już na rękach eterycznych okowów, kolczatka na karku też zniknęła. Pragnienie i wyczerpanie niestety nie zniknęły. Za to madame de Błękit. Madame de Błękit…

— Chodź, no chodź, prędko! — Wymachiwała plikiem czerwonych karteczek. — Mam już bilety na wszystkie atrakcje. Moje upiorki je zdobyły właśnie dla nas!

Tabak niemrawo podreptał za Lazur, która obecnie ubrana była w luźne i czerwone ciuchy. Na stopach miała sportowe buty, a w ręku aparat. Podobnie transformacji uległa jej upiorna banda. Poza trupio-niebieskimi twarzami cała tonęła w czerwonych ubraniach i najwyraźniej była stylizowana na turystów.

— Co pierwsze, może strzelnica?! — zapiszczała uciesznie Lazur.

Wtem Tabak doświadczył dziwnego uczucia, że zniknął. Zaraz potem przytrafiło mu się jeszcze bardziej niezwykłe doznanie pojawienia się z powrotem. Z tą drobną różnicą, że w innym miejscu.

— Ustrzelę dla nas pluszaka! — wrzasnęła z entuzjazmem Lazur. Starszy syn Sepii się zorientował, że był na strzelnicy. Niestety nie w roli widza, czy egzekutora, a… tarczy strzelniczej! — Nie ruszaj się, nie ruszaj… Nawet nie oddychaj. Na wszelki wypadek zabiorę stąd powietrze. — Tabakowi nagle zabrakło tchu. W czasie jego duszenia się, eteryczna kobieta z absurdalnie bliskiej odległość mierzyła mu prosto w twarz z… armaty. — Dobrze, a teraz się uśmiechnij i powiedz… Lazur!

— Laaazuuur! — wydarł się wniebogłosy śmiertelnie przerażony mężczyzna. W tym momencie nastąpił oślepiający błękitem rozbłysk. Za moment de Bruton był już w innej części lunaparku.

— Świetnie wyszliśmy. No tylko popatrz! — Madame de Błękit pokazała mu wielobarwną fotkę. Sama prezentowała się na niej z odciętą głową i mętnymi oczyma. On wyglądał… niestety jeszcze potworniej! Na fotografii jego głowa akurat rozpadła się na siedem kawałków pod wpływem roztrzaskania kulą armatnią. — Jesteśmy tacy fotogeniczni… — westchnęła z podziwem Lazur. Będziesz tak miły i otworzysz mi drzwi, jak na dżentelmena przystało? — Zwróciła uwagę zszokowanego mężczyzny na czerwone wrota prowadzące do okazałego budynku.

— Co jest w… środku? — Tabak zadał pytanie z werwą trupa.

— Mój dom.

— Mieszkasz tu? W… wesołym miasteczku?

— No tak, w wesołym miasteczku. A co, wolałbyś, żebym mieszkała w smutnej wiosce?

— Nie… po prostu to chyba dom strachów. — De Bruton popatrzył na wymalowaną na drzwiach upiorną czachę.

— No i…? — Lazur pokazała na siebie, a potem za siebie na siedem towarzyszących jej upiorków.

— Już wszystko jasne, niczym słońce, jak mawiają w królestwie. Zapraszam panią… do środka. — Tabak otworzył drzwi. Jednak natychmiast je zatrzasnął, gdy zamiast korytarza zobaczył czerwoną gardziel koszmarnego potwora! — Co… to było? — zapytał z miną zbitego psa.

— Mój pies. Pies stróżujący. Pod moją nieobecność ktoś musi pilnować domu. Tyle się słyszy o włamywaczach i złodziejach wokół. Jak się nazywał ten twój znajomy złodziej?

— Miedziany…

— No właśnie.

— Aaa… moglibyśmy tak odwiedzić twe przytulne gniazdko innym razem?

— Kiedy? Bo myślałam, że masz ochotę na szybki numerek. Wiesz; wakacje, imprezy, szaleństwo, skok w bok. W domu mam nawet jakieś czerwone narkotyki z ostatniej imprezy. Coś dla siebie znajdziesz. Lazur nie urodziła się wczoraj! Tylko proszę, żebyś się zabezpieczył i nie obrzygał mi łóżka.

— A… kiedy się urodziła Lazur?

— Lazur nie pamięta.

— To może jednak… powspominamy dawne i dobre czasy na… karuzeli? Wcześniej coś o niej mówiłaś.

— Karuzela! — Eterycznej kobiecie zajaśniały oczy. — Więc nie chcesz mnie tak zwyczajnie wykorzystać i porzucić? — Pokazała na drzwi domostwa.

— Raczej… nie — przyznał szczerze Tabak, bo w sumie i tak nie widział większych szans ani na jedno, ani drugie. Z kolei Lazur utonęła w błękitnych skowronkach i to dosłownie. Kiedy eteryczne ptactwo od niej odfrunęło, rozpływając się w niebieskiej przestrzeni, z uczuciem powiedziała:

— Ukochany… Wiedziałam, wiedziałam, że łączy nas coś więcej, a nie tylko przelotny flirt. Ty mnie naprawdę szanujesz. Chyba wyznam ci prawdziwą miłość. Podaruję me serce, jak na tacy. — Zagłębiła rękę w fantomowej klatce piersiowej i zaczęła tam gmerać.

— Nie, nie trzeba… obejdzie się. — Tabak jakoś nie pałał pragnieniem posiadania takiego akurat podarku.

— Ależ nie no, zapunktowałeś, Lazur docenia. Pst. — W kolejności zwróciła się dyskretnie do Lisza. — Skreśl z listy potencjalnych kochanków tego złodzieja, Miedzianego. Parszywy typ i ten jego odcień brązu, ohyda. Już nie dam mu skraść mego serca. Aha i niech troll się nim zajmie. Nie chcę go więcej widzieć na oczy.

— To… nie będzie konieczne, z tym trollem i… Miedzianym. — Tabak stanął w obronie byłego kompana.

— Podsłuchiwałeś?! — Lazur spojrzała na niego z szaleństwem w oczach, które niczym burzowe niebo pociemniały aż do granatu.

— Nie, ależ skądże. Zwyczajnie czytam w twym umyśle, jak w… sercu. Wszak jedno i drugie łączy wspólna droga… szerokopasmowa i o dwustronnym kierunku jazdy. To takie praktyczne i zarazem magiczne połączenie… iście miłosne, że tak się wyrażę.

— Miłosne… połączenie. Romantyk! — Madame de Błękit pojaśniała. — Chodź na karuzelę, na kucyki, no dalej!

Cóż miał zrobić? Tabak poszedł, a raczej zniknął, by za chwilę się pojawić na karuzeli. Chociaż czy ta dostała kręćka wokół własnej osi właśnie z kucykami? Otóż nie do końca. Osobiście de Bruton dosiadł białego konia ze skrzydłami. Lazur umościła sobie gniazdko na grzbiecie malachitowego jednorożca. Również jej zacna kompania upiorów znalazła miejsce na karuzeli. Zajęli oni odpowiednio: wielobarwną krowę ze skrzydłami, białego gryfa, złocisto-zieloną papugę oraz srebrzystą i alabastrową smoczycę. W odniesieniu do smoczyc Tabak wiedział, że te akurat gady były płci żeńskiej ze względu na ich duże oczy, podkreślone tuszem rzęsy, a także… czerwono-czarną pomadkę na ustach. Pozostałe upiorki kręciły się na złocistym kanarku i szkarłatnym helikopterze, a kilka niby kucyków pozostało niezajętych. Wśród nich był dwubarwny bażantjeż, czarny sęp wiecznej nocy, niebieski hipopotam, skrzydlaty wąż o mrocznej barwie, a także czerwona kreatura stanowiąca hybrydę rozlicznych stworzeń. Było ich w sumie czternaście, podobnie jak niby kucyków.

Początkowo karuzela wykonywała obroty wolne, wręcz ślamazarne. Wprowadzało to Tabaka w błogi stan odprężenia i relaksu. Wyzwalało u niego melancholijny nastrój. W zadumie popatrzył na swe dotychczasowe życie, zmaganie o pozycję i władzę, a przede wszystkim twardą gotówkę, choć ta mogła być też wirtualna. Chyba po raz pierwszy w swym kasztanowym istnieniu się zastanowił nad jego sensem. Czy zaprzedanie się mamonie było dokładnie tym, czego chciał? Co za tym szło podły wyzysk, oszustwa, lawirowanie, dwulicowość i zdradzanie przyjaciół, gdy się okazywało, że byli już spłukani, miały wyznaczać kierunki jego postępowania? Odpowiedź okazywała się dość oczywista. Brzmiała ona — tak, dokładnie tego właśnie chciał, a nawet bezgranicznie pragnął i jako jedynego ze wszech miar pożądał. Wręcz mógłby powiedzieć, że miłość do pieniędzy wyssał z mlekiem matki. Prawie, bo prawda przedstawiała się tak, że jako kasztanowy brzdąc często się moczył. Pewnego razu akurat opiekował się nim ojciec. Ten nie mógł w porę znaleźć nowej pieluchy, przez co wymościł bieliznę małego Tabaczka brązowymi banknotami. De Bruton do dziś pamięta szelest banknotów w majtkach. To było jak objawienie. Ten subtelny dźwięk został z nim już na zawsze i to zdecydowało o całym jego późniejszym życiu. Widocznie tak zawyrokowało finansowe przeznaczenie, cóż poradzić? Nic, po prostu się bogacić ile wlezie.

Nagle starszy syn Sepii się zorientował, że karuzela przyspieszyła i to znacząco. Doznał zawirowania, a dotąd klarowny obraz okolicy uległ zamazaniu. Niebawem się wyostrzył. Lecz w miejsce niby kucyków Tabak dostrzegał teraz kadry ze swego życia. Pierwszego klienta, trzyletniego szkraba, któremu za kasztanową grzechotkę sprzedał cały piasek z piaskownicy. Notabene ów piasek był państwowy. Następnie zobaczył całą plejadę nabranych, zrobionych w brązowe bambuko, a wręcz okradzionych przez siebie osób. Skomasowane wizje niemoralnych czynów zapewne podcięłyby morale niejednego biznesmena i skierowały go na prawą drogę odkupienia. Jednak nie w przypadku Tabaka. Ten trzymał się kurczowo grzywy konia, którego skrzydła pod wpływem pędu zaczęły się poruszać aż odbierał wrażenie prawdziwego lotu. Tak, to był odlot! Ale de Bruton i tak dobrze wiedział, że wyląduje na znanym sobie lądowisku, gdzie ponownie zrobi wszystko, by dla wzbogacenia się samemu, innych w majestacie prawa ograbić.

Wtem karuzela dostała absurdalnego wręcz przyspieszenia. Kręciła się z zawrotną prędkością niczym puszczony w ruch obrotowy bączek. Wirowała jak szalona. W tym szaleństwie prędkości Tabak dostrzegał migawki z życia osób, które dla własnych korzyści wykorzystał i oszukał. Zauważył wisielca, potem żebraka, narkomana, sadystę… wreszcie mordercę! Raptem miał trochę dość. Szczególnie świadomości, że sam się do takowego stanu wymienionych osób przyczynił. Lecz cały jego świat, w tym także karuzela, stanęły w miejscu, kiedy ukazał mu się ostatni obraz. Była na nim martwa Lazur, do której śmierci, z przyczyn własnego egoizmu, się przyczynił. Czemu to… bolało i to w sercu, burząc spokój ducha kasztanowego karierowicza?

— Chuch, na piaszczysty nieboskłon… Ależ to była jazda! Zadowolony?!

— Trochę pomieszany, zdezorientowany, wymemłany i… delikatnie stłamszony.

— Czyli powykręcany i… zakręcony! Na karuzeli dokładnie tak powinno być!

— Przyjmuję do wiadomości. A… gdzie teraz jesteśmy? — Osłupiały Tabak się rozejrzał po wnętrzu domostwa tonącego w niebiesko-czerwonych barwach. Zastanowił się w jakim było utrzymane stylu? Zaraz doznał refleksji, że właściwie to nie było ono utrzymane, a do granic absurdu zapuszczone. Na spróchniałych półkach z równie spróchniałymi książkami w najlepsze żerowały korniki, czyniąc to w warstwie kurzu grubej na dwa palce. Zamiast firanek w oknach wisiały gęste pajęczyny. Zasłony były dziurawe i chyba stanowiły je skrzydła sępa wiecznej nocy. W salonie leżała wytarta skóra z hipopotama, a nad kominkiem sterczał przybity łeb zielonego tygrysa ze złamanym kłem i wyłupionymi oczyma. Poza tym wszędzie dominował brud w postaci tłustych plam jakby z oleju i ropy. Powietrze pełne czarnego i brązowego pyłu śmierdziało stęchlizną. Zaś meble domowe wydawały się przesadnie podniszczone.

— Witam w gniazdku Lazur! Pomyślałam, że jednak zaproszę cię na niezobowiązującego drinka, wprowadzając tylnym wejściem.

— A… twój czerwony pies stróżujący?

— Stróżuje na korytarzu.

— I tam… zostanie?

— Tak, dopóki nie wyprowadzimy go na spacer. Czasem musi się wybiegać i kogoś pożreć.

— Oczywiście. — Tabak przejął od madame de Błękit beżowy trunek w przezroczystym kieliszku. Z miejsca wychylił ostry alkohol do dna. Jednocześnie spoglądał, jak to samo czyniła Lazur. Później obserwował, jak spożyta przez nią ciecz przecieka jej przez eteryczny przewód pokarmowy, by pomiędzy stopami się scalić w pokaźną kałużę.

— Przepraszam za siku… tak na podłogę. Mam szybki metabolizm i słaby pęcherz, fantomowy — pisnęła zawstydzona.

— Ależ, proszę się czuć, jak u siebie w domu. W końcu… to pani dom, madame de Błękit. — Starszy syn Sepii wykazał się zrozumieniem, po czym ponownie obrzucił wzrokiem ponure domostwo. Obecnie dostrzegł tu kompanów eterycznej kobiety. Lisz siedział na sedesie. Miał założone kapcie na nogi, na nosie binokle, a w rękach miętosił czerwoną gazetę, w której treść się wczytywał. Nieopodal na bujanym fotelu mumia dziergała na drutach sweterek. Oparty ramieniem o kominek wilkołak ostrzył sobie pilnikiem pazury. Gnom z trollem grali w szachy. Zombie pichcił w kuchni jakąś zgniliznę, której trujące opary w zielonkawym kolorze roznosiły się po całej chałupie. Zaś sukkub oglądał czarno-biały film. Chyba dla dorosłych, bo ze zdezelowanego projektora, oprócz trzasków, dochodziły kobieco-męskie westchnięcia. Słowem, w najlepsze kwitła tu domowa atmosfera, której Tabak nagle… pozazdrościł.

Pozazdrościł, naprawdę?! Był zaskoczony, by nie powiedzieć przerażony, że naraz urzekło go bytowanie w tej koszmarnej rupieciarni u boku Lazur i jej upiornej bandy. Jednak autentycznie poczuł się jakoś tak lepiej, sympatyczniej, nawet niż na… kasztanowej giełdzie. Było to objawienie niczym zaszczanie w wieku niemowlęcym pliku banknotów. Swoją drogą pieniędzy o pokaźnym nominale.

— Wyskoczymy gdzieś wieczorkiem? — rzuciła niezobowiązująco Lazur, nalewając Tabakowi kolejnego drinka.

— Chętnie. — Wypił drugą kolejkę i uśmiechnął się do madame de Błękit. Uśmiechnął się… szczerze.

Dziwne uczucie, ta szczerość. Nie grał, nie udawał, niczego nie maskował. Po prostu spontanicznie uniósł kąciki ust. Odpowiedział mu równie szczery i naturalny uśmiech lazurowej kobiety. Następne… objawienie?

Raptem był już zapowiedziany wieczór. Tabak się zmaterializował na widowni w środkowym rzędzie czerwonych foteli. Koło niego zasiadały niebieskie upiorki. Przed nimi w jaskrawym świetle siedmiu barw prężyła się Lazur. Uczyniła kwadratowy ruch ręką, a wówczas po jej bokach i za nią zamanifestowało się sześć eterycznych sióstr krwi w ich oryginalnych barwach. Madame de Błękit wskazywała na nie kolejno mikrofonem, przechodząc do prezentacji swego nietypowego zespołu:

— W chórku zaśpiewają Złota i Alabaster! — Stojące koło siebie kobiety, gdzie jedna jaśniała, a druga promieniowała blaskiem, się ukłoniły. — Na saksofonie zagra Kasztan i Ruda! — Brązowa postać kaczym chodem się przeszła po scenie z instrumentem dętym. Przy czym jej lewa strona sama w sobie się wydawała nadęta. — Na gitarze rzępoli Srebrna! — Srebrzysta siostra krwi, jak miecz, dumnie zaprezentowała instrument strunowy, na którego gryfie połyskiwało siedem znaków legendarnych sióstr. — Zaś na perkusji wymiata… Czarna! — Zasiadająca za bębnami demonica w koszulce z trupią czachą się uśmiechnęła zębiasto. Uniosła pałeczki z piszczeli. Do kompletu ułożyła palce tak, że środkowe zgięła, a zewnętrzne wyprostowała, upodabniając swe pięści do rogatych głów. — I jeszcze Zieleń! — Wiła zrobiła imponujące wygibasy, rozpoczynając prezentację układu choreograficznego. W tym momencie z eterycznej kości ogonowej Lazur wyrosła kocia kitka. Na głowie piosenkarki się pojawiły kocie uszka, a na pyszczku wąsiki. Następnie kocia madame de Błękit się przeciągnęła błogo, niczym sama kocica, po czym krzyknęła do siostrzanej kapeli: — Gotowe?! No to jedziemy, siostrzyczki! Raz, dwa… Raz, dwa, trzy, siedem!

Pośród wszystkich moich cnot

Ja poruszam się jak kot

Taka ze mnie kicia micia

Bez futrzanego okrycia

Do kochania i głaskania

Całowania, uwielbiania

Kici kici miau miau miau

Czy ty taką byś mnie chciał?

Kici kici miau miau miau

Razem ze mną byś się śmiał?

Kici kici miau miau miału

Czy też może byś się bał?

Kici kici miau miau miau

Bez miłości głupio stał?

Powiedz mi to dalej już!

Albo głowę zetnie nóż!

Hej!

Pośród wszystkich moich cnót

Nie bądź jak ten zimny lód

Przekrocz już zielony bród

Wspinaj się na białe szczyty

Lub srebrzysty niezdobyty

W żółte słońce popatrz sobie

O czeluści też ci powiem

Że to nie brązowa ziemia

A niebieskiej też tam nie ma!

Hej!

Pośród wszystkich moich cnot

Ja poruszam się jak kot

Taka ze mnie kicia micia

Bez futrzanego okrycia

Do kochania i głaskania

Całowania, uwielbiania

Kici kici miau miau miau

Czy ty taką byś mnie chciał?

Kici kici miau miau miau

Razem ze mną byś się śmiał?

Kici kici miau miau miału

Czy też może byś się bał?

Kici kici miau miau miau

Bez miłości głupio stał?

Powiedz mi to dalej, już!

Albo głowę zetnie nóż!

Hej!

Pośród wszystkich moich cnót

Nie bądź jak ten zimny lód

Zetrzyj z siebie czarny brud

Weź połysku więcej sobie

Wtedy też ci może powiem

Że srebrzystość czy złocistość

To jest światłość nie dwoistość

A zielony czy brązowy

To jest kolor dość matowy

Nie jak biały, gdzie twe gały

Kości bogów oślepiały

Hej!

Pośród wszystkich moich cnot

Ja poruszam się jak kot

Taka ze mnie kicia micia

Bez futrzanego okrycia

Do kochania i głaskania

Całowania, uwielbiania

Kici kici miau miau miau

Czy ty taką byś mnie chciał?

Kici kici miau miau miau

Razem ze mną byś się śmiał?

Kici kici miau miau miału

Czy też może byś się bał?

Kici kici miau miau miau

Bez miłości głupio stał?

Powiedz mi to dalej, już!

Albo głowę zetnie nóż!

Hej!

Kici kici miau miau miau

Czy ty taką byś mnie chciał?

Kici kici miau miau miau

Czy ty taką byś mnie chciał?

Kici kici miau miau miau

Czy ty taką byś mnie chciał!

Chciał

Chciał!

Chciał!

Miaaaauuu…!

— Oj… bym chciał. Mrau… — Tabak pomruczał niczym stary kocur. Kiedy skończył mruczeć, stał z Lazur na dziobie tytanicznego okrętu. Oboje z lazurową kobietą patrzyli przed siebie na bezkresny ocean granatowej głębi. Podobnie granatowe było niebo rozświetlane przez nieskończoną ilość turkusowych gwiazd.

Trwała już noc. W powietrzu unosiła morska bryza. Ciszę przerywała jedynie delikatna muzyka orkiestry smyczkowo-dętej siedmiu upiorków. Powiedzieć, że było cudownie i na zabój romantycznie, to nie powiedzieć nic.

De Bruton spojrzał na swoją rękę. Trzymał w niej bukiet siedmiobarwnych kwiatów. Otworzył drugą dłoń. Zauważył kasztanowo-niebieski pierścionek… zaręczynowy.

— Najdroższa… Lazur — wyszeptał zauroczony.

— Taaak? — pisnęła, upiornie wywracając oczy.

— Nigdy nie sądziłem, że to powiem…

— Taaak?

— To wszystko wydarzyło się tak szybko…

— Taaak?

— Ale życie jest tak kruche, ulotne. Szczególnie twoje, duchowe, jest… ulotne, rozumiesz…

— Taaak…

— Dlatego nie zwlekając, pragnę ci powiedzieć, że z całego serca cię…

— Pst.

— Ale… eee?

Lazur ujęła Tabaka za twarz. Spodziewał się bezgranicznie namiętnego pocałunku, od którego umrze z rozkoszy, no może nie dosłownie. Zamiast tego kobieta wykrzywiła jego facjatę w taki sposób, aby zobaczył, co się właśnie do nich zbliżało. Niestety nie był to anielski chór wspomagany syrenim śpiewem wodnych stworzeń.

— Góra lodowa — oznajmiła wręcz upiornie madame de Błękit.

Doszło do potężnego wstrząsu. Potem panował już tylko chaos, chaos i jeszcze raz chaos, potęgująca się z każdą chwilą wielka katastrofa. Ostatni obraz, jaki zapamiętał Tabak, przedstawiał Lazur siedzącą na pływających drzwiach. On sam opadał w wodną otchłań. Pochłaniała go coraz bardziej, dalej i mocniej. Zasysała jak w głąb gardzieli potwora, zabierając na zawsze od ukochanej. Mimo to do końca wyglądał za swą miłością. Czynił to do ostatnich ich wspólnych chwil, gdzie łączyło ich już tylko miłosne spojrzenie. Gdy wtem otrzymał siarczyste uderzenie otwartą dłonią w twarz!

— Co, gdzie, jak?! — Dotknął obitego policzka, następnie spierzchniętych ust. Zdezorientowany się rozejrzał wokół. Razem z Lazur i bandą upiorków był na bezkresnej pustyni w kolorze błękitu. Czyżby w pustynny piasek wsiąknął cały ocean? A… gdzie wrak okrętu?

— No wreszcie się ocknąłeś — burknęła z pretensją eteryczna kobieta.

— Dla ciebie… wszystko.

— Wszystko się popsuło! — Lazur krzyknęła gniewnie.

— Co się… popsuło? Co się dzieje?

— To się dzieje! Osaczyły nas cienie i chcą unicestwić!

— Miłość pokona wszelkie przeszkody…

— To udanego pokonywania cieni miłością. Życzę dobrej zabawy! Ja się stąd zabieram. — Gestem dłoni Lazur stworzyła w przestrzeni kwadratowe drzwi.

— Chcę iść z tobą, pragnę, pożądam. Podążę wszędzie dokądkolwiek się tylko udasz. — Tabak spróbował chwycić rąbek eterycznej sukni, ale pochwycił jedynie powietrze.

— Na pewno lecisz z nami?!

— Tak!

— Hm… Dobrze, ale przez portal musisz przejść bez ciężkiej materii.

— Z przyjemnością ją z siebie zrzucę! — De Bruton pospiesznie pozbywał się garderoby.

— Odwrócę się.

— Ależ nie trzeba!

— Ależ nalegam. — Lazur się odwróciła.

— Jeszcze tylko skarpeteczki, majteczki.

— Darowałbyś sobie szczegóły…

— I już! Oto stoję jak mnie brązowa ziemia stworzyła!

— Rewelacja… a teraz brązowe ciałko.

— Co… ciałko?

— Pozbądź się go, szybciej! — zawyła Lazur.

— Że… jak?

— Nie przemierzysz eterycznej przestrzeni w tym… brązowym cielsku, wykluczone!

— Ale… eee. Dla ciebie wszystko, Lazur! — Napędzany nowym uczuciem w sercu Tabak w niezrozumiały dla siebie sposób wyskoczył z ciała. W fantomowej postaci dał susa przez uchylone drzwi i tyle go widziano.

— I po brązowym kłopocie. Sam się… wydalił. Ulga jak po ciężkim zaparciu. — Przebrany za lokaja gnom zamknął za mężczyzną drzwi.

— Łatwo to łyknął. Tę podpuchę z cieniami — zauważył wilkołak.

— Miłość go zaślepiła, widział już tylko naszą Lazur. Więc nie widział, że żadnych cieni tu nie ma — wtrącił sukkub.

— Ludzie są tacy naiwni — westchnął lisz.

— Zaplątują się w uczucia, jak w pajęcze sieci. Później przychodzi pająk, wiadomo — dorzuciła dekadencko mumia.

— Mimo wszystko jakoś tak na upiornym sercu żal. — Troll uderzył w żałobną nutę, uderzając też maczugą w piach.

— Co ty na to, Lazur? Bo zmarkotniałaś — zauważył gnijący zombie.

Po dłuższej ciszy, przechodząc wewnętrzną burzę z autentycznymi wyładowaniami, niebieskimi, Lazur zwróciła się oschle do gnoma:

— Otwórz drzwi.

— Ale…

— Otwórz te parszywe wrota, albo je tobą wyważę!

— Lazur… — Sukkub załamał ramiona. — Postąpiłaś słusznie. Nie możesz się zakochać… Pamiętasz, co się stało po twej ostatniej miłości?

— Skończyła się nienawiścią. — W przestrzeni zadudnił donośny głos trolla.

— Prawie zniszczyłaś świat. Niemal rozdarłaś go na dwie połowy — przypomniał wilkołak.

— To nierozsądne się zakochiwać — pouczył lisz.

— Zaplączesz się w miłosnym uczuciu, jak ja w bandażach. A kto cię rozplącze, jak to miłosne uczucie się całkiem poplącze? — Mumia się zamotała w wywodach.

— Otwierać drzwi.

— Cóż… Skoro tak właśnie madame de… Błękit sobie życzy. — Gnom się uśmiechnął złośliwie i połknął klucz.

— Uduszę cię, wraaah!

— Powstrzymajcie ich!

— Rozdzielcie!

— Nie za włosy!

— Nie za bandaże!

— Nie dajcie jej wpaść w nienawiść!

— Otwórzcie te drzwi!

— Jak?!

— Niech gnom weźmie coś na przeczyszczenie!

— Siłą umysłu!

— Wytrychem!

— Szybciej!

VII. Srebrna Złoty Alabaster Ekru i Soplica

W świetle alabastrowej światłości opromieniony jasnością gryf wylądował na pałacowym placu. Z majestatycznego ptaka zeszła srebrzysto-złocista para kochanków. Życzliwie się uśmiechali do witających ich gwardzistów w białych zbrojach. Choć każde z nich nie odrywało ręki od pasa, a zatem i okolic rękojeści mieczy. Trafili bowiem do siedziby wielkiej księżnej Alabaster, chyba najbardziej przewrotnej władczyni białej krainy na przestrzeni ostatniego tysiąclecia. Czego więc mogli się po niej spodziewać? Oboje zgodnie twierdzili, że — dosłownie wszystkiego. Jednakże pomni swej powinności wobec kontynentu podjęli wyzwanie i świadomie wystawiając się na zagrożenie, przybyli na wezwanie — zwołany Wiec Północy.

Początek wizyty zapowiadał się obiecująco. Miejsce gwardzistów witających przybyszy zajęły służebne kobiety. Olśniewającymi korytarzami, a potem krętymi schodami, pokojówki poprowadziły gości do pałacowej komnaty usytuowanej na szczycie jednej z alabastrowych wież.

Na miejscu oświadczyły, że monarchini użycza swym przyjaciołom jednej z osobistych komnat. Ponadto one same będą czekać na korytarzu, aby w razie potrzeby spełniać wszelkie polecenia pary dwubarwnych kochanków. Oni uprzejmie podziękowali za gościnę, po czym się przyjrzeli nowemu gniazdku, jakie uwiła dla nich władczyni Wielkiego Księstwa Wschodzącego Słońca i Księżyca.

Komnata była obszerna. Naprzeciw drzwi stało alabastrowe łoże, a kremowe poduchy na nim tonęły w pachnących płatkach mlecznych róż. Perłowe szafki wokół zdobiły porcelanowe wazony z białymi kwiatami, ale też oświetlające pomieszczenie świetliste rzeźby. Odzwierciedlały postacie aniołów wykonane z kości bogów, które na policzkach miały po księżycowej łzie. Dla odmiany posadzka była ciemniejsza w kolorze chamois i posiadała ryciny w kształcie znaku białej siostry krwi. Ściany wieńczyły obrazy przedstawiające urokliwe pejzaże pełne blasku. Z sufitu zwisał zdobny żyrandol wykonany z alabastrowych kryształów kumulujący w sobie światło z anielskich rzeźb. Kąty załamania światła w kryształowych pryzmatach urzekały, roztaczając w pomieszczeniu magiczną aurę nasyconą dostojeństwem, przepychem i wygodą.

— Chyba da się tu jakiś czas trochę pomieszkać… — westchnęła leniwie Srebrna.

— Coś… nie tak?

— Prawdę powiedziawszy, żywiłam nadzieję, że zastanę tu basen. Duży basen, w którym sobie popływam. — Wymowne mrugnięcie srebrzystym okiem.

— Daj spokój, twoja siostra ma… gust. — Złoty rozglądał się z uznaniem po komnacie. — Naprawdę ma gust. — Popatrzył z równym podziwem na ukochaną.

— Ano ma! — Roześmiała się serdecznie Srebrna, po czym dała susa plecami na łóżko: — Siup! Mmm… Ależ mięciusio, po prostu bosko. A te płatki róż… — Przeciągnęła się błogo i pogładziła kwieciste poduchy. — Przyłączysz się? — Wykonała kuszący gest wskazującym palcem w kierunku księcia. On już się szykował na równie imponujący skok, choć nie bezpośrednio na łoże, a ukochaną. Ale zachowawczo rzekł: — Poczekaj, najpierw tu troszeczkę… poszperam: — Zaczął obchodzić pomieszczenie i otwierać kolejne szafki pod anielskimi rzeźbami oraz kwiecistymi wazonami.

— Phi! Założę się, że znajdziesz w jednej ze skrytek moją białą siostrę — parsknęła uciesznie Srebrna. — Na pewno tam siedzi razem ze swoimi ptaszyskami i nas obserwuje — dodała z udawaną trwogą. Na co książę dumnie odpowiedział:

— Co prawda wielkiej księżnej nie znalazłem… jeszcze — zaznaczył. — Ale za to mam… to, aha! — Demonstracyjnie rozpostarł złociste ramiona:

— Alabastrowa bielizna, koronkowa bielizna. Trochę skąpa, a nawet bardzo. Mam się może… przebrać? — Wobec tego pytania Złoty skinął głową, a już zaraz wyciągnął z szafki kolejny ubiór. — Ciekawe… Biała tunika. Męska i jakaś taka… przezroczysta. Do tego z wycięciem na skrzydła. — Srebrna zrobiła wielkie oczy.

— Jak wspominałem, twoja biała siostra ma… gust. I chyba także słabość do skrzydlatych kochanków z nieba, w których również gustuje.

— Załóż anielskie wdzianko! — Dziewczyna kokieteryjnie zagryzła paznokieć kciuka. Złoty podrzucił jej alabastrową bieliznę, a sam się zaczął przebierać w zwiewną tunikę.

Niebawem oboje paradowali w skąpych i prześwitujących kostiumach, dodając białej komnacie kolorytu złota oraz srebra ze swych niemal nagich ciał. Aż zwrócony przodem do kolejnej szafki książę powiedział:

— Zaczynam naprawdę lubić twą białą siostrę.

— No pokaż! Co tam znowu wyszperałeś?! — rzuciła żywiołowo Srebrna przyglądająca się dotąd swej wyjątkowej bieliźnie.

— Na światło słońca i świetliste pryncypia. — Złoty zaprezentował się w dumnej pozie, gdzie w jednym ręku trzymał dwa kieliszki, a w drugim fikuśną butelkę z białym płynem.

— Co to takiego?! — Srebrnej aż się zasrebrzyły oczy. Książę popatrzył na etykietę i z przekonaniem rzekł:

— Na pierwszy rzut oka to zwykłe wino. Ale po wnikliwszej analizie, czytam i stwierdzam, że rocznik tego zacnego trunku to…

— Taaak?

— Okres panowania… Najjaśniejszej Jasności samej Alabaster Światłości. — Złociste oczy księcia się zrobiły okrągłe niczym słoneczne tarcze.

— Pijemy! Do dna! — Srebrna radośnie cisnęła w górę puchową poduchą, rozsypując w przestrzeni płatki róż i trafiając poduszką w kryształowy żyrandol. Ten się mocno zachybotał.

Po opróżnieniu butelki kiwała się także złocisto-srebrzysta para kochanków. Czynili to nie tylko od szumu w głowie i rozluźnienia ciała z powodu spożytego wina. Wtuleni w siebie się pogrążyli w spokojnym tanie do muzyki z uruchomionej na półce pozytywki. Przedstawiała anioły w miłosnym splocie wirujące ze sobą z wolna wokół własnej osi. Podobnie wyglądał teraz obraz złocisto-srebrzystej pary.

— Chyba się… zakochałam — szepnęła Srebrna z podbródkiem wspartym na męskim ramieniu.

— Zakochałaś się… w tej komnacie? — zgadywał Złoty.

— Głuptas — skarciła go ukochana. — W tobie się zakochałam, a raczej zakochuję. Mam wrażenie, że to się dzieje ciągle, cały czas i raz za razem, kiedy tylko na ciebie spojrzę. Albo wystarczy, że coś… powiesz.

— Też tak mam. Choć w mym przypadku wystarczy, iż pomyślę o tobie. Wtedy ma miłość rozkwita jak najpiękniejszy kwiat. Taki złocisto-srebrzysty, który nie potrzebuje ziemi czy wody, bo wystarczy mu… miłość sama w sobie.

— Prawdę mi prawisz? — Srebrzyste oczy się spotkały ze złocistymi.

— Wiesz, że tak. Przecie poprzysięgliśmy to sobie, że niczego nie będziemy już przed sobą skrywać. Niczego i nigdy, przenigdy.

— Tak… — szepnęła Srebrna, a jej słowo zostało zwieńczone długim pocałunkiem. Po jego zakończeniu, na tle muzyki z ciągle grającej pozytywki, przyszedł czas na kolejny całus i jeszcze jeden. Aż kiedy urzekająca melodia ucichła, a para białych aniołów znieruchomiała, w ich ślady poszli srebrzysto-złociści kochankowie.

— Położymy się już? — zapytał z miękkością w głosie książę, gładząc Srebrną po luźnych warkoczach.

— Spocznijmy, jutro ważny dzień — zgodziła się i uwolniła z objęć kochanka. Lecz jakby gnana nagłą tęsknotą, znowu do niego przylgnęła, tym razem wyjątkowo mocno. — Powiedz, że już zawsze będziesz przy mnie i nigdy mnie nie opuścisz. Powiedz — naciskała.

— Na zawsze razem. — Książę pogładził perłową bransoletkę na nadgarstku ukochanej. — W świetle złocistego słońca, czy szarym śniegu, pośród alabastrowych szczytów, czy niebieskich piasków, na brązowej prerii, w zielonym lesie oraz mrocznej czeluści. Na zawsze razem, ma ukochana, cokolwiek się wydarzy. — Złoty pocałował Srebrną w czoło. Ona ze wzruszeniem się uśmiechnęła. Wzięła ukochanego za rękę i zerkając z ukosa na łoże, oznajmiła:

— Chodź.

Poszli razem. Jednak kobieca postać tuż przed posłaniem się zatrzymała. Zastygła w miejscu i dłużej tak trwała.

— Wszystko dobrze? — zapytał z troską Złoty. Srebrna z wolna pokiwała głową. Popatrzyła z wielką powagą na księcia i nie odejmując dłoni od łona, oświadczyła:

— Poczułam… to.

— Co?

— Poczułam.

— Ale… co? — Złoty objął Srebrną.

— Nowe… życie.

Wpatrzone w siebie oczy złocisto-srebrzystej pary zaszkliły się.

*

— Słodkie dzieciaczki, takie niewinne, takie naiwne, ech… Zwiąż ją i przyduś w łożu! Albo klepnij chociaż w srebrzysty tyłek, uszczypnij, tylko mocno. Sam romantyzm? Jakież to… banalne — westchnęła stojąca na korytarzu Alabaster, która podglądała zakochaną parę. Obecnie to, jak się ze sobą namiętnie kochała. — Ale, ale… Więc jest was już trójka. To było do przewidzenia. Za to inne rzeczy są na szczęście zasnute całunem magii przed zwykłym wzrokiem. — Wielka księżna zdjęła czar iluzji z alabastrowej komnaty. Wówczas koło łóżka kochanków ukazały się czarne, zasuszone i pokurczone zwłoki jednej z dawnych służek Alabaster. Takiej, która zbyt wiele widziała, za dużo słyszała i która dla wyższego dobra się musiała poświęcić. Owe poświęcenie dokonało się za sprawą czerwono-czarnych ust i pocałunku śmierci. Teraz Alabaster poczekała, aż roznamiętniona para zauważy zmumifikowane zwłoki. Kiedy z komnaty dobyły się pełne strachu oraz gniewu męskie i kobiece krzyki, władczyni się uśmiechnęła z satysfakcją. Przywróciła na truchło czar iluzji, po czym poszła w kierunku komnaty Ekru i Soplicy.

Po drodze pomyślała, że gdyby wiedziała, że Srebrna ze Złotym połaszczą się na jej wino, pewnie by je zatruła. Ale, jak to się mawia w białej krainie: co się ze śnieżną zamiecią odwlecze, zastygłe w lodowcu już nie uciecze. Poprzysięgła srebrzystej siostrze śmierć i obietnicy w stosownym czasie zamierzała dotrzymać.

Za to co do innych przyrzeczeń bynajmniej nie miała potrzeby ich dochowywać. Ot, choćby złożonego w liście Srebrnej Olbrzymiej. W efekcie ta arogancka dzikuska, która śmiała ją zaatakować i czasowo pozbawić władzy, zapewne już nie żyła od płonących mieczy aniołów. Analogicznie żałosna Ekru mogła zapomnieć o byciu wielką księżną. W sumie to i jej władza nad Ekros właśnie się kończyła, bo ta skażona ambicją kobieta po wydaniu na świat syreny, dobre sobie, niebawem wyda też swe ostatnie tchnienie. W każdym razie nie opuści pałacu żywa.

Niczym w garncu przeznaczenia taki sam los Alabaster skrycie gotowała wszystkim, którzy przybędą na Wiec Północy. Ten bowiem się stanie zarazem ich północnym grobem. Czemu? Bo wielka księżna dochodziła do wniosku, że nie potrzebowała słabych i chwiejnych sojuszników, ani tych z przerostem ambicji. Planowała, że jeszcze przed nadchodzącym pasmem wojen wyeliminuje każdego z władców północy, jak i znamienitsze osoby na niej. Wówczas alabastrowa oraz srebrzysta ludność nie będzie miała wyboru. Wszyscy! Absolutnie wszyscy oddadzą się pod władanie wielkiej księżnej Alabaster. Ona wykorzysta to, by swe panowanie, a także granice księstwa rozciągnąć tak daleko, jak się tylko da i to w każdą stronę. Po drodze pokona prawdziwych oraz na wszelki wypadek wyimaginowanych wrogów. Każdy padnie u jej alabastrowych stóp. Dopiero wtedy odczuje spełnienie i wewnętrzny spokój. Albo i nie. O tym się zamierzała zwycięsko już wkrótce przekonać.

*

Zazdrość, zawiść, poczucie krzywdy, niespełnienie, frustracja. Leżąca na własnej połowie łóżka Ekru z goryczą i niedowierzaniem przyglądała się swemu niegdyś nieskazitelnie białemu, a teraz coraz bardziej ciemniejącemu wnętrzu. Nie rozumiała tej mrocznej przemiany, przez co nie potrafiła i nie mogła jej zaakceptować. Przecież podjęła tak rozliczne inicjatywy nie po to, by doświadczać udręki! Co więcej, wciąż posiadała władzę nad Ekros z realną perspektywą jej poszerzenia. Była cała i zdrowa, miała u boku kochankę. Do tego powiła upragnione dziecię. Jednak coraz dotkliwiej czuła w sobie chorobę alabastrowej duszy zainfekowanej przerostem ambicji. Z niesmakiem odkrywała, że narastające pasmo rozczarowań było praktycznie nieuniknione. Ponieważ im człowiek wyżej się wspinał, a jeszcze wyżej mierzył, tym boleśniej doświadczał najmniejszego nawet upadku. Ten nagle urastał do rangi katastrofy, chociaż… wcale nim nie był! Cóż za ironia przewrotnego losu.

Ekru odwróciła zmęczony wzrok od akwarium z pływającą tam syrenką o barwie bieli, jej córką, porażką, jakby nie patrzeć. Przez ramię popatrzyła na Soplicę. Srebrzysta kobieta właśnie skończyła karmić piersią swe ślepe dziecko, od urodzenia kalekę. Jednakże po początkowej zgryzocie ta północna dzikuska teraz się uśmiechała i wydawała wręcz szczęśliwa, zapatrzona w ułomnego chłopczyka niczym w magiczny obrazek. Chociaż ciągle dzieliła z Ekru łoże, to już nie cierpienie i rozczarowanie. Czy w ogóle miała do tego prawo, czy należało ją za to napiętnować, w przyszłości szykanować i traktować jako zdrajczynię? Lecz… w sumie za co? Za to, że najwidoczniej zachowała więcej jasności w srebrzystym sercu i nie dała się bez reszty omamić chorej ambicji, jak Ekru? Czy… sama pierwsza pani Ekros była może chora?

Przyłożyła dłoń do białego czoła. Okazało się chłodne, wręcz zimne. Ta lodowatość. Czuła ją coraz częściej i silniej, aż się wzdrygała od targających nią dreszczy i odczucia gęsiej skórki na ciele. Nie tylko na ciele zresztą, ale i duszy.

W pewnym momencie otwarte zostały drzwi komnaty. Ekru popatrzyła na przybyłą kobietę ze skrzydłami, czyniąc to z silną niechęcią, wręcz nienawiścią. Alabaster jak zwykle raczyła wejść bez pukania, manifestując tym swą dominującą pozycję i niestety miała ku temu powody. Otóż po zabójstwie demonicznego Perlisa, gdy Ekru rodziła w bólach, ta alabastrowa modliszka zwołała białą radę i zasiadając na perłowym tronie, ponownie się ogłosiła wielką księżną. Wszyscy członkowie zgromadzenia poparli ten wniosek, ponoć padając do stóp władczyni i całując je w geście poddaństwa.

Czy tak się godziło, że ta nienawistna siostra krwi znów stawiała na swoim, haniebnie łamiąc zawartą na peronie umowę? Lecz nawet, jeżeli tak, to co dalej? Biorąc pod uwagę dotychczasowy bieg wypadków oraz ich przykre konsekwencje dla Ekru, być może powinna odpuścić, się wycofać w cień i wrócić do Ekros. Tam zajęłaby się wychowywaniem syreniego dziecka i dbałaby o rodowe miasto. Tylko i aż tyle. Może tak właśnie należało uczynić? Zaznać ukojenia w pokorze, zamiast próżno walczyć o niemożliwe do osiągnięcia zwycięstwo, zaszczyty? Ale, czy aby na pewno?

Przytłoczona smętnymi myślami ociężale się zsunęła z łoża. Podeszła do akwarium, gdzie przystanęła skrzydlata kobieta i bez ogródek do niej syknęła:

— Zasłyszałam, że zwołałaś Wiec Północy.

Alabaster, jakby nie słyszała, ani nie zauważyła pani Ekros, nachyliła się ku syrence i słodko do niej zaszczebiotała:

— Ti ti, ti… — Urocze z ciebie… zwierzątko. Choć trochę łuskowate. Coś jak moja rybia siostra, która ze złocistym kochankiem zajęła komnatę powyżej.

— Są… tutaj? — Ekru zlodowaciała. Zaś skrzydlata kobieta swobodnie kontynuowała, ciągle czyniąc to do syrenki:

— Ciekawa jestem, jak smakuje twe srebrzyste mięsko. Domyślam się, że jest delikatne. Wręcz coś jakbym sobie na podniebieniu przypominała z mego uprzedniego i niebiańskiego żywota. Czy zaś ty, jesteś może, jak ja, kimś wyjątkowym, skarbnicą świata, ponadczasową istotą? Niech ci się przyjrzę. — Alabaster rozświetliła oczy. — Cóż za rozczarowanie. Jesteś zwyczajnym i jedynie rybim pomiotem. Narodziłaś się, aby popływać sobie i zgasnąć jak za dnia blask księżyca. Ale zważ, że pochodzisz z jałowego łona zwyczajnej kobiety. Nawet widzę między wami podobieństwo. Ta sama niezaradność, naiwność. Słowem, wykapana matki córka.

— Dość tego! — warknęła gniewnie pani Ekros. Chwyciła władczynię za ramię i siłą sprawiła, aby ta na nią spojrzała.

— Och… droga Ekru. — Alabaster udała zdziwienie. — Jesteś tutaj? Wybacz, nie zauważyłam cię. Tak byłam zauroczona twym… wspaniałym dziecięciem. Wybaczysz mi, me światło słońca, opromieniający mnie… blasku księżyca? — Z drwiącym uśmieszkiem pogładziła panią Ekros po policzku. Ona odtrąciła rękę i zajadle przedstawiła żądanie:

— Nie zamierzam się wdawać z tobą w słowne gierki. Wygrasz w nich, to prawda. Za to na innym polu ja także mam prawo się poczuć wygrana, mianowicie zostając z twego nadania wielką księżną. Nie zapominaj, że za furtkę niebios mi to solennie przyobiecałaś i to przy świadku. — Zerknęła na Soplicę. — Zatem sugeruję, a nawet śmiem naciskać, byś oficjalnie i publicznie się zrzekła na moją rzecz należnego mi tytułu.

— Więc… chcesz być wielką księżną? — Alabaster udała jeszcze silniejsze zdziwienie, co przedtem, krzyżując dłonie na nagim dekolcie.

— Tak, chcę być wielką księżną — cedziła przez zęby Ekru. — W zamian otworzyłam ci tylne drzwi do nieba. Wywiązałam się ze swej obietnicy, abyś ty została anielską imperator.

— Ależ, droga Ekru, jasności ty moja… — Tym razem Alabaster udała zakłopotanie. — Zważ, mój siostrzany promyku, że ja… ciągle nie zostałam anielską imperator. Zatem…?

— Zatem przestań wreszcie kpić i postaraj się nią zostać, a mi ustąp perłowy tron! — Pani Ekros gniewnie uderzyła wodę w akwarium, aż jej strugi zrosiły władczynię. Ta nagle spoważniała i to śmiertelnie. Mankietem sukni z obrzydzeniem wytarła wilgoć z twarzy, przy okazji ścierając sobie białą pomadkę z ust. Jej dotychczasowa ogłada zniknęła i z agresją słownie kontratakowała:

— Lepiej doceń to, promyku, że jeszcze zaciągasz chłodne powietrze do płuc. Albo oficjalnie! …przypnę ci ołowiane skrzydła. I publicznie! …każę polecieć z nimi ze szczytu alabastrowej wieży. Chyba że wolisz tu i teraz mój miłosny pocałunek. — Alabaster się nachyliła ku Ekru, niemal muskając jej usta własnymi o barwie czerni oraz czerwieni. Ku jej zaskoczeniu nie wzbudziła w zastraszanej kobiecie strachu. Ta się nie cofnęła ani o krok, ani nie odchyliła głowy. Za to równie kategorycznie przedstawiła własne ultimatum:

— Grozisz mi śmiercią, nie zdając sobie sprawy, że to ja jestem panią twego istnienia. Otóż wiedz, iż odnalazłam przechowalnię dusz legendarnych sióstr krwi. Wystarczy więc, że spadnie mi z głowy biały włos i mój wierny sługa się dowie o tym, a zostaniesz trwale unicestwiona. Albowiem, kiedy wreszcie znowu zdechniesz, czego ci z całego serca życzę, wówczas twój duch nie odnajdzie boskiego łona, tylko się rozproszy, bo łono będzie już zniszczone. To będzie ostateczny koniec alabastrowej siostry krwi zrodzonej z nienawiści. Koniec! — Ekru napluła rozmówczyni w twarz, z satysfakcją ponownie wprowadzając na nią wilgoć.

— Hm… — Skrzydlata kobieta dłużej się przyglądała rozmówczyni, czyniąc to obecnie ze wzmożoną uwagą.

— Tak! — Pani Ekros triumfowała. — Zobacz, że mówię prawdę. Przejrzyj mój umysł na wskroś!

— Kiedy… nie mogę. — Alabaster lekko się uśmiechnęła, rozkładając bezradnie ręce.

— Jak to… nie możesz? — zapytała skołowana Ekru.

— Ano tak to. — Władczyni otarła z twarzy cudzą ślinę. — Sama dobrze wiesz, że z powodu posiadania przez ciebie szczątkowej mocy iluzji, możesz swój umysł przede mną maskować. Raz już mnie zręcznie nabrałaś iluzorycznym Rozdzieraczem Niebios na Wyspie Ptasiej Czaszki, czyż nie…?

— Więc myślisz, że teraz… kłamię?

— Mhmm… — Alabaster przymilnie pokiwała głową. Zaś Ekru zupełnie zbladła, o ile było to w ogóle możliwe.

— Mówię prawdę! — krzyknęła dramatycznie.

— Ciii… — Wielka księżna wskazała na syrenkę. — Nie podnoś głosu, nie przy dziecku.

— Ale… Przecież nigdy cię jeszcze nie… okłamałam jasnym słowem. — Ekru załamał się głos.

— Cóż… kiedyś musi być ten pierwszy raz, prawda? Sama przez to już przechodziłam — powiedziała wręcz z troską Alabaster, uśmiechając się dla odmiany kwaśno. Odwróciła się i z gracją ruszyła do wyjścia.

— Więc… co zamierzasz? Co ze mną uczynisz?! — rzuciła desperacko pani Ekros.

— Jeszcze… nie wiem. Na razie odpocznij i dobrze się wyśpij. Jutro zjedz pożywne śniadanie, przywdziej coś ładnego i w samo południe zapraszam na Wiec Północy. Aczkolwiek, zanim pójdziesz na spotkanie, na wszelki wypadek lepiej się pożegnaj… z dzieckiem. I… pamiętaj o szlachetnym poświęceniu, droga Ekru. Pamiętaj o poświęceniu. — Za skrzydlatą kobietą zamknęły się drzwi komnaty.

— Alabaster… ty głupia, biała suko. Zabijesz nas i sama przez to zginiesz. Ty głupia suko — szeptała do siebie pani Ekros, zdruzgotana wlokąc się na łóżko. Ależ było jej słabo.

— Wszystko w porządku? Bo krzyczałyście — rzuciła od niechcenia Soplica. Nawet nie spojrzała na siostrę ciągle uśmiechnięta i wpatrzona w swe dziecię.

— Tak… wszystko w porządku. — Ekru się rozpłaszczyła na łożu. Czuła, że umiera. — W porządku… — powtórzyła zamierającym głosem i tak ciężko opuściła powieki na oczy, zupełnie jakby miała ich już nie otwierać.

*

Soplica opatuliła białym futerkiem z soboli leżące w kołysce niemowlę. Uczyniła to, bacząc, aby w chłodnej komnacie nie wystawało nic z dziecięcej twarzyczki poza buźką, noskiem i bezbarwnymi oczkami. Tym ostatnim się przyjrzała dłużej. Przez moment poczuła frasunek, ale już zaraz jej stożkowatą twarz ozdobił uśmiech i kolejno złożyła pocałunki na zgaszonych ślipiętach.

To było jej dziecko, jej, z jej łona! Po prostu jej. Wykarmi je własnym mlekiem, osobiście wychowa i z dumą będzie patrzeć, jak dorasta pośród Srebrzystych oraz Alabastrowych Gór. I co z tego, że urodziła je bez wzroku, przez co samo nigdy nie zobaczy matki? Oto do Soplicy, jak grom z jasnego nieba, dotarło, że najważniejsze, aby poczuło matczyną miłość! Taką, która już zawsze będzie przy nim i nierozerwalnymi okowami miłosnego uczucia trwale połączy matkę oraz syna.

Co z fizyczną ułomnością i zapatrywaniem się na to ludzi? Już na to srebrzyście pluła gęstą flegmą! Odmieniło się jej! A co, nie mogło?! Byle tylko jej syn nie miał ułomnej duszy, to będzie szczęśliwa! Bo czy właśnie tego naprawdę uprzednio pragnęła? Wychować jeszcze jednego okrutnika, o którym będą na północy śpiewać pieśni jak w berserskim szale wyrzynał zastępy pobratymców czy inszych demonów? Dość bitewnych pieśni opiewa już Szaarszę o Siedmiu Warkoczach! I co z tego ma, ta Szara Śmierć, która na świat zanosi tylko śmierć, że nawet jej dziecię zwą Córką Śmierci? Czy ta kobieta jest może wyjątkowo z tego powodu szczęśliwa, spełniona? Ha, dobra kpina!

Soplica raz już ją widziała, Szaarszę — co za zakazana morda! Spotkała ją w czasie kampanii przeciw siłom mroku w okolicach Magicznej Bariery, gdzie poznała Grada. Jak się prezentowała, ta bohaterka północy? Nie można było do tej kobieciny podejść, aby jak wilczyca nie warknęła, a niejednego woja to kłem nawet capnęła! Toż z jej powodu w klanowym obozie więcej było szarych trupów niż po bitwie z mrokiem!

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.