Od wydawcy
86 lat w historii ludzkości to nic nieznaczące okamgnienie. Przez wieki scenerie różnych wydarzeń historycznych nie różniły się od siebie znacząco. Ale XX wiek przyniósł dziejom świata dynamikę zmian niespotykaną w historii nigdy wcześniej. Rewolucja przemysłowa i burzliwe przemiany polityczne stały się przyczynkiem nieodwracalnych zmian, dotkliwie odczuwalnych w życiu zwykłych ludzi.
Autor niniejszych wspomnień był naszym Ojcem, Teściem, Dziadkiem i Pradziadkiem, a jego życie przypadało na okres szalenie ciekawej transformacji dziejowej. Był łącznikiem pokoleniowym pamiętającym ludzi urodzonych w połowie XIX wieku, o których wspomina w książce, zaś Jego prawnuki, urodzone już w drugiej dekadzie XXI wieku mają szansę dożyć wieku XXII.
„Zeznania świadka historii” to tytuł oddający esencję treści. To życiorys człowieka, który w burzliwej drodze do stanowiska kapitana żeglugi wielkiej napotykał przeciwności losu, które nie zabiły w Nim woli podążania do obranego celu.
Niniejsza opowieść to również historia żeglugi, której kształt przez niemal 70 ostatnich lat zmienił się diametralnie. Lektura jest fascynującą podróżą w czasie, szczególnie dla tych, którzy z morzem związani są zawodowo i wierni starej prawdzie, że „navigare necesse est” (żeglowanie jest koniecznością) uprawiają ten zawód. Wielomiesięczne rejsy na statkach pod polską banderą, bez kontaktu z rodzinami i długotrwałe postoje w portach to rzeczywistość, która wśród współczesnych Europejczyków przeszła już do historii. Dawny charakter pracy na statkach, brak pośpiechu i nacisków z biura mogą wydawać się nam dziś obce. Również pozycja samego kapitana, który jeszcze 40 lat temu (jak przed wiekami) był „pierwszym po Bogu” wyglądała nieco inaczej niż dziś. Spisane przeżycia tworzą romantyczny obraz minionej przeszłości, zawierającej nutę nostalgii morskich opowieści. Autor wspomnień, w swojej książce bardzo wiele uwagi poświęca karierze zawodowej nawigatora — oficera pokładowego polskiej marynarki handlowej i w końcu dowódcy statku, którą pełnił do samego końca XX wieku. W dobie dzisiejszych zintegrowanych systemów nawigacyjnych, pozycjonowania satelitarnego, map elektronicznych i systemów identyfikacji statków, podczas lektury przenosimy się do innej epoki.
Niniejsza książka jest niewątpliwie cennym źródłem wiedzy dla rodziny i przyjaciół. Jest też pamiątką na pokolenia. Cieszymy się, że udało nam się uzyskać zgodę Autora do wydania jej w tradycyjnej formie, co dzieje się w trudnym czasie rozstania z Nim, ale również w czasie niewątpliwie historycznym, bo podczas zbierającej śmiertelne żniwo pandemii koronawirusa roku 2020. Choroba wywołana tym patogenem, obok bolesnego nowotworu nie ominęła również Autora.
Autor wspomnień był człowiekiem postępowym, zawsze podążającym z duchem czasu. Technologia wydawnicza, która opiera się na futurystycznych jeszcze do niedawna sieciach neuronowych i sztucznej inteligencji pozwoliła na częściowe zautomatyzowanie procesu wydawniczego. Dopełnia to obrazu technologicznych przemian jakie towarzyszyły Bohdanowi Brodnickiemu w ciągu Jego długiego i ciekawego życia. Wiatr historii dmie nieprzerwanie. Zdaje się, że Francis Fukuyama — ogłaszając koniec historii — popełnił (obok Marksa i Engelsa) największą pomyłkę w dziejach filozofii.
Bohdan Brodnicki zmarł dnia 22 grudnia 2020 roku. Odszedł na wieczną wachtę, jak mężczyzna, z bronią w ręku. W walce z dynamicznie postępującym nowotworem kości odebrał sobie życie we własnym Domu, oddając strzały w samo serce z przechowywanych przez dziesięciolecia w tajemnicy dwóch rewolwerów. Zasadniczy, ekscentryczny i niekonwencjonalny. Człowiek morza, który do końca konsekwentnie żył według własnych reguł. Kochający i kochany. W bólu rozstania rozumiemy Jego decyzję. Navigare necesse est, vivere non necesse –ta fraza stała się dziś do bólu prawdziwa. Nasz kochany Senior nie chciał żyć „za wszelką cenę”. Uświadamia nam wszystkim, że jesteśmy bytami przypadkowymi, nie zaś koniecznymi.
Cześć Jego Pamięci!
Michał Baltazar Serafinowicz, wnuk Autora
Rozdział I
Wspomnienia wojenne
Od co najmniej ćwierćwiecza wielu bliższych i dalszych znajomych namawia mnie do spisania mojego dość urozmaiconego i barwnego życiorysu, który według nich mógłby być dla niektórych interesujący. W końcu, cokolwiek by nie powiedzieć, nie potrafię ukrywać nawet przed samym sobą, że jestem świadkiem historii. Ponad pięć lat II RP, pięć i pół roku życia w Guberni Generalnej, około 45 lat Peerelu i ponad 27 III RP (wliczając w to ponad trzy lata tzw. IV RP). Sam sobie niejednokrotnie obiecywałem wziąć się do tego dzieła, ale kończyło się na dobrych chęciach, którymi — jak każdy przeciętny Polak wie — piekło jest wybrukowane.
Czy powyższy akapit okaże się tego „dzieła” początkiem? Tego jeszcze nie wiem. Pisałem już w swym życiu znacznie dłuższe teksty i nic po nich nie zostało. A jeżeli rzeczywiście miałbym napisać tę „epopeję”, to od czego miałbym zacząć? Wielu twierdzi, że zaczynać należy od początku, i trudno mi się z tym nie zgodzić — ale które z zachowanych w najdalszych zakamarkach pamięci obrazy miałyby być tymi pierwszymi? Może posiedzenie dwóch braci w łazience? Ja na nocniczku, a on, Lech, starszy ode mnie o niemal dwa lata, na prawdziwym „dorosłym” sedesie. Opowiadał mi wtedy coś, czego albo do końca nie rozumiałem, albo po prostu nie pamiętam. Może moment, gdy stoję przy niskim parapecie ogromnego na całą ścianę okna i z zainteresowaniem pomieszanym z paniką oglądam czarne kłęby dymu wydobywające się z czerwonego komina osiedlowej kotłowni — sądząc, że ten czarny dym wszystko zasłoni, przykryje i nastąpi koniec mojego istnienia? Ten obrazek śnił mi się później wielokrotnie, zawsze w ten sam sposób — zdawało mi się, że już z tego cały i żywy nie wyjdę, lecz budziłem się w końcu zlany potem, ale ze świadomością, że to jeszcze nie koniec — żyję.
I kolejne bardzo żywe wspomnienie. Na plebanii w Konarach brat ojca, zwany wówczas przez nas „księdzem stryjem”, był proboszczem. Wraz z nim mieszkali jego i mojego ojca rodzice, a nasi dziadkowie, oraz pewna (zmieniająca się od czasu do czasu) liczba ciotek — sióstr ojca i stryja. Pamiętam wyraźnie taką scenę: ciotki prowadzą mnie w kierunku siedzącego na bujanym fotelu starszego, szczupłego i siwego pana, mówiąc: „Popatrz, to jest twój dziadziuś”. Patrzę i widzę, że ten dziadziuś mnie chyba nie widzi. Spogląda gdzieś przed siebie i żadnym gestem, ruchem ani nawet miną czy spojrzeniem nie okazuje zainteresowania mną. Podejrzewam, że mimo dość młodego wieku — mógł mieć wtedy około 77 lat — prawdopodobnie miał już zaawansowanego alzheimera, choć nigdy w rodzinie się o tym nie mówiło.
Pamiętam jeszcze zapewne nieco późniejszą, bo już przedszkolną scenę. Bawimy się w kręgu, śpiewając: „Po zielonym stawie pływają łabędzie”, i po słowach: „kto swego nie złapie, ten fujarą będzie” łapię swego „łabędzia”. Ten rozgniewany kopie mnie z całej siły w bardzo czułe miejsce. Ból, płacz, a zamiast pocieszenia ruga ze strony przedszkolanki. Nie wiem, za co i nigdy się już nie dowiedziałem.
Inna scena, tym razem już na gwarnej, zatłoczonej ulicy. Jakaś parada wojskowa. Przed maszerującym oddziałem piechoty oficer na koniu. Kopyta końskie krzeszą iskry na bruku, a ja się zapieram, popychany przez matkę. Miałem wręczyć oficerowi kwiaty. Wybroniłem się i nie wręczyłem. To wszystko działo się jeszcze przed wybuchem wojny. Powyższe sceny dotyczą lat mojego dzieciństwa spędzonych na warszawskim Żoliborzu, w bardzo długim bloku Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej, przy ulicy Pawła Suzina. Numeru nie pamiętam, ale miejsce to po wielu latach udało mi się zidentyfikować właśnie po charakterystycznym kominie kotłowni osiedlowej. W niemal niezmienionym kształcie stoi tam do dzisiaj.
Wojna, którą pamiętam, zaczęła się dla mnie w Konarach. Przed gankiem plebanii pakujemy się do obszernego mercedesa. Wsiadają: babcia Ludwika, ciocia Stella (właściwie Stefania), piastunka jej rocznego syna Wojtka z dzieckiem na kolanach i my, dwaj bracia — ja wówczas pięcioletni. Miejsca jest dużo, ale nikt więcej nie wsiada. Pójdą razem pieszo, a może przejadą się bryczką stryjaszka? Bo ma prawdziwą, z dyszlem pośrodku, przystosowaną do parzystego zaprzęgu. Z obu stron siedziska stangreta dwie kolorowe latarnie. Rolę stangreta odgrywał kościelny, ale pamiętam, że stryj brał nas na przejażdżkę tą wspaniałą bryczką, powożąc osobiście, co nam wówczas bardzo imponowało.
Nie pamiętam, czy reszta rodziny pojechała bryczką czy poszła pieszo, a może wcale nie ruszyła się z plebanii, bo gdy po kilkunastu dniach tułaczki wróciliśmy do Konar, w domu nikogo nie brakowało. Wracam do naszej przygody. Udajemy się w daleką podróż na Wołyń do Lipna, majątku ziemskiego należącego do brata zmarłego niespełna przed rokiem naszego dziadka Cezarego. Tam, zdaniem dorosłych, Niemcy nigdy nie dotrą. Jesteśmy przecież silni, zwarci i gotowi! Jedziemy więc na wschód w radosnym (przynajmniej my, bracia) nastroju. Otwiera się przed nami perspektywa pięknej, podniecającej przygody. Świat zza szyb nowego eleganckiego mercedesa wydaje się ciekawszy niż ten oglądany z podwórka bloku na Żoliborzu czy w okolicach plebanii księdza stryja. Radość ta szybko zmienia się w podniecenie pomieszane ze strachem. Drogi na wschód są zakorkowane przez tabory uciekinierów. Rozumiem, przed kim uciekali, ale nie rozumiem dokąd i po co. O wyprzedzaniu nie mogło być mowy, bo wszyscy poruszali się w tym samym kierunku całą szerokością drogi. Wlekliśmy się więc w tłumie wozów konnych i pieszych objuczonych wielkim bagażem. Często ten bagaż zwieńczony był pierzynami i poduchami, które miały pełnić funkcję tarcz przed ogniem ze sztukasów. Dziś wiem, że przed ogniem z „wukaemów” poduszka osłony by nie dała, ale oni widocznie mieli nadzieję, że są chronieni. A może te poduszki i pierzyny bardziej były potrzebne do przetrwania chłodnych nocy? Jak my spędzaliśmy noce — nie pamiętam. W tym wieku ma się dobry sen, można spać nawet na stojąco, prawdopodobnie więc spaliśmy w mercedesie. Widoki oglądane za dnia utrwaliły się mocno. Miejscami na poboczach i w rowach leżały przewrócone wozy, zabite konie i pewnie ludzie, ale trupów nie pamiętam — może dlatego, że babcia nie pozwalała nam niekiedy patrzeć i zasłaniała sobą okno, a siedziała z prawej strony, więc mogła to robić skutecznie.
Babcia, gdy tylko nie udzielała nam rad i wskazówek, modliła się — czasem cichutko, a czasem głośno. Pamiętam, jak prosiła Boga, żeby kolejny nalot nie zastał nas na otwartej przestrzeni. I chyba miała fory u Bozi. Naloty, które się nam przydarzały, zawsze wypadały w pobliżu lasu. Co prawda wszystkie niemal drogi były zadrzewione, ale gdyby wtedy wydarzył się nalot, to my, dzieci, prawdopodobnie nie wywalczylibyśmy w tym tłumie dogodnych do ukrycia się pozycji w osłonie drzew. Siedząc pod dachem samochodu, nawet mimo otwartych okien nie mieliśmy szans dostatecznie wcześnie usłyszeć warkotu i zauważyć nadlatujących „nurkowców”, jak wtedy powszechnie nazywano „sztukasy”. Sygnałem alarmowym było dla nas zachowanie tłumu. Gdy ludzie rozchodzili się na boki, ciotka zatrzymywała samochód i zarządzała ewakuację. Zachowywała się jak oficer na polu bitwy. Jako „hrabina” miała władcze nawyki. Trzymała nas krótko, bo byliśmy w wieku, w którym lubi się rozrabiać i hałasować.
Dla przełamania tego ponurego nastroju wyjaśnię, skąd wziął się przydomek „hrabina”. Otóż ciotka, która w domu rodzinnym była tylko Stefcią, gdy wyszła za „hrabiego”, zmieniając nazwisko na Dębicką, zmieniła również imię na Stella. Nie sądzę, żeby przeprowadziła tę zmianę także w dokumentach, ale obrażała się, również na mojego ojca, gdy zwracano się do niej z wieloletniego przyzwyczajenia „Stefciu”. A z „hrabiostwem” jej męża — Tadeusza Dębickiego — było tak: ożenił się z autentyczną hrabiną, lecz porzucił ją, gdy zakochał się w Stefci. Historia romantyczna jak z Trędowatej Mniszkówny. Nie muszę wyjaśniać, że tytuł ten przechodzi tylko z męża na żonę, a w żadnym wypadku w kierunku przeciwnym. Lecz kto złośliwym szydercom zabroni sobie dworować, gdy znajdą odpowiedni obiekt do drwin. „Hrabina” była właśnie takim obiektem. Weszła niejako z marszu w nową rolę i zapewne wiele osób z jej dalszego otoczenia nie miało pojęcia, że to tylko mistyfikacja. Sam Dębicki był postacią nietuzinkową. Pochodził ze starej, dobrej ziemiańskiej rodziny. Urodził się jako syn znanego literata i intelektualisty Zdzisława Dębickiego, o którym w szóstej klasie powszechniaka (tak się do 1946 roku mówiło na szkołę podstawową) uczyłem się z podręcznika Mówią Wieki — i nawet do dziś pamiętam jeden z jego wierszy o latarniach morskich naszego, wówczas bardzo wąskiego Wybrzeża. Cytuję fragmencik tego wiersza:
Patrz, latarnia jedna, druga
Swoim światłem ku nam mruga
Światło pierwsze to Rozewie
A to drugie światło — Hel
Okręt zbłądził
Drogi nie wie
Polskie światło w burz powiewie
Ty mu drogę ściel.
Wujek Tadeusz był barwną i ciekawą postacią. W dwudziestym roku ochotniczo zaciągnął się do wojska i przeszedł z bronią w ręku całą kampanię bolszewicką, awansując od szeregowca do stopnia plutonowego i zdobywając kilka odznaczeń. Po zdemobilizowaniu wrócił do gimnazjum i po zdaniu matury wstąpił do nowo powstałej Szkoły Morskiej w Tczewie. Ukończył ją w roku 1924, po czym rozpoczął pływanie we flocie belgijskiej, bo polska marynarka handlowa była wtedy w pierwszej fazie powstawania i organizacji. Efektem tych wypraw okazały się dwie książki o portach Afryki i jeden reportaż z rejsu „Lwowem” na półkulę południową — pierwsze w historii naszej marynarki handlowej przekroczenie linii równika. Potem zdobywał kolejne stopnie oficerskie w naszej flocie, dochodząc do stanowiska pierwszego oficera na s/s „Warta”. Na tym statku pływał razem z Borhardtem, który opisał to w jednej ze swoich powieści marynistycznych. Gdy pływanie przestało mu wystarczać, ukończył studia w Akademii Handlowej w Antwerpii i aż do wybuchu wojny pływał na naszych statkach pasażerskich jako intendent. Tam w jednej z podróży poznał (i zakochał się!) moją ciotkę Stefanię, dla której porzucił swą pierwszą żonę — prawdziwą hrabinę. Jak się poznali? Oficjalna wersja głosi, że na s/s „Polonia” — polskim parowcu pasażerskim pływającym w latach 30. XX w. na linii lewantyńskiej (tj. między portami Konstanca — Stambuł — Jaffa — Haifa — Pireus — Stambuł — Konstanca). Co do tego, że ciotka mogła uczestniczyć w tak egzotycznej podróży, wątpliwości nie ma nikt. Zachowały się jej zdjęcia ze statku, jak i z dużą grupą Arabów w turbanach. Ale czy byłoby ją stać na tak kosztowną wycieczkę?
Jej rodzina, po imigracji z łotewskiej Lipawy do Polski około roku 1923, nie miała (w kraju, do którego przybyła po raz pierwszy w swym życiu) nic. Przed emigracją z Łotwy sprzedali swój dom w Lipawie. Ile mogli za niego dostać? Ojciec w swym pamiętniku pisze, że gdy wrócili z pięcioletniego wygnania, swój dom zastali kompletnie okradziony i zdewastowany. Nie było nawet większości okien i szyb. Po przyjeździe do Lipawy tylko on znalazł zatrudnienie. Pracował jako motorniczy w tramwajach i z jego jednej pensji trzeba było utrzymać dziewięcioosobową rodzinę, a dom doprowadzić do stanu używalności. Po sprzedaży domu w Lipawie rodzina praktycznie nie miała środków na utrzymanie. Rodzice byli już za starzy do pracy. Ojciec, czyli dziadek Cezary, jako pułkownik rosyjskiego imperium, które przestało istnieć — nie mógł liczyć na jakąkolwiek emeryturę. Drugi ich syn, Zygmunt, wstąpił do seminarium duchownego, więc byt miał już zapewniony, ale pozostało pięć córek, z których najmłodsza, Stefania, miała 13 lat, a dwie — Ludwika (Lunia) i Cezaryna (Cezia) — były jeszcze niepełnoletnie, więc powinny chodzić do szkoły, i podobno chodziły.
Z opowieści matki wiem, że przez całe swe życie miała żal do rodziny męża o bezlitosne, wieloletnie wykorzystywanie swego pierworodnego syna, który, czując się odpowiedzialny za swoją bezradną, biedną rodzinę, zdecydował się przerwać studia na Politechnice Warszawskiej, o których marzył od lat. Poświęcił się całkowicie pracy zawodowej, aby utrzymać rodziców i siostry, których los zaczął „wychodzić na prostą” dopiero wtedy, gdy stryj Zygmunt został „wyświęcony” i po krótkim wikariacie otrzymał parafię w Konarach. Wtedy od razu ulokował na plebanii rodziców i dwie jeszcze (i nigdy potem) niezamężne siostry — Reginę (Renię) i Cezarynę.
Któż więc w tej sytuacji materialnej mógłby zafundować najmłodszej, urodzonej w 1910 roku Stefanii podróż do rumuńskiej Konstancy, a stamtąd rejs okrężny statkiem pasażerskim po wodach Lewantu? Według mnie mógł to uczynić wyłącznie jej przyszły mąż Tadeusz Dębicki, bardzo już wtedy majętny intendent na „Polonii”, która przez kilka lat wywoziła z Polski ludność żydowskiego pochodzenia. Wobec tego opowieści o ich poznaniu się podczas rejsu na tym statku śmiało włożę między bajki. Przeszli na prawosławie, aby móc wziąć ślub w cerkwi — bo w Kościele katolickim ponownego sakramentalnego „tak” powiedzieć nie mogli. Małżeństwo to wywołać musiało wielki skandal w ultrareligijnej rodzinie, która od kilku już lat „pękała” z dumy z powodu proboszczowania jej syna, ale pozycja i majątek nowego zięcia i szwagra bardzo szybko wyrównały doznane straty moralne, a nowy członek rodziny został szybko zaakceptowany. Dzięki temu małżeństwu ciotka mogła prowadzić własnego mercedesa, którym to właśnie jechaliśmy na wschód ku swemu nieznanemu jeszcze przeznaczeniu.
Pamiętam, że na jednym z postojów, gdy zatrzymaliśmy się razem z małym oddziałem żołnierzy, dowiedzieliśmy się od nich, że do Polski weszli bolszewicy. Widzieliśmy w oddali posuwające się kolumny czołgów i tankietek, które wydały mi się karykaturalnie krótkie w stosunku do swojej wysokości. Wojsko głośno w trybie alarmowym szykowało się do spotkania z wrogiem, a może właśnie do uniknięcia tego spotkania, bo jakież mieliby szanse, idąc z bagnetami przeciw oddziałom pancernym? A my już sami udaliśmy się w dalszą podróż — dla bezpieczeństwa — drogami polnymi i tam właśnie nastąpiło pierwsze spotkanie z wrogiem. Dwóch bolszewików ze skierowanymi w naszą stronę karabinami zatarasowało nam drogę. Gdy od babci dowiedzieliśmy się, z kim to właśnie będziemy mieli „przyjemność” się spotkać, Leszek zaczął, a ja mu dzielnie pomagałem skandować nowo poznany wyraz: „bol-sze-wik!”, „bol-sze-wik!”. Babcia, natychmiast zakrywając dłońmi nasze usta, złowrogo wysyczała: „Jak chwycą ciebie, to rozszarpią…”. Oczywiście uciszyliśmy się natychmiast, a jeden z bolszewików zapytał ciotkę, czy nie ma róży — tak wtedy zrozumieliśmy. Później dopiero dowiedzieliśmy się, że pytali o orużije, czyli o broń. Ciotka broń miała, a konkretnie mały niklowany małokalibrowy pistolecik, ale bohatersko się do tego nie przyznała. Bolszewikom chodziło naprawdę o coś innego. Znaleźli porzucony samochód — polskiego fiata i próbowali go uruchomić, lecz nie wiedzieli jak. Ciotka poszła z nimi, a my przez okno obserwowaliśmy, jak uczy ich obsługi. Gdy wróciła, szybko odjechaliśmy, a Stefka powiedziała do babci, że daleko nie zajadą, bo benzyny wystarczy im najwyżej na kilometr.
Po tym spotkaniu dojechaliśmy do Tomaszowa Lubelskiego i tam zakończyła się nasza podróż. Poznałem wtedy nowy wyraz: burżuje. Właśnie przy takich okrzykach wywlekano nas z mercedesa. Wywlekali nas i prowadzili do piwnicy w pobliskim domu cywile mówiący po polsku z nieco dziwnym, niesłyszanym dotychczas przeze mnie akcentem i czerwonymi opaskami na rękawach — dziś wiem, że była to żydokomuna, która natychmiast po inwazji zbratała się z najeźdźcą. Bolszewicy w szpiczastych czapkach i szarych, zbyt długich płaszczach tylko stali i przyglądali się, śmiejąc się głośno. Nie wiem, ile czasu spędziliśmy, siedząc na słomie w mającej okienka na wysokości chodnika piwnicy. Przez te okienka oglądaliśmy życie toczące się na obszernym brukowanym placu. Widzieliśmy przejeżdżające czołgi, samochody i małe grupki maszerujących czerwonoarmistów.
Następna scena, jaka mnie do dziś prześladuje, to podwórko, na które nas wyprowadzono i ustawiono pod ścianą. Stoimy — ciotka z Wojtusiem na ręku, babcia i my dwaj. Piastunki uznanej widocznie za roboczyj narod nie było — wypuścili ją wcześniej. Naprzeciw nas stoi kilku bolszewików trzymających w opuszczonych rękach skierowane w naszą stronę karabiny. Babcia, szepcząc jakąś specjalną, znaną jej na taką okoliczność modlitwę, daje nam do całowania krzyżyk swojego różańca i zapewnia, że za chwilę spotkamy się w niebie. Nie pamiętam, czy się specjalnie bałem. Raczej chyba byłem zaciekawiony, jak to tam w tym niebie będzie. Po dłuższej chwili do czerwonoarmistów podchodzi cywil w skórzanej kurtce z czerwoną opaską na rękawie, coś im tłumaczy, a oni zarzucają karabiny na ramiona, wykonują w prawo zwrot i odmaszerowują. Komisarz podchodzi do ciotki, rozmawiają, a my czujemy, że na to niebo to jeszcze nie czas. Chociaż wtedy o tym z dziećmi nikt nie rozmawiał, to gdy trochę podrośliśmy, nie mieliśmy wątpliwości, że to nie osobisty czar ani rzucająca się w oczy uroda „hrabiny” skłoniły czerwonego komisarza do wstrzymania egzekucji burżujów, lecz stary, podobno fenicki wynalazek, który nieraz w historii zmiękczał twarde serca największych okrutników.
Żyliśmy — i to było najważniejsze. Pozostała do załatwienia jeszcze jedna sprawa — jak wrócić do domu. Żadna publiczna ani prywatna komunikacja w tych dniach nie działała, podobnie jak środki łączności. Ciotka próbowała dzwonić do Warszawy do wujka, który nie uląkł się nadciągających barbarzyńców i pozostał w stolicy pilnować swojego majątku i interesów. Niestety, telefony w tych dniach całkowicie ogłuchły i można było liczyć tylko na własne (czytaj: ciotki „hrabiny”) siły. I ona ponownie nie zawiodła. Może dokonała zaboru porzuconego polskiego fiata, może odkupiła go od złodziei, ale kazała nam się pakować do o połowę mniejszego niż zarekwirowany jej mercedes samochodu. Jeszcze musiała załatwić dwie „drobne” sprawy — benzynę, której w tych dniach było jak na lekarstwo, i szofera. Bardzo się dziwiliśmy, że skoro sama swobodnie prowadziła swojego dużego eleganckiego mercedesa, boi się robić to samo w o połowę mniejszym fiaciku. Problem był w tym, że mercedes miał dobrze działający starter — czyli rozrusznik elektryczny. Fiacik niby też go miał, z tym że działał wtedy, kiedy chciał. Korba za to uruchamiała się zawsze, ale wymagała męskiej siły, której może by i „hrabinie” wystarczyło — ale korba mogłaby pozostawić odciski na „hrabiowskiej” delikatnej rączce — stąd twarda decyzja: znaleźć kierowcę. I bez większego trudu go znalazła, podobnie jak benzynę, którą przywieźli dwaj czekiści (a może już enkawudziści — nie pamiętam, kiedy tej bandzie zmieniono nazwę) i osobiście ją do pełna zatankowali.
Jedziemy, tym razem na zachód. Drogi — przynajmniej po naszej stronie — puste. Nikt nas nie wyprzedza, my nikogo nie wyprzedzamy, jedynie z przeciwka od czasu do czasu nadjeżdżają i bezkonfliktowo nas mijają kolumny wojskowych ciężarówek. Niektóre przykryte plandekami, inne otwarte, a na ich pakach siedzą blondyni w stalowych kapeluszach wsparci na swych karabinach. Jedni przysypiają — widocznie zmęczeni udziałem w trwającym już trzy tygodnie Blitz Krieg, inni gapią się na nas, niektórzy nawet machają rękami w naszym kierunku, ale nikt nas nie zatrzymuje, nie zaczepia, nie kontroluje. Ciasno, my z Leszkiem na zmianę na stojąco. Tylna kanapa w tym samochodziku przewidziana jest tylko na dwie osoby, a musi pomieścić cztery, czasem pięć. Zawsze gdy Wojtuś za mocno się wierci, skacze na kolanach matki siedzącej na przednim prawym fotelu i wystarczająco się jej uprzykrzy, jest przerzucany do tyłu na kolana piastunki. Babcia, nieco szersza niż wyższa — zajmuje „większą połowę” tylnej kanapy, a reszta musi wystarczyć dla piastunki i nas dwóch, więc jeden z nas, a czasem obaj, podróżuje na stojąco, co mimo zmęczenia przynajmniej mnie nie wydaje się tak przykre — bo stojąc i trzymając się oparć przednich foteli, mam znacznie lepszy widok na to, co z przodu, a które z dzieci nie lubi wiedzieć, dokąd jedzie? Czas jazdy, oprócz ciekawych widoków, urozmaica nam podsłuchiwanie rozmów prowadzonych przez dorosłych, głównie babci z szoferem. Ciotka rzadko zabiera głos w dyskusji. Jeżeli już, to w formie wydawanych poleceń i stwierdzeń nieznoszących sprzeciwu. Niania próbuje gaworzyć z Wojtkiem, a poza tym prawie się nie odzywa. Co innego babcia. Tej nigdy tematów nie zabrakło. Urodzona zapewne na przełomie lat 70. i 80. XIX wieku w Liepaja (obecnie na Łotwie), wówczas na terenie imperium cara Wszechrosji, od 1897 żona zmarłego przed niespełna rokiem naszego dziadka Cezarego, byłego carskiego pułkownika, komendanta garnizonu i portu wojennego — Lipawa — bo tak miejscowa Polonia nazywała swoje miasto. Była osobą wesołą i towarzyską. Choć w ciągu 12 lat swojego małżeństwa (między 1898 a 1910 rokiem) zdołała urodzić ośmioro dzieci, w tym dwóch synów — nie przepracowała się zbytnio przy opiece nad swoim potomstwem — przynajmniej do roku 1917, w którym ten piękny świat zawalił im się całkowicie. Ich wielki dwupiętrowy dom był pełen służby. Oprócz kucharki, pokojówki, piastunki i bony uczącej dzieci francuskiego w domu przebywał również zawsze ordynans dziadka. Tego ordynansa babcia traktowała jak własnego służącego i bywało, gdy jej z jakichś powodów nie pasował, domagała się jego wymiany, podobno za każdym razem skutecznie. Babcia zawsze w zanadrzu miała niewyczerpany zbiór fascynujących tematów, których w latach późniejszych, aż do roku 1944, przy każdej sposobności — a było ich sporo — słuchaliśmy z zapartym tchem. Ale to było w latach następnych, a teraz wracamy do przepełnionego ponad normę małego fiacika. Babcia, rozsiadłszy się wygodnie na dwóch trzecich dość wąskiej kanapy, znalazła sobie odpowiedniego słuchacza w postaci naszego kierowcy i zarzucała go na zmianę to dociekliwymi pytaniami, to znów opowieściami ze swojego bardzo barwnego życia.
Miałem wtedy pięć lat i dwa miesiące (a podobno lata wojny liczy się podwójnie) i nie wszystko do końca rozumiałem, nie wszystko zapamiętałem, ale co nieco tak. Babcia z zapałem opowiadała, jak jej cudowny krzyżyk uratował ją i jej rodzinę od niechybnej śmierci z brudnych rąk okrutnych bolszewików. Od wybuchu rewolucji bolszewickiej w roku 1917 aż do 1922 żyła na ogarniętej okrutną wojną domową Ukrainie, a dopiero po pięciu latach udało jej się wraz z rodziną powrócić z nieludzkiej ziemi do Lipawy, która już wówczas należała do niepodległej Łotwy. Szofer, słysząc o domniemanym cudzie, nie wytrzymał i zdecydowanym głosem powiedział: „Ja w cuda nie wierzę!”. Babcia bardzo zdziwionym głosem spytała: „Jaaak… tooo…?! A cud nad Wisłą?”. Po tym pytaniu szofer już zupełnie zmienionym głosem odpowiedział: „A w TEN (!) cud to wierzę, sam w nim uczestniczyłem, ale to nie był cud boski, ten cud to sprawił nasz marszałek!”.
I tak dojechaliśmy do celu. Nie pamiętam, czy do Konar czy do Warszawy, ale od tego momentu — a może raczej paręnaście dni wcześniej — zaczął się okres mojego przyspieszonego dojrzewania — bo lata wojny, jak wtedy było powszechnie wiadomo, liczą się podwójnie. Duże zmiany, nie wróciliśmy na Żolibórz. Nie potrafię powiedzieć dlaczego. Zamieszkaliśmy w Ursusie. Mieliśmy tam dość duże mieszkanie na parterze w nie do końca wybudowanym domu. Vis-à-vis naszych okien dom w budowie w fazie początkowej — wymarzony teren do zabawy dla dzieci. Nieogrodzony, niepilnowany — nie ma jeszcze podłóg, ale są już belki stropowe — dość szerokie, moje stopy w sandałkach mieszczą się akurat. Leszek trzyma się z dala. Woli siedzieć w książkach. Do szkoły jeszcze nie poszedł, ale czytać już potrafi i do tego bardzo to lubi. Ja wolę zabawy i to nie te najbardziej dziecinne. Jest wojna, muszę szybko dorosnąć, żeby jak najszybciej być duży i zostać żołnierzem — trzeba więc ćwiczyć. W bracie wspólnika nie znalazłem, więc zbratałem się z synem naszego gospodarza, który był ode mnie niewiele starszy, ale wyraźnie niższy, sam się bał, ale ze mną poszedł.
Stwierdzamy, że to wcale nie takie trudne. Gdy ręce trzymamy rozpostarte na boki jak skrzydła samolotu, to równowaga sama się utrzymuje. To, że pod spodem znajduje się trzymetrowa „przepaść” zaśmiecona ceglanym gruzem, wcale nas nie martwi — kto by tam spadał. Następnego dnia zabawa zaczyna już być nudna — trzeba coś utrudnić. Wpadam na pomysł — przejdziemy z zamkniętymi oczami. Kto pierwszy? Gramy w marynarza — pada na mnie. Sam wymyśliłem, wstyd się wycofać. Idę z duszą na ramieniu — udało się. Można wrócić, idąc dookoła. Niby można, ale gdzie honor i odwaga przyszłego żołnierza? Wracam więc odważnie, ale ostrożnie — chyba już powinno być blisko. Noga nie trafia na belkę — spadam. Otwieram oczy, widzę przy twarzy belkę — łapię ją ręką, ale ta zsuwa się — dobra, spadam na nogi — to znaczy, że przeżyję! Nogami trafiam na gruz, tracę równowagę i upadam głową w potłuczone cegły. Huk i błysk, tak jakby piorun strzelił mi przed oczyma. Próbuję wstać — niestety nic nie widzę, potykam się i padam ponownie. Wstaję, krew zalewa mi oczy. Idę po omacku, szukając schodów prowadzących na górę. Znajduję je, wychodzę i zastanawiam się: co teraz, dokąd iść? Do domu przecież nie pójdę — dostałbym porządne lanie od matki. Dostawałem je wielokrotnie za drobniejsze przewinienia. Przypominam sobie, że za domem jest kran ze szlauchem — obmyję się i dopiero wtedy pójdę do domu, może nic nie zauważą.
Niestety, kolega powiadomił swojego ojca, a ten moich rodziców — znaleźli mnie podczas próby zmywania krwi, która i tak lała się jak z zarzynanego prosięcia. „Boże! On ma czaszkę rozbitą” — słyszę głos matki. — „Doktora!!!”. „Doktora to mieliście w Warszawie, u nas jest tylko felczer” — odpowiada jej gospodarz. Tak więc po wstępnym opatrunku założonym przez niemal wszystkich mieszkańców domu prowadzą mnie do felczera. Ten, jako były wojskowy, nie takie rany opatrywał. „Ranę zaszyję, ale kość już pozostanie wykruszona do końca życia” — stwierdza, po czym bierze się do szycia. Boli, ale nie płaczę — matka stoi obok, a ja przypominam sobie jej słowa wypowiadane zawsze przy wymierzaniu kary: „Nie drzyj się, bo dostaniesz więcej — nie przestanę bić, aż się nie uspokoisz”. Może teraz, przy świadkach, by mnie nie biła… ale po powrocie do domu? Więc zagryzam wargi, ale nie płaczę. Może łzy kapią, ale pomieszane z krwią są słabo widoczne. Jest lato 1940. Ukończyłem sześć lat, jesienią pójdę do szkoły. Leszek też, ale on od razu do drugiej klasy — pisania, czytania i tabliczki mnożenia nauczył się w domu. Ja, podsłuchując, też coś zapamiętałem — szczególnie te pozycje które się rymują, np. 3×7? 21! 5×5? 25!. Jakie to proste — łatwo się jej nauczę! Ale łatwo nie było, do dziś mam z tą tabliczką drobne problemy.
Zacząłem naukę w szkole powszechnej w Ursusie we wrześniu 1940 — ale nic z tej szkoły nie zapamiętałem, natomiast z samego miasteczka dwie różne sceny. Pierwsza to codzienna walka o chleb — bardzo niskiej jakości, ludzie mówili, że to glina nie chleb, i do tego na kartki — niedawno właśnie wprowadzone. To, że był prawie niejadalny, to jeszcze nie największy problem. Problemem było, mimo posiadania kartek, samo jego zdobycie. Wydawany był w zakładach mechanicznych — tych samych, w których po wojnie zaczęto produkcję traktorów tej samej marki, co nazwa miasteczka. Przez cały dzień tłum mieszkańców tłoczył się pod bramą zakładów. Nas, w obawie przed zadeptaniem, rodzice po chleb nie wysyłali — chodzili sami i po paru godzinach wracali — często z pustymi rękami. Gdy wydano już to, co było w tym dniu do wydania, przed bramę wychodził umundurowany strażnik z karabinem i po uciszeniu tłumu wygłaszał „czystą polszczyzną” codziennie to samo oświadczenie: „kliba nima, alle raus, raus!”. I tłum się rozchodził, aby wrócić ponownie nazajutrz we wczesnych godzinach porannych.
Drugim obrazkiem z Ursusa, który mi się na zawsze utrwalił w pamięci, były codzienne przemarsze kolumn Żydów z opaskami na rękawach i łopatami lub kilofami na ramionach. Odziały te czasem śpiewały, a czasem skandowały różne hasła. Śpiewów nie zapamiętałem, ale jeden czterowiersz, dość często skandowany, już tak: „marszałek Śmigły-Rydz! / nie nauczył nas nic! / a nasz Hitler złoty! / nauczył nas roboty!”. Obserwowałem ludzi, którzy się tym przemarszom przyglądali, często ze źle ukrywaną satysfakcją i kpiną, ale trafiały się też prorocze komentarze: „Dzisiaj oni — jutro my!”.
Nie mieszkaliśmy długo w tej dzielnicy. Wkrótce wróciliśmy do Warszawy, ale już nie na Żolibórz. Zamieszkaliśmy na Kulmer Strasse — jak informowała górna tabliczka, pod którą widniała również polska nazwa — ul. Chełmska. Luksusów tam już nie było. Zamieszkaliśmy na czwartym piętrze, bez windy — co nam, chłopakom, absolutnie nie przeszkadzało, natomiast sanitariaty na wspólnym korytarzu już tak. To był jeden dość duży narożny — a więc zimą bardzo chłodny — pokój z kuchenką gazową i jednokomorowym zlewem z wyłącznie zimną wodą. Początkowo mieszkaliśmy tam we trójkę — z matką — a po kilku miesiącach w grudniu 1940 doszła nowa lokatorka — maleńka siostrzyczka Hanna Teresa. Byliśmy zachwyceni i lwią część naszego wolnego czasu jej poświęcaliśmy. Ojciec z nami nie mieszkał i to nie z powodu ciasnoty. Obawiał się wywiezienia na roboty do Niemiec. Łapanki na ulicach zdarzały się niemal codziennie. Blokowano odcinek ulicy z dwóch stron, jednocześnie zabezpieczając wszystkie możliwe drogi ucieczki. Ludzi po wstępnej selekcji ładowano na „budy” — tak nazywano ciężarówki kryte plandekami — i wywożono. Pół biedy, jeżeli na roboty — gorzej, a ściślej mówiąc — tragicznie, gdy zatrzymanych zakwalifikowano jako zakładników, których rozstrzeliwano w egzekucjach ulicznych w odwecie za liczne akcje zbrojnego podziemia. Nazwiska zakładników publikowano w rozlepianych afiszach z ostrzeżeniem, że po pierwszym zamachu na życie Niemca zostaną oni rozstrzelani, a po każdej egzekucji podawano dane personalne zamordowanych. Trudno było się dziwić, że większość społeczeństwa była negatywnie nastawiona do akcji zbrojnych podziemia, a w szczególności bliscy umieszczonych na listach zakładników — byli w całości tym akcjom przeciwni.
My, mimo że ciągle jeszcze dzieci, byliśmy już na tyle dojrzali, że czuliśmy — podobnie jak dorośli — otaczającą nas zewsząd atmosferę terroru, niepokoju i strachu. Przez całą okupację w Warszawie obowiązywała godzina policyjna, zmieniająca się w zależności od sezonu, czyli od długości dnia. Zimą oczywiście zaczynała się wcześniej i trzeba było bardzo uważać, żeby na czas wrócić do domu, bo ogłaszano, że po jej upływie mogą strzelać bez ostrzeżenia. Nie sądzę, żeby to robiono, bo zabijano by przy okazji swoich. Niemcy i ściśle z nimi współpracujący Polacy mieli przepustki — więc chyba jednak sprawdzano przed otwarciem ognia, ale nie mając przepustki, lepiej było nie ryzykować, bo jeżeli nawet nie zastrzelili — to musiałoby się skończyć aresztowaniem i bardzo surowymi konsekwencjami, takimi jak przesłuchania, tortury i w ostateczności roboty w Niemczech lub obóz zagłady. Pamiętam różne opowieści ludzi, którzy ryzykowali i im się udawało — ale w tych opowieściach mogło być dużo konfabulacji. Wielokrotnie widziałem miejsca po egzekucjach ulicznych, zanim zdążono zmyć krew z chodnika i z jezdni, a bywało, że zmył ją dopiero najbliższy deszcz. Zdarzało się, że odważni ludzie zapalali w tych miejscach znicze i kładli wiązanki kwiatów, ale było to bardzo niebezpieczne, bo panowało powszechne przekonanie, że każdy uzbrojony Niemiec, nawet cywil, musiał zabić każdego napotkanego Żyda, a Polaka mógł — i to bez żadnych konsekwencji.
Oczywiście z biegiem czasu powoli oswajaliśmy się z panującą wokół nas atmosferą i próbowaliśmy żyć, na ile się dało — normalnie. Ale tak naprawdę normalnie to chyba do końca wojny żyć się nie dało. Gdy dziś spotykam się z opiniami osób należących do powojennych pokoleń, porównujących grozę okupacji hitlerowskiej z sowiecką — na ogół zgodzić się z nimi nie mogę. Ci młodzi i średniego wieku dyskutanci nie czują zasadniczej różnicy. Sowieci mordowali tych, którzy z nimi walczyli lub chociaż próbowali walczyć. Nie brali zakładników, których by mordowali w zemście, hitlerowcy zaś — kogo chcieli, kto im się z jakiegokolwiek powodu nie podobał lub stanął na ich drodze. Były liczne wypadki, że ci, którzy za wszelką cenę chcieli przetrwać, przeżyć i szli na współpracę z okupantem — byli zabijani za zdradę przez swoich. W podsumowaniu można by powiedzieć, że trudno jest wybierać, wahając się tylko między dżumą a cholerą.
Matka mieszkała w wynajętym pokoju przy Chełmskiej 46, a ojciec u swego brata Zygmunta — proboszcza parafii w Konarach, leżącej w połowie trasy między Górą Kalwarią a Warką. Ojciec nie mieszkał na plebanii, lecz w organistówce położonej vis-à-vis kościoła i plebanii. Organistówka — dość duży, drewniany budynek mieszczący salę parafialną i dwa osobne mieszkania, z czego jedno zajmował organista, pan Krysztoporski z żoną i córką Basią, w której się lekko podkochiwałem, a drugie, po wyrugowaniu kościelnego Wilgi, stryjcio przydzielił swojemu starszemu bratu Józefowi — mojemu ojcu. Każde z tych mieszkań składało się z dużej kuchni i dużego pokoju. Sanitariatów nie było, tylko sławojka w podwórku — jedna dla obu mieszkań. Po naszym żoliborskim luksusie (tj. ciepłej wodzie w kranach) to była „rozpacz w kratkę” — określenie, które dziś już wyszło z użycia, ale chyba każdy zrozumie, że standard tych mieszkań nie wzbudzał zachwytu, choć dla nas nie była to sprawa priorytetowa. Większość czasu spędzaliśmy jak nie w szkole, to na podwórku i w dalszych okolicach — na pastwiskach, w sadach, a najchętniej nad Pilicą, która wówczas toczyła niemal krystalicznej czystości wody. Odwiedziłem te strony w ubiegłym, 2015 roku — rzeka mojej młodości przypominała ściek, do którego wejść bym się nie odważył. Niszczymy ten świat bezlitośnie i bezpowrotnie. Dziś już nie potrafię określić, gdzie więcej czasu spędzaliśmy — czy z matką w Warszawie, czy z ojcem w Konarach. Generalnie to od wiosny do jesieni w Konarach, a zimy w Warszawie. Istotnym czynnikiem, który tutaj zadecydował, był panujący wówczas w stolicy głód. Głodowali oczywiście w pierwszej kolejności biedni. Żywność na bazarach była, ale ceny skakały w zależności od dostaw. Dostawy w dużym stopniu zależały od aktywności policji i żandarmów, którzy robili zasadzki na nielegalnych dostawców. Znaleziona żywność była rekwirowana, a przemytnicy surowo karani — więc komu się przemyt udał, ten starał się wyciągnąć od pośredników jak najwyższe ceny, a to przekładało się na wzrost cen detalicznych. Matka w czasie okupacji nie pracowała, więc żyła z tego, co otrzymała od męża. Ojciec dostawał jakąś pensyjkę od braciszka za pełnienie obowiązków kościelnego, ale główne zarobki wypracowywał jako grabarz na parafialnym cmentarzu, więc jego dodatkowe dochody zależały nie tylko od sił potrzebnych do kopania grobów, ale głównie od aktywności Kostusi, która dostarczała mu klientów. My byliśmy jeszcze za słabi, aby ojcu pomóc. Za słabi, bo niedożywieni, ale niedożywiony był także ojciec, bo nikt mu nie gotował, gdy matka siedziała w Warszawie. Mógłby stołować się na plebanii razem z bratem, swoją matką Ludwiką i dwoma siostrami — Renią (Reginą) i Cezią (Cezaryną), które przez całą wojnę mieszkały ze swoją matką i braciszkiem Zygmuntem — czyli proboszczem. Moja matka ze swoim szwagrem księżulkiem „darła koty”, więc nawet gdy przyjechała do Konar, to na plebanii się nie pokazywała. Fama głosiła, że ta niechęć wzięła się stąd, iż księżulo nie pogodził się z faktem, że „obca” kobieta miałaby do „jego świętobliwości” zwracać się po imieniu, „Zygmusiu”. On oczekiwał, że bratowa będzie się do niego zwracać „księże szwagrze”, tak jak nam kazał się zwracać „księże stryju”. I od nas mógł to wyegzekwować — od bratowej już nie, więc mijali się z daleka, żeby nie było konieczności „zwracania się”. W tamtych czasach tych dziwnych relacji w, bądź co bądź, najbliższej rodzinie nie zauważałem. Dopiero parę lat po wojnie, gdy byłem już prawie dorosły, matka przy jakiejś okazji wyjaśniła mi tę sytuację, w wyniku której przez całą wojnę z małymi tylko przerwami moi rodzice mieszkali osobno. Nam, chłopakom, często zdarzało się, że jak zaszliśmy na plebanię w czasie posiłku, zostaliśmy poczęstowani, ale chyba nie przywiązywaliśmy do jedzenia zbyt dużej wagi. Mieliśmy zasuszone żołądki i jedliśmy na ogół byle co i byle gdzie — czasem jabłka znalezione w sadach bardzo tam licznych, często piekliśmy kartofle wykopane na polu, a przed sezonem — otrzymane od któregoś z parafian, którzy nas znali i tolerowali, a co mówili o stosunkach w księżowskiej rodzinie — mogliśmy się tylko domyślać. Ale wiedzieliśmy, że mówią, bo co nieco przenikało do nas od miejscowych kolegów. W Konarach wojny na co dzień się nie czuło — dopiero gdy front stanął nad Wisłą, ale to było dużo później, w lipcu 1944. Zastanawiając się nad tym okresem — od 1940 do 1944 roku — uważam, że przypadł on na taki nasz wiek, że nie wpłynął specjalnie negatywnie na nasz rozwój fizyczny, psychiczny i umysłowy. Dla mnie to były klasy od pierwszej do czwartej. Sądzę, że i dziś dzieci nie wykorzystują w dorosłości wiedzy nabytej w tych klasach. Może, a raczej na pewno dziś poziom nauczania początkowego jest wyższy, ale czy to się przekłada na jakość życia człowieka dorosłego — to już pewności nie mam.
Przy dobrej pogodzie w okresach wakacyjnych — a charakterystyczne jest — że brzydkich pogód w tamtych latach nie pamiętam, choć nie ulega wątpliwości, że również bywały — ulubionym sposobem jej wykorzystania były wycieczki nad Pilicę, która w tamtych latach była dużo bliżej niż dziś i tu bynajmniej nie żartuję — po wojnie zmieniono bieg rzeki. Za „moich” czasów na długim, ponad pięciokilometrowym odcinku koryta obu rzek — Pilicy i Wisły — biegły prawie równolegle do siebie, tworząc jakby wąski a długi półwysep między sobą, i to ukształtowanie terenu było zdaniem specjalistów przyczyną ogromnych powodzi zalewających okoliczne pola na wielkim obszarze w takim stopniu, że obserwując rozlewisko w czasie powodzi, wydawało mi się, że jestem nad brzegiem morza. Był to ekscytujący widok, ale właściciele zalanych obszarów nie podzielali mojego zachwytu. Dlatego właśnie w pierwszych latach po wojnie przekopano w miejscu pierwszego największego zbliżenia koryt obu rzek nowy kanał, który stał się od tego czasu ujściem Pilicy. Starorzecze pozostawiono, odcinając je wałem przeciwpowodziowym. Sytuacja powodziowa uległa poprawie, ale krajobraz niestety został zeszpecony — przynajmniej w moim odczuciu.
Wróćmy jednak do czasów mego dzieciństwa. Z naszej organistówki do ówczesnej Pilicy było około dwóch kilometrów bardzo malowniczej drogi wiodącej wzdłuż wielu rozlewisk i starorzeczy — pozostawionych przez poprzednie powodzie. Brzegi tych starorzeczy tworzyły ogromny i bardzo skomplikowany w kształcie labirynt, częściowo zarośnięty sitowiem i tatarakiem, a nad brzegami rozlewisk rosło dużo wierzb. To wszystko tworzyło bajeczny krajobraz i takąż atmosferę z rechotem żab i zapachem bagiennym, który nam się wydawał baśniowy. Gdy odwiedziłem te okolice w 2015 roku, zastałem pola, łąki i elementy wiejskiej zabudowy — starorzecza znikły, czar zapamiętany z dzieciństwa prysł bezpowrotnie. Jednak pamięć krajobrazu z tamtych lat pozostała i właśnie przez tamtą bajeczną krainę chodziliśmy na nasze piękne kąpielisko. Początkowo chodziliśmy z ciotkami, które nam te okolice pokazały i jako umiejące pływać pilnowały, żebyśmy się nie potopili. Po pewnym czasie zaczęliśmy już samotne — bez asekuracji ciotek — wyprawy „na plażę”, jak wkrótce zaczęliśmy nazywać to miejsce. Nie było powodu do obaw, bo woda w tym miejscu w okresie letnich upałów nie była głęboka. Miejscami sięgała do szyi, ale dotychczas zawsze mieliśmy grunt pod nogami. Wtedy jeszcze nie potrafiliśmy pływać, podobnie jak większość naszych rówieśników. Byliśmy już po kilku lekcjach pływania udzielonych nam przez ciotki i nawet stryjaszka, który kilkakrotnie poszedł z nami na tę plażę — niestety żadnych rezultatów z tych lekcji nie było. Nadal potrafiliśmy pływać po warszawsku, czyli brzuchem po piasku — tak się wtedy mówiło. Raz, mogło to być latem w 1941, poszliśmy na plażę sami. Brodziliśmy po płyciznach, jak zwykle mając wody najwyżej po szyję, i wtedy stała się rzecz, której nigdy nie zapomnę. Nagle — tak szybko, że nie zdążyłem nawet zamknąć oczu — zdałem sobie sprawę, że jestem pod wodą i nie mam gruntu pod stopami. Nie spanikowałem — wstrzymałem oddech i zacząłem silnie pracować rękami i nogami, tak jak mnie poprzednio uczono — niestety, pozostawałem w zanurzeniu i czułem, że za chwilę zabraknie mi powietrza. Zdawałem sobie sprawę, że gdy zaciągnę do płuc wodę — nastąpi koniec, bo znikąd nie mogłem spodziewać się ratunku — Leszek podobnie jak ja nie potrafił pływać, a tym bardziej ratować tonącego. Nagle błękitny kolor wody zaczął jaśnieć i zmieniać się na żółty — zobaczyłem piasek, a za chwilę dotknąłem go kolanami. Byłem prawie uratowany, pozostało jeszcze wydostać głowę nad powierzchnię i wstać — co wcale nie było takie łatwe, bo szybki prąd rzeki niósł mnie do przodu i nogi, trąc o piasek, pozostawały w tyle, a głowa wciąż znajdowała się pod powierzchnią. Odruchowo zwinąłem się w kłębuszek, podciągając kolana pod brodę, i nagle, prostując nogi, znalazłem się w pozycji wyprostowanej — zanurzony zaledwie do klatki piersiowej. Nigdy dotychczas ani też nigdy później zaczerpnięty haust powietrza nie smakował mi tak wspaniale. Zdawałem sobie sprawę, że to nie ja sam się uratowałem, ale uratował mnie bystry prąd, który przeniósł mnie nad głębokim dołem na płytką wodę. Co wtedy pomyślałem? Skoro ten prąd już raz przeniósł mnie nad głębiną, to przeniesie mnie drugi i trzeci raz. Mimo protestów Leszka, który miał mnie już za topielca — wydawało mu się, że byłem pod wodą co najmniej kilka minut, a nie widział w zasięgu wzroku nikogo, kto mógłby przyjść na ratunek — odszukałem to miejsce, w którym straciłem grunt pod nogami, i tym razem świadomie, pilnując, żeby utrzymać nos nad powierzchnią, powtórzyłem tę nieco ryzykowną zabawę. Powtórkę kontynuowałem tak długo, aż kolanami dotknąłem piasku. Nie pamiętam, ile tych powtórek było, ale za trzecim czy czwartym razem Leszek odważył się wykonać ten manewr razem ze mną. Wracaliśmy przekonani o tym, że już umiemy pływać. Zawarliśmy pakt milczenia przed rodziną na temat naszej przygody i chyba dość długo go utrzymaliśmy. Następnego dnia chcieliśmy nasze doświadczenie powtórzyć i tu spotkała nas niespodzianka — dołu nie znaleźliśmy. Przekonaliśmy się, że w ciągu jednej doby rzeka potrafi taki dół wykopać, jak i go zasypać i wyrównać. Dotarło wtedy do nas, dlaczego było tak wiele utonięć zarówno wśród dzieci, jak i dorosłych. Raz zobaczyliśmy wyciągniętego na brzeg topielca. Miał zgięte w łokciach ręce i zaciśnięte pięści. Ci, co go wyciągnęli, próbowali bezskutecznie mu je rozprostować — nie byli w stanie — później dowiedziałem się, że był to rigor mortis, czyli stężenie pośmiertne. Od tego czasu postanowiliśmy być dużo ostrożniejsi przy zabawach w wodzie i dotrzymaliśmy tego postanowienia. Kolejne samodzielne lekcje pływania przeprowadzaliśmy na wodzie stojącej w starorzeczach. Woda w nich była wyraźnie cieplejsza, ale już nie tak czysta jak w rzece. Ponieważ w tych — nazwijmy to — akwenach, nie było prądu, nie wystarczało utrzymać się na wodzie, należało nauczyć się poruszać w pożądanym kierunku i dopiero po kilkunastu próbach pływania w wodzie stojącej doszliśmy do przekonania, że opanowaliśmy tę sztukę, jak i strach przed głębiną. Mieliśmy opanowany tylko jeden „styl”, zwany w tamtych stronach „pieskiem”. Polegał on na nagarnianiu wody dłońmi niejako „pod siebie” przy równoczesnym silnym tłuczeniu wody wierzchem stóp. Styl ten dawał więcej szumu i piany niż posuwania się do przodu. Wokół nas nie było pozytywnych wzorców godnych naśladowania, więc na naukę pływania którymś z powszechnie uznanych stylów przyszło nam jeszcze kilka lat poczekać.
W miarę upływu czasu stryjcio zaczął zaniedbywać dobrze wcześniej prosperujące gospodarstwo rolne. Pozbył się parobka oraz gospodyni i w związku z tym całego inwentarza żywego. Nie było już koni, krów, świń i nawet królików. Zostało jeszcze przez jakiś czas trochę domowego ptactwa, również wodnego, które chętniej pływało po przydomowym stawie niż dreptało po zagrodzie. Po zwolnieniu służby tym, co pozostało, zajmowała się najstarsza z sióstr, Regina — tak, jak potrafiła i mogła. Ona też prowadziła dom i kuchnię. My, widząc, jak się męczy i jak jej utrzymanie porządku nie wychodzi, staraliśmy się jak najrzadziej przychodzić na plebanię, żeby jej nie denerwować i nie utrudniać nielekkiego życia. Ale nie potrafiliśmy od czasu do czasu odmówić sobie przyjemności odwiedzenia babci, która całe dnie spędzała w swoim, co prawda dzielonym z dwiema córkami, pokoju. Babcia Ludwika, z domu Naruszewicz, a jej matka Kuryłowicz. Żona, a ściślej wdowa po zmarłym w grudniu 1938 roku dziadku Cezarym Brodnickim. Nie jestem w stanie określić jej wieku. Jeżeli jej najstarszy syn, czyli mój ojciec, w 1940 roku miał 42 lata, to ona mogła mieć od 60 do 70, więc uśredniając, przyjmijmy 65. Urodzona w Lipawie (Liepau/Liepaja). Dziadek poznał ją po objęciu komendantury portu, gdy został tam skierowany jako carski pułkownik. Kariera dziadka była następstwem jego sytuacji rodzinnej. Jako drugi syn ziemianina nie mógł liczyć na przejęcie majątku, który z reguły obejmował syn pierworodny, wybrał więc karierę wojskową — wstępując jako nastolatek do korpusu kadetów. Jako urodzony w roku 1861 w Młodawie na Wołyniu w rodzinie o polskich korzeniach od momentu narodzin posiadał obywatelstwo rosyjskie. Z babcią Ludwiką w ciągu 12 lat wydali na świat ośmioro potomstwa. Pierwszy był Józef (ur. 1898) i kolejno: Zygmunt — późniejszy proboszcz w Konarach, Maria, Regina, Zofia, Ludwika, Cezaryna, a w 1910 roku ostatnia — Stefania — późniejsza „hrabina”. Cała rodzina do wybuchu rewolucji bolszewickiej w 1917 roku żyła w dobrobycie i luksusie w dużym drewnianym, piętrowym domu — nie wiem, czy zbudowanym przez dziadka czy może kupionym, ale będącym jego własnością. Ponieważ jako carski wyższy oficer — pułkownik — nie widział szans na przeżycie, gdyby pozostał w Liepaja, gdzie w związku z pełnioną funkcją był powszechnie znany, zabrał całą rodzinę i wyjechali na Wołyń, gdzie jego starszy brat żył w odziedziczonym po ich ojcu majątku. Jednak brat jego też musiał porzucić tenże majątek i szukać ukrycia, bo miejscowi, wykorzystując przewrót komunistyczny, często mordowali ziemian i palili ich dwory, więc w konsekwencji tej sytuacji dziadkowie z całą rodziną zamieszkali na Ukrainie w Aleksandrowsku na Zaporożu, gdzie sytuacja polityczna w miarę ustabilizowała się dopiero około 1921 roku. Przez to „ustabilizowanie” rozumiem tu całkowite przejęcie kontroli nad Ukrainą przez nową władzę sowiecką. Czyli tam, gdzie się zatrzymali, jeszcze przez blisko cztery lata była „rozrucha”, jak tę sytuację nazywali miejscowi. O rewolucji bolszewickiej i następującej po niej wojnie domowej na ziemiach rosyjskich uczyłem się przez kilka lat po wojnie, jednak relacje świadka, czyli mojego ojca, przeczytałem znacznie później w jego pamiętniku pisanym na gorąco w czasie ich pobytu „na nieludzkiej ziemi” w latach 1919–22. Nie wiem, dlaczego istnienie tego pamiętnika wszyscy przede mną ukrywali — zarówno ojciec, matka, jak i mój brat. Dopiero po emigracji Lecha i jego śmierci jego była żona Irena uznała — niewątpliwie słusznie — że pamiętnik powinien trafić do mnie, i mi go przekazała. W tym pamiętniku ojciec opisuje dzień po dniu, jak zmieniała się na tamtych ziemiach sytuacja polityczna. Kiedy wstawali rano, dowiadywali się, pod czyją władzą w danej chwili się znajdują, a pierwszym wyznacznikiem zmieniającej się władzy był aktualny czas. Bolszewicy, przychodząc, przesuwali czas o trzy godziny do przodu, a dobrowolcy Denikina, petrulowcy i anarchiści z powrotem go o trzy godziny cofali. W warunkach tejże rozruchy dziadkowi udało się zachować incognito, wraz z prawie całą rodziną przeżyć i legalnie opuścić nieludzką ziemię, i wrócić na nowo powstałą niepodległą Łotwę, na której terenie mieszkali za czasów carskich. Mogli więc zostać uznani za obywateli łotewskich — co było bardziej bezpieczne niż przyznanie się do narodowości polskiej — jako że z Polską Sowiety od początku znajdowały się w stanie permanentnej wojny. Na Ukrainie pozostawili grób swej najstarszej z córek — Marii, która pracowała jako nauczycielka wiejska i zmarła na szalejącą w tamtych latach na tamtych ziemiach epidemię tyfusu.
Zacząłem pisać o babci w Konarach, a przy okazji opisałem pół jej dorosłego życia. Nic dziwnego, że osoba o tak urozmaiconym życiorysie miała dość tematów, żeby zaintrygować wnuków swymi opowieściami. Lubiliśmy siedzieć w jej pokoju wsłuchani w niekończące się niesamowite przeważnie dziewiętnastowieczne historie. Po 75 latach większość z tych bajań zatarła się już w mej pamięci, ale jedna opowieść utkwiła mi w niej tak silnie, że jeszcze dziś widzę babcię siedzącą jak zwykle na swoim łóżku i w celach zapewne wychowawczych straszącą swych wnuków rzekomo prawdziwymi wydarzeniami, których jako dziecko bywała kilkakrotnie świadkiem. Mówiła, że za jej dzieciństwa egzekucje bandytów odbywały się publicznie i nigdy nie brakowało gawiedzi chętnej do uczestniczenia w takich widowiskach. Wyglądało to zazwyczaj tak: o wcześniej ogłoszonej przez heroldów godzinie, gdy na centralnym placu miasteczka zebrały się już tłumy ciekawskich, strażnicy miejscy przyprowadzali skazańca, a czasem przywożono go wozem drabiniastym, przywiązywano do słupa, zdzierano z pleców koszulę, a kat, biorąc do ręki nahajkę ze skórzanych pasków z pozawiązywanymi węzłami i zwracając się z głębokim ukłonem w kierunku zebranej publiczności, wygłaszał następujące, zawsze takie same zdanie: „Karajcie, matki, swoje dziatki, bo jak nie — to ja będę karał”. Po tym obracał się w kierunku skazańca i wymierzał mu z całej siły pierwszy cios nahajką w gołe plecy. Czynność tę, jak i swoje memento, powtarzał wielokrotnie, aż mdlejący, zalany krwią skazaniec — mimo że przywiązany do słupa — osuwał się na kolana. Wtedy dwóch strażników brało go za ramiona, wlekli pod szubienicę, ustawiali na wysokiej ławeczce, a kat, po założeniu stryczka na szyję nieszczęśnika, po raz ostatni wygłaszał swoje orędzie i z zamachem wykopywał ławeczkę spod jego nóg. Publiczność wyła z zachwytu i biła brawo. Po kilkakrotnym usłyszeniu tej opowieści docierało do mojej świadomości, dlaczego moja matka, odkąd sięgałem pamięcią wstecz, stosowała podobne metody wychowawcze. Może w nieco złagodzonej formie — w stosunku do mnie, rzadziej do Leszka, który był na pewno grzeczniejszy i każdorazowo dowiadywaliśmy się, że to dla naszego dobra — co nijak nie chciało docierać do naszej świadomości. U nas powtarzający się każdorazowo rytuał wyglądał tak: „Przynieś stołeczek, spuszczaj majteczki, kładź się i nie rycz, bo jak będziesz płakał, dostaniesz jeszcze raz tyle”. W latach późniejszych, gdy byłem już zbyt duży, by dać się katować — porównując metody wychowawcze mojej matki z metodami zaobserwowanymi w rodzinach moich kolegów, którzy zwracali się do swoich rodziców w drugiej, a nie tak, jak my musieliśmy — w trzeciej osobie — doszedłem do przekonania, że nie wyszły mi one na dobre i wcale dzięki tym metodom lepszy nie jestem. Ojciec nas nie bił, o co matka wielokrotnie wyrażała do niego pretensje. Czasem nawet próbował nas bronić, ale był na tyle zdominowany przez matkę, że nie potrafił robić tego skutecznie. Może dlatego śmierć ojca odczuwałem bardzo boleśnie przez kilka następnych lat, a śmierć matki prawie mnie nie obeszła. Gdy zmarła, pływałem na promie m/f „Mikołaj Kopernik”(motor ferry między Świnoujściem a Ystad, będąc codziennie w Polsce. Mogłem poprosić swojego zmiennika, aby zastąpił mnie na kilka dni, a ja dzięki temu mógłbym pojechać na jej pogrzeb. Nie próbowałem tego zrobić — nie czułem potrzeby. Wielokrotnie w dzieciństwie i we wczesnej młodości, gdy co roku w szkołach organizowano uroczyste akademie z okazji Dnia Matki, śpiewano piosenki, deklamowano wiersze i większość młodzieży ulegała temu nastrojowi — ja patrzyłem na to wszystko bez emocji, bez osobistego zaangażowania, zastanawiając się, czy jestem na wskroś złym, nieczułym człowiekiem, czy jest jakaś inna tego przyczyna. Wiem, bo znałem osobiście jej matkę — moją babcię Wysocką, że stosowała w stosunku do niej podobnie surowe metody i zimny, pozbawiony jakichkolwiek objawów czułości wychów, a matka moja swojej matce w ostatnich latach jej życia „odwdzięczała się” podobnym chłodem i obojętnością.
Znowu wybiegłem w przyszłość — więc wracajmy do mrocznych lat okupacji. Oprócz opisanych wcześniej dostępnych nam rozrywek mogę wymienić jeszcze jazdę konną na „oklep” — tak nazywało się jazdę bez siodła i jakiejkolwiek uprzęży jak choćby lejc, bez których dziś trudno by sobie wyobrazić kierowanie wierzchowcem. Koni, jak wcześniej wspomniałem, stryjcio pozbył się już na początku wojny, gdy zwolnił parobka i gospodynię, więc pozostało nam korzystać z uprzejmości naszych kolegów/rówieśników pasących swoje stada na łąkach. Oni sami jazdę na oklep mieli opanowaną do perfekcji, nierzadko urządzając również wyścigi dwóch, a czasem nawet większej liczby koni i jeźdźców. Byłem może siedmio-, a może już ośmiolatkiem, gdy pierwszy raz koledzy pomogli mi się wgramolić na spokojnego, spętanego konia. Był tam zwyczaj, że pasące się rumaki miały spętane przednie nogi i mogły posuwać się po pastwisku drobnymi kroczkami, choć zdarzało się, że i spętany koń potrafił galopować — wyrzucając obie spętane nogi równolegle do przodu. Byłem uparty i może nawet trochę ambitny, więc bardzo szybko opanowałem sztukę dosiadania bez strzemion i lejc. Nie sam ją wymyśliłem — podpatrzyłem u doświadczonych kolegów. Sztuka polegała na oparciu lewej bosej stopy na lewym przednim kolanie konia z równoczesnym oburęcznym chwytem za grzywę, odbiciem się prawą nogą od ziemi, przerzuceniem jej nad końskim grzbietem i wciągnięciu tułowia na koński kark, a potem wyprostowaniu się. Z czasem lepsze rezultaty osiągałem, wskakując na grzbiet z lekkiego rozbiegu. Konie, bardzo mądre zwierzęta, mimo że pociągowe, a nie wierzchowce, doskonale rozumiały się z jeźdźcem, odgadując sygnały przekazywane kolanami i dłońmi, jak również komendy głosowe typu wio, prr oraz — uwaga, nie tak jak w całej Polsce (przynajmniej w piosenkach i literaturze) — hetta, wiśta, lecz odsie (w lewo) i ksobie (w prawo). Jeździłem więc na oklep i nie będę ukrywał, nie było to łatwe ani bezpieczne — przynajmniej w początkach tych eksperymentów. Jak w znanym (w tamtych czasach) powiedzeniu „raz na wozie, raz pod wozem”, tak było i ze mną — raz na grzbiecie, raz na glebie.
Gdy zaczynałem, spadałem wielokrotnie, ale zawsze bez kontuzji, więc nie było powodu do strachu. To, że się nie połamałem przy spadaniu, zawdzięczałem mojej chudości, czyli „skórze i kościom” — jak mnie oceniały ciotki i nie tylko one, ale chyba przede wszystkim miękkości podłoża. Jeździłem wyłącznie po pastwiskach, czyli najczęściej na podmokłych łąkach. Z biegiem czasu upadki zdarzały się coraz rzadziej — a zanikły całkowicie — gdy przestałem zajmować się hippiką. Prawdziwe siodła i uprząż do jazdy konnej widywałem u państwa Plebańskich w Potyczy — odległym około trzech kilometrów od Konar majątku ziemskim. Ponieważ Potycz należała do konarskiej parafii, a jej dziedzic, pan Plebański, uchodził za osobę towarzyską, więc o kontakt z miejscowym ziemiaństwem nie było nam trudno. W każdą niedzielę i święto, miejscowi dziedzice przyjeżdżali do kościoła elegancką bryczką, czasem powożoną przez stangreta, ale nierzadko nie korzystali z jego usług i powozili samodzielnie — zarówno mąż, jak i jego żona. Zdarzało się, że państwo Plebańscy odwiedzali plebana na jego plebanii, a bywało — przynajmniej raz w roku z powodu kolędy, ale w rzeczywistości znacznie częściej — że pleban rewizytował Plebańskich. Gdy stryjcio pozbył się koni, do pałacu — jak go powszechnie nazywano — jeździliśmy bryczką przysyłaną każdorazowo przez, muszę przyznać, bardzo gościnnych gospodarzy. Czy ów pałac zasługiwał na swoje miano — trudno mi powiedzieć — był on chyba pierwszym tego typu obiektem, jaki w swoim dość krótkim życiu widziałem. Parterowy, długi na około 20 metrów drewniany, malowany na biało z czarnym dwuspadowym dachem budynek. W środku przez całą jego długość ciągnął się pozbawiony światła dziennego korytarz rozdzielający pokoje. Wejście główne przez ganek naprzeciw klombu pełniącego funkcję ronda (pojęcie wówczas nieznane — przynajmniej przeze mnie), na którym swobodnie mogła zawracać bryczka. Było to niemal identyczne z małą architekturą „naszej” plebanii i zastanawiam się dzisiaj, kto na kim się wzorował. Sądzę jednak, że dworek był znacznie starszy od plebanii, która już była budowlą ceglaną. Elektryczności w majątku, podobnie jak w pobliskich wsiach i nawet miasteczkach (takich jak Góra Kalwaria i Warka) nie było, więc na korytarzach i w pokojach istniało jedynie oświetlenie naftowe. Lampy były, zapewne dla bezpieczeństwa przeciwpożarowego, obudowane szklanymi gablotami. Przy dużej liczbie tych lampionów — szczególnie w salonie i jadalni — nie odczuwało się braku oświetlenia elektrycznego. Zabawne, ale z całego pałacu najlepiej zapamiętałem sanitariat zbudowany według wzoru powszechnych wówczas w naszym kraju „sławojek”, ale umieszczony wewnątrz budynku — drzwi wejściowe do tego pomieszczenia były na korytarzu w połowie jego długości z szybą ze szkła ornamentowego. Zewnętrznego okna nie było, więc dniem i wieczorami paliła się tam lampa naftowa. Poziom wykończenia wnętrza w standardzie godnym pałacu — deski obite miękką ozdobną tkaniną. Może nie warto by o tym pisać, gdyby nie tabliczka, której siedzący nie mógł nie zauważyć. Tabliczka ta wykonana była porządnie przez fachowca w kilku kolorach i informowała czytającego, że: „na dole stoi skrzynka, a na niej łopatka / do czego służą obie nie jest to zagadka / jeśli Gość ma kulturę i w higienę wierzy / niech posypie po sobie / tam gdzie się należy”. Tak wyglądał stan sanitarny w polskim dworku ziemiańskim w początku lat 40. ubiegłego (dwudziestego!) stulecia. Państwo Plebańscy mieli syna Tomasza — zwanego przez rodziców i pozostałych domowników Tomaszkiem — jak w Nocach i dniach — Dąbrowskiej. Służba i mieszkańcy czworaków zwracali się do niego „paniczu” (śmieszne, nie?), bo i do nas w tym pałacu tak mówiono — oczywiście tylko służba, ale w Konarach wielu miejscowych, szczególnie starsze kobiety, też tak się do nas zwracało — wtedy to było normalne w tych środowiskach. Minęło około 75 lat, ale wydaje się, że to cała epoka. Tomaszek — starszy ode mnie o cztery lata — całkowicie i wręcz krańcowo odmienny od swego imiennika z powieści Dąbrowskiej, tolerował nas, jak i to, że nie nazywaliśmy go paniczem, lecz zwracaliśmy się do niego po imieniu, jak równy z równym. Trzymał jednak dystans i ponieważ czuliśmy to, nie staraliśmy się do niego zbliżyć. Dlatego, choć bardzo mnie korciło, nie prosiłem go, by pozwolił mi się przejechać albo chociaż usiąść na prawdziwym siodle, gdy kilkakrotnie spotkałem go na przejażdżce wspólnej z jego guwernantką. Tomaszek do szkoły nie chodził. Pewnie co najmniej z dwóch powodów, tj. zbyt niskiego poziomu w szkołach powszechnych, no i pewnie zapachu typowego dla młodzieży wiejskiej — pozbawionej wtedy całkowicie jakichkolwiek wygód sanitarnych. Tyle o Tomaszku — może jeszcze dodam, że po wpisaniu jego personaliów w wyszukiwarce Google dowiemy się, że mimo braku powszechnego wykształcenia „wyszedł na ludzi”.
Oprócz naszych kontaktów z dziedzicami Potyczy mieliśmy podobne z właścicielami nieco dalej położonego dworku w Rososzy. Dziedzice tego majątku — państwo Stefańscy — nie trzymali jednak tak wysokiego standardu i złośliwi mawiali o nich „dorobkiewicze lub nowobogaccy”. Określenia te trudno było pogodzić z terminem „dziedzice”, bo dziedzicem mógłby ewentualnie zostać ich syn — gdyby nie spodziewana już pod koniec wojny, przez ludzi rozumiejących nadchodzącą sytuację polityczną, reforma rolna w 1945 roku. Nie wiem na pewno, czy Stefańscy byli prawdziwymi dziedzicami czy tylko dorobkiewiczami, ale mam pewność, że ani ich syn (w wieku zbliżonym do Tomaszka), ani Tomaszek dziedzicami już nie zostali.
Wiosną 1942, gdy po dłuższej nieobecności przyjechaliśmy do Warszawy, czekał nas szok. Nie zastaliśmy w pokoju łóżeczka naszej małej siostrzyczki Hani. Matka, poproszona o wyjaśnienie zaistniałej sytuacji, szlochała i nie była wstanie wypowiedzieć choćby jednego słowa, ale nam już wtedy szczegóły nie były potrzebne. Zrozumieliśmy, jaka spotkała nas tragedia. Mieliśmy za złe rodzicom, że tak długo ukrywali przed nami chorobę i śmierć naszej siostrzyczki. Dziecko umierało przez parę tygodni w szpitalu, bez lekarstw i właściwej opieki. Następny szok w tej samej sprawie spotkał mnie po wielu latach, gdy byłem już bardzo dorosłym człowiekiem. Matka w szczerej rozmowie opowiedziała nieznane mi dotąd szczegółowe okoliczności śmierci Hani. Otóż znajomy lekarz, który kilkakrotnie oglądał i badał moją siostrzyczkę w ostatnich tygodniach jej choroby, tłumaczył matce, że ta choroba bierze się z permanentnego niedożywienia dziecka, i zalecił dietę, na którą matki podobno nie było stać. W tej sytuacji inny znajomy matki, znany mi tylko ze słyszenia — niejaki pan Masłoń, maszynista kolejowy — dowiedziawszy się o chorobie jej córeczki — udzielił matce znaczącej pomocy finansowej, na zasadzie bezzwrotnej pożyczki na wyżywienie i lekarstwa na ratowanie chorego z niedożywienia dziecka. No i niech ktoś zgadnie, jak moja matka po otrzymaniu tej niespodziewanej, a tak bardzo potrzebnej pomocy się zachowała. Chyba nie zgadłeś, czytelniku, bo przecież każdy absurd ma, a przynajmniej powinien mieć swoje granice. Nie zgadłeś? Więc informuję — tak, zaniosła całą sumę do kościoła — prawdopodobnie chciała przekupić pana B. A widocznie pan B. był nieprzekupny. A może pośrednik w tej transakcji, niejaki ojciec Przybyła, mu tych pieniędzy nie przekazał, a może już wtedy żaden pan B. — choć ja jeszcze w niego wierzyłem — nie istniał? Ojciec Przybyła, spowiednik matki, proboszcz, a może rektor pobliskiego kościoła, był dobrze mi znany, bo gdy pomieszkiwałem w Warszawie, codziennie służyłem mu do mszy. Zdarzało się, że spytał, czy nie jestem głodny, i poczęstował mnie kromką chleba z margaryną — a głodny podczas okupacji byłem zawsze — więc sprawiał wrażenie przyzwoitego człowieka. Widocznie w tym fachu przyzwoitość się kończy, gdy zaczynają się pieniądze. Doskonale znał sytuację matki, bo ta codziennie biegała do niego wyznawać swoje grzechy, a jednak bez sprzeciwu przyjął te pieniądze. Po kilkudziesięciu latach matka dowiedziała się, że ów — niemal święty jej zdaniem o. Przybyła — mieszka i pracuje w Gdańsku-Oliwie w kościele na Osiedlu Młodych. Zawiozłem ją do niego i na jej prośbę też go odwiedziłem. Ujrzawszy starego, schorowanego i zmęczonego życiem człowieka, nie wygarnąłem mu swoich pretensji dotyczących tego niegodnego postępku sprzed lat. Po ponad 21 latach imię mojej niepotrzebnie i przedwcześnie zmarłej siostrzyczki odrodziło się jako pierwsze imię mojej pierwszej i jedynej córeczki Hani — urodzonej dokładnie w 20. rocznicę bitwy pod Lenino, a więc przez pierwsze ćwierćwiecze swego życia obchodziła urodziny w dniu święta LWP — jeżeli nie wiesz, czytelniku, co oznacza ten skrót, objaśniam-Ludowe Wojsko Poskie)
I znów mocny wybieg do przodu — niemal do współczesności. Pisząc te wspomnienia, posiłkuję się pamiętnikiem mojego brata Lecha, jak również mojego ojca Józefa, a w niedalekiej przyszłości ogromną ilością zachowanej korespondencji z okresu pływania, którą wymieniłem z moją żoną Aleksandrą (niestety zmarła przed niemal trzema laty), zwaną w rodzinie i przez przyjaciół Anulą. Dziś właśnie zakończyłem ponowne po kilkunastu latach czytanie pamiętnika ojca. Przed kilkoma dniami w czasie wizyty w rodzinie Hani rozmawialiśmy na temat tego pamiętnika, zastanawiając się, dlaczego tak późno trafił on do moich rąk, dopiero jakiś czas po śmierci Lecha. Otrzymałem go od jego byłej żony Ireny, która uznała, niewątpliwie słusznie, że pamiętnik ten w pierwszej kolejności mnie się należy. Teraz, po ponownym przeczytaniu całości, a w szczególności jego ostatnich kartek uznałem sprawę za wyjaśnioną. Ojciec pisał swój pamiętnik z dłuższymi lub krótszymi przerwami od roku 1919, gdy z całą swoją rodziną po rewolucji bolszewickiej w czasie wojny domowej przebywali na wygnaniu w Aleksandrowsku na Zaporożu (dodam jeszcze, że nad Dnieprem) do 1922 roku, gdy po udanej imigracji z Ukrainy na Łotwę przyjechał po raz pierwszy w swym życiu do Polski, a konkretnie do Warszawy i rozpoczął studia na Politechnice Warszawskiej. Ostatni wpis z tamtego okresu dotyczy awantur ulicznych i protestów nacjonalistów przeciw wybraniu na prezydenta Polski „żydowskiego” kandydata Narutowicza — nie wymienia nawet jego imienia, nie ma też wzmianki o późniejszym zamachu i na tym właściwie pamiętnik się kończy, aby po 11 latach na około cztery tygodnie reaktywować wpisy tym razem już nie wolnego ptaka, studenta, ale męża i ojca 15-miesięcznego Leszka i 3-miesięcznego embrionu przyszłego bobaska, o istnieniu którego autor pamiętnika mógł jeszcze wówczas nie wiedzieć, choć teoretycznie powinien. Ten pierwszy po 11 latach, urywający się ostatecznie po niecałym miesiącu cykl zapisów wyjaśnia wszystko, a jeżeli nie wszystko — to przynajmniej bardzo dużo. To jedyne cztery tygodnie, podczas których ojciec w swym pamiętniku odnosi się do swego małżeństwa — w mojej ocenie całkowicie nieudanego, choć przez cały okres jego trwania myślał — a może tylko udawał — że wszystko jest okej albo chociaż „jako tako”. Myśmy dość wcześnie wyczuwali, że może i jest „jako tako”, ale na pewno nie okej! Matka już w czasach naszej młodości, a więc jeszcze nie w pełni dojrzałym synom, nierzadko wspominała o swojej pierwszej miłości, której z nie do końca wyjaśnionych nam powodów nie udało się jej zrealizować albo, jak kto woli, do końca skonsumować. Wyczuwaliśmy, a ona wcale przed nami, a więc niewątpliwie również przed ojcem, nie próbowała tego ukrywać.
Jeżeli klucząc wokół tej sprawy i nie podając wyjaśnienia, doprowadziłem czytelnika do pewnego zniecierpliwienia — to wrócę do konkretów, czyli do treści tych końcowych i jednocześnie ostatnich zapisanych wydarzeń. Jest to okres pomiędzy ostatnią dekadą grudnia 1933 a drugą połową stycznia 1934 (przypominam — byłem wtedy 3-miesięcznym embrionem). Matka na kilka dni przed świętami wyjeżdża z Warszawy z zamiarem spędzenia pewnego, nieokreślonego wyraźnie czasu po świętach w majątku rodziców swej koleżanki gdzieś w okolicach Białegostoku (do którego wybrała się najpierw, aby odwiedzić swą matkę i brata). Niepracująca zawodowo matka wyjeżdża odpocząć. Zostawia w żoliborskim mieszkaniu swego od pewnego czasu bezrobotnego, zadłużonego męża, powierzając mu całkowitą opiekę nad ich 15-miesięcznym pierworodnym synem, moim bratem, a także nad całym gospodarstwem domowym. Aby się utrzymać, ojciec musi codziennie szukać dorywczej, dziennej roboty. Wyjeżdżającej żonie ojciec nasz daje na drogę pożyczone 20 złotych. Matka nie martwi się tym, z kim jej mąż, wychodząc do niepewnej, dorywczej pracy przy budowie Szklanych Domów (to nazwa budowanego w pobliżu osiedla Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej), zostawi ich syna. W tzw. międzyczasie przychodzą kolejne rachunki za — jak to dziś mawiamy — media, czyli za gaz i prąd, oraz pismo z administracji WSM, podające ostateczny termin płatności za czynsz, po przekroczeniu którego grozi nam eksmisja. Jak ojciec z tej sytuacji wybrnął — tego nie wiemy, bo zapiski urywają jeszcze przed powrotem matki z wywczasów (dziś już się raczej nie używa tego terminu). Przez cały ten czas ojciec wysyła jej listy i kartki, kalkulując zawsze, co tańsze, bo liczą się najmniejsze nawet grosiki, i do końca nie doczekał się żadnej odpowiedzi. Tego, że w końcu kiedyś wróciła, a ojca nie eksmitowano na bruk, mogę się tylko domyślać, gdyż wiem, że sześć miesięcy później urodziłem się w pełnej rodzinie i ze szpitala przywieziono mnie do tego samego mieszkania.
Czy chciałbyś, czytelniku, będąc na miejscu mojej matki, by twoi synowie przeczytali te zapiski? Myślę, że nie, i tu chyba mamy odpowiedź na postawione na początku tego akapitu pytanie. Z omawianego pamiętnika dowiadujemy się, że trafił on po śmierci ojca do rąk Leszka. Nie wiemy kiedy, ale możemy domyślać się, że niezwłocznie — bo w pierwszą rocznicę śmierci ojca — Leszek dokonał jedynego, ale dość obszernego wpisu — coś w rodzaju epitafium. Było to na północnym Atlantyku w drodze do portów Afryki Zachodniej. Z każdym słowem tego epitafium zgadzam się całkowicie, ale jednocześnie czegoś mi w tym tekście brakuje, choćby najmniejszej wzmianki o istnieniu naszej matki — w końcu dozgonnej żony naszego ojca. Rozumiem — jeśli trudno o czymś pisać, to może czasem lepiej przemilczeć? Może tak, a może nie? Niebudzącej wątpliwości odpowiedzi na te pytania nie znam i nie zna jej chyba tak naprawdę nikt!
Dlaczego Leszek, który miał ten pamiętnik co najmniej od 1964 roku, nie tylko mi go nie pokazał, ale nawet nie wspomniał o jego istnieniu? Przecież nawet jako ten „gorszy syn” miałem pełne prawo o nim wiedzieć i znać jego treść. Nie otrzymam już od brata, ani od nikogo innego, odpowiedzi na to pytanie — więc odpowiedź muszę wydedukować sam. Leszek wiedział, że od czasu zawarcia przeze mnie małżeństwa moje stosunki z naszą matką były oficjalnie poprawne, ale domyślał się, że nie są tak dobre, jak jego zdaniem powinny być między matką a jej nawet „gorszym”, środkowym dzieckiem. Wyczuwał, i pewnie tak bardzo się nie mylił, że musiała tu być brana pod uwagę rola mojej żony. Nie potrafię ani też nie chcę zaprzeczać temu, jak istotny był wpływ Anuli na moją ocenę charakteru i postępowania matki. Zawsze po dyskusjach potrafiliśmy wypracować pogląd w tej sprawie, który po nieraz „burzliwych” negocjacjach stawał się naszym wspólnym. Wspomniałem przed kilkoma dniami o wizytach w majątku Potycz, o jego dziedzicu Tadeuszu Plebańskim i jego synu „paniczu” Tomaszku. O synu już wcześniej przeczytałem w Wikipedii, że choć nie został dziedzicem Potyczy, to zrobił karierę naukową i został profesorem Uniwersytetu Poznańskiego. Wczoraj mój pierworodny wnuczek Michał wynalazł w Wikipedii bardzo obszerną notatkę o Tadeusz Plebańskim, z której wynika, że nie był tuzinkowym człowiekiem. Miał wyższe wykształcenie rolnicze łącznie z doktoratem, zdobyte na niemieckich uniwersytetach. Brał udział w wojnie bolszewickiej, za którą otrzymał dwa odznaczenia. Po wybuchu wojny aresztowany i pobity przez Niemców za odmowę współpracy. Majątek w Potyczy dzierżawił, jednocześnie go spłacając, a gdy spłacił całkowicie, został go pozbawiony w wyniku reformy rolnej.
Opisałem postać dziedzica po to, żeby nawiązać do pewnej mojej i Leszka okupacyjnej przygody, która bardziej zasługuje na miano wygłupu, choć mimo wszystko była niebezpieczna. Całą sprawę wymyślił i nakłonił mnie do współudziału mój starszy braciszek Lech. Prawdopodobnie pod wpływem jakichś złych, zawistnych ludzi doszedł do wniosku, że Plebański jest obszarnikiem i ciemiężycielem swoich fornali (słowo to oznaczało wtedy robotników rolnych w folwarkach) i należy mu podłożyć świnię, którą sam starannie narysował (była nawet podobna — Leszek miał zdolności plastyczne) na sztywnym białym kartoniku ze sznurkiem umożliwiającym zawieszenie. Należało zrobić to dyskretnie, by nikt nas nie zauważył i nie rozpoznał. Leszek podjął decyzję, którą bezwolnie zaakceptowałem. Z Konar do majątku ziemskiego Potycz było około trzech kilometrów w kierunku północnym, szosą na trasie Kozienice — Góra Kalwaria. Żadnych zabudowań po drodze nie było, tylko sady i miejscami zagajniki leśne. Korzystając z nieobecności ojca, który na jedną noc wyjechał do Warszawy, wyszliśmy z naszej organistówki około północy i skradając się skrajem szosy w całkowitych ciemnościach, doszliśmy do celu wyprawy i nie niepokojeni przez nikogo zawiesiliśmy nasz kartonik na drzwiach wejściowych pałacu. Dziś zastanawiam się, dlaczego żadne psy nie narobiły hałasu i nie przepłoszyły nas z terenu tego dworku. Wiedzieliśmy, że Plebańscy mają dużego rasowego psa, ale on sypiał spokojnie przy łóżku swej pani i widocznie nie czuł się stróżem, lecz prawowitym lokatorem tego domu, a psów podwórzowych gospodarze nie trzymali po to, aby nie budziły ich szczekaniem. Dopiero gdy dumni ze sprawnie wykonanego zadania wracaliśmy żwawo ciemną szosą w kierunku Konar, nagle zrobiło się mniej przyjemnie. Naszą szosą od strony Potyczy zbliżał się jakiś pojazd. Słyszeliśmy warkot motoru, a chwilę potem zauważyliśmy słabiutkie światełka oświetlające drogę. Wyjaśnię, że w całym okresie okupacji od zmroku do świtu we wszystkich budynkach obowiązywało całkowite zaciemnienie. Władze okupacyjne ogłaszały, że bez jakichkolwiek ostrzeżeń będą strzelać do okien, z których będzie wydobywać się choćby najmniejsza smuga światła i faktycznie to czyniono. Samochody natomiast miały poprzerabiane reflektory w taki sposób, żeby poza słabym odblaskiem na drodze samego światła reflektora nie było widać ani z góry, ani nawet z boku. Dlatego gdy zauważyliśmy ten blady odblask na szosie, pojazd mógł być już zaledwie 100, może 150 metrów od nas. Odgłos silnika usłyszeliśmy też dość późno, ponieważ niemieckie samochody prawie nie używały diesla, a chodziły głównie na benzynie syntetycznej, a jak wiadomo, pojazdy benzynowe są znacznie cichsze od tych napędzanych ropą. Natychmiast weszliśmy do mijanej właśnie brzeziny i legliśmy, kryjąc się za cienkimi pniami drzewek. Nadjeżdżający pojazd to zwalniał, to przyśpieszał, a nawet raz zatrzymał się na chwilę, po czym ruszył ponownie. Wiedzieliśmy, że jeżeli nas dojrzą, to najpierw otworzą ogień, a ewentualnie potem sprawdzą, do kogo strzelali, albo i nie sprawdzą — bo i dla nich w okupowanym kraju — wejście nocą do lasu nie mogło być ani przyjemne, ani nie wydawało się im bezpieczne. Mogliśmy wprawdzie, czołgając się, przesunąć się w głąb zagajnika, ale ciekawość wzięła górę i pozostaliśmy na samym jego skraju. Wielkości ani rodzaju pojazdu w tych „egipskich” (kompletnych — dziś to określenie wyszło z użycia) ciemnościach nie udało się dostrzec, ale nie mieliśmy wątpliwości, że był to samochód wojskowy, gdyż cywilne po godzinie policyjnej nie jeździły. Po kilku minutach czekania i nasłuchiwania zdecydowaliśmy się wracać, ale już nie szosą — w obawie, aby w ciemnościach nie natknąć się na tego intruza. Przeszliśmy na drugą, właściwą dla nas stronę drogi, weszliśmy w sady i przedzieraliśmy się przez naturalne i sztuczne przeszkody terenowe, takie jak rowy melioracyjne, płoty i cierniste krzaki, żeby po dobrej godzinie drogi przez mękę i na oślep, zmęczeni i podrapani, ale z pełną satysfakcją z udanej wyprawy dowlec się do domu. Wtedy byliśmy dumni z naszego „wyczynu” i uważnie nasłuchiwaliśmy, czy nie dojdą do nas jakieś reperkusje tego postępku, ale nie doszły — nikt nigdy nie mówił na ten temat. Prawdopodobnie służąca, wychodząca rano z domu jako pierwsza, zdjęła i wyrzuciła naszą „świnię”. W naszych okolicach chyba żadna partyzantka nie działała — bo gdyby było inaczej, zastosowano by represje odwetowe. Jedyne represje, jakie miejscowa ludność odczuwała, to były prześladowania za niewywiązywanie się z obowiązkowych dostaw, zwanych wówczas kontyngentem. Za zaległości natychmiast aresztowano marudera i trzymano, dopóki rodzina zaległości nie wyrównała. Tak, jak nie było nic słychać o działalności partyzanckiej, tak o bandyckiej nierzadko. Zdarzały się dość często kradzieże, rabunki, a nawet morderstwa. Głośna była np. sprawa zabójstwa siostry proboszcza sąsiedniej parafii w Ostrówku. Miejscowy bandyta wtargnął na plebanię, domagając się otwarcia kasy. Ksiądz odmówił i gdy bandyta celował do niego z pistoletu, siostra zasłoniła swego brata własnym ciałem i za ten czyn zapłaciła własnym życiem. Bandyta po strzale wystraszył się i uciekł, zapominając widocznie, że proboszcz go znał i rozpoznał. Schował się we własnej stodole, ale miejscowi go stamtąd wyciągnęli i przytrzymali do przyjazdu policji. Samotny granatowy (tak w czasie okupacji nazywano policjantów, którzy po wejściu okupanta pozostali w służbie wobec nowych władz, a pozostała zdecydowana ich większość) przyjechał z sąsiedniej Warki na rowerze i po krótkim przesłuchaniu dostarczonego mu „na tacy” przez parafian mordercy, kazał mu uklęknąć, wydał „wyrok” i kajającego, błagającego o litość zastrzelił jak psa, a parafianie zakopali go natychmiast za murem cmentarnym. Niemcy wcale się tą sprawą (podobno?) nie zajmowali. Sądzę, że większość, a może nawet wszystkie głośne rabunki bez użycia broni mogły być dokonywane przez „stojących z bronią u nogi” — tak propaganda peerelowska nazywała działalność okupacyjną oddziałów AK. I to wszystko działo się za przyzwoleniem obrabowanych, którzy, zgłaszając te rabunki władzom, liczyli (a może tylko mogli liczyć) na prolongatę w płatności kontyngentów. Miejscowi rolnicy swoje pola uprawiali głównie na własne potrzeby, a podstawowe dochody czerpali ze sprzedaży plonów zebranych w sadach, które zarówno przed wojną, jak i teraz zajmują znacznie więcej areału niż pola uprawne. W Konarach przez cały okres zbiórki płodów codziennie widziałem przeładowywane bez umiaru owocami ciężarówki, które prawdopodobnie z uwagi na niską moc silników napędzanych na holtz gas miały trudności z ruszeniem z miejsca (droga wypadała pod górę), a jak już ruszyły, to jechały tak wolno, że ja (Leszek w tym udziału nie brał) i kilku moich kolegów czepialiśmy się ich i zeskakiwaliśmy dopiero na równej drodze, gdzie zaczynały się rozpędzać do niebezpiecznej dla nas przy zeskakiwaniu prędkości. Jak ja wtedy zazdrościłem tym szoferom ich dorosłości i wykonywanego zawodu. Wtedy już właśnie zakochałem się w motoryzacji, a miłość ta trwała, aż zdradziłem ją z MORZEM, ale to już dużo dalsza historia. Nie, nie zdradziłem — użyłem nieodpowiedniego terminu — raczej rozszerzyłem pole swoich zainteresowań o wszystko, co się z morzem i pracą na nim wiąże, absolutnie nigdy nie pozbywając się zainteresowań motoryzacyjnych. Ale to jeszcze nie teraz.
Opisane powyżej przygody to lato 1943. Ostatnie w miarę spokojne. I tu nasuwa mi się znane, żartobliwe powiedzenie: „spokojnie jak na wojnie”, w którym jakiś sens był. Przez cztery lata okupacyjnej rzeczywistości każdy, kto przeżył, ten się jakoś do tych panujących wokół warunków przystosował i niektórzy nawet się z nimi już bardziej z konieczności niż własnej woli pogodzili. Dla mnie ten okres to była większa część mojego względnie świadomego życia — bo jakąś tam szczątkową świadomość, szacuję, miałem od czwartego roku życia — ten zapamiętany dym, doznania przedszkolne i odmowa wręczenia kwiatów oficerowi na koniu. Z powyższych właśnie powodów wtedy moje codzienne życie wydawało się normalne i, co istotne, również względnie atrakcyjne. Gdy się tylko dało — a dawało się dość często — podsłuchiwaliśmy rozmowy dorosłych. Czego sam nie zrozumiałem, to tłumaczył mi mój niewątpliwie zdolniejszy, szczególnie z powodu dużego oczytania starszy o dwa lata braciszek. Tak więc na bieżąco byłem poinformowany o rzezi wołyńskiej, o przełomie w losach toczącej się wojny po bitwie stalingradzkiej czy o ujawnieniu przez propagandę niemiecką mordu katyńskiego. I tu wspomnę, jak wielkie wrażenie robiły na mnie porozwieszane na słupach ogłoszeniowych w Warszawie kolorowe plakaty przedstawiające bolszewika w szarym szynelu i budionnówce z wielką czerwoną gwiazdą — taką samą, jaką już widywałem w pierwszym miesiącu wojny u pierwszych spotkanych wtedy bolszewików — siedzącego na polu pokrytym ludzkimi czaszkami, każda z dużą dziurą w potylicy i z wielkiego nagana (to marka popularnego u nich rewolweru) strzelającego w kolejną czaszkę. Dotarły też do mnie wiadomości o polskiej armii wyprowadzonej przez Andersa z Nieludzkiej Ziemi, i o udziale polskich lotników w bitwie o Anglię.
Przytoczyłem już wcześniej popularne w tamtych czasach powiedzenie, że lata wojny liczą się podwójnie, i z perspektywy czasu widzę dużo prawdy w tym stwierdzeniu. Latem 1943 w lipcu ukończyłem dziewiąty rok życia i gdy teraz porównuję moją ówczesną świadomość — nazwijmy ją polityczną — z takąż świadomością dzisiejszego dziewięciolatka, a mam porównanie, bo trzech moich wnuków, dziś już dorosłych, przez ten wiek przechodziło i ich pod tym kątem obserwowałem i wyciągałem wnioski — to dochodzę do konkluzji, że w tamtych latach ja i moi rówieśnicy byliśmy zupełnie inni. Dzisiejsi dziewięciolatkowie są ponad wszelką wątpliwość lepiej wyedukowani, ale my byliśmy zdecydowanie dojrzalsi, jeśli chodzi o poglądy na świat, życie, politykę i toczące się wokół nas sprawy, więc byliśmy poważniejsi, mniej dziecinni i lepiej zdawaliśmy sobie sprawę z tego, czego od życia powinniśmy oczekiwać i jak te oczekiwania urzeczywistniać.
Dość filozofowania, wracam do wojennej rzeczywistości i mojego w niej udziału. Wspominałem o czepianiu się ciężarówek, ale oprócz doznawanej z tego tytułu rozrywki nadmienię, że bardziej mnie one interesowały na postoju, zanim ruszyły. To były prawdziwe smoki na kołach. Dziś, choć dokoła jest wiele ciekawszych przedmiotów, urządzeń i interesujących wydarzeń, to takich obrazków się nie zobaczy i niepotrzebnie to podkreślam, gdyż każdy wie, że życie, tak jak czas, idzie tylko do przodu — biegu wstecznego wrzucić się nie da. Po tylu słowach wstępu opiszę wreszcie, jak te pojazdy wyglądały. Nie, nie opiszę, bo już opisałem i przez niespodziewane wyłączenie się zasilania wszystko utraciłem i nie chcę ponownie wracać do tego tematu. Jeżeli kiedyś kogoś ta sprawa zainteresuje, to opowiem. Pozostanę jednak w obrębie motoryzacji. Buszując w pokaźnej bibliotece stryjcia, znalazłem kilka ciekawych książek, dzięki którym — zamiast na elementarzach — nauczyłem się czytać. W początkach praktycznej nauki czytania interesowały mnie głównie książki z ilustracjami, w szczególności rysunkowymi, ale fotografie też tolerowałem. Chyba wszystkie, albo prawie wszystkie (nie licząc religijnych, które mnie interesowały najmniej), na które trafiałem, miały charakter antybolszewicki. Pamiętam Dzieci Lwowa, oczywiście o Orlętach Lwowskich, następnie Za czerwoną granicą — była to opowieść raczej zmyślona, bo trudno mi uwierzyć, że bohater mógł być tak głupi. Chłopak pochodzący z biednej rodziny żyjącej w miejscowości nadgranicznej, pod wpływem szerzonej przez miejscowych Żydów propagandy komunistycznej, przedziera się przez tzw. zieloną granicę, czyli po prostu nielegalnie ją przekracza, aby zakosztować sowieckiego raju. Jest to zbiór niesamowitych, mrożących krew w żyłach bajek, kończących się niemal na zasadzie cudu szczęśliwym powrotem do rodzinnej wsi i konkluzją, że prawdziwy raj, połączony z dobrobytem, jest tam, skąd uciekł, a nie tam, dokąd się nielegalnie wybrał. Oprócz tego czytałem kilka pozycji o wojnie polsko-bolszewickiej, których tytułów nie zapamiętałem, za to mam w głowie jedną scenę, która mi się szalenie wówczas podobała, ale z perspektywy czasu uważam ją za nieprawdopodobną, a więc zmyśloną — oczywiście w celach propagandowych. Załoga polskiej tankietki uczestniczącej w natarciu jechała zbyt stromym zboczem, w wyniku czego pojazd wywrócił się do góry gąsienicami, blokując właz wyjściowy i uniemożliwiając jego załodze wydostanie się na zewnątrz. W tzw. międzyczasie, w wyniku kontrataku wroga, polskie natarcie załamało się i żołnierze w przewróconej tankietce, widząc nadchodzących czerwonoarmistów, zaczynają szykować się na okrutną śmierć z ich rąk, ale postanawiają udawać martwych, nie reagując na dobijanie się i nawoływanie do poddania się. Bolszewicy, myśląc, że załoga mogła zginąć lub zdołała się ewakuować przed ich nadejściem, w celu zdobycia czołgu wspólnymi siłami stawiają go do prawidłowej pozycji i wskakują na pancerz, by otworzyć górny właz. W tym czasie dzielna polska załoga uruchamia silnik i ostro ruszając z miejsca, rozgniata kilku nieprzyjaciół, a następnie otwiera ogień z kaemu i działka, kładąc pokotem kilkunastu następnych. Incydent ten wprowadza wielkie zamieszanie, a Polacy atakują ponownie i wygrywają bitwę. Historia tak ekscytująca, że aż nieprawdopodobna. To była tzw. literatura piękna, ale znalazłem coś z literatury fachowej — Egzamin kierowcy w pytaniach i odpowiedziach. Czytałem go wielokrotnie, ucząc się niemal na pamięć, i to w połączeniu z bardzo dokładnym oglądaniem stojących i przygotowywanych do drogi przez szoferów ciężarówek na gaz drzewny rozbudziło we mnie silne zainteresowania motoryzacją. Pozostała jeszcze do opisania zima na przełomie lat 1943 i 1944, kiedy po raz pierwszy uczestniczyłem w corocznej kolędzie, nie tylko jako ministrant, ale również jako stangret, bo słowo „woźnica” nie bardzo pasuje do powożącego saniami. W czasie poprzednich zim stryjcio zamawiał u sołtysa podwodę, ponieważ nie miał własnych koni. Znów użyłem słowa, które zanikło całkowicie i może być dla młodszych pokoleń niezrozumiałe. Podwoda to tyle, co podwiezienie z nakazu sołtysa. A tej ostatniej zimy na moją prośbę i za aprobatą zarówno stryjcia, jak i właścicieli zaprzęgu dostawaliśmy tylko sanie z koniem. Samodzielnie dawałem sobie radę z prowadzeniem tego zaprzęgu i nie bez dumy o tym czytelnika informuję. Kolęda trwała kilka kolejnych dni. „Załatwialiśmy” jedną wieś dziennie. Po dojechaniu na miejsce wiązałem lejce do płotu i zamieniałem się w ministranta, który, dzwoniąc, torował duszpasterzowi drogę do poszczególnych domostw. Ponieważ odległości do poszczególnych wsi należących do konarskiej parafii były kilkukilometrowe, a domostw w każdej wsi było od kilkunastu do kilkudziesięciu, często zdarzało się, że za światła dziennego nie zdążyliśmy wszystkich chałup odwiedzić i wracaliśmy już ciemną nocą nieoświetlonymi saniami po godzinie policyjnej, zdając sobie sprawę, że teoretycznie bardzo ryzykujemy. Praktycznie jednak nie wierzyliśmy, żeby jakikolwiek niemiecki samochód mógł się znaleźć styczniową nocą w wiejskiej głuszy, choćby z tego powodu, żeby się niechybnie zakopał na nigdy nieodśnieżanych drogach, więc świadomie łamaliśmy surowe wojenne prawo. Zastanawiało mnie wtedy powtarzane w każdym z domostw przez stryja słowo „pomnik”, na budowę którego dopominał się o dodatkową ofiarę. Ludzie nie pytali, o jaki to pomnik chodzi, więc i ja nie miałem odwagi, a może po prostu zapominałem spytać. Dopiero wiosną 1944, gdy udało się zebrać wystarczającą kwotę i z Warszawy przyjechała ekipa mająca ten pomnik stawiać, wszystko się wyjaśniło. Pomnik, jaki nasz proboszcz chciał po sobie zostawić potomnym, był elektryfikacją kościoła, a przy okazji i plebanii. Przez kilka dni ekipa instalowała kable, gniazdka, przełączniki i lampki w kształcie świec oraz, co najważniejsze, wiatrak na dachu plebanii, a na jej strychu sporej wielkości akumulator. Po odbiorze prac monterzy zainkasowali swoją należność i wrócili tam, skąd przybyli. Światełka paliły się dzień, może dwa i zaczęły przygasać, aż zgasły całkowicie. Stryjcio nie poradził sobie z obsługą. Po kilku dniach wymienił światełka elektryczne na świece woskowe i zostało wszystko jak przed laty.
Czas biegł nieubłaganie i czuło się, że nadchodzą wielkie zmiany. Pod koniec czerwca 1944, w mojej warszawskiej szkole otrzymałem świadectwo ukończenia klasy czwartej i promocję do piątej. Atmosfera w Warszawie w czasie ostatnich wakacji przed powstaniem była dziwnie spokojna. Ja to wyczuwałem i wszyscy dokoła o tym mówili — Niemcy jakby zniknęli, pochowali się i na ulicach prawie nie było ich widać. Ludzie mówili, że czuć już koniec wojny — nie wiedzieli, jak bardzo się mylą. W Konarach, gdzie spędzałem wakacje, atmosfera była skrajnie różna od warszawskiej. Front zbliżał się od wschodu w kierunku Wisły i zaczął się tzw. nękający ostrzał artyleryjski. Pociski wybuchały w Konarach i sąsiednich wsiach na polach i w sadach. Na bezchmurnym niebie zaczęły pojawiać się samoloty. Trudno było je rozpoznać, bo na ogół latały bardzo wysoko. Niektóre z nich tak bardzo wysoko, że zostawiały na lazurowym niebie tzw. smugi kondensacyjne. Widziałem je po raz pierwszy w życiu. W 1939 roku samoloty latały nisko, więc smug nie zostawiały. Wtedy niektórzy świadkowie opowiadali, że gdy sztukas wyrównywał lot nad samą ziemią, widać było w kokpicie sylwetki pilota i strzelca. Teraz loty odbywały się na takiej wysokości, że sylwetki samolotów można było rozpoznać, ale znaków rozpoznawczych już nie. Jednak z czasem nauczyliśmy się rozpoznawać po kolorach kadłubów. Niemieckie były szaro-niebieskie, a sowieckie zielone lub beżowe. Kilkakrotnie obserwowałem walki powietrzne niemieckich myśliwców z sowieckimi bombowcami. Typ samolotu poznawałem po liczbie silników. Bombowce były dwu-, a myśliwce jednosilnikowe, a gdy strzelały, widać było języki ognia i błyski na skrzydłach. Niestety nigdy nie udało mi się zaobserwować momentu zestrzelenia, ale niektórzy koledzy i znajomi twierdzili, że widzieli trafione i spadające w płomieniach samoloty i lotników na spadochronach. Walki powietrzne nie trafiały się zbyt często, bo jak twierdzili zorientowani dorośli, niemieckie Luftwaffe było już w tym czasie mocno przetrzebione i oszczędzało swoje siły oraz środki. Natomiast nie oszczędzano na amunicji przeciwlotniczej. Podczas walk myśliwców z bombowcami artyleria przeciwlotnicza milczała, żeby nie razić swoich, ale grzmiała na okrągło, gdy tylko rosyjskie samoloty pokazywały się na nieboskłonie. Po dłuższym ostrzale plot całe niebo było pokryte małymi czarnymi obłoczkami po wybuchach pocisków. Jeżeli nie było wiatru, te obłoczki pozostawały przez dłuższy czas, dopóki się nie rozszerzyły i wyblakły. Prawdopodobieństwo trafienia wysoko lecących samolotów musiało być bardzo niewielkie, bo chociaż przez kilka miesięcy tych walk widziałem i słyszałem tysiące eksplozji na niebie, to nigdy nie udało mi się dojrzeć skutków trafienia.
W czasie tego nękającego ostrzału Konar i okolic dla bezpieczeństwa często chowaliśmy się w piwnicy murowanego domu znajomych, bo organistówka nie była podpiwniczona. Jednak nas trudno było w piwnicy utrzymać przez czas dłuższy, tym bardziej że ostrzał był dość rzadki a większość wybuchów bardzo odległa. Po kilku dniach na tyle oswoiliśmy się z niebezpieczeństwem, że coraz rzadziej chowaliśmy się w piwnicy, a robiliśmy wielogodzinne wycieczki po okolicy, szukając lei po wybuchach pocisków, i czasem je znajdowaliśmy. Wchodziliśmy do nich, by sprawdzić głębokość oraz by znaleźć odłamki. Leje były różnej głębokości — czasem do kolan, a czasem do piersi — widocznie zależało to od twardości gruntu i od kalibru pocisku. Odłamków znajdowaliśmy sporo, ale przestaliśmy je zbierać, bo do niczego się nie nadawały. Raz, gdy ze starszym kolegą Kostkiem — wnukiem gospodarzy piwnicy, z której korzystaliśmy — wracaliśmy z włóczęgi, usłyszeliśmy gwizd. Kostek podstawił mi nogę, więc padłem, on padł też. Wybuchu nie pamiętam, może zostałem chwilowo ogłuszony, ale za moment zostaliśmy zasypani dość grubą warstwą ziemi. Po otrzepaniu się pobiegliśmy do domu Kostka, aby opowiedzieć wszystkim, co nas przed chwilą spotkało. Zamiast podziwu przepełnionego troską, zostaliśmy wyśmiani przez dorosłych, którzy uświadomili nam, że pocisk leci szybciej niż wytwarzany przez niego gwizd, więc nigdy nie zdążylibyśmy paść przed jego wybuchem. Ja zaraz po otrzepaniu się z ziemi podziękowałem Kostkowi za uratowanie mi życia i mimo tych kpin podziękowania nie odwołałem. Prawdopodobnie padliśmy zaraz po wybuchu, lecz odłamki nas ominęły, a poderwana eksplozją ziemia opadała przez kilka sekund, dlatego zasypała nas, gdy już leżeliśmy. Po naszej opowieści kilka osób poszło z nami oglądać ten lej. Nie był on daleko, parę metrów od organistówki. Na miejscu znaleźliśmy lej o wymiarach oczywiście „na oko” średnicy dwóch i pół do trzech metrów, głębokości półtora do dwóch. W promieniu około 15 metrów wokół leja leżała dość gruba warstwa świeżo nasypanej ziemi i dwa czyste podłużne ślady odpowiadające długością i szerokością naszym leżącym sylwetkom. Prześmiewcy zrobiło się głupio, nawet z wrażenia się popłakał, wyściskał nas i wypowiedział prorocze słowa: „Jak przeżyliście ten wybuch, to i do końca wojny dożyjecie”. Proroctwo jego sprawdziło się, w stosunku do mnie nawet potrójnie — oprócz II światowej, przeżyłem jeszcze dwie — wietnamską i w Zatoce Perskiej (irańsko-iracką). Najciekawsze doświadczenie tego okresu jednak jeszcze na mnie i Leszka czekało. Naprzeciw „naszej” piwnicy, po drugiej stronie drogi, stało i nie próżnowało potężne działo plot. Początkowo trzymaliśmy się od niego z daleka, ale stopniowo, oswajając się — skracaliśmy ten dystans — szczególnie gdy nie prowadzili ognia. Niemiecka załoga tej armaty również musiała się oswoić z naszym widokiem, bo po kilku dniach jeden z żołnierzy, wskazując na nas ręką i kiwając palcem, zawołał: „Junge, komm, komm!”. Obejrzeliśmy się — nikogo za nami nie było, więc to jednak nas woła! Na miękkich nogach zaczęliśmy się przybliżać, zastanawiając się, czy nas skopie czy tylko pobije. Gdy zbliżyliśmy się do działa, z ziemi podniósł się inny artylerzysta i najpierw mnie, a potem Leszka posadzili na blaszanych, dziurkowanych fotelikach, ręce nasze położyli na korbkach i pokazali, jak kręcić. Ja zostałem celowniczym horyzontalnym, a Leszek wertykalnym. Wiedzieliśmy, co mamy robić, więc z pełnym zapałem zaczęliśmy obracać naszymi korbkami i obracać działo wokół jego osi, a Leszek to podnosił, to opuszczał ogromną, długą chyba na osiem, może dziesięć metrów lufę. Artylerzyści, a było ich czterech albo pięciu, śmiali się, rechotali, a w końcu bili brawo i pomogli nam zejść na ziemię. Ukłoniliśmy się i kilkakrotnie podziękowaliśmy im w ich języku. W następnych dniach, gdy „nasi” artylerzyści prowadzili ogień, nie wchodząc na ich teren, obserwowaliśmy ich działanie przez płot, a oni nie zwracali już na nas żadnej uwagi. Ostrzał artyleryjski był tylko sondażowy, ale ofiary rzeczywiste. Nie pamiętam już, ilu parafian konarskich tego lata pochowali wspólnie mój ojciec ze swoim bratem, w wyniku tego bombardowania, bo przecież niektóre zgony nie miały bezpośredniego związku z ostrzałem. Może było ich pięć ofiar, może siedem, ale jedna z nich, mój starszy kolega — to tak jakby na własne życzenie — w biały dzień wybrał się na brzeg Wisły. Co chciał tam zobaczyć i czego tam szukał, to zostało tajemnicą, którą zabrał do grobu. Został zastrzelony przez snajpera lub trafiony tzw. zbłąkaną kulą — świadków w pobliżu nie było. Ktoś z daleka zauważył, że padł, ale ciało zabrano dopiero pod osłoną nocy. Byliśmy wtedy w Konarach tylko z ojcem.
Mimo sytuacji, którą tu opisałem, życie we wsi toczyło się w miarę normalnie, a więc i sady w okresie dojrzewania owoców były tam jak co roku tradycyjnie pilnowane. Nasz ojciec też zawarł w tym sezonie umowę na dozór i realizowaliśmy ją wspólnie — wszyscy trzej — oczywiście na zmianę, ale głównie nocami. Sypialiśmy w słomianych szałasach, a do pomocy — a może bardziej dla naszego bezpieczeństwa — mieliśmy Burka, psa naszego gospodarza. Burek był poinformowany przez swojego właściciela, że na czas pilnowania jest oddany do naszej dyspozycji, i widocznie dobrze to rozumiał, bo przez całą noc spał przy wejściu do szałasu i nigdy nie próbował nam uciekać. Za pilnowanie sadów zwyczajowo wynagrodzeniem był syrop z buraków cukrowych, wyrabiany przez gospodarzy w zastępstwie cukru, którego w sprzedaży nie było.
Nie wiem, z jakim opóźnieniem, ale chyba następnego dnia, czyli 2 sierpnia, dotarła do nas wiadomość o wybuchu powstania. Wiadomości były krańcowo sprzeczne i w żaden sposób nie można ich było zweryfikować. W Warszawie przebywała nasza matka, z którą od dłuższego czasu łączności nie było, bo w całej naszej parafii brakowało telefonu, podobnie jak w naszym warszawskim mieszkaniu. Poczta działała byle jak, więc najpewniejszym sposobem łączności były wizyty którejś ze stron lub czasem znajomych, których niekiedy wykorzystywało się do przekazania listu lub ustnej wiadomości. Z chwilą wybuchu powstania ruch osobowy ustał całkowicie, więc na jakiekolwiek wieści liczyć nie mogliśmy. Należało po prostu czekać i mieć nadzieję. Po kilku dniach i bez nowych wiadomości wiedzieliśmy wszyscy, że jest źle. Warszawa płonęła. W dzień, patrząc w jej kierunku, widać było kłęby czarnego dymu, nocą zaś potężne łuny, których blask, gdy było zachmurzenie, wyraźnie oświetlał chmury. Po kilkunastu dniach rozniosła się hiobowa wieść — w ciągu kilku godzin należy wieś opuścić i maszerować w kierunku zachodnim. Jak daleko — nikt nie wiedział, ale zapowiedziano, że każdy, kogo zobaczą po podanym terminie na „oczyszczonym” z ludzi obszarze, zostanie zastrzelony. Wszyscy wiedzieli, że okupant w takich sprawach nie żartuje, więc zaczął się pospieszny exodus. Gospodarze ładowali na wozy to, co uznali za niezbędne, i pędząc przed sobą bydło, ruszyli w nieznane. My wozu nie mieliśmy, ale mieliśmy za to rower. O tym rowerze dotychczas nie pisałem i to był błąd, który postaram się teraz naprawić. Nikt dokoła nas takiego nie miał, przynajmniej według mojej wiedzy. Produkcji polskiej, marki Kamiński-Warszawa, której to nazwa była wymalowana na skośnym odcinku ramy. Koła 26””, drewniane obręcze z oponami wyprodukowanymi przez Stomil, były to tzw. balonówki, drutówki (dziś się chyba drutówek już nie stosuje, bo pasowały one właśnie do drewnianych obręczy, które teraz można zobaczyć tylko w muzeum). Rower był w doskonałym stanie i byliśmy z niego dumni, ale nieszybko nauczyliśmy się z niego korzystać. W pierwszych latach wojny byliśmy jeszcze za mali i nie dość silni, by sobie z nim radzić, a dziecinnych rowerków nigdy nie mieliśmy. Przed wojną pewnie byliśmy za mali, a w czasie okupacji rodzice byli zbyt biedni, by nam je kupić. Będąc w Warszawie — bo w Konarach nie było nawierzchni asfaltowych — jeździliśmy na hulajnogach i to nie byle jakich, lecz własnej produkcji. Nie pamiętam fabrycznych, wszyscy jeździli na samodziełkach i my nauczyliśmy się je własnoręcznie wykonywać. Potrzeba było do tego dwóch kawałków desek, kawałek paska skórzanego, ale mógł być też parciany i co najważniejsze, nie mniej niż dwóch, ale lepiej trzech łożysk kulkowych o jak największej średnicy. Tymi pojazdami przez kilka pierwszych lat okupacji ścigaliśmy się i biliśmy rekordy prędkości na długim zjeździe ulicą Belwederską w dół. Nie był to czas całkowicie zmarnowany, bo w pełni opanowaliśmy utrzymywanie równowagi tak niezbędnej do nauki jazdy na rowerze. Gdy podrośliśmy na tyle (używam liczby mnogiej, bo pod koniec wojny mimo różnicy wieku — wzrostem byliśmy już równi), że byliśmy w stanie ten „dorosły” rower bezpiecznie prowadzić, zaczęliśmy naukę jazdy. Najpierw stojąc jedną nogą na pedale, a drugą odpychając się od ziemi albo zjeżdżając w tej pozycji z niewielkich wzniesień, a w następnym etapie już pedałując, ale pod ramą — co nie było łatwe, ale szybko opanowaliśmy tę metodę do czasu, gdy stojąc w rozkroku już nad ramą, byliśmy w stanie sięgać palcami nóg ziemi i na takim właśnie etapie umiejętności zaczął się nasz exodus. Spakowaliśmy więc tylko tyle, ile byliśmy w stanie we trójkę unieść i powiesić na naszym odgrywającym rolę jucznego muła rowerze. Ja nie mogłem odżałować syropu — naszego zarobku za pilnowanie sadów, którego spory gliniany garnek z konieczności musieliśmy pozostawić i próbowałem wierzyć, że gdy wkrótce wrócimy, to go odzyskamy. Później staraliśmy się nasz bagaż podrzucać na znajome furmanki i nie pamiętam, żeby ktoś nam tej przysługi odmówił. Gdy nasze bagaże jechały furmanką, na zmianę jechaliśmy rowerem, mając satysfakcję, że to już nie dziecinna zabawa czy nawet rodzaj sportu, ale środek transportu wykorzystywany w dalekiej podróży. W pierwszej napotkanej wsi, w której zastał nas zmrok, zorganizowaliśmy nocleg w stodole i rano ruszyliśmy dalej, ale już musieliśmy nieść sami nasze toboły, bo część wozów wyruszyła wcześniej, a pozostali maruderzy nie spieszyli się do dalszej drogi, licząc, że nikt ich dalej wyganiać nie będzie, bo do wsi, w której nocowaliśmy, nakaz ewakuacji jeszcze nie dotarł. Była to połowa sierpnia 1944. Idziemy więc we trzech pustą wiejską drogą, nie spiesząc się, bo i nie było powodu do pośpiechu, szliśmy przecież donikąd. Nie mieliśmy zegarka, więc orientowaliśmy się po długości cieni przydrożnych drzew, że było to wczesne popołudnie — zobaczyliśmy idące z oddali z prawej przez rżysko, jakby w naszym kierunku, dwie kobiety. Postanowiliśmy na nie zaczekać — może się czegoś ciekawego od nich dowiemy? Widocznie i one nas dojrzały, bo wyraźnie zaczęły iść w naszą stronę. Gdy były wystarczająco blisko, Leszek rozpoznał pierwszy i z okrzykiem „mamusia!!!” począł biec w ich kierunku, a my ruszyliśmy za nim. Okazało się, że obie panie (druga była sąsiadką z Konar) 14 sierpnia dołączyły do zorganizowanej grupy, która dzięki przekazaniu łapówki strażnikom — prawdopodobnie węgierskim — uciekły z płonącego miasta. Panie nie wiedziały nic o wysiedleniu i pieszo, na przełaj, już drugi dzień zmierzały w kierunku Konar. To niezaplanowane i nieprzewidziane spotkanie zostało uznane przez wszystkich za cud i my też wtedy w ten cud uwierzyliśmy. Towarzyszka matki poszła dalej sama, licząc na natknięcie się gdzieś na swoich, a my ruszyliśmy dalej już we czwórkę.
To mogło być około 16 sierpnia 1944 roku. Matka wyszła z powstania po dwóch tygodniach i razem z koleżanką szły pieszo przez pola i łąki na skróty, z jednym noclegiem w stodole, i tylko na tej podstawie wykalkulowałem powyższą datę. My też spędziliśmy jedną noc od opuszczenia Konar, a więc, mimo że rozdzieleni w tym samym dniu, straciliśmy na zawsze dwa nasze okupacyjne mieszkania z całym pozostawionym tam dobytkiem — co prawda bardzo skromnym, ale najbardziej żal pamiątek. Ja liczyłem sobie wtedy 10 lat i 41 dni. Od wczoraj na blisko 10 miesięcy staliśmy się bezdomnymi tułaczami, praktycznie bez środków do życia. Cały nasz dobytek mieścił się na ramie prowadzonego przez ojca i pchanego przez nas obu roweru. Pchać było co, bo drogi Mazowsza przeważnie piaszczyste i rower, choć na balonówkach, grzązł w miękkim piasku. Nie wiedzieliśmy, dokąd i po co ten rower pchamy. Staraliśmy się, by przed zapadnięciem zmroku, a dni były jeszcze długie, znaleźć jakąś większą wioskę, aby poszukać w niej schronienia przynajmniej na noc lub, gdy były warunki, na nieco dłużej, bo nie było celu, sensu ani potrzeby iść wciąż do przodu. Nie mieliśmy mapy, nie wiedzieliśmy więc, gdzie jesteśmy ani co zobaczymy za najbliższym zakrętem drogi, a co za widnokręgiem.
W każdej wsi zaczynaliśmy od znalezienia chaty sołtysa. Sołtys to była władza. Sołtys znał swoich ludzi, którzy obdarzyli go zaufaniem, wybierając na to stanowisko, i wiedział, na kogo w każdej sytuacji może liczyć, więc i my czuliśmy, że nie ma sensu chodzić od domu do domu, szukając schronienia. Sierpień 1944 był ciepły i pogodny, więc noclegi w stodołach na pachnącym sianie pamiętam jako przyjemne. Wsie, które kolejno odwiedzaliśmy, były raczej zasobne, a mieszkańcy (przynajmniej ci, do których kierowali nas kolejni sołtysi) na ogół życzliwi. Mieszkańcy, pozbawieni jakichkolwiek wieści — nie było gazet ani radia — żądni byli wiadomości, jakie mogli nieść ze sobą wędrowcy, więc przynajmniej przez pierwszych kilka dni pobytu było o czym rozmawiać, a i my dwaj też zawsze znaleźliśmy kolegów, którzy się nami zajęli, pokazali, jeżeli było coś interesującego do obejrzenia, często zapraszali nas do swoich domów, gdzie ich troskliwe mamusie zadbały o to, żebyśmy nie wyszli głodni. Na mazowieckich wsiach, w przeciwieństwie do stolicy i innych większych miast, głodu w czasie okupacji, przynajmniej w moim odczuciu, nie było. My ten okres wspominamy jako ciekawy. Nie pamiętam, żebyśmy się kiedykolwiek nudzili. Brak nauki w szkole, do której mieliśmy pójść dopiero w przedwiośnie 1945, żadnemu z nas nie dawał się we znaki — w końcu już wtedy znaliśmy popularne i dzisiaj powiedzenie, że podróże kształcą, a my byliśmy w permanentnej podróży.
Nadeszła jesień, ze swoimi chłodami i szarugami, a w podwarszawskich wsiach zaczęło się robić coraz ciaśniej, bo uchodźcy ze spalonej i całkowicie wyludnionej stolicy zaczęli w nich szukać czasowego pobytu, aby gdy tylko będzie to możliwe, wracać na swoje gruzowisko, szukać w nim ocalonych resztek swojego dobytku. Wiemy, że po styczniu 1945 większość z nich powróciła i żyła w urągających ludzkiej godności warunkach, reanimując wytrwale swoje ukochane miasto, bez którego żyć nie potrafili. My dwaj byliśmy urodzonymi warszawiakami, ale już nasi rodzice, jeżeli nimi w ogóle byli, to w bardzo małym stopniu — można by powiedzieć, że byli „naturalizowanymi” warszawiakami. Ojciec mieszkał w tym mieście od 1922 roku, więc raptem 17 lat — jeśli odjąć okres wojny, który przetrwał w Konarach, a matka od zamążpójścia w 1930 roku, czyli w sumie 14 lat wobec 34 lat swego życia. Rodzice nie planowali powrotu na gruzy i w tej sprawie nas przegłosowali. Matka w sobie tylko wiadomy sposób zdobyła adres brata swojego niedoszłego niegdyś narzeczonego, Mietka Pałczyńskiego. Brat tegoż Mietka był zięciem młynarza, pana Krępskiego w Radzicach Dolnych i być może kiedyś też się podkochiwał w naszej matce. Gdy dowiedział się, że jest ona w potrzebie, a ponieważ nie mógł jej z czteroosobową rodziną zaprosić do domu swego teścia, gdyż dom był przeludniony (cztery dorosłe córki, dwóch zięciów, dwóch narzeczonych plus dwóch wnuków i dwoje gospodarzy!), wynalazł w sąsiedniej wsi o nazwie Dąbrówka dość duży pokój, w którym były dwa piętrowe łóżka — czyli jak na nasze potrzeby wymarzony, wyśniony wprost luksus. Za pokój ten nie musieliśmy płacić — pan Pałczyński zapewnił nas, że ma z gospodarzem rozliczenia, w ramach których my się „zmieściliśmy”. Co parę dni byliśmy zapraszani do młynarzy na świetną wyżerkę, a głównym powodem tych zaproszeń był fakt, że we młynie ukrywano brytyjskiego lotnika. Lieutenant Donald Douglas jako jedyny spośród swej załogi przeżył zestrzelenie bombowca wracającego po dokonaniu zrzutów zaopatrzenia dla walczącej Warszawy. Wylądował na spadochronie na obszarze kontrolowanym przez AK i tym sposobem znalazł schronienie we młynie pana Krępskiego, którego obaj zięciowie, jak i dwaj narzeczeni córek byli akowcami. Pojawienie się mojej matki było dla nich darem losu. Nikt we młynie ani w okolicach nie znał angielskiego, a moja matka tak, i to doskonale. Była bowiem, o czym dotychczas nie pisałem, córką pary polskich emigrantów. W latach 1913–23 mieszkała w stanie Illinois w Stanach Zjednoczonych i tam chodziła do przedszkola, a potem do szkoły, tak więc przez 22 lata spędzone w Polsce nie zdążyła zapomnieć języka, którego używała w dzieciństwie. W czasie naszych częstych wizyt matka wraz z grupą zainteresowanych zięciów, narzeczonych, córek, żon i często gospodarza udawała się do młyna, na którego strychu był urządzony schowek, w którym porucznik Douglas doczekał się w miarę wygodnych warunkach przetoczenia się linii frontu. Nie było to bezpieczne dla młynarza i jego rodziny — wiadomo, jaka kara czekała za ukrywanie Żydów czy zbiegłych jeńców wojennych, do których by zaliczono Douglasa, gdyby to się wydało. Choć były to ostatnie miesiące pobytu wojsk hitlerowskich na tych terenach i Niemcy nie byli już tak butni, chamscy i brutalni jak w pierwszych latach wojny — w przypadku „wsypy” nie byłoby „zmiłuj” i o tym wszyscy wiedzieliśmy. Dla podgrzania tematu dodam, że Niemcy, głównie oficerowie, byli częstymi gośćmi w gościnnym domu państwa Krępskich i to bynajmniej nie w celach służbowych, lecz towarzyskich, bo gospodarze i zięciowie mówili po niemiecku, a przy okazji w ich gościnnym domu było co zjeść i wypić. Raz zdarzyło się, że pan Douglas gościł w domu swych dobroczyńców, gdy niespodziewanie zjawili się niemieccy goście, ale obyło się bez paniki. Porucznik spokojnie na strychu poczekał, aż wyjdą, a tym nawet do głowy nie przyszło, żeby przeszukać dom. Państwo Krępscy zatrudniali i służbę domową, i pracowników młyna, a ci na pewno wiedzieli, co jest grane, ale żadnej wsypy nigdy nie było.
Czas biegł, zaczęły się pierwsze mrozy, więc po kilku dniach Drzewiczka — rzeczka, która przepływała niecałe sto metrów od naszej kwatery — ta sama, która napędzała znajomy młyn wodny, zaczęła powoli pokrywać się lodem. Jeszcze parę tygodni wcześniej jeden z sąsiadów opowiadał nam, co to będzie, gdy Drzewiczka zamarznie. Słowa jego słyszę do dziś: „…to chłopaczki tak po lodzie na saneczkach zasuwają, że ino, ino!”. Wtedy pomyślałem sobie: „Na saneczkach po lodzie? Dlaczego nie na łyżwach? A na saneczkach? Czemu nie z górki, po śniegu?”, ale nie podzieliłem się swoimi wątpliwościami z informatorem, sądząc, że coś mu się pomyliło. Gdy rzeka solidnie zamarzła, przekonałem się o tym wszystkim osobiście. Saneczki, które tam śmigały, nieco różniły się od tych, które widujemy każdej śnieżnej zimy. Przede wszystkim były własnej roboty — wystarczyły do tego dwie deski ustawione wzdłuż pionowo, podkute dość grubym drutem (zamiast płóz z taśmy stalowej), z góry połączone poprzecznymi deseczkami tworzącymi platformę, na której „chłopaczek”, klęcząc, odpychał się od lodu dwoma kijkami z ostrymi gwoździami na końcach. Pojazd ten, napędzany przez doświadczonego saneczkarza, rozwijał zauważalnie duże prędkości. Nie było szans, biegnąc równolegle po brzegu, dorównać mu prędkością, no może jedynie jadąc na koniu. Nigdy przedtem ani potem tak wykorzystywanych saneczek nie spotkałem. Była w tej wsi, a sądzę, że nie tylko w tej, a pewnie w całym powiecie opoczyńskim, jeszcze jedna rzecz nigdzie indziej niespotykana, a mam to na myśli, nazwijmy to, damską modę. Otóż wszystkie kobiety, od powstania z kołyski do wieku, w którym już się przestaje samodzielnie chodzić, ubierały się tak samo — niemal identycznie w samodziałowe kolorowe pasiaki. W każdym domu po pracy wszystkie, w pełnym zakresie wiekowym kobiety siadały koło siebie i przędły z użyciem ręcznych wrzecion, śpiewając lub plotkując, a jak nie przędły, to tkały. W tkaniu czasem brali również udział mężczyźni, w których codziennych ubiorach nie zauważyłem istotnych różnic w porównaniu z innymi regionami. Byłem tam przejazdem latem ubiegłego roku i w Dąbrówce, w której wtedy mieszkaliśmy, i w Radzicach Małych, w których stał ten młyn. Przejeżdżałem powoli przez dość długą wieś, uważnie rozglądając się po oknach chałup i podwórkach z nadzieją, że spotkam kogoś, z kim będę mógł zamienić kilka słów, zapytać, czy i co oraz w jakim stopniu zmieniło się tu od czasów wojny. Niestety, mimo wczesnej popołudniowej godziny, wieś była pusta, sprawiała wrażenie wymarłej, opuszczonej. W pewnym momencie w lusterku wstecznym zauważyłem kobietę w średnim wieku wychodzącą z zagrody. Ponieważ ubrana była normalnie, tak jak dziś ubierają się kobiety w naszym kraju, nie zdecydowałem się cofnąć, by ją zagadać, tak jak nie zdecydowałem się na próbę pukania do tych na pozór wymarłych chałup. Natomiast zapukałem do drzwi wyraźnie nowego, ceglanego budynku stojącego naprzeciwko zagrody młynarza. Mieszkańcy tego domu uprzejmie poinformowali mnie, że w tym obejściu nikt aktualnie nie mieszka, ale że spadkobiercy czasem wykorzystują stojącą tam wiekową chałupę jako domek letniskowy. Pokazali nam — byłem ze swoją przyjaciółką — dziurę w siatce ogrodzeniowej, przez którą wygodnie możemy wejść na ten od ulicy zamknięty teren. Skorzystaliśmy z tego nielegalnego wejścia. Dom młynarza, drewniany, z zewnątrz nie był bardzo zaniedbany, ale po młynie zostały już tylko zrujnowane szczątki, a do kanału, niegdyś doprowadzającego wodę do turbin, tak jak do zniszczonych śluz, ze względu na dziką, gęstą roślinność dojść byłoby bardzo trudno. To tylko 70 lat minęło od czasu, gdy dom, młyn i cała wodna infrastruktura tętniły życiem i działy się tu zarówno ciekawe, jak i niebezpieczne wydarzenia. W pobliskim wiejskim sklepiku nawiązałem krótką rozmowę ze sprzedawcą i przypadkowym klientem, wprowadzając ich w kilku zdaniach w wojenną historię tych miejsc, lecz oni — mimo że miejscowi — nic o tamtych wydarzeniach nie słyszeli. Pomyślałem sobie, że przekaz ustny zanika, że kolejne pokolenia przestają się między sobą komunikować i może między innymi dlatego zacząłem pisać te wspomnienia.
Wracam więc do zimy 1945. Mróz trzyma, lód gruby na kilkanaście centymetrów, chłopaczki bez obawy o jego ewentualne załamanie śmiało zasuwają po tym lodzie na swoich saneczkach, choć muszą uważać, by nie wpaść do gdzieniegdzie wykutych w grubym lodzie przerębli. W tych otworach miejscowi ustawiają zmyślny sprzęt połowowy i codziennie mamy na stołach świeżą rybę. Zaczyna się druga połowa stycznia 1945. Wreszcie, po półrocznym spoczynku, budzi się groźny MARS. Bolszewicy bez zauważalnego oporu forsują Wisłę i z szybkością nawałnicy zajmują lewy jej brzeg. Nie zatrzymując się, prą do przodu na zachód. Niemcy, czasem z zachowaniem koniecznego Ordnung muss sein, czasem w bałaganie i panice pospiesznie się ewakuują — my wkrótce dowiemy się, że nie wszyscy z nich w porę na ten exodus się załapią. Sołtys organizuje ludzi z piłami, siekierami i drabinami (Nie! Nie pomyśl przypadkiem, Czytelniku, że to organizacja samoobrony, oni budują bramę powitalną od strony Drzewicy) miasteczka znanego w regionie z fabryki Gerlacha — z tamtej strony spodziewają się nadejścia „wyzwolicieli”. Brama została zbudowana solidnie z grubych żerdzi, wszystko przyozdobione zielonymi gałązkami z drzew iglastych, jest i szeroka deska z napisem. Próbuję przeczytać — napisane jakimiś hieroglifami — później dowiaduję się, że to cyrylica, a miejscowe czterdziestolatki i ci nieco starsi do szkoły chodzili jeszcze w zaborze rosyjskim i nie wszyscy całkowicie zapomnieli języka nadchodzących „wyzwolicieli”. Wreszcie nadchodzą. Kto żyw, wyległ na drogę, niektórzy wyszli jeszcze dalej naprzeciw zbliżającym się szarym, zdaje się, niemającym końca masom. Pochód otwiera odkryty łazik, a w nim oprócz szofera dwóch, sądząc po epoletach, oficerów. Starszy z nich uważnie ogląda mijanych i w końcu do wybranego z tłumu gapiów zwraca się z wyraźnym zapytaniem: „na Bierlin, priamo, a?”. Zapytany człowiek wzrusza ramionami — widocznie nigdy nie zastanawiał się, którędy do Berlina, zresztą nie ma skrzyżowania ani rozwidlenia, więc i tak pojadą prosto. Ale obcy widocznie zrozumiał, że jego pytanie dla polskiego wieśniaka może być zbyt trudne i w następnej kolejności zadaje już znacznie łatwiejsze: „Radom-grod?” i tym razem zagadnięty ożywia się i, ostro gestykulując, woła: „tak, tak, prosto!”. Łazik jedzie wolniutko, szybciej nie może, bo zgubiłby kolumnę, która prowadzi. Kolumna zaś to niekończące się tabory konne. Konie wyraźnie różnią się od naszych — małe, włochate i ciągną furki solidnie wypełnione jakimś dobrem przykrytym brezentem. Furki niby podobne do naszych, ale też mniejsze. Na furach woźnice, też małe, skulone, wychudzone ludziki o zauważalnie odmiennych rysach twarzy. Ludzie już ich rozpoznają — to kałmuki, słyszę z lewa i z prawa. A kałmuki to też wojsko, choć niejednorodnie ubrani — jedni w szarych szynelach, inni w kufajkach, jeszcze inni w najróżniejszego rodzaju i długości futrach i kożuchach — prawdopodobnie „trofiejnych”. Wszyscy jednak w jednakowych papachach z czerwoną gwiazdą i każdy ma w zasięgu ręki karabin. Od „znawcy problemów” słyszę, że te kałmuki nawet po rusku nie mówią, znają i rozumieją tylko komendy i rozkazy. Przyglądam się im i dostrzegam, że oni śpią na siedząco z otwartymi oczami. Widzą chyba tylko ogon swojego konia i to im wystarcza, nie rozglądają się, nie reagują na zaczepki tych, co chcieliby z nimi ukręcić jakiś interes za oferowany samogon. Rozczarowany tym wojskiem i znudzony wróciłem do domu. Dopiero następnego dnia, gdy szły oddziały pancerne i zmechanizowane, było wreszcie na co popatrzeć. Ogromne gąsienicowe ciągniki artyleryjskie ciągnęły jeszcze większe armaty o tak potężnych lufach, że musiały być w połowie swej długości podparte widocznie w celu ochrony przed wygięciem, gdy laweta podskakiwała na nierównościach drogi. Małe polowe armatki były ciągnięte przez niewielkie, brzydkie ciężarówki, jakby z czasów I wojny światowej — znacznie później dowiedziałem się, że były to ich słynne ZIS-5, o których Polacy mówili „zis piat’ — z góry jechać, pod górę pchać”. Były też amerykańskie pojazdy typu Dodge i Studebackery, do których najczęściej przyczepione były wielolufowe działa bezodrzutowe — ich słynne katiusze. Przetaczały się kolumny czołgów i dział pancernych, których wtedy jeszcze nie rozróżniałem, a dziś wiem i niezorientowanym wyjaśniam, że mimo pozornego na pierwszy rzut oka podobieństwa różnią się budową i przeznaczeniem. Czołg ma obrotową wieżyczkę z działem i służy do natarcia, przełamywania linii obronnych, a działo pancerne to po prostu armata na gąsienicach z niemal nieruchomą lufą. Celuje się z takiej, obracając cały pojazd i prowadzi ogień artyleryjski z dużych odległości, więc nigdy nie bierze udziału w bezpośredniej walce. Po kilku dniach wszystko ucichło i myśleliśmy, że dla nas wojna już się skończyła, gdy ponownie przez wieś przetoczyła się kolumna kilku bardzo popularnych i już rozpoznawalnych czołgów T-34, o których później mówiło się, że to one wojnę wygrały. Mniej zorientowanych informuję, że to takie, jak Rudy z serialu Czterej Pancerni i pies, taki sam, którym jeździli Janek Kos, Gustlik, dwóch pozostałych i pies Szarik. Kolumna przeszła, nie czekając na jednego marudera, który z powodu jakiejś usterki został mocno w tyle i teraz bezskuteczne próbował ją dopędzić.
To, co teraz opiszę, znam z relacji licznych naocznych świadków — bo sam, zmęczony i znużony, nie chciałem już wszystkiego na bieżąco oglądać. Maruder po przejechaniu przez wieś zatrzymał się nad brzegiem znanej już nam mocno zamarzniętej rzeczki Drzewiczki. Z czołgu wygramolił się jeden tankista i usiadł na brzegu, opierając nogi na lodzie, którego lustro było około 30–40 centymetrów poniżej powierzchni ziemi. Za chwilę wstał, ostrożnie przeszedł kilka kroków, następnie tupnął jedną nogą, drugą, kilkakrotnie podskoczył i zadowolony z przeprowadzonej właśnie próby wykonał gest dłonią w kierunku kierowcy, wołając; „kriepkij, nu dawaj ostorożno”. Kierowca ruszył bardzo powoli pod kątem około 45 stopni w stosunku do linii brzegowej. Gdy tylko przednia część lewej gąsienicy zetknęła się z lodem, ten zaczął trzeszczeć i pękać. Czołgista na lodzie zaczął dawać kierowcy rozpaczliwe znaki do zatrzymania się, ale ten już sam się zorientował w sytuacji i wóz natychmiast zahamował. Wysiadł lejtnant dowódca, wysiadł też kierowca i w trójkę oceniali sytuację, uznając ją widocznie za krytyczną, bo zaraz kierowca wgramolił się do środka przez swój właz i odpalił motor. Oficer krzyknął w jego kierunku: „nu dawaj nazad!”. Kierowca próbował ruszyć lewą gąsienicą wstecz, lecz ta nie wyciągnęła 34-tonowej maszyny, tylko naruszając strukturę gruntu, razem z ziemią osunęła się całą długością na lód, który pod naciskiem tego ciężaru rozprysł się na drobne kry, a stojący na lodzie czołgista upadł i zniknął pod lodem. Po chwili wynurzył się i brnąc przez krę, zanurzony powyżej pasa, doszedł do brzegu i z pomocą lejtnanta wygramolił się na suchy ląd. Lejtnant nie chciał się jeszcze poddać i kazał kierowcy dalej próbować, a ten posłusznie wykonywał rozkazy przełożonego do momentu, w którym jego właz znalazł się poniżej lustra wody, a ta kaskadą zaczęła zalewać kokpit. Wtedy zatrzymał silnik i niejako pod prąd wlewającej się przez właz wody wygramolił się na pancerz i z prawej burty, która wciąż jeszcze była nad brzegiem, zeskoczył na suchy ląd. Tłum gapiów na brzegu stwierdził, że czołg jest stracony i chyba mieli rację. Piszę „chyba”, bo parę miesięcy później, gdy przyszła pierwsza przedwiosenna powódź, a my właśnie na zawsze opuszczaliśmy goszczącą nas przez blisko pół roku Dąbrówkę, zobaczyłam sam czubek wieżyczki — wystający kilkanaście centymetrów powyżej atakującej go, niesionej powodzią kry. Nigdy potem nic o losach tej maszyny nie słyszałem, ale teraz wracamy do osuwającego się wolno w głąb rzeki czołgu.
Dalsze osuwanie zatrzymało się i po kilku minutach obserwacji lejtnant zarządził opróżnienie czołgu z bojepripasów i orużija (wyposażenia bojowego i broni). Pod pokład wszedł artylerzysta, pokryty już kryształkami świeżego lodu, szafior stanął na pancerzu, odbierał podawane mu przez właz przedmioty i przekazywał stojącemu na brzegu dowódcy. Ten układał je pod swoimi nogami niepewnie, a trwożliwie rozglądał się wokół garnących się do pomocy, odganiając gapiów, do których widocznie nie miał jeszcze pełnego zaufania — niby sojusznicy, ale kto wie, ilu wśród nich może być wrogów? Sądzę, że jako oficer znał przynajmniej z grubsza sytuację polityczną w zajmowanym już od pół roku kraju. Pod nogami rósł mu arsenał, nad którym w sytuacji krytycznej nie mógłby zapanować. Leżały tu już trzy pepesze, sterta zapasowych do nich magazynków/dysków i łukowych, leżał rkm — diektariew z płaskim dyskiem i kilkoma zapasowymi dyskami, stał na swoich podpórkach długi i ciężki ptr — wym. „pietieer”, o którym u nich mawiano: „pietieer bałszoj — adin czełowiek — kotiołok malienkoj — dwa czełowieka”. Stało już kilka drewnianych i metalowych zielonych skrzynek, niewątpliwie z zapasową amunicją granatami ręcznymi. W następnej kolejności z włazu zaczęły wysuwać się naboje artyleryjskie, o których powszechnie mówi się „pociski”, ale jest to błąd, bo nabój to całość — pocisk wraz z łuską, a pocisk to tylko to, co opuszcza lufę po strzale. W ciężkiej artylerii osobno ładuje się pocisk, a po nim łuskę, ale nie w działach czołgowych. Po wyładowaniu kilku sztuk lejtnant zarządził załadowanie amunicji artyleryjskiej z powrotem do wozu, uznając widocznie, że sobie z tym wszystkim nie poradzą. Po zakończeniu prac przeładunkowych „mokry” artylerzysta zamknął górny właz i zeskoczył na brzeg, a oficer, widząc dygocącego z zimna swojego sołdata, pomyślał zapewne, że to ostatni moment, aby mu ocalić życie, i podszedł do niego sołtys, proponując zaprowadzenie na kwaterę, na co lejtnant przystał natychmiast. Na warcie przy czołgu i całym leżącym na ziemi arsenałem pozostał z zawieszoną na piersi pepeszą szafior. Pozostałe dwa peemy (pistolety maszynowe — w tym przypadku pepesze) wzięli ze sobą odchodzący, za którymi powlokła się część gapiów, a część pozostała przy czołgu i jego strażniku, a kilku starszych próbowało nawet nawiązać z nim rozmowę. Bolszewików na ich wyraźne życzenie zakwaterowano osobno, oficera w środku wsi, sołdatów na obu jej krawędziach. Przez pierwszych kilka dni utrzymywano wartę przy czołgu tylko w dwójkę, bo artylerzysta przez kilka dni leżał w gorączce pod opieką troskliwej gospodyni i jej córek. Nie było pewności, czy przeżyje. Pomocy medycznej w pobliżu nie było, a komandir o taką nawet nie prosił, uspakajając sołtysa i zatroskane opiekunki, że to sybirak i jeśli nie przeżyje, to najwyżej umrze, więc nie ma powodu się martwić. Wszyscy dziwili się, że dni mijają, a nikt ze zwycięskiej armii nie interesuje się losem zaginionego wozu bojowego i jego ekipażem. Prawdopodobnie do czasu całkowitego zalania czołgu lub do wyczerpania się akumulatora, dowódca miał radiową łączność ze swoimi. Po kilku dniach nastąpiło pełne zbratanie gości z miejscowymi. „Goście”, nie czując atmosfery wrogości, której w rzeczywistości nie było, nabrali na tyle zaufania do gospodarzy, że chętnie korzystali z zaoferowanej im pomocy, w pierwszej kolejności przy przeniesieniu broni i amunicji częściowo do swoich kwater, a częściowo z powrotem pod pancerz. Po kilku dniach, gdy już znikł arsenał pod czołgiem, zaniechano dalszego pełnienia wart i bojowa maszyna pozostała bez dozoru — widocznie komandir uwierzył, że nic już jej nie zagraża. Artylerzysta przeżył i w szybkim tempie wracał do pełnej kondycji, a wkrótce okazało się, że może być przydatny.
Obserwując zadomowienie się bolszewików, którzy zaczęli przyswajać niektóre polskie słowa i zwroty, a zaczęło się już plotkować o bliskim ślubie artylerzysty ze starszą ze swoich opiekunek, czyli córek gospodyni sołdata, można było odnieść chyba słuszne wrażenie, że dla nich już wojna się zakończyła, że nie zdążą już dogonić szybko uciekającego frontu. Jednak w początkach lutego przyszedł kres tej sielanki. Z pobliskich lasów zaczęły kolejno wyłaniać się małe grupki wychudzonych postaci w mundurach feldgrau, bez broni z rękami przygotowanymi do natychmiastowej zmiany z pozycji opuszczonej do Hände hoch. Pierwszy z mieszkańców, który ich zauważył, pobiegł do kwatery najbliższego sołdata, pytając go, czy ma powiadomić pozostałych. „Nienada” („Nie trzeba”) — usłyszał w odpowiedzi. Żołnierz zarzucił pepeszku na pas i nie śpiesząc się, poszedł na spotkanie niespodziewanych przybyszów, a jego informator za nim. Ponieważ było to za białego dnia, to świadków obserwujących to spotkanie pojawiło się sporo. Potem opowiadali, jak Niemcy, widząc nadchodzącego bolszewika z bronią, nie czekając na wezwanie, podnieśli ręce do góry i zatrzymali się. Żołnierz, a był to ozdrowiały właśnie artylerzysta, nie repetując broni ani nawet nie zdejmując jej z pozycji „na pas”, zbliżył się bez zachowania najmniejszej nawet ostrożności i kolejno ich przeszukał, nie znajdując niczego podejrzanego. Gestem dłoni wskazał im kierunek i gdy ruszyli, podążał za nimi w niewielkiej odległości, a za nim i z obu stron wiejskiej drogi zaczęli zbierać się i iść wraz nimi coraz to nowi gapie. Gdy konwój minął kwaterę lejtnanta, a bolszewik nie próbował nawet powiadomić komandira o swym „łupie”, gapie zaczęli szemrać między sobą, zastanawiając się głośno, dokąd on zmierza. Artylerzysta prowadził swój konwój dalej, zatrzymał ich kilkanaście metrów za ostatnią we wsi chałupą. Ustawił w szeregu pod grupą kilku rosnących tam wierzb, podszedł blisko i każdemu z nich kolejno opuścił własnoręcznie dotychczas podniesione ręce, a było ich pięciu — stali bez słowa, jakby zamrożeni. Bolszewik powoli odsunął się od nich na około pięciu, może sześciu metrów, wziął swoją pepeszę do rąk, odciągnął zamek, a w tym momencie ktoś z gapiów krzyknął: „wariat, nie strzelaj, dość już ich wystraszyłeś, oni sami się poddali, wyszli z lasu bez broni — to są jeńcy wojenni…”. Ostatnie słowa zagłuszył terkot pepeszy. Bolszewik prał krótkimi seriami po cztery, może pięć na każdego. Raz z lewej, raz z prawej, a jeńcy z wyrazem największego zdziwienia na twarzach, bez słowa skargi czy błagania o litość osuwali się najpierw na kolana, potem zwijali się do przodu i padali, ostatni padł ten stojący w środku. Egzekutor tej kaźni nawet nie sprawdził rezultatów swej działalności, zawiesił dymiącą jeszcze broń na pasie i ruszył w kierunku kwatery porucznika, któremu prawdopodobnie zdał raport ze swojej zakończonej pełnym sukcesem akcji. Świadków tej sceny zamurowało. Po pewnej chwili odważniejsi zaczęli zbliżać się do leżących. Widać było, że każdy z nich, mimo mocno krwawiących ran w okolicach tułowia, daje jeszcze oznaki życia, ale świadkowie tej zbrodni wojennej wiedzieli, że pomóc im, nawet gdyby mogli, nie było sensu. Po tym wydarzeniu dotychczas dobrze rozwijające się stosunki między stronami zamarły. Ludzie, którzy przeżyli ponad pięć lat okrutnej okupacji i znali, a przynajmniej słyszeli o zbrodniach najeźdźców, nie godzili się z takim sposobem wymierzania sprawiedliwości.
„Narzeczona” ogłosiła, że zrywa zaręczyny — których formalnie nigdy nie było — że nie wyjdzie za zimnego, okrutnego mordercę niewinnych ludzi. Ten z kolei udawał zdziwionego. Tłumaczył, że to dezerterzy i przez swoich byliby powieszeni, a w najlepszym wypadku rozstrzelani. Nie mają tu ani sił, ani środków, ani możliwości założenia obozu jenieckiego, jak również możliwości konwojowania ich do najbliższej jednostki NKWD, a gdyby nawet, to tamci po przesłuchaniu też by ich rozstrzelali. Nie mógł więc ich puścić wolno, bo wtedy wróciliby po swoją broń ukrytą w lesie i staliby się niebezpieczną bandą strzelającą do wojska i rabującą ludność cywilną. A gdyby wydało się, że ich puścił wolno, to NKWD by rozstrzelało jego. Sami sobie byli winni, podejmując decyzję o dezercji, a wychodząc z lasu, doskonale wiedzieli, co ich czeka i na to się godzili, skoro nie protestowali i nie próbowali uciekać, bo wiedzieli, że nie mają dokąd. Gdy te argumenty dotarły do mieszkańców, większość po wielu dyskusjach zrozumiała i zaakceptowała zachowanie bolszewika. Lejtnant, zabierając głos w tych rozmowach, wyjaśnił niezorientowanym, że wojsko, przegrywając bitwę, może wywiesić białą flagę, złożyć broń i wtedy oczekiwać, że będą potraktowani jak jeńcy, albo czynna, zorganizowana jednostka wojskowa, odcięta od swoich w wyniku szybkiego przesunięcia się linii frontu, ma dwa wyjścia — przebijać się zbrojnie do swoich przez teren zajęty lub negocjować warunki kapitulacji. Dezerter natomiast jakby sam na siebie wydał wyrok. Argumenty te chyba zaczęły dochodzić do świadomości mieszkańców Dąbrówki, bo przy kolejnych egzekucjach (a były jeszcze co najmniej dwie) nikt się nie oburzał ani nie protestował. Kolejne egzekucje wykonywano w tym samym miejscu, gdzie leżały jeszcze zwłoki poprzednio zamordowanych i kolejni jeńcy nie sprawiali wrażenia zaskoczonych, widząc dokąd ich przyprowadzono. To była mroźna zima i z pochówkiem zastrzelonych nikt się nie śpieszył, głównie z uwagi na zamrożony grunt.
Po tych kilku egzekucjach nastąpiła przerwa, aż któregoś marcowego dnia o bladym świcie obudziły mnie odgłosy strzałów. Krótkie serie po dwa, najwyżej trzy strzały i kilka lub kilkanaście sekund przerwy między kolejnymi seriami, a trwało to długo — może pół godziny, może nawet dłużej. Nie chciało mi się wstawać i doleżałem do końca tej strzelaniny, myśląc, że bolszewicy popili i strzelają na wiwat. Po śniadaniu wyszedłem na wieś i dowiedziałem się od ludzi, co się wydarzyło. Ktoś z mieszkańców, przypadkowo wyjrzawszy przez okno, zobaczył kilkunastoosobową grupę Niemców idącą wzdłuż rozlewiska rzeki Drzewiczki w stronę wsi i natychmiast powiadomił o swym odkryciu porucznika. Ten, nie każąc nawet wołać swych podwładnych, wziął ze sobą diektariewa (rkm) i torbę zapasowych dysków. Znalazł wspaniałe stanowisko strzeleckie w rozwidlonym drzewie. W tym rozwidleniu umieścił lufę erkaemu tak, że pień drzewa dawał mu niemal całkowitą osłonę przed ewentualnym ogniem nadchodzących, i odczekał, aż pierwszy z żołnierzy zbliżył się na odległość około 30 metrów i puścił pierwszą serię. Wszyscy padli na ziemię, prawdopodobnie kompletnie zaskoczeni. Widocznie nie spodziewali ataku, bo na pasach mieli zawieszone swoje karabiny i schmeissery i gdy leżeli, mieli utrudniony dostęp do swej broni. Lejtnant nie śpieszył się i uważnie obserwował leżących i gdy któryś z nich próbował się dobrać do swojej broni, zanim to zdołał uczynić, otrzymywał celną serię. Kilku zrywało się i próbowało uciekać, lecz bolszewik nie dał nikomu z nich szans. Musiał być doskonałym strzelcem, bo każda z jego serii była celna. Wyraźnie oszczędzał amunicję, bo magazynek jego rkm-u to tylko 47 sztuk amunicji. Wprawdzie miał kilka zapasowych dysków, ale wymiana to kilka sekund straty, więc wyraźnie oszczędzał amunicję. Po kilku minutach przybiegli jego podwładni ze swoimi pepeszami, ale on gestem ręki kazał im paść i obserwować, nie włączając się do akcji, wyraźnie chciał zakończyć walkę samodzielnie i tego dokonał. Ranni umierali, leżąc i wykrwawiając się. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, dokąd i po co ta grupa zmierzała, a był to chyba ostatni akt zbrojny w tej wsi — prawdziwe zakończenie wojny w Dąbrówce i w okolicy.
Mimo przejścia frontu i braku zagrożenia ze strony Niemców gospodarze młyna w Radzicach Dolnych nadal ukrywają Donalda Douglasa, czyli brytyjskiego lotnika zestrzelonego po zrzuceniu zaopatrzenia dla powstańców warszawskich. Czekają na ustabilizowanie się sytuacji politycznej na tyle, by można go przekazać ambasadzie brytyjskiej. Nie doczekali tej chwili, NKWD okazało się szybsze. Nie wiemy, czy to był przypadek czy donos. Przyjechali, zabrali go mimo protestów i wyjaśnień, że to nie „giermaniec”, lecz lotnik brytyjski, czyli nasz wspólny sojusznik. Zapewniali, że są w stanie jego tożsamość zidentyfikować i sprawą ich honoru jest ten problem rozwiązać. To, jak ów problem rozwiązano, nigdy się nie dowiedzieliśmy. Gdyby wrócił do Anglii, trudno uwierzyć, że nie powiadomiłby ludzi, którzy go przez pół roku z narażeniem życia całej rodziny ukrywali, zapewniając mu najlepsze warunki bytowe, jakie byli w stanie mu dać. Lata powojenne mijały, a wiadomości od Brytyjczyka nie było. Krępscy zgłosili ten fakt w ambasadzie, gdy tylko została otwarta i też żadnej odpowiedzi nie dostali. Trudno uwierzyć, ale tak właśnie było.
Nasi rodzice nie mogli pogodzić się faktem, że od już ponad pół roku nie uczęszczamy do szkół. Znaleźli inną wieś, gdzie znajdowały się i szkoła powszechna, i gimnazjum, co prawda prowadzone przez zakonnice, ale w ich wyobrażeniu była to zaleta, nie wada. Przeprowadziliśmy się do odległego o około 20 km Smogorzowa. Wznowiliśmy przerwaną około dziewięciu miesięcy temu naukę. Leszek w gimnazjum w Mariówce, ja w piątek klasie miejscowego powszechniaka. Z tamtego okresu pamiętam nędzę, chłód i głód. Zamieszkaliśmy na poddaszu starego pałacyku w nieogrzewanym pomieszczeniu.
Rodziców przeważnie nie było. Wyjeżdżali w okolice, aby zdobyć środki do życia. Matka nauczyła się produkować cukierki — coś w rodzaju dzisiejszych krówek. Pamiętam, jak w dużym garze gotowaliśmy mleko z syropem buraczanym i gdy ta substancja solidnie zgęstniała, wałkowało się ją do odpowiedniej grubości, kroiło w paski, potem w kosteczki, które pracowicie zawijaliśmy w coś w rodzaju pergaminu i gdy tego produktu uzbierała się odpowiednia ilość, rodzice ładowali paczki z krówkami na ramę roweru i prowadząc go, ruszali w coraz to innym kierunku, próbując swój towar sprzedać. Dochód ze sprzedaży musiał być niski, bo głodowaliśmy, jedząc byle co i w wyniku takiej diety ja często i mocno chorowałem na żołądek.
Były też i ciekawsze wydarzenia, których się nie zapomina. Panowało bezkrólewie. Co prawda we wsi powstał posterunek milicji obywatelskiej. Milicjanci nie mieli jeszcze mundurów — chodzili, w czym kto miał plus do tego biało-czerwona opaska na rękawie, a uzbrojeni byli w niemieckie karabiny typu mauser. Okna posterunku zabezpieczone były siatką ogrodzeniową — dowiedziałem się, że zabezpiecza ona przed wrzuceniem do środka granatu, który powinien się od niej odbić i eksplodować na zewnątrz. Mimo tej namiastki „władzy” ludzie robili, co chcieli. Każdy praktycznie mógł mieć broń, o którą było bardzo łatwo. Nie pamiętam, żeby ktoś kogoś postrzelił lub zastrzelił, ale strzelano często, gęsto, a przeważnie po samogonie, który w czasie okupacji pędził ten, kto chciał i potrafił. Milicja czuła się bardzo niepewnie. Wychodzili zawsze parami i tylko za dnia. Na powszechną strzelaninę nie reagowali — ale formalnie istnieli. Gorzej było z dziećmi i młodzieżą, której nikt nie był w stanie przypilnować, a o wypadkach, i to bardzo często śmiertelnych, spowodowanych zabawą materiałami wybuchowymi słyszało się niemal codziennie. Ja jako obcy trzymałem się od tych zabaw w bezpiecznej odległości, ale przyglądałem im się, a czasem próbowałem ostrzegać, szczególnie młodszych od siebie, gdy widziałem, że zbytnio ryzykują. Na obszarze parku otaczającego nasz pałac znajdowały się dwa stawy rozdzielone groblą, która była drogą dojazdową na nasz teren. Te stawy szybko stały się ulubionym miejscem do takich właśnie zabaw. Gdy wrzucano do nich granat, po eksplozji powstawał słup kilkumetrowej wysokości, i to bardziej błota niż wody, gdyż było płytko, a dno pozostawało bardzo muliste. Nauczyłem się te wybuchy tolerować, wydawały się bezpieczne — najwyżej ochlapało błotem, gdy ktoś stał za blisko. Nie tolerowałem natomiast innej głupiej i bardzo niebezpiecznej zabawy polegającej na rozbrajaniu pocisków artyleryjskich w celu uzyskania prochu i spłonek (zapalników). Zabawa wyglądała tak: brało się nabój artyleryjski lewą ręką za pocisk, prawą za łuskę i tłukło się miejscem, w którym się łączą, o leżący na ziemi duży kamień, jednocześnie obracając cały nabój wzdłuż jego osi, w wyniku czego dawało się oddzielić pocisk od łuski (gilzy). Ta czynność wydawała mi się w miarę bezpieczna. Dopiero gdy przystępowano do rozbrajania pocisku — odkręcania jego zapalnika, a przed odkręceniem należało go obstukać kamieniem dookoła w celu poluzowania gwintu, ja odsuwałem się na bezpieczną odległość. Dziwiłem się, że żadnego z moich kolegów podczas tych czynności pocisk nie rozszarpał na strzępy i dopiero po latach, w wojsku dowiedziałem się, że pocisk artyleryjski przed wystrzeleniem z lufy jest nieuzbrojony, a uzbraja się automatycznie na skutek doznanego przyśpieszenia w momencie opuszczania lufy działa. Dlatego załadunek i transport amunicji jest w miarę bezpieczny. Bardzo nie lubiłem też wysadzania pocisków i min przez wrzucanie ich do ogniska, co było wówczas powszechnie stosowane i było też powodem częstych i najcięższych wypadków. Natomiast szybko polubiłem strzelanie z wszystkiego, z czego strzelać się dało. Miałem starszego kolegę z klasy, który za wiedzą i pod nadzorem swojego ojca — byłego żołnierza i partyzanta — zbierał i kolekcjonował wszystko z tego gatunku „zabawek”. W ich stodole stała duża skrzynia wypełniona bronią i amunicją, niestety wyłącznie niemiecką, mimo że on marzył o rozszerzeniu swoich zbiorów o pepeszę, której za „moich czasów” zdobyć mu się nie udało. Miał również panzerfausty i próbowaliśmy kilkakrotnie je odpalać, choć z niewiadomych przyczyn nigdy się nam to nie udało.
O broni mógłbym mówić jeszcze długo, ale nie chcę przynudzać, więc zmienię temat. Mieliśmy nauczyciela, który natychmiast po ucieczce Niemców zorganizował i prowadził drużynę harcerską. O mundurach mogliśmy tylko pomarzyć, ale wszyscy mieliśmy zdobyczne furażerki niemieckie, do których w miejsce gapy przyczepialiśmy wycięte z blachy lilijki, a na rękawach nosiliśmy opaski z wymalowanymi literami ZHP. Nauczyciel ten zorganizował nam kilka dwudniowych wycieczek, organizując bezpłatne zakwaterowanie i wyżywienie, uczył nas piosenek patriotycznych, harcerskich, wojskowych i partyzanckich, które śpiewaliśmy w czasie marszu, jak i przy ogniskach. Wszystkie te piosenki w przyszłości słyszałem i widziałem ich teksty, oprócz jednej, której nigdy więcej nie słyszałem ani nie widziałem jej tekstu — musiała powstać w oddziale partyzanckim gdzieś w bliskiej okolicy i nikt jej widocznie nie zapisał i nie opublikował — dlatego chcę tu zacytować fragmenty, które zapamiętałem, bo musiała wtedy wywrzeć na mnie ogromne wrażenie: „Z dala od rodzin znajomych i bliskich / My polscy żołnierze od Gór Świętokrzyskich / Bo chciały niebiosa by krew nam na wrzosach / Ścieliła kobierzec wolności” i refren: „Więc szumcie nam jodły piosenkę / Rodacy podajcież nam rękę / Wśród lasów wertepów na ostrzach bagnetów / Wolności niesiemy jutrzenkę / i do tego wyrwany fragment z innej zwrotki której w całości nie pamiętam: …tu oddział nasz leży, tam gromem uderzy / Ponury prowadzi do boju”. Przez lata, podśpiewując sobie tę piosenkę, zastanawiałem się, dlaczego „ponury”, a nie „radosny”, „szczęśliwy”, „pełen entuzjazmu bojowego”. Wyjaśniam — za Peerelu nie wyjawiano pseudonimu ani nazwiska znanego tylko wśród wtajemniczonych cichociemnego, organizatora i dowódcy oddziałów AK, porucznika Jana Piwnika „Ponurego”. Skoro ta piosenka powstała w czasie wojny, bo ja ją śpiewałem jeszcze przed zdobyciem Berlina, można założyć, że autorem jej tekstu był ktoś z oddziałów „Ponurego”.
Rozdział II
W drodze do Peerelu
Okazało się, że zgadłem. Zgadłem, że autorem cytowanych słów z zapamiętanej przed 71 laty piosenki był partyzant z grupy „Ponurego”, ale nie ja sam go zidentyfikowałem. Ubiegła mnie w tym moja genialna przyjaciółka Maria. Wątpliwości nie było. Jako autora zidentyfikowaliśmy pchor. Andrzeja Gawrońskiego, który rzeczywiście walczył w oddziałach „Ponurego” w Górach Świętokrzyskich. Rocznik 1916 — więc gdy walczył przeciw wojskom okupanta, miał poniżej 28 lat, bo w 1944, ciężko ranny, został wyeliminowany z walki z bronią w ręku. Zainteresowanych odsyłam do sieci, gdzie można znaleźć jego barwny życiorys i utwory literackie.
Wcześniej pisałem o tym, jak bardzo starałem się unikać ryzykownych eksperymentów ze śmiercionośnymi „zabawkami”, których po „przewaleniu się” frontu było zdecydowanie więcej niż śmieci i to bez żadnej przesady, co postaram się logicznie uzasadnić. Podobnie jak dziś nasz kraj i reszta świata zalewane są górami — bez żadnej przenośni — śmieci, tak na wsiach w czasie wojny i zapewne długo przed nią, a może i zawsze, ich po prostu nie było, co nie nadawało się do karmienia tych sympatycznych zwierzątek, które chrząkają przy, nazwijmy to delikatnie konsumpcją, to nadawało się do pieca i było palone, a popioły rozsypywano jako nawóz. Więc już wiemy, że po przejściu frontu jedynymi śmieciami było to, co przy nie dość ostrożnym i nieumiejętnym obchodzeniu się, zabijało — a szczęściarzy tylko okaleczało, a muszę się tu przyznać — że i ja do tych szczęściarzy należałem. A było to tak. Pewnej niedzieli, a może w dniu innego święta kościelnego, postanowiłem tzw. (łatwo)wiernych — do których sam wtedy jeszcze się zaliczałem — przestraszyć. Przy słupku mocującym furtkę postawiłem wymontowaną własnoręcznie z pocisku artyleryjskiego spłonkę (dla niewtajemniczonych — zapalnik). Spłonka ta była bardzo podobna do dzisiejszych wkładów do zniczy cmentarnych. Różnica polegała na tym, że koszulka nie była plastikowa, lecz aluminiowa, w miejscu knota była iglica, no i sama zawartość koszulki też znacznie się różniła. Więc taką spłonkę ustawiłem pionowo iglicą do góry i sam, chowając się za tym słupkiem, z góry spuściłem kamyk, który, uderzając w iglicę, spowodował detonację tak głośną, że huk ten spokojnie można porównywać z wybuchem granatu ręcznego. Ale efekt niszczący był znacznie mniejszy, z uwagi na cienką osłonkę z lekkiego metalu. Po dokonaniu tej niewinnej psoty ewakuowałem się niezauważony przez nikogo w bezpieczne miejsce. Jednak radość z udanego figla została nieco stłamszona nieprzewidzianym skutkiem tej zabawy. Gdy z bezpiecznego ukrycia obserwowałem wybiegających z kościoła mężczyzn, zapewne szukających sprawcy, poczułem w lewym sandałku — drewnianym oczywiście — bo taka była okupacyjna moda, śliską, lepką wilgoć i dopiero wtedy zauważyłem sączącą się z lewej łydki strużkę krwi. Zrozumiałem wtedy, że chowając się za słupkiem, zapomniałem o zabraniu tejże nogi z pola rażenia. Nieprzerażony — wszak nie takie rany widziałem w minionym pięcioleciu — pobiegłem do chaty mojego przyjaciela (kolekcjonera broni), wiedząc, że ma on również opatrunki osobiste, takie jakie noszą przy sobie żołnierze wszystkich armii. Opatrunek został założony, noga i sandałek obmyte, musiałem jeszcze wymyślić wiarygodną legendę przeznaczoną dla rodziców, uzasadniającą istnienie tego opatrunku. Nie pamiętam dziś, co im powiedziałem, mam jednak pewność, że mocno minąłem się z prawdą. Maleńka ranka w nodze nie chciała się zagoić i po paru dniach zaczęła ropieć. Mój starszy, doświadczony kolega wiedział, co należy zrobić. Z pomocą szczypiec ślusarskich, uprzednio wysterylizowanych w ogniu pieca kuchennego, wyciągnął tkwiący w rance aluminiowy odłamek. Ranka zagoiła się dość szybko, ale blizna, choć niewielka, pozostała na całe życie. Po tej historyjce byłem przez parę tygodni dumny, czułem się niemal kombatantem i z powodu udanej „wystrzałowej” akcji oraz odniesionej przy tej okazji „kontuzji”.
Pisałem już poprzednio o wysokiej liczbie wypadków, szczególnie wśród dzieci i młodzieży bawiącej się w „młodych saperów”. Nie wiem, czy większość tych wypadków kończyła się śmiercią czy ciężkim kalectwem. Na pewno zależało to od wielkości i rodzaju użytej amunicji, jak i od odległości poszkodowanego od miejsca wybuchu. Wysłuchując dziesiątki relacji z tych wypadków, ustaliliśmy z kolegą „kolekcjonerem” główne ich przyczyny i tu je w skrócie przedstawiam. Na pierwszym miejscu było to na pewno wrzucanie do palącego się ogniska min, pocisków, bomb, granatów lub całych naboi, a przecież nikt nie mógł wiedzieć, czy to huknie za pięć sekund czy za kwadrans. Oprócz tego wrzucanie naraz więcej niż jednej sztuki, bo nie było pewności, czy wszystkie odpalą jednocześnie, a po eksplozji zazwyczaj chłopacy (piszę „chłopacy”, bo nie pamiętam ani jednej dziewczyny biorącej udział w tych zabawach, a pewnie dlatego, że nie znano jeszcze słowa GENDER!) biegli sprawdzić, jak głęboki lej udało się im wykopać, a tam już czekał na nich przyczajony niewybuch i gdy się zbliżyli, dokonywał egzekucji. Nauczeni tymi strasznymi opowieściami już wiedzieliśmy dokładnie, jak należy postępować i przeprowadziliśmy szereg udanych eksperymentów. Z dala od wsi na leśnej polanie przygotowywaliśmy nasz stos ze słomy i z suchych gałązek, na wierzch kładąc to, co miało zrobić duże BANG i nasz stos zapalaliśmy dość długim słomianym lontem. Tylko raz nie doczekaliśmy efektu naszych starannych przygotowań, ale zamiast biec i sprawdzić, czemu nasz ładunek nie odpalił, pobiegliśmy sprawdzić, czy nie ma nas w domu, a dzieło dokończyliśmy skutecznie dnia następnego.
Czas biegł, wojna skończyła się dla jednych 8, dla innych 9 maja, a dla nas dużo później — choć nie pamiętam kiedy — bo we wsi nie było ani radia, ani prasy, więc wieść się niosła bardzo powoli. Zbliżał się koniec roku szkolnego. Dostałem promocję do klasy szóstej, a Leszek do drugiej gimnazjum. Rodzice tylko na to czekali, żeby móc wyjechać ze Smogorzowa. Koncepcja powrotu do Warszawy odpadła w przedbiegach. Nie było do czego wracać. Nasze przedwojenne mieszkanie na Suzina nie było nasze, tylko wynajmowane od WSM, której członkami rodzice nigdy nie byli, a jeden pokój przy Chełmskiej 46/27 (adres ten zapamiętałem na całe życie) nie był odpowiedni do naszych potrzeb, głównie z uwagi na mającą się powiększyć rodzinę — o czym jeszcze wtedy nie wiedziałem. Miałem się o tym dowiedzieć dopiero w drodze na zachód, i to przez przypadkowe podsłuchanie rozmowy ojca z konduktorem. Myślałem wtedy, że ojciec konfabuluje w celu zdobycia lepszego miejsca dla matki. Z prawdziwym żalem, a może nawet w stanie depresji rozstawałem się ze Smogorzowem i przyjacielem kolekcjonerem, który nawet chciał dać mi coś ze swojej skrzyni, ale najmniejszy z pistoletów to był schmeisser MP-40, więc za duży, żeby ukryć go przed rodzicami, więc choć z dużym żalem, ale nie wziąłem nic. Tak zaczęło się moje pożegnanie z bronią na dobre dziewięć lat, aż do 1954 roku, kiedy to rozpocząłem naukę w studium wojskowym na WSR w Olsztynie, gdzie co tydzień, maszerując w pierwszej czwórce, musiałem (z poczuciem pełnej satysfakcji i dumy) dźwigać ciężkiego diektarjewa (sowiecki rkm z wielkim okrągłym, przeznaczonym na 47 szt. amunicji dyskiem), a rok później już w „prawdziwym wojsku” w WSMW znów nosiłem tego diektarjewa. Mogłem więc sobie od czasu do czasu postrzelać z wszystkiego, co w tamtych latach było na wyposażeniu naszego wojska. Ale się zagalopowałem, więc wracam jeszcze na chwilę do Smogorzowa.
Na parę tygodni przed zakończeniem roku szkolnego 1944/45 nasz ojciec wyruszył samotnie w swą pierwszą wielką podróż na Zachód, szlakiem już zdobytym przez „bohaterską Armię Czerwoną, u boku której walczyło Odrodzone, Ludowe Wojsko Polskie…” (to fragment z popularnego hasła/cytatu ówczesnej propagandy), w poszukiwaniu kolejnego (którego to już w jego życiu?) miejsca do życia na Ziemi na obszarze ziem uzyskanych (zwanych później, a właściwie od samego początku Odzyskanymi). Znalazł to miejsce w oddalonym o około 450 km na północny zachód Szczecinku, uroczym miasteczku całkowicie oszczędzonym przez walec wojenny, który przetoczył się nieco bokiem. Znalazł tam zatrudnienie w nowo powstałym oddziale Państwowego Urzędu Ziemskiego i czteropokojowe mieszkanie w pobliżu centrum. Gdy wrócił, zaczęły się wielkie przygotowania do ogromnej jak na nasze możliwości peregrynacji. Wychodząc z Konar, mieliśmy tyle bagażu, że wprawdzie z trudem, ale zmieściliśmy go na ramie roweru, a dziesięć miesięcy później trzeba było już co najmniej trzech rowerów, a my nadal mieliśmy tylko jeden. Trzeba było więc załatwić podwodę, czyli po prostu furmankę, która nas zawiozła do oddalonego o 27 kilometrów Opoczna, w którym była najbliższa stacja kolejowa. To, że w ogóle półtora miesiąca po zakończeniu wojny zdołano uruchomić dopiero co przejętą infrastrukturę kolejową (tory, rozjazdy, zwrotnice, przejazdy, szlabany, semafory i cały system sygnalizacji) na tych odebranych Niemcom ziemiach i obsadzić wszystkie stanowiska kompetentnymi i odpowiedzialnymi ludźmi, to nawet dziś, gdy o tym myślę, wydaje mi się niewykonalne. Ale wykonane to wówczas zostało i chyba głównie dzięki temu, że Niemcy nie zlikwidowali polskich kolejarzy, a nie zrobili tego, bo bez nich nie daliby rady prowadzić swej wojny, opartej głównie na transporcie kolejowym. Pociągi więc jeździły, ale w jaki sposób, tego wtedy ani kolejarze, ani podróżni nie wiedzieli. Podróż koleją była loterią. Nasza trwała pełne cztery dni, od 10 do 13 lipca 1945 roku, z tego pewnie od 15 do 20 godzin samej jazdy, a reszta to trzy przesiadki (w Łodzi, Bydgoszczy i w Pile) i wielogodzinne koczowanie na tych stacjach, pilnowanie bagażu (nie do końca skuteczne), próby zdobywania posiłków czy zdrzemnięcia się na leżących na peronie bagażach. A jak to wszystko musiało wyglądać pod względem higieniczno-sanitarnym, pozostawiam fantazji Czytających.
Reasumując, nie chciałbym nigdy w życiu takiej podróży powtarzać za żadne pieniądze. Na plus należy zapisać czas tej podróży — druga dekada lipca. A co by było jesienią lub zimą? Wolę nie myśleć. Skoro zastanawiasz się, Czytelniku, skąd tyle szczegółów pozostało w mej pamięci po pełnych 71 latach, to śpieszę wyjaśnić. Leszek pisał już od roku pamiętnik, zapisując wydarzenia dzień po dniu. Pamiętnik ten jest w moim posiadaniu i skwapliwie z niego korzystam i korzystać zamierzam do 25 sierpnia 1951 roku, bo w tym dniu widnieje ostatni zapis i po tej dacie będę musiał ponownie odwoływać się głównie do mojej pamięci, wspomaganej dużą liczbą listów, których nie lubiliśmy wyrzucać.
A teraz, 13 lipca 1945 roku wysiadamy w nowej, choć (jak się wkrótce okaże) krótkotrwałej, bo tylko trzymiesięcznej rzeczywistości. Wozem konnym, ale już nie drabiniastym, jak w pierwszym etapie podróży, tylko platformą na pneumatycznych kołach, dojeżdżamy do miejsca przeznaczenia i wtedy idziemy spać, by zapomnieć o trudach i przeżyciach ostatnich czterech dni. Następnego dnia udajemy się na zwiedzanie miasta. Pierwsze wrażenie bardzo pozytywne. Schludnie, porządnie i (w miarę) czysto, choć nowi przybysze obojga narodów o tę czystość raczej nie dbają, ale, jak widać, nie zdążyli jeszcze wszystkiego spaprać. Bolszewicy zajęli najładniejsze dzielnie willowe i w śródmieściu, a na ich teren lepiej nie wchodzić, a nawet się do nich nie zbliżać. Wiemy, że czują się bardzo pewnie i bezkarnie, bo takimi w rzeczywistości są. Przedstawiciele naszego narodu — poza strefą sowiecką — też czują się pewnie, ale już nie całkiem bezkarnie, bo widać już trochę milicji i naszych żołnierzy. W najgorszej jednak sytuacji znajdują dawni mieszkańcy tej ziemi. Stulili uszy po sobie, schodzą najeźdźcom z drogi, starają się być niewidoczni. Polacy przeciwnie, wywieszają flagi z okien mieszkań, które zawłaszczyli, wielu nosi opaski w barwach narodowych lub co najmniej wstążki w klapach marynarek, a chłopaki takie wstążki przyszywają do zdobycznych furażerek po uprzednim zerwaniu z nich hitlerowskiej gapy (tak powszechnie nazywano czarnego orła). Często zaczepiają i ubliżają młodym Niemczakom, a ci znoszą to z pokorą, a jeśli mogą, to uciekają. Nam się takie zachowanie nie podoba, ale walczyć z tym nie sposób. Jest pełnia lata, a choć pogoda w kratkę, to kiedy się da, korzystamy z kąpieli w malowniczym jeziorze stykającym się bezpośrednio niemal z centrum miasta. Zachwycamy się asfaltem, który pokrywa niemal wszystkie ulice w znacznie większym stopniu niż w naszej stolicy. Mamy problemy z wyżywieniem. Nowo powstające zakłady pracy organizują stołówki pracownicze i może dlatego wszyscy chcą znaleźć jakieś zatrudnienie. Matka, która w małżeństwie zawodowo nie pracowała (nawet w czasie okupacji), szuka i znajduje pracę na kolei. Początkowo rodziny mogą korzystać ze stołówek, ale pracodawcy chcą to zlikwidować, a jeżeli już, to za wyższą opłatą pozwalają korzystać rodzinom. Pensje niewiele przekraczają to, co jest potrzebne na pokrycie opłat stołówkowych. Sklepów prawie nie ma, a jeśli są, to nic potrzebnego nie można w nich kupić. Zapisujemy się do harcerstwa i z drużyną jedziemy na żniwa, ale tam nie wiedzą, że młodzież też trzeba karmić. Uciekamy — pieszo kilkanaście kilometrów do domu — pół dnia marszu w upale, bez wody i jedzenia, ale co to dla tych, którzy przeżyli wojnę i drogę przez mękę ze Smogorzowa?
Ojciec wyjeżdża znów w poszukiwaniu lepszego miejsca do życia i znajduje je w odległym o 100 km na północ Słupsku. Przeprowadzamy się jesienią. Zamieszkujemy na parterze piętrowej willi. Dość elegancko z ogródkiem, ale okazuje się, że nie potrafimy uruchomić etażowego ogrzewania i nie znajdujemy nikogo, kto mógłby pomóc. Zimę na przełomie lat 1945–1946 przeżyliśmy po spartańsku, przy zamarzającej wodzie w miskach, więc i z higieną na bakier. Byliśmy młodzi, wytrzymaliśmy. Rodzice pracują — ojciec w PIM (dzisiejszy PIHM), matka na kolei w rachubie — liczy pensje maszynistom i ma pretensje do ojca, że nie zdobył tego fachu.
Na wiosnę przeprowadzamy się do innej dzielnicy. Mieszkanie mniejsze, tylko trzy pokoje, ale w nich dwa piece kaflowe — jeden tak wbudowany w ścianę, że ogrzewa dwa. W kuchni piec węglowy — jak się pali, to mamy ciepło. W łazience węglowy piec grzejący wodę do kąpieli, ale palimy tylko w sobotę. W czerwcu kończę szóstą klasę, czyli ostatnią szkoły powszechnej — po niej cztery klasy gimnazjum, po nich tzw. mała matura i dalej dwie klasy liceum zakończone egzaminem maturalnym. To był system przedwojenny, czyli sanacyjny i należało go zmienić, poprawić. Wtedy się zaczęły reformy. Pierwszą gimnazjalną jeszcze skończyłem, ale drugiej już nie było. Po pierwszej poszedłem do wstępnej, a po niej do wyrównawczej, żeby w następnym roku szkolnym znaleźć się w dziewiątej klasie „jedenastolatki”. Wszyscy wieszczyli, że po kolejnej reformie zrobią dziesięciolatkę na wzór tej w CCCP (Sowietskij Sojuz-ZSSR) — jednak do tego na szczęście nie doszło. Przez kilka kolejnych lat maturę dawało ukończenie jedenastej klasy, a potem dodano jedną i te 12 zostało do końca Peerelu.
Wybiegłem za daleko — wracamy więc do lata 1946, gdy kończę szóstą klasę tzw. powszechniaka — termin „szkoła podstawowa” pojawił się nieco później. Lato 1946, pierwsze lato nad morzem. Zobaczyłem je po dziewięciu latach przerwy, jeszcze „bladym” przedwiośniem. Ze Słupska do Ustki tylko 18 km — dla dwunastolatka rowerem to żadna odległość. Widok morza i portu wzbudzał niekłamany zachwyt. Szczególnie port, w którym spotykało się małe motorowo-żaglowe stateczki różnych bander krajów skandynawskich, a za niewielką opłatą można było odbyć jednogodzinną prawdziwie morską przygodę na kutrze rybackim. Gdy była większa fala, to miałem uciechę, bo większość pasażerów oddawała hołd Neptunowi, a ja (wówczas) nie, więc już zacząłem się zastanawiać, czy nie warto by zostać marynarzem. Tego samego lata cały miesiąc spędziliśmy wraz z Leszkiem na obozie harcerskim właśnie w Ustce. To znaczy, nie w miasteczku, ale jakieś trzy kilometry nadmorskim lasem w kierunku wschodnim. Obóz rozbiliśmy około stu metrów od krawędzi dość wysokiego klifowego brzegu. Mieliśmy amerykańskie wojskowe, dziesięcioosobowe namioty, otrzymane z tzw. unry (UNRRA –United Nations Relief and Rehabilitation Administration- należy znać ten akronim nawet dziś, gdy dawno przeszedł do historii). Żywność, czyli prowiant też był z unry. Poznaliśmy wtedy pierwsze kulinarne terminy państw, które tę wojnę wygrały. Dam przykłady (bez tłumaczenia), a więc horse meat oraz swinnaja tuszonka — nie wszyscy zdawali sobie sprawę z tego, że jedzą koninę — ale nie pamiętam nikogo, kto by powiedział, że jest ona niesmaczna. To był prawdziwie pionierski obóz. Naszą łaźnię i umywalnię stanowiła plaża z morską wodą, w której (nie wszyscy to wiedzą) mydło nie chce się pienić, ale jeżeli ktoś bardzo chciał skorzystać z mydła, nie było problemu — tuż obok było ujście niewielkiego strumyka, z którego czerpaliśmy wodę do celów kulinarnych. Woda w strumyku była wyraźnie chłodniejsza niż w morzu, więc niewielu było chętnych do mycia i kąpieli w słodkiej wodzie. Kucharza oczywiście nie było. Pełniliśmy tę funkcję kolejno i nie dało się od niej wykręcić. Mimo tego braku nie pamiętam, żeby ktoś z nas chorował gastrycznie. Kucharzenie nie było wtedy specjalnie trudne. Polegało głównie na otwieraniu odpowiedniej liczby dużych blaszanych puszek i wlewaniu czy wsypywaniu zawartości do prawdziwych kotłów umieszczonych w prawdziwej wojskowej kuchni polowej na kołach i z dyszlem. Jedynie kartofle i jarzyny obieraliśmy kolejno zastępami poprzedniego wieczora. Najciekawsze na tym obozie było to, że warty pełniliśmy uzbrojeni w prawdziwe karabiny z ostrą amunicją. Były to karabiny zdobyczne, niemieckie typu mauser, pięciostrzałowe. Nie wiem, kto to wymyślił i kto na to pozwolił, bo już w kolejnych latach było nie do pomyślenia, żeby młodocianych harcerzyków na obozie uzbroić w broń palną z prawdziwą amunicją. Łatwo mogło dojść do tragicznego wypadku, ale na szczęście nie doszło.
Doszło natomiast do głośnego (nawet bardzo w sensie dosłownym) incydentu. Któregoś dnia przed pobudką bladym świtem obudził nas odgłos wystrzałów — pięć następujących szybko po sobie. Większość z nas wyskoczyła z namiotów, aby sprawdzić, co się dzieje. Co się okazało? Otóż, nasz oboźny — czyli właściwie zastępca komendanta — wyszedł nad ranem ze swojej „komendantury”, jak nazywaliśmy potocznie namiot zajmowany przez komendę obozu. Wyszedł w sobie wiadomym celu i przy okazji postanowił skontrolować służbę wartowniczą. Warty nocne pełniliśmy dwójkami tak dobieranymi, by w składzie każdej z nich był jeden starszy i jeden z młodszych druhów i uważam, że było to mądre rozwiązanie. Starszy był w czasie warty nie tylko druhem młodszego, ale i jego przełożonym. Do dnia incydentu nic złego ani nawet niewłaściwego się nie wydarzyło, aż tu nagle te niespodziewane strzały. Więc ten nasz oboźny — a był to już całkiem dorosły człowiek z doświadczeniem partyzanckim w swym życiorysie — zastał obu wartowników leżących na ściółce leśnej, plecami do siebie, przykrytych jedną pałatką (jeżeli ktoś nie zna tego terminu, niech sobie wygoogla), spod której wystawała lufa karabinu. Oboźny, jak przystało na oficera inspekcyjnego kontrolującego prawidłowość pełnienia służby wartowniczej, postanowił ich tej źle strzeżonej broni pozbawić. Ostrożnie zaczął ciągnąć za lufę, aż w pewnym momencie napotkał na niespodziewany opór. Odchylił delikatnie pałatkę i widząc, że obaj chłopcy — każdy z nich jedną ręką — trzymają pas karabinu, nie chcąc ich przedwcześnie obudzić, odpiął najpierw z jednej, potem z drugiej strony tzw. karabińczyki mocujące pas do kolby i łoża lufy i broń już była jego. Odsunął się na parę kroków i oddał w powietrze te pięć strzałów, które nas wszystkich postawiły na równe nogi. Nie pomyślał nasz oboźny o możliwych konsekwencjach swojego czynu — tak bardzo widocznie chciał on „ukarać” przyłapanych na spaniu wartowników. Konsekwencje jego czynu były dla nas bardzo przykre i dotkliwe — odebrano nam karabiny, które do końca naszego pobytu przeleżały zamknięte w stalowej skrzyni w namiocie komendanta obozu, a nasze sny o prawdziwej walce z użyciem naszej wspaniałej, wojskowej broni spaliły na przysłowiowej panewce.
Wypada mi wreszcie wyjaśnić, jak doszło do tego, że rok po zakończeniu wojny lokalne władze zgodziły się na uzbrojenie harcerskiej młodzieży w prawdziwe karabiny. Komendantem, jak również inicjatorem i organizatorem naszego obozu był niejaki druh Błaszak. Nauczyciel z zawodu, przedwojenny działacz harcerski w stopniu harcmistrza i do tego oficer rezerwy, który w porę wyczuł, skąd wiatr wieje i potrafił się we właściwy nurt w porę włączyć. Potrafił przekonać kogo trzeba, że na terenach zamieszkanych przez znaczny odsetek ludności niemieckiej istnieje realne zagrożenie ze strony Werwolfu. Pewnie znajdą się osoby, które o Werwolfie nie słyszały, więc żeby co drugie zdanie nie odsyłać Czytelnika do Google’a — pozwolę sobie na małe wprowadzenie w ten temat. W końcowym etapie wojny, gdy już sam Führer nie miał wątpliwości, że jego klęska to kwestia najbliższych miesięcy — ogłosił, że całe zjednoczone zło tego świata może pokonać jego niezwyciężoną armię, ale jego dumnego narodu nie będą w stanie pokonać nawet moce i nakazał swojemu sztabowi przygotować obywateli do obrony, o której ich wrogom się nawet nie śniło. W wyniku decyzji wodza przystąpiono energicznie do przygotowań do wojny partyzanckiej, a powstającą organizację nazwano Werwolfem, czyli „Wilkołakiem”. Pamiętam, że zaraz po zajęciu naszych ziem przez Armię Czerwoną propaganda ostrzegała wyjeżdżających na zdobyte i wcielone do Polski byłe ziemie niemieckie o koniecznej czujności wobec działań tej organizacji. Tak więc druh Błaszak umiał przekonać kogo trzeba, że w głuchym lesie, z dala od posterunków milicji i jednostek LWP, istnieje realne zagrożenie ze strony tegoż Werwolfu, a mając karabiny, będziemy w stanie skutecznie się obronić, a hukiem wystrzałów zaalarmować milicję i wojsko o niebezpieczeństwie.
Mimo rozbrojenia cała słupska organizacja harcerska tworzyła hufiec, który składał się z drużyn, a te z zastępów, więc dotrwaliśmy bezpiecznie do końca i nikt nas nie niepokoił, a dopiero po latach dowiedziałem się, że na Pomorzu Zachodnim Werwolf żadnej działalności nie rozwinął, jedynie na Dolnym Śląsku były próby jego działalności, ale szybko przerwane po wysiedleniach etnicznej ludności Wilkołaki straciły podstawę swego bytu i zniknęły całkowicie. Po latach niejednokrotnie zastanawiałem się i dziwiłem, że po całkowitej klęsce tak dumnego i butnego narodu nie rozwinął on żadnej działalności podziemnej ani nawet opozycyjnej. Dopiero po przypadkowej rozmowie w przedziale kolejowym, którą kilka lat później podsłuchałem, choć nie brałem w niej udziału, zacząłem Niemców rozumieć i akceptować ich pozornie bierną postawę po przegranej wojnie. Jechałem ze Szczecina do Słupska, a w moim przedziale oprócz kilku, podobnie jak ja niebiorących udziału w dyskusji, pasażerów, jechało dwóch oficerów „bratnich armii” — sowiecki major i polski kapitan. Oficerowie ci prowadzili dialog w języku rosyjskim, a ponieważ Polak nie był specjalnie biegły w języku Puszkina — bolszewik starał się używać łatwych słów, mówiąc głośno i wyraźnie. Ja już od kilku lat uczyłem się w szkole tego języka, a więc wszystko (no może prawie wszystko) rozumiałem i słuchałem pilnie, bo temat był interesujący. Major od kilku już lat służył w armii okupacyjnej w Niemczech Wschodnich — było to jeszcze przed powstaniem DDR-u, czyli „po naszemu” NRD. Major był gadułą i opowiadał z pasją swoje przeżycia i doświadczenia, a jedno zdanie z tego zapamiętam co najmniej do czasu, gdy pokona mnie alzheimer. Przytoczę je w oryginale, żeby było wiarygodniej, ale polskimi literami, żeby każdy mógł przeczytać i zrozumieć: „…ani etu wajnu proigrali, eto my ich pabiedili, nu kak pasmotrić kak ani żywut i kak my żywiom — da sierdce bolit!”(„…oni tę wojnę przegrali, myśmy zwyciężyli, no jeśli spojrzeć jak oni żyją, a jak my-wtedy boli serce!”). Dla mnie wniosek z tej rozmowy był prosty — my walczyliśmy na wszystkich frontach, a głównie w podziemiu i ruchu oporu jeszcze parę lat po wojnie — straciliśmy kwiat narodu, zginęły miliony niewinnych i żyjemy w nędzy, podobnie zresztą jak zwycięzcy, a nasi „wyzwoliciele”. Oni — dzięki odrzuceniu walki zbrojnej i jakiegokolwiek oporu — biorąc się od początku do pracy od podstaw, już po kilku latach żyli jak ludzie, a po kilku następnych weszli do ekonomicznej czołówki Europy i świata. Pytam więc: kto miał rację?
Życie obozowe kwitło. Czas mieliśmy dobrze zorganizowany, jako że nasza kadra, jeżeli nie w całości, to w większości składała się z przedwojennych działaczy ZHP, a latem 1946 żadne organizacje polityczne do naszej aktywności się nie wtrącały. Z racji tego, że żyliśmy prawie na plaży, korzystaliśmy z niej niemal bez ograniczeń. Nieumiejących pływać bardzo szybko tej umiejętności nauczono, a my znacznie poprawiliśmy nabyte w Konarach doświadczenie w tym względzie. Organizowano nam piesze wycieczki, gry i zabawy oraz podchody. Ćwiczyliśmy musztrę wojskową, paliliśmy ogniska, śpiewaliśmy piosenki harcerskie, wojskowe i patriotyczne, organizowaliśmy skecze i przedstawienia, a w tzw. międzyczasie rozwijało się życie koleżeńskie i poznawaliśmy się nawzajem, a ponieważ wszyscy mieliśmy doświadczenia wojenne, to i opowiadanie swych często niesamowitych przeżyć było na porządku dziennym. Jak to bywa w zorganizowanych grupach młodzieżowych, bardzo szybko powstają przezwiska i pseudonimy. Leszek, pewnie z racji silnej opalenizny i mocno skudlonych, czarnych włosów został Murzynem, ja — do dziś nie wiem, z jakiego powodu — Żydem i bardzo mi ten pseudonim nie odpowiadał, a im mocniej protestowałem, tym silniej to przezwisko się utrwalało. Na moim namiocie ktoś napisał kredą, dużymi i grubymi literami — ŻYT — a ja, zamiast dopisać też kredą podobną do trzech pierwszych literę „O” — usiłowałem za wszelką cenę ten napis wymazać. Niestety nie było to łatwe. Płótno nie zostało zaimpregnowane, prawdopodobnie była to bawełna luźno tkana, tak że kreda przeszła na drugą stronę materiału i nie dawała się ani strzepnąć, ani zetrzeć, a nawet gdy próbowałem go zmyć, to po wyschnięciu napis był nadal widoczny. Musiałem więc się poddać. Nie wszyscy dziś wiemy, a i często wiedzieć nie chcemy, jak silnie w tamtych czasach był w naszym narodku rozwinięty głupi, tępy antysemityzm. W dyskusjach na te tematy powszechne było często i w różnych środowiskach powtarzane zdanie typu: „Hitler był mordercą, draniem i świnią — to fakt niezaprzeczalny, ale że to żydostwo w naszym kraju wytępił, to za to należy mu się pomnik…”. Jeżeli ktoś był Żydem, to tak, jak mógł, swoją narodowość ukrywał, nie przyznawał się do niej, a jeżeli był to chłopak w porządku i swym pochodzeniem się nie chwalił, to i my udawaliśmy, że go za Żyda wcale nie uważamy i kilka takich sytuacji przeżyłem osobiście. Ale dać się przezywać Żydem, nie będąc nim — to już było ponad moje siły. Kiedy dalsi koledzy z innych drużyn czy zastępów pytali mnie, czy to prawda, co o mnie mówią — zaprzeczałem, jak mogłem, żegnałem się znakiem krzyża i cytowałem łacińskie fragmenty ministrantury — wszak ministrantem byłem od dobrych kilku lat. Nie miałem jednak pewności, czy kogokolwiek do swych gorących zaprzeczeń przekonałem. Z tego jedynego powodu byłem rad, że po rozpoczęciu nowego roku szkolnego wyjadę na drugi koniec Polski, gdzie w nowej szkole nikt już nie będzie wiedział, że parę tygodni wcześniej byłem „Żydem”.
W roku szkolnym 1945–1946 ukończyłem szóstą klasę powszechniaka, uzyskując promocję do pierwszej gimnazjalnej. Leszek natomiast w tym samym czasie ukończył drugą klasę w nowo powstałym, czteroletnim liceum pedagogicznym. Przed wojną tego typu szkoła nazywała się seminarium nauczycielskim, ale widocznie nowym władzom stara nazwa kojarzyła się źle, więc zmieniono ją na liceum. Jak już uprzednio wspominałem, od przyjazdu do Słupska matka nasza była zatrudniona na kolei, z bardzo nędzną pensyjką, ale za to z licznymi przywilejami, jak p.. 12 bezpłatnych przejazdów bez ograniczeń odległościowych plus 80 proc. Zniżki, gdyby zabrakło bezpłatnych biletów. Dzieci będące na utrzymaniu pracownika PKP miały tryt darmowe, a pozostałe przejazdy ze zniżką 80 proc. To nie wszystko — do tego deputat węglowy w ilości wystarczającej na cały rok i sorty mundurowe, a kto ich nie potrzebował, jap.np. pracownicy biurowi, otrzymywał materiał lub jego równowartość. Piszę o tym, bo dzięki tym przywilejom mogłem zostać odwieziony do Mikołowa koło Katowic w towarzystwie matki i brata, dla którego taka podróż wydawała się atrakcyjną przygodą, więc z nami pojechał i to wszystko bez grosza wydanego na przejazd. Zawieziono mnie do prywatnego gimnazjum ojców Salwatorianów. Była to szkoła przygotowująca kandydatów do seminarium duchownego. Matce szkoła bardzo się podobała i pewnie miała cichą nadzieję, że w dającej się łatwo obliczyć przyszłości będzie miała nowego „księdza w rodzie”, do którego nie będzie musiała mówić „księże synu” — jak musiała się zwracać do brata swego męża, czyli „księże szwagrze”. Zawiodła się srodze, ale jeszcze nie teraz, a dopiero za kilka miesięcy. Mnie od początku ta szkoła nie leżała. Więcej modlenia niż prawdziwej nauki — choć i do tej w tamtym czasie wcale się nie paliłem. Dyscyplina więcej niż wojskowa i kary niemal za wszystko, fizyczne również. Kary fizyczne braciszkowie i ojczulkowie wymierzali na gołą skórę sznurami zakonnymi, którymi na co dzień się opasywali. Za rozmowę w refektarzu, co w ich terminologii oznaczało jadalnię, musiałem nauczyć się, i to wyłącznie w czasie wolnym — czyli kosztem snu, bo innego czasu wolnego nie było — całego poematu Kornela Ujejskiego pt. Maraton. To było nawet w miarę miłe i łatwe, bo to świetny tekst i niektóre jego zwrotki zapamiętałem nawet do dziś i często w odpowiednich okolicznościach popisywałem się w różnych towarzystwach recytowaniem dużych jego fragmentów i zazwyczaj słuchającym moje deklamacje podobały się i nawet czasem dostawałem brawa. Ale było tu jedno „ale” — nie potrafiłem opanować tak długiego tekstu wyłącznie w czasie wolnym, więc gdy tylko się udało to w czasie lekcji lub modłów, ukradkiem zaglądałem do książeczki i nie zawsze na tyle ostrożnie, by w porę zauważyć czającego się za mną braciszka lub ojczulka, a taka wpadka zawsze kończyła się wyprowadzeniem mnie w ustronne miejsce i po komendzie „koszulę zdejm” dostawałem od kilku do kilkunastu razów wspomnianym już powyżej sznurem zakonnym. Razy te, choć sznury były śnieżnobiałe, zostawiały fioletowo-granatowe siniaki — jakby odciski pieczęci odwzorowujące wiernie kształt splotów. Po nich przychodziły siniaki lub strupy, a były i takie sytuacje, gdy ojczulek sadysta natychmiast po uderzeniu gwałtownie pociągnął sznur, zrywając naskórek i od razu ukazywały się kropelki krwi. Gdy te wygoiły się, od razu ukazywały się nowe, bo kto by wytrzymał tak długo być grzeczny? Mnie było zbyt trudno tak się zachowywać, żeby tych zakonnych sznurów całkowicie uniknąć. Byli jednak i tacy, którzy nie tylko nie zasłużyli nigdy na ten rodzaj kary, ale przyczyniali się do tego, żeby kara nie ominęła innych. Była dość duża grupa pupilków lizusków, których należało się strzec jak ognia. Był tam obowiązek oddawania napisanych listów do sprawdzenia, czy nie ma błędów ortograficznych lub stylistycznych, bo przecież z tak dobrej szkoły nie mogły wychodzić źle napisane listy. Ja otrzymywałem korespondencję od matki, na którą nie odpisywałem, bo wiedziałem, że jeśli opiszę dramatyczną prawdę, to „cenzura” takiego listu nie wypuści i każą mi napisać pod ich dyktando. Matka, nie mając wiadomości ode mnie, napisała do ojczulków z prośbą, żeby nakłonili mnie do odpisywania. Pod ich naciskiem napisałem list opisujący stan faktyczny, lecz nie oddałem go do sprawdzenia z nadzieją, że uda mi się go wrzucić do skrzynki na otwartym terenie. Trzymałem ten gotowy do wysłania list, jeszcze niezaklejony, i któregoś razu grupa lizusów, na tyle liczna, że nie byłem w stanie im mojego listu odebrać — czytała na zmianę jego fragmenty na głos, komentując niektóre zdania w stylu: „piszesz, że ojciec superior jest dla ciebie prawie tyranem, poczekaj, jak to przeczyta, będzie dla ciebie prawie katem” i inne frazy komentowali w podobnym stylu. Powiedziałem wtedy: „Dobrze, zanieście mu ten list, niech to wszystko wreszcie się skończy, napiszę do rodziców, żeby mnie stąd zabrali”. Nie oddali mi listu, gdzieś z nim poszli, a mnie było już wszystko jedno i spokojnie czekałem na rozwój wydarzeń, który nigdy nie nastąpił. Zastanawiałem się, czy bali się go zanieść, wiedząc, że popełnili przestępstwo i może spotkać ich kara, czy może superior wyciągnął z tego listu jakieś refleksje i zamiótł — jak to się dziś mawia — sprawę pod dywan. Wiem, że matka nigdy tego listu nie otrzymała. Wszystko nadal szło „normalnym” torem. Czas mijał, zbliżały się święta, a z nimi nadzieja, że w domu przekonam rodziców, żeby mnie już tam nie odsyłali. Nie miałem zapału do nauki, a na moim koncie „wisiały” dwie oceny niedostateczne. Nie bardzo się nimi przejmowałem do czasu, gdy ojciec superior wezwał mnie i oświadczył: „Jeśli nie poprawisz dwójek, na święta do domu nie pojedziesz”. Wiedziałem, że nie poprawię, bo już podjąłem mocne postanowienie: odejść stąd i nigdy tu nie wracać, a do nauki w tych warunkach zraziłem się nieodwracalnie. Intensywnie myślałem, jak tę sprawę rozwiązać. Już myślałem, że znalazłem wyjście z tej sytuacji, w związku z wybuchem „epidemii” świerzbu. Pomyślałem: zarażę się i pozwolą mi jechać się leczyć do domu. Zakradałem się do izby chorych i dotykając miejsc zainfekowanych u leżących tam kolegów, czekałem na efekt. Nie nastąpił. W końcu któryś z chorych wyznał mi prawdę: „Pierunie — tu nikt nie jest chory, jak chcesz do nas dołączyć, to wal” — powiedział i wręczył mi szczotkę do ubrania. Pokazał, w które miejsca i z jaką siłą należy „walić”, aby nabawić się „świerzbu”. Zrobiłem dokładnie, jak mnie nauczył i widząc, że moje dłonie stały się podobne do rąk pozostałych pacjentów izby, poszedłem do braciszka, który tą izbą się opiekował, a ten natychmiast wskazał mi ostatnie wolne łóżko z nakazem „kładź się!”, co niemal natychmiast wykonałem. Był by to najszczęśliwszy okres mojego pobytu w Mikołowie, gdyby nie fakt, że sznur zakonny dosięgał i nas, „chorych”. Szybko zorientowałem się, że moi obecni towarzysze to sort z przeciwległego końca skali, inny od tych, którzy kpili z mojego listu. Było wesoło, kawały raczej rzadko z tych, które można opowiadać w dobrym towarzystwie, piosenki wyłączne „śluńskie”, choć często (lokalnie) patriotyczne. Hanys Kokoschka wiódł prym na Tej sali, a do tego grał nieźle na skrzypcach, których mu na szczęście nie odebrano. Brat — nazwę go sanitariusz, bo nie pamiętam, jakie oficjalne nosił w tym zakonie miano, bo wszyscy funkcyjni braciszkowie używali jakichś łacińsko brzmiących określeń swojego zawop. (np. na portiera mówiło się brat furtian) — był w porządku, a w porównaniu do całej ich zgrai nawet bardzo w porządku. Pełnił funkcję „lekarza”, choć nie wiedzieliśmy, jakie ma kwalifikacje, bo specjalnie wiedzą medyczną się nie popisywał. Sam fakt, że wszyscy byliśmy symulantami i leserami (tam właśnie pierwszy raz usłyszałem i zapamiętałem te słowa) dyskwalifikował go jako medyka, bo przeciętny sanitariusz powinien bez trudu odróżnić świerzb od czerwonych plam powstałych od uderzeń ostrowłosą szczoteczką. Wszyscy znamy powiedzenie: „miłe złego początki — lecz koniec żałosny”, tak też było i z nami. W końcu któryś z gorliwych ojczulków zainteresował się tym, co też porabiają jego pacjenci i po dłuższym podsłuchiwaniu gwarów i melodii dochodzących z naszej izby niespodziewanie wparował, trzymając już swój sznur w ręku. Kazał wszystkim wstać, ustawić się za swoimi łóżkami i… musiał się chwilę zastanowić, bo wszyscy byliśmy w długich prawie do podłogi koszulach nocnych, więc gdyby kazał je zdjąć, wywołałoby to publiczne zgorszenie, gdyż nic pod spodem nie mieliśmy. Po chwili namysłu zdecydował się bić przez koszule i robił to z taką furią, że u wszystkich bez wyjątku koszule się zaczerwieniły. Po tej akcji miałem już dość i wtedy — chyba po raz pierwszy w życiu — podjąłem „krótką, męską decyzję” (choć samo to określenie poznałem wiele lat później). Wstałem, podałem każdemu z kolegów rękę i mówiąc im na pożegnanie: „Fajne z was Hanysy, ale więcej się nie zobaczymy — jadę do domu”. Widziałem zdziwienie w ich oczach, ale żaden nawet słowa nie wykrztusił. Poszedłem w tej nocnej koszuli do zbiorowej sypialni, w której były nasze szafki ubraniowe. Szafek tych nie wolno nam było zamykać, mimo że dość często zdarzały się drobne kradzieże. Żeby temu zapobiegać, często w ciągu dnia sypialnie były zamykane. Na szczęście w tym dniu naszej nie zamknięto. Ubrałem się w to, co w tej szafce znalazłem — przyjechałem tu na przełomie sierpnia i września — więc prawdziwie zimowych ciuchów nie miałem. Słysząc dzwonek na przerwę, schowałem się w kiblu, żeby mnie ktoś przypadkiem nie spotkał i po zakończeniu przerwy ostrożnie wyszedłem. Do głównej bramy nie miałem po co iść, bo brat furtian na pewno by mnie nie wypuścił, a narobiłby rabanu i cała planowana eskapada skończyłaby się przedwcześnie. Dotychczas na ten temat nie pisałem — więc w skrócie nadrobię zaległości.
Na zamkniętym i ogrodzonym wysokim płotem z siatki drucianej terenie zakładu (klasztoru? szkoły?) był dość spory teren rekreacyjny, duży ogród z boiskami i nawet basenem kąpielowym, z którego jeszcze we wrześniu mogliśmy korzystać. W ramach rozrywek harcerskich na tym terenie jesienią ćwiczyliśmy podchody i wtedy, kryjąc się w krzakach, zauważyłem zamaskowaną dziurę w siatce ogrodzeniowej, a później od kolegów w izbie dowiedziałem się, że tamtędy wtajemniczeni wymykają się do miasta. Do ogrodu zimą mało kto chodził, a prowadziły do niego boczne drzwi, których nigdy nie zamykano, więc była to jedyna bezpieczna droga ewakuacyjna i z niej właśnie skorzystałem. Poszedłem na stację, z której podmiejskim pociągiem dojechałem na główny dworzec w Katowicach. Jechałem oczywiście bez biletu. Miałem jakieś drobne pieniądze, ale nie tyle, żeby starczyło na mniej niż 20-kilometrową trasę. Jeżeli w tej chwili Czytający te słowa spyta, gdzie moje bezpłatne bilety i legitymacja na 80-procentową zniżkę, odpowiadam: rodzice nawet nie brali pod uwagę mojego samodzielnego powrotu. Matka planowała po mnie przyjechać, wszak nic to jej nie miało kosztować, a długie kolejowe podróże po prostu kochała, ale wtedy o tym nie wiedziałem, a może nie pomyślałem. W hallu głównego dworca znalazłem ogromną tablicę z rozkładem jazdy i nagle stanąłem przed problemem — Gdynia, odjazd 0017 z peronu drugiego. Dwa zera to przecież oznaczenie toalety, ale znałem już powiedzenie: „język do Kijowa doprowadzi”(czyli koniec języka za przewodnika) — a ja tylko (w pierwszym etapie) do Gdyni — skorzystałem więc z tego języka i dowiedziałem się, że na kolei, w przeciwieństwie do normalnego świata — obowiązuje system 24-godzinny. Znów więc przypomniało mi się przysłowie: „podróże kształcą”.
Teraz, jeszcze przed odjazdem z Katowic, wprowadzę młodszych Czytelników w temat — PKP Anno Domini 1946. Po ówczesnych torach jeździły dwa rodzaje wagonów osobowych — normalne i pulmanowskie. Te ostatnie różnie pisano, czasem przez dwa „l” i dwa „n” na końcu, a czasem tak, jak napisałem — po polsku. Nie trzeba ich szczegółowo opisywać, bo funkcjonują do dziś w większości pociągów dalekobieżnych, ale już „normalne”, później nazywane podmiejskimi, można zobaczyć tylko w muzeum kolejnictwa lub na starych fotografiach, dlatego muszę je opisać. A więc — znacznie od pullmannów krótsze przejście wzdłużne w środku między ławkami, ławki ustawione naprzemiennie — raz plecami do siebie, raz przodem, i w tych miejscach po obu stronach drzwi na zewnątrz. Wzdłuż całego wagonu drewniany stopień i poręcze pionowe z obu stron drzwi i poziome między tymi drzwiami. Połączeń wewnętrznych między kolejnymi wagonami (tak jak w pulmanowskich) brak. Można przeskoczyć między sąsiednimi stopniami wzdłużnymi, ale wymaga to sprawności, odwagi i łączy się z wielkim ryzykiem, gdy wagony są w ruchu, oraz jest ciężkim naruszeniem kolejowych przepisów bezpieczeństwa. Doczekałem do północy, kupiłem peronówkę — bo bez niej by mnie na peron nie wpuszczono — takie były wtedy i przez wiele lat później zwyczaje na PKP, zarówno w Polsce, jak i za granicą — o czym miałem się za parę lat przekonać. Pociąg stał podstawiony. Wagony miał mieszane — i pullmanny, i te normalne. Wsiadamy. Nie wiem, czy pociąg ruszył o czasie, bo w tym wieku jeszcze nie miałem zegarka. Było wtedy popularne (choć głupie) powiedzenie: „dla takich smarków (w domyśle — smarkaczy) nie ma zegarków” i była to prawda. W 1946 roku zegarków w Polsce jeszcze nie produkowano ani nie importowano, więc kto miał, to chronił je jak skarb. Ja w przyszłości swój pierwszy (używany i byle jaki) zegarek kupiłem już za zarobione przez siebie pieniądze. Dopóki byłem na utrzymaniu rodziców, zegarka nie miałem, choć wielokrotnie o nim marzyłem i zazdrościłem kolegom, którzy je z różnych okazji dostawali od swoich rodziców lub krewnych. Wydaje mi się, że jako prezenty komunijne zegarki wtedy jeszcze nie „chodziły”. A było przed kim je chronić. Nie wszyscy dziś wiedzą, jakie były dwa najbardziej poszukiwane towary przez naszych „wyzwolicieli”, więc podaję — były to czasy i wielocypedy — czyli zegarki (każdego kalibru) i rowery, więc po dwukrotnym przemarszu Armii Czerwonej (tam i z powrotem) przez nasz kraj liczba tych i tak bardzo deficytowych towarów poważnie się zmniejszyła. Ja zegarka nie miałem, ale na peronach większych stacji na ogół były.
Cała podróż trwała około 15 godzin i minęła na całonocnym chowaniu się i ucieczce przed konduktorami, a głównymi ścieżkami (nie drogami — bo drogi przeważnie są szersze) tych ucieczek były zewnętrzne stopnie, o których już mówiłem, opisując „zwyczajne” wagony. Jestem przekonany, że konduktorzy nie zauważyli, że się przed nimi chowam i uciekam, bo w przeciwnym razie raczej by mi się nie udała ta gra z nimi w ciuciubabkę. Jako dodatkowe trudności w tej grze wymienię: młodociany wiek — brakowało mi wtedy trzech tygodni do osiągnięcia wieku dwanaście i pół roku, była to druga połowa grudnia, a ja miałem na sobie to, co nosiłem na przełomie sierpnia i września, kiedy odwożono mnie do Mikołowa. Nie miałem nawet rękawiczek i dłonie kostniały, gdy trzymałem się zewnętrznych poręczy. Najtrudniejsze i chyba najbardziej niebezpieczne było przeskakiwanie z wagonu na wagon, bo jak już uprzednio wspomniałem — bezpiecznego przejścia między tamtymi wagonami nie było i to właśnie był mój atut, bo jak zauważyłem, konduktor przechodził między tymi wagonami tylko w czasie postoju na stacji. Gdy tylko dostrzegałem, że konduktor przymierza się do mojego wagonu, to najdalszymi od niego drzwiami w momencie ruszenia pociągu wychodziłem na stronę przeciwną i schylony poniżej poziomu okien przemieszczałem się w kierunku już sprawdzonego wagonu. Miałem wtedy niewystarczającą rozpiętość ramiom, żeby jednocześnie sięgać do poręczy dwóch sąsiednich wagonów, więc musiałem najpierw puścić poręcz swojego wagonu i dopiero wtedy łapać poręcz następnego. W tym wszystkim to zgrabne przechwytywanie poręczy utrudniał fakt, że końce obu wagonów kiwały się na boki, ale dokładnie przeciwległe — gdy mój przechylał się w prawo, to drugi w lewo. Ostatnim posiłkiem było śniadanie z poprzedniego dnia, a ja nie miałem ze sobą ani prowiantu, ani wystarczającej sumy na zakup czegokolwiek w wagonie restauracyjnym. Do tego brak snu przez blisko dwie doby i zmęczenie, gdyż chyba przez całą podróż nie usiadłem, bojąc się, że zasnę i zostanę złapany przez konduktora. Jeszcze jedną trudność w tej drodze stanowiło wielokrotne otwieranie drzwi zewnętrznych. Musiałem wybierać tylko drzwi „z wiatrem”, bo tych otwierających się „pod wiatr” w czasie biegu pociągu prawdopodobnie nie byłbym w stanie utrzymać i mogłyby mnie one po prostu wyrzucić na zewnątrz, a do tego nie każde drzwi mogłem otwierać z uwagi na siedzących przy nich pasażerów. Gdy byli to mężczyźni, nie otwierałem w obawie, że mi mogą w tym przeszkodzić, szukałem więc tylko takich drzwi, przy których nikt nie siedział, albo siedziały kobiety — najlepiej starsze. Przemieszczając się na zewnątrz wagonu, szedłem schylony, wiedząc, że widok głowy za szybą — co tu ukrywać — dziecka, mógłby kogoś przestraszyć lub skłonić do wywołania alarmu, a co najgorsze — mógłby mnie zauważyć konduktor, którego właśnie starałem się ominąć. Szczęśliwie udało mi się nie spaść ze stopni pędzącego i trzęsącego się pociągu ani nie zostać złapanym przez konduktora lub nadgorliwych pasażerów, choć wielokrotnie zostałem zrugany za „głupie zabawy”. A zabawy te to było moje „być albo nie być” — choć Shakespeare’a jeszcze wtedy nie znałem.
Tak więc późnym popołudniem następnego po ucieczce z „zakładu karnego” głodny, zmarznięty, niewyspany i zmęczony dotarłem do Gdańska, gdzie wysiadłem dopiero na przystanku Wrzeszcz. Był to pierwszy przystanek za dworcem głównym — o SKM-ce nikomu wtedy się jeszcze nawet nie śniło. Ruch lokalny odbywał się zarówno z wykorzystaniem przejeżdżających przez Trójmiasto (pojęcie jeszcze wówczas nieznane) pociągów dalekobieżnych, jak i dość często kursujących połączeń lokalnych, po tych samych torach. Wysiadłem we Wrzeszczu nieprzypadkowo. Mieszkali tam Dębiccy, a ja już odwiedziwszy ich wcześniej co najmniej raz, zapamiętałem adres, a może raczej drogę prowadzącą do ich willi. Postanowiłem więc zrobić sobie krótką przerwę w podróży. Bez zamiaru przenocowania — za bardzo śpieszyłem się do swojego domu — lecz z zamiarem najedzenia się za minione trzydzieści parę godzin postu, jak również na czekające mnie jeszcze co najmniej osiem godzin podróży — ale przede wszystkim chciałem pożyczyć od ciotki pieniądze na kupienie biletu na dalszą drogę, bo nie czułem się już na siłach zarówno fizycznie, jak i psychicznie, żeby kontynuować podróż na gapę.
Ciotkę zastałem w domu, wuja nie było — był w zagranicznej podróży, jako pierwszy po wojnie dyrektor GAL w Gdyni. Ciotka, ujrzawszy mnie w stanie, w jakim byłem, zaczęła źle się wyrażać o mojej matce, że jak mogła do tej mojej podróży dopuścić! Wyjaśniłem jej wszystkie okoliczności mojego pobytu i ucieczki bez wiedzy rodziców. Chciałem nawet pokazać pręgi na plecach (i poniżej pleców), ale nie chciała oglądać, bo wierzyła mi na słowo. Jako innowierczyni od kilku lat miała złe zdanie o Kościele, z którego (z całkiem innych powodów) wystąpiła. Pożyczyła mi kwotę, o którą poprosiłem, i najedzony, z nadzieją na przyjemny ostatni odcinek podróży, pożegnałem się i pojechałem tramwajem na dworzec. Chyba źle skalkulowałem koszt biletu kolejowego, a może nie miałem odwagi prosić ciotkę o większą sumę, bo przy kasie okazało się, że mam za mało pieniędzy na przejazd do Słupska, więc wymyśliłem, że do Gdyni dojadę na gapę, a z Gdyni bilet będzie tańszy i mi na niego wystarczy. Jadę pociągiem podmiejskim oczywiście na gapę. Tłok taki, że nie jestem w stanie przepychać się przez ten ścisk. Ja nie, ale konduktor, wielkie silne chłopisko, radzi sobie lepiej ode mnie i chyba intuicyjnie mnie wyczuwa, bo innych nie sprawdza, a dochodzi do mnie. Jak przebiegały nasze negocjacje — szczegółowo nie pamiętam — pamiętam jednak, że zapłaciłem mu mandat bez pokwitowania i znów nie miałem na bilet. Miałem natomiast szczęście, że w tzw. międzyczasie zapadł zmrok, że wagony były normalne — czyli ze stopniami i poręczami zewnętrznymi, że nie było specjalnego tłoku i że czas przejazdu znacznie krótszy, bo około czterech godzin — dziś, jak sądzę, jest on o połowę krótszy. Dojechałem bez wpadki i innych przygód. W domu zastałem tylko matkę i rocznego braciszka Krzysia. Leszek jeszcze nie wrócił z pogrzebu babci Ludwiki (matki ojca). Próbowałem mataczyć, że wcześniej nas puścili na święta, ale matka nie dała wiary i dopiero, gdy zdjąłem koszulę i pokazałem ślady, te najbardziej świeże oraz te starsze, które się jeszcze nie zdążyły zresorbować — matka z wielkim zdziwieniem zapytała, dlaczego nie napisałem o tym, bo wiedząc, jak jest, już dawno by mnie stamtąd zabrali. Wtedy powiedziałem jej o kontrolowaniu korespondencji i o tym incydencie z przechwyceniem mojego listu, w którym opisywałem prawdę, a którego nigdy nie otrzymała. Dała się przekonać i podjęła decyzję.
Miałem jechać do Warszawy do ojca, który tam uzupełniał swoje studia na SGGW, i wraz z nim pojechać do Mikołowa po moje rzeczy i wypisać mnie z tej szkoły. Tak też się stało. Nie wiem, jak wyglądała rozmowa ojca z ojczulkami, bo relacji z niej mi nie zdał, ale żadnych pretensji ani morałów też mi nie prawił. W drodze powrotnej ojciec został w Warszawie a ja sam w komfortowych warunkach, z legitymacją kolejową i bezpłatnym biletem pojechałem przez Wrzeszcz, gdzie odwiedziłem ciotkę, zwracając jej pożyczone pieniądze i tego samego dnia pojechałem do Słupska. Był to okres wielkiej reformy szkolnej. Nazwa szkoły powszechnej została zmieniona na podstawową i przybyły jej trzy klasy (z sześciu do dziewięciu), zlikwidowano gimnazja i tak powstała „jedenastolatka”, której ukończenie dawało maturę, a po kilku latach dodano do niej jeszcze jeden rok. Wszystko to jednak odbywało się etapami. Tak więc w roku szkolnym 1946/47 skończyłem jeszcze pierwszą gimnazjum, w 1947/48 klasę wstępną, a w 1948/49 — wyrównawczą. Leszek już w roku 1948/49 był w Szkole Jungów (SJ), która przygotowywała do zawodu marynarskiego lub dawała prawo ubiegania się o przyjęcie do Państwowej Szkoły Morskiej (PSM). Po jej ukończeniu dostał się do PSM w Szczecinie, a lato spędzał w ośrodku PCWM (Państwowe Centrum Wychowania Morskiego) w Dziwnowie jako sternik/instruktor na kursie pracy morskiej — tym samym, który ja musiałem przejść, aby dostać się do SJ. Na dwutygodniowy kurs do Dziwnowa pojechałem w lipcu 1949 roku jako świeżo upieczony piętnastolatek. Czułem się już prawie (a może nawet bez tego „prawie”) jak „dorosła mężczizna”, sił fizycznych oraz psychicznych miałem (albo mi się tylko tak wydawało) w nadmiarze. Właściwie to nie był żaden kurs, niczego tam nie uczono poza samym wiosłowaniem. Sądzę, że chciano nas zmęczyć i zniechęcić, bo jak kandydaci sami rezygnowali, to selekcja z pozostałej grupy była dla nich łatwiejsza. Panowie sternicy — bo tak musieliśmy się do nich zwracać — prześcigali się w gorliwości gnębienia kandydatów — czyli nas. Choć nikt z nich dotychczas raczej w wojsku nie był, ale w stosowaniu tzw. pruskiej dyscypliny nie byli gorsi od prawdziwych kaprali z prawdziwego wojska. Musieli się naczytać lub nasłuchać o kapralskich metodach, bo oprócz zamęczania nas samym intensywnym wiosłowaniem, a po nim ćwiczeniami typu biegi, żabki, przysiady i pompki — starali się nas prowokować tak, żebyśmy coś im odpyskowali lub, co gorsza, spróbowali rękoczynów. Czasem im się udawało. Za odpyskowanie natychmiast wyrzucano, w wypadku rękoczynów wzywano MO i delikwenta przekazywano w ich łapy celem przeprowadzenia śledztwa, w którym jako świadkowie występowali wyłącznie „panowie sternicy”. Sternicy mogli nie wiedzieć, jak mam na imię, ale doskonale orientowali się w tym, że jestem bratem Kotka, a Kotkiem w SJ i do końca jego pobytu w PSM-ce nazywano mojego brata Lecha. To, że sternicy wiedzieli, że jestem młodszym bratem ich kolegi, nie miało dla mnie znaczenia. Ani mnie nie faworyzowali, ani nie gnębili więcej niż pozostałych, ale że nasze pokrewieństwo zostało rozszyfrowane przez PIRATA, którym nazywano komendanta naszego obozu, wyjątkowego chama, prostaka, grubianina, ordynusa i aroganta — to już mi obojętne nie było. Wiedziałem, że Leszek temu — mimo wszystko — człowiekowi podpadał już od początku nauki w SJ, i to bynajmniej nie z powodu zachowania czy problemów z nauką. On po prostu nie cierpiał ludzi innych od siebie. Im ktoś był bardziej od niego inny, tym na jego skali zajmował niższe miejsce. A Leszek był kulturalny, spokojny, niepalący, niepijący, oczytany, inteligentny i nie dał z siebie zrobić „kaprala”, tak jak większość z jego kolegów — więc dla Pirata był tylko kotkiem/wymoczkiem i w związku z tym odsunął go od bezpośredniego „gonienia” kandydatów, robiąc z niego kierownika stołówki i kuchni. Ja, znając tę sytuację, miałem się podwójnie na baczności, żeby nie podpaść żadnemu sternikowi, bo ci, chcąc kogoś mocniej ukarać, odsyłali go do raportu do komendanta, co z reguły skutkowało natychmiastowym wy… (czytaj: wyrzuceniem) z obozu. Wielokrotnie robiono nam różne alarmy, również nocne i nigdy na nich nie podpadłem, nie wyszedłem jako ostatni — bo w wojsku, jak powszechnie wiadomo: „ostatnich gryzą psy” — podobno powiedzenie to powstało przy przemarszach kolumn przez wsie, a u nas ostatni biegali „na cypelek”. Tej krytycznej nocy nie usłyszałem trąbki ogłaszającej alarm. Obudził mnie silny blask latarki grubiański i gruby (pod względem tonacji) głos samego Pirata. Z obozu mnie nie wyrzucił, a była to już ostatnia noc — ale z listy kandydatów do SJ — już tak. Byłby to już koniec opisu pierwszej nieudanej próby wejścia na ścieżkę morskiej kariery, ale na zakończenie napiszę o tym, co pominąłem.
Kierownictwem obozu nazywaliśmy Pirata i kilku podległych mu wychowawców, którzy całą swą władzę i obowiązki przekazali swym podopiecznym (obecnie sternikom), a sami pobyt w atrakcyjnej nadmorskiej miejscowości turystycznej traktowali jako wczasy. Czasem odgrywali rolę dobrych wujków i w bardzo rzadkim tzw. wolnym czasie organizowali ad hoc nieobowiązkowe, niby przypadkowe pogawędki w stylu morskich opowieści. Bardzo lubiłem te opowieści i szybko spośród tych gaduł wybrałem jednego marynarza, który wydał mi się najbardziej męski i twardy, niczym człowiek z powieści Londona lub Conrada, Opowiadał banialuki o pracy na rybackich statkach dalekomorskich — na których nigdy nie pływał, o czym dowiedziałem się parę lat później. Słuchałem jego bajd o falach wielkich jak stodoła, przykrywających rybackie trawlery wraz z masztami i kominami, na których ludzie ustawiają się „bykiem” i po przejściu ogromnej fali otrzepują się jak psy wychodzące z kąpieli, nie przerywając pracy. To było coś dla mnie, dla którego wojna skończyła się zbyt wcześnie, nim zdołałem dorosnąć, wziąć w niej udział i się wykazać. Cztery lata, które upłynęły od jej zakończenia, ciągnęły się jak guma do żucia (o której słyszałem, ale żuć jej dotychczas okazji nie miałem), a tu już propaganda mówi ciągle o nowej(trzeciej wojnie światowej), przedstawiając nas jako jedynych na świecie obrońców pokoju, ale za to silnych i wierzących, że pokój obronimy, nie ma więc powodu się wahać. W tym nie wyszło, ale jestem młody, więc zdążę, a w przyszłym roku startuję do Szkoły Rybaków Dalekomorskich, która wychowuje najtwardszych ludzi morza — prawdziwych marynarzy.
Wróciłem z Dziwnowa na tarczy. Rok stracony, więc coś trzeba robić… Do pracy jestem za młody, więc rodzice zapisali mnie do liceum pedagogicznego — tego samego, do którego uczęszczał Leszek od przyjazdu do Słupska aż do wejścia na swoją drogę morskiej kariery, czyli do rozpoczęcia nauki w SJ. Ta szkoła cieszyła się bardzo dobrą opinią, głównie ze względu na kadrę pedagogiczną w całości pochodzącą z Seminarium Nauczycielskiego w Wilnie. Byłem przyjęty do drugiej klasy czteroletniego liceum — czyli ponownie według poprzednich standardów znalazłem się w klasie przed tzw. małą maturą, równoległą z dziewiątą, którą ukończyłem w czerwcu bieżącego roku.
Pojęcie „mała matura” zniknęło wraz zakończonym pierwszym etapem reformy szkolnictwa, ale z przyzwyczajenia było jeszcze w powszechnym użyciu. Bardzo byłem z pobytu w tej szkole zadowolony, głównie ze względu na kolegów, z których większość stanowili ludzie dorośli, „opóźnieni” w edukacji z powodu wojny. W czasie okupacji szkoła powszechna kończyła się na klasie piątej, którą ja ukończyłem w ostatnim roku wojny, nie tracąc nic w porównaniu do tych, którzy ten sam etap nauki kończyli np. w roku 1939. Z tych właśnie przyczyn w pierwszych latach po wojnie była duża grupa młodzieży mającej nawet sześcioletnie braki w edukacji. Z tego powodu w mojej klasie oprócz cywilnych dorosłych było aż pięciu andersowców, trzech akowców i tyleż kościuszkowców. Tylko andersowcy nosili na co dzień swoje mundury pozbawione oczywiście dystynkcji, czyli powszechnie znane battledressy i byli z tego tytułu niewątpliwie dumni. A my, czyli wszyscy pozostali, im tych mundurów zazdrościliśmy. Battledress w tamtych latach nobilitował i powszechnie wzbudzał szacunek. Stanowił on pożądany i bardzo trudny do zdobycia towar na targowiskach i w komisach, osiągający kilkakrotnie wyższą cenę od realnej ich wartości. Niektórzy krawcy zaczęli szyć i wypuszczać na rynek podróbki, które miały się nijak do oryginału, głównie ze względu na nieosiągalność w naszych sklepach podobnego gatunku zielonego sukna. Mnie znajoma krawcowa uszyła coś w tym guście i aż do pójścia do PCWM nie rozstawałem się z tym ubiorem.
Rozdział III
Na morze — droga przez mękę
Dotrzymałem zeszłorocznego postanowienia i na wiosnę złożyłem papiery do SRD (Szkoła Rybaków Dalekomorskich). Znów musiałem przejść dwutygodniowy kurs pracy morskiej, ale tym razem organizowany przez SP (Służba Polsce). Było świetnie, trafiłem do ośrodka w Mrzeżynie, przy ujściu Regi. Panowała sympatyczna atmosfera, żadnego kapralstwa, żadnego wywyższania się — wszyscy byliśmy junakami SP i w obie strony formalnie obowiązywał zwrot „kolego”, ale tylko formalnie, bo wszyscy mówili sobie na „ty”. Bardzo malownicze tereny. Piękne, długie i szerokie rozlewisko Regi, na którym i wiosłowaliśmy i żeglowaliśmy. W ubiegłym roku w Dziwnowie korzystaliśmy z identycznego sprzętu — były to 14-wiosłowe szalupy, zwane czternastkami lub barkasami. Łodzie te nadawały się również do żeglowania, miały dwa maszty, na których podnosiło się trzy żagle. Było to ożaglowanie typu kecz — fok, grot i bezan. Sprawność tych jednostek mocno ustępowała prawdziwym jachtom, ale przy silnych wiatrach osiągały one zauważalne i zadowalające prędkości. Tam nauczyłem się żeglowania i na zawsze je polubiłem. Cały kurs wraz z egzaminami przebiegł pomyślnie. W odróżnieniu od zeszłorocznego w Dziwnowie, można było nasz obóz nazwać kursem, bo były ciekawe zajęcia teoretyczne, z których sporo skorzystałem. Już pierwszego września 1950, jako szesnastolatek włożyłem po raz pierwszy w życiu prawdziwy mundur marynarski. Na otoku czapki lśniły wyhaftowane w kolorze bordowym litery PCWM, a na pagonach zwanych przez nas patkami — kotwiczka otoczona literkami SR. Z przykrością musiałem się pogodzić ze zmianą nazwy szkoły z SRD na PSRM. Wszyscy odczuwaliśmy tę zmianę jako coś w rodzaju degradacji, bo z nazwy zabrano nam „daleko-”, a pozostawiono tylko „morskich”, ale w rzeczywistości niczego to nie zmieniało.
Szkoła była dwuletnia i kończyła się egzaminem maturalnym. Mieściła się w Gdyni na Alei Zjednoczenia 3. Aleja ta jest przedłużeniem Skweru Kościuszki i jest to ląd odzyskany. Zanim zaczęto budować port, było tu morze. Budynek nasz był wzniesiony jeszcze przed wojną, jako Dom Żeglarza. Po wojnie przejęty w stanie surowym przez nowo powstałe PCWM. W ciągu kilku lat na tyle go wykończono, że zainstalowały się w nim dwie szkoły, Jungów i rybaków dalekomorskich. My zajmowaliśmy część wschodnią budynku, czyli tę bliższą morzu. Po stronie południowej mieliśmy basen jachtowy, w którym cumowały nasze szalupy i trzy małe szkolne żaglowce. Dwa bliźniacze szkunery nowofunlandzkie, budowane w czasie wojny dla HJ (Hitlerjugend) i przejęte przez PCWM w momencie jego powstania w różnej fazie budowy. Pierwszy z nich, Zew Morza, przejęty w końcowej fazie budowy w Dziwnowie, zwodowany i przeholowany do Gdyni, gdzie został wykończony i oddany w 1949 roku jako flagowa jednostka PCWM. Dwa lata później podniósł banderę drugi z bliźniaków, s/v Janek Krasicki. Trzecim małym żaglowcem był s/v Henryk Rutkowski. Był to poniemiecki kuter typu KFK (Kriegsfischkutter), podniesiony z dna i przebudowany na żaglowiec typu kecz i ten był tylko nasz, zarejestrowany jako statek rybacki. Nie miał jeszcze załogi stałej, ale ponieważ stał na wodzie, pełniliśmy na nim wachty i pełniąc je jako uczniowie pierwszego roku, byliśmy bardzo tym przejęci i czuliśmy się już (niemal) jak prawdziwi marynarze. Po pierwszym roku mieliśmy odbyć praktykę morską na trawlerach Dalmoru. Trafiłem na s/t (Steam Trawler) Orion. Nie był stary — zbudowany w Anglii w 1946 roku — czyli miał zaledwie pięć lat. Cieszyłem się z tego powodu, bo najstarsze w tym czasie trawlery Dalmoru były budowane przed i w czasie I wojny światowej. Od tych starych różnił się głównie standardem pomieszczeń załogowych, lecz jego siłownia i wyposażenie nawigacyjne przedstawiały poziom bardzo zbliżony. Kocioł parowy opalany węglem i maszyna parowa potrójnego rozprężania. Ponieważ statek był projektowany do połowów na Morzu Północnym, ale w oparciu o porty brytyjskie, z których do łowisk trzeba było płynąć od kilkunastu godzin do niewiele ponad dobę, więc pojemność jego bunkrów (zasobni węglowych) obliczona była na dwa do trzech tygodni żeglugi, a my na samo dojście z Gdyni do łowisk Morza Północnego potrzebowaliśmy, w zależności od ich położenia, trzy do czterech dni. Problem rozwiązano w następujący sposób: najbliższa rufy ładownia została połączona tunelem z kotłownią i przed wypłynięciem statku z Gdyni ładownię tę napełniano węglem, który był zużywany w pierwszej kolejności, a więc na dojście do łowisk i na pierwsze dni połowów. Ze względu na to, że ładownia ta pełniła podwójną rolę — ładowni i bunkra — nazwano ją Sparebunker (bunkier zapasowy).
Dlaczego tak dokładnie o tym piszę? Bo gdy wszedłem pierwszy raz na pokład, coś mi się wydało nie w porządku. Środkowa część pokładu zawalona była węglem równo z poziomem nadburcia, a na całej szerokości pokładu w jego najniższym miejscu stała woda, a żeby przejść z dziobu na rufę i odwrotnie trzeba było iść na odcinku około czterech metrów po bryłach węgla — innej drogi nie było. Nie znałem się wtedy jeszcze na liniach ładunkowych wskazujących maksymalne zanurzenie statku w zależności od pory roku i rejonu pływania, ale czułem, że tak nie powinno być, i przyznaję, że czułem się tym zaniepokojony. W niedalekiej przyszłości dowiedziałem się, że to ja miałem rację. Widocznie wówczas inspektorom urzędu morskiego nie chciało się tak daleko chodzić. Pierwszą osobą, która nie powinna była do tego dopuścić, był kapitan statku, ale to na jego polecenie statek przeładowano. Chciał mieć dodatkowy zapas bunkru na dwa dni i w takim stanie, nie niepokojeni przez władze portowe, bez problemu wyszliśmy z portu. Choć to był mój pierwszy dzień pierwszego w życiu rejsu morskiego, wiedziałem, że jako praktykant pokładowy nie mam w tej sprawie żadnego głosu. Pytałem kogoś ze starszej załogi, co o tym myśli i usłyszałem: „My tak zawsze wychodzimy, widocznie tak trzeba”. Przy każdym wychyleniu steru, celem zmiany kursu, statek głęboko przechylał się i czuło się, że nie chce się on wyprostować. Dziś wiem, że gdyby przechył był większy o dwa czy trzy stopnie, statek przewróciłby się dnem do góry, odcinając drogę ucieczki tym, którzy znajdowali się pod pokładem, w maszynowni i kotłowni, oraz tym, którzy byli na pokładzie, ale nie potrafili pływać, a takich w tamtych latach nie brakowało. To działo się zaledwie 66 lat temu, a wydaje się, że minęła cała epoka i chyba rzeczywiście tak jest.
Na tym statku pomieszczenia załogi pokładowej mieściły się pod bakiem, czyli nasza podłoga była na wysokości pokładu głównego (zresztą i jedynego)
i gdyby nastąpiła wywrotka, nasze pomieszczenia znalazłyby się kilka metrów pod wodą i choć już wtedy umiałem bardzo dobrze pływać i nurkować, byłem przekonany, że po wywrotce nie byłbym w stanie wydostać się z zalanych pomieszczeń się i wypłynąć na powierzchnię.
O północy miałem zaplanowaną swoją pierwszą wachtę na mostku, na sterze — choć o sterowaniu na kompas przy użyciu koła sterowego nie miałem żadnego pojęcia, dotychczas sterowałem na łodziach przy pomocy rumpla. Mimo stresu wywołanego strachem przed wywrotką poszedłem do swojej koi, położyłem się i zasnąłem. Obudziło mnie szarpnięcie za ramię i krzyk: „za piętnaście!”. Wstałem więc, nie musiałem się ubierać, bo położyłem się, będąc już w ubraniu. Wyszedłem na kompletnie zaciemniony pokład — księżyca nie było, a gwiazdy, zazwyczaj doskonale widoczne na lipcowym niebie, niczego nie rozświetlały. Szedłem więc ostrożnie po omacku, zataczając się, bo statkiem kiwała martwa fala i coraz bardziej potykałem się o niezapamiętane przeszkody, aż przewróciłem się na hałdę węgla zalegającą na całej szerokości pokładu. Aby bezpiecznie pokonać tę przeszkodę, musiałem iść „na czterech” nogach, bo po ciemku, po osuwających się pod stopami bryłach węgla i przy kiwającym się statku równowagi bym nie utrzymał. Po zewnętrznej stalowej drabinie, trzymając się poręczy, wszedłem na nadbudówkę śródokręcia, innej bardziej komfortowej drogi na mostek nie było. Wszedłem do ciemnej sterówki, gdzie było już kilka bardzo słabych światełek oświetlających kompas, wskaźnik położenia steru, inklinometr (przechyłomierz) i mapę na stole nawigacyjnym — osobnego pomieszczenia zwanego na statkach kabiną nawigacyjną na Orionie nie było. Byłem pierwszy z wachty wchodzącej, więc gdy wzrok oswoił się z panującym tu mrokiem, rozróżniłem trzy sylwetki, których twarzy przy tym oświetleniu poznać nie mogłem, choć i tak po pierwszym dniu na tym statku większości osób z załogi nie rozróżniałem. Nie wiedziałem, co się mówi przy wchodzeniu do tego pomieszczenia dziesięć minut przed północą, powiedziałem więc „dobry wieczór”. W odpowiedzi usłyszałem:
— A ty kto?
— Praktykant.
— Stawaj na ster!
Na to ja:
— Dobrze, ale nigdy nie sterowałem!
— To się nauczysz — odpowiedział głos z ciemności.
Nade mną w otworze w suficie sterówki zobaczyłem kociołek kompasu. Jak się później dowiedziałem — jedynego na tym statku. Pełnił on rolę sterowego dla patrzącego z dołu i głównego dla spoglądającego z góry, bo z góry i z dołu zamknięty był szklaną szybą. Róża kompasu wyskalowana była wyłącznie w rumbach. Po roku nauki na wydziale nawigacyjnym teoretycznie znałem nazwy wszystkich rumbów, ale w praktyce okazało się, że to nie zawsze tak proste, tym bardziej że sterowaliśmy z dokładnością do jednej czwartej rumba, a to żadna dokładność, bo odpowiada nieco mniej niż trzem stopniom (dokładniej — 2,81). Na tym statku uznano, że taka dokładność całkowicie wystarcza i w rzeczywistości wystarczała, ale problem tkwił w tym, że tylko kardynalne i interkardynalne rumby oznaczone były literami, a pozostałe oznaczone coraz mniejszymi trójkącikami. Trzeba było samemu sobie wydedukować — dla znającego zasady oznaczania rumbów nie powinno być to trudne, gdyby nie fakt, że statek się kiwa i na burty, i wzdłużnie, a do tego myszkuje — czyli samoistnie zmienia nieco kurs, to w lewo, to znów w prawo. Sternik musi więc umieć rozróżnić myszkowanie od zmiany kursu i reagować sterem tylko w tym drugim przypadku. Pierwsza komenda, którą usłyszałem, brzmiała: „WNWbyW 3/4 do N”, a fonetycznie to brzmiało: „Westnorthwestbywest 3/4 do Nordu”. No niby wszystko jasne, ale gdzie to jest? Zajęło mi trochę czasu znalezienie tego punktu na róży, ale statek nie czekał, aż ja ten punkt znajdę i łączył myszkowanie ze zmianą kursu kompasowego, a ja zbaraniałem i bałem się pokręcić kołem sterowym, bo nie mogłem się zorientować, w którą stronę mam kręcić. Usłyszałem: „Goń za kursem!”. Teoretycznie wiedziałem, że trzeba kręcić w stronę uciekającego kursu, a nie uciekającej kreski kursowej, która w rzeczywistości pozostawała zawsze na swoim miejscu. Co chwilę sternik odganiał mnie od koła, a ja starałem się zauważyć i zapamiętać kiedy, w którą stronę i ile szprych trzeba przełożyć, żeby zapanować nad uciekającym kursem.
Nie będę Czytającego okłamywać, że tak „prosta” czynność jak sterowanie statkiem od początku jest tak prosta, jak się po latach praktyki wydaje — bo na początku wcale nie jest. Na szczęście nie byłem sam i każdy mój błąd był natychmiast naprawiany przez starszego kolegę, który był na tyle cierpliwy, że nie odganiał mnie od steru po każdej mojej niewłaściwej reakcji. Żeby było ciekawiej, zanim dotarliśmy na Bornholm, zaczęło wiać i to coraz silniej, prosto z dziobu, czyli z Westu. Szybkość statku malała, przechyły wzdłużne
i nurkowanie dziobu stawały się coraz większe, zaczęły się bryzgi zalewające pokład i szyby mostku, a mnie zaczęło mdlić. Udawałem, że jest w porządku, że się nie poddam, ale to było tylko udawanie gieroja. Sytuację pogarszała pozycja, w której trzeba było stać przed sterem, z głową zadartą mocno do góry, żeby widzieć właściwy rumb na wiszącym nad głową kompasie. Stać „przed sterem” to nie przejęzyczenie, na tym statku, w przeciwieństwie do większości pozostałych, koła sterowe (dwa, jedno małe, którym kręciliśmy, i umieszczone na tej samej osi, co drugie, awaryjne, średnicą przewyższające nawet pokaźnego wzrostu sternika) mieliśmy za plecami. Inaczej się nie dało, bo bezpośrednio za tymi kołami ich oś wchodziła w parową maszynkę sterową. Maszynka ta przy każdym poruszeniu hałasowała, syczała wydobywającą się przez nieszczelności parą, skwierczała smażącym się na trzonach tłokowych olejem, a do tego wydzielała zapach gorącej pary pomieszany z zapachem gorących smarów mineralnych i to wszystko nie poprawiało samopoczucia stojącego pół metra przed tym potworkiem sterującego — czyli mnie. Musiałem się poddać i to niejednokrotnie. Za każdym razem, gdy czułem, że zbliża się ten okropny moment, gestem lub dotknięciem ręką informowałem mojego wachtkumpla, że wybiegam na zewnątrz oddać hołd Neptunowi i wtedy on przejmował ster. Ja wychodziłem na pokład nadbudówki i nie mając dostępu do nadburcia, bo dzieliły mnie od niego ponad dwa metry wysokości i półtora metra szerokości korytarza zalewanego wciąż pieniącą się wodą, oddawałem to, co miałem do oddania, wprost na tę kotłującą się pianę. Wiedziałem przynajmniej, że żaden ślad zostawiony przeze mnie nie będzie widoczny. Wachta moja skończyła się o czwartej nad ranem. Przyszła zmiana, a nam pozostało tylko przejść w miarę sucho przez te kilkanaście metrów zalewanego raz po raz przez potężne bryzgi pokładu. Na pokładzie spotkała nas miła niespodzianka: węgiel, po którym przed czterema godzinami musiałem się czołgać „na czterech” nogach, prawie zniknął, a jego resztki były zgarniane i wrzucane do otwartego luku. Pracę tę wykonywało dwóch na sztormowo ubranych ludzi — trymer (pomocnik palacza) i drugi mechanik. Wtedy przebiegłem szybko i w miarę sucho na dziób do pomieszczeń załogi pokładowej, nie zastanawiając się dlaczego „smoluchy” (tak wtedy nazywano członków załogi maszynowej) tę mokrą robotę wykonują właśnie teraz. Dopiero w ciągu dnia wszystko się wyjaśniło. Okazało się, że w czasie bunkrowania (załadunku węgla bunkrowego, czyli tego dla potrzeb kotłowni), przez zapomnienie — lub może świadomie z bezmyślności — nie zakryto luku ładowni szperbunkra (tak Kaszubi nazywali Sparebunker) i zasypano go tą hałdą leżącą na pokładzie węgla. Gdy w nocy zerwał się wiatr sztormowy i bryzgi zalewały pokład, woda przez otwarty i tylko przykryty warstwą węgla luk, zaczęła wlewać się do ładowni, a z niej przez tunel zalewała zenzy pod kotłownią. Smoluchy wystraszyły się, że zatopią statek, i nic nikomu nie mówiąc, poszły go ratować i zrobiły to skutecznie, tak że nawet kapitan nie dowiedział się o ich błędzie. A może tylko udawał, że nic nie wie? Położyłem się na swojej koi, ale spać się nie dało — dziób podbijało tak silnie, że musiałem oburącz trzymać się, aby nie dać się z koi wyrzucić i nie połamać się podczas spadania na podłogę. Chyba wtedy po raz pierwszy zacząłem zastanawiać się, czy na pewno dobrze wybrałem swój kierunek zdobycia zawodu. Jednak mimo dyskomfortu, jaki mnie ze wszystkich stron ogarniał, uznałem, że lepszego pola do walki ze swoimi słabościami w żadnym innym zawodzie nie znajdę — przynajmniej w czasie pokoju, a na żadną wojnę się wtedy nie zanosiło — więc nie mając innej alternatywy, chcąc nie chcąc musiałem na tym statku pozostać nie krócej niż do powrotu, który był przewidziany za miesiąc. Nie wiem nawet, kiedy mimo tego szarpania udało mi się usnąć — letnie sztormy nie trwają zbyt długo — gdy obudziłem się, czułem już tylko łagodne kołysanie wzdłużne, które mi wcale nie przeszkadzało. Złe myśli odeszły, a ja wyskoczyłem z koi, aby podziwiać mijane bardzo blisko klifowe wybrzeża Bornholmu, zwieńczone wysoko osadzoną latarnią Hammer Odde na północnym cyplu o tej samej nazwie.
To była pełnia lata, a w tym sezonie wszystkie trawlery Dalmoru idące na Morze Północne przepływały przez Cieśniny Duńskie, czyli przez Sund, Kattegat i Skagerrak. Przejście przez najciaśniejszą z tych cieśnin, czyli Sund, miałem bardzo dobrze opracowane na ćwiczeniach z nawigacji i może właśnie dlatego podziwiałem zachowanie kapitana, który przeprowadził statek tą drogą bez jednego nawet zerknięcia na mapę. Kilkadziesiąt lat później sam to kilkakrotnie robiłem, tyle że na wielokrotnie większych statkach, ale wtedy zazdrościłem kapitanowi wiedzy, doświadczenia i pewności siebie. Pierwsze w moim życiu przejście przez tę cieśninę zrobiło na mnie ogromne wrażenie i zupełnie zapomniałem o dręczących mnie jeszcze kilkanaście godzin wcześniej wątpliwościach. Następne cieśniny, ze względu na znacznie większą szerokość, nie wywierały już takiego wrażenia, bo w wielu miejscach nie było widać brzegów, a tylko dwukrotnie przechodziliśmy blisko niewielkich wysepek i koło latarniowców, które widziałem po raz pierwszy. Dopiero minięcie przylądka Skagen uświadomiło mi, że jestem wreszcie na prawdziwym morzu połączonym z obu stron z oceanem. Wody Morza Północnego wydały mi się zupełnie inne kolorystycznie od Bałtyku, który wydawał mi się mętny, zielonkawy, w odróżnieniu od jasnobłękitnych i bardzo przejrzystych wód Morza Północnego. Później jednak dowiedziałem się, że barwy mórz i oceanów zmieniają się wraz z gęstością zachmurzenia i kątem padania promieni słonecznych. Następna wyraźnie widoczna różnica między tymi dwoma morzami to długość fali. Ta na Morzu Północnym wydawała się tak długa, że prawie jakby oceaniczna, ale to było tylko efektem mojego życzeniowego myślenia, marzenia o prawdziwym oceanie, na którego odwiedzenie trzeba mi było czekać jeszcze kilkanaście lat. Wtedy nie mogłem o tym wiedzieć, a cieszyłem się, myśląc o tym, że zaczynają się spełniać moje młodzieńcze sny. Od snów do rzeczywistości droga może być bardzo daleka i w moim przypadku niestety taką właśnie miała być, ale teraz czułem się prawdziwym, niemal starym i doświadczonym marynarzem. Tym bardziej że przez minione cztery dni żeglugi sterowanie udało mi się opanować po mistrzowsku, przynajmniej było tak w moim mniemaniu.
Od minięcia przylądka Skagen, czyli od wpłynięcia na wody Morza Północnego, w owym czasie zaczynało się naliczanie tzw. dodatku dewizowego. Były to nędzne centy, ale wystarczało ich na wysłanie kilku widokówek lub nawet na wizytę w kinie, dlatego załogi kombinowały tak, żeby idąc na zachód, zdążyć minąć ów przylądek przed północą — albo przynajmniej zapisać tak w dzienniku okrętowym. Podczas powrotu z kolei zmniejszano nawet niekiedy szybkość, aby zyskać jeszcze jeden dzień dewizowy. Robiono sobie nawet żarty w stosunku do osób zaczynających pływanie, mówiąc im: „Leć na dziób, to ci wcześniej będą naliczane dewizy”. Bywało, że ktoś się na to dał nabrać.
Po czterech dniach żeglugi dotarliśmy do łowiska Fladden Grund i można powiedzieć, że żarty się skończyły. Wtedy przekonałem się, że słowa zamieszczone w regulaminie pracownika morskiego Dalmoru są „najprawdziwszą” prawdą, a brzmiały one tak: „Kapitan statku, o ile warunki na to pozwalają, powinien starać się zapewnić załodze cztery godziny nieprzerwanego odpoczynku na dobę”. To nie żart — tak było wydrukowane w regulaminie — ale zwracam uwagę Czytelnika, że o tym, czy te warunki „pozwalają”, decydował wyłącznie kapitan, jak również o tym, czy podjęte przez niego starania okażą się owocne. Ja miałem dopiero skończone 17 lat i zgodnie z ówczesnym polskim prawem pracy można mnie było zatrudniać — jako młodocianego — nie więcej niż sześć godzin na dobę, ale prawo to dotyczyło tylko zatrudnionych na lądzie. My, młodociani praktykanci, spod tego prawa (postanowieniem dyrektora Dalmoru, który swój regulamin podpisał) byliśmy wyłączeni i nikt się z tego powodu nie buntował. Przez następne ponad trzy tygodnie — „o ile warunki na to pozwalały” — zapewnialiśmy sobie nieprzerwane odpoczynki o długości średniej od pół do półtorej godziny jednorazowo, ale za to kilka razy dziennie, ale na taki luksus nie zawsze mogliśmy sobie pozwolić, więc braliśmy to, co zsyłał nam dobry (niestety nie zawsze) los.
Latem trałowało się na okrągło. Trałowaniem nazywaliśmy ciągnięcie blisko nad dnem (ale nie po samym dnie, żeby sieć się nie darła) całego bardzo skomplikowanego zestawu trałowego. Czas trałowania zależał od kilku czynników i o nim decydował kapitan. Średnio wynosił on do trzech godzin i to mógłby być czas przeznaczony na ten nieprzerwany odpoczynek, gdyby nie czynności, które należało wykonać między wydaniem a wybraniem sieci. Te czynności to przede wszystkim sprzątnięcie całego wybranego połowu, a zdarzało się od zera do kilkunastu ton w jednym zaciągu. Sprzątnięcie polegało na przesunięciu całości przez ruczę (długa i szeroka rynna), na której dokonywało się segregacji — wszystko, co nie było śledziem, kierowano na pokład, a później silnym ciśnieniem wody usuwano za burtę. Wyjaśnię, że było to barbarzyństwo, gdyż niemal wszystkie ryby (a dorszowate bez wyjątku), wyciągnięte z dużej głębokości ponad powierzchnię wody, po ponownym do niej wrzuceniu nie były w stanie — rozpierane przez swoje pęcherze pławne — ponownie się zanurzyć i w końcu ginęły i były pożerane przez drapieżne ptactwo morskie. Za to niesłychane barbarzyństwo, dokonywane przez całe polskie rybołówstwo dalekomorskie, zostaliśmy z łowisk tego akwenu raz na zawsze usunięci. Państwa nadbrzeżne podzieliły wszystkie łowiska Morza Północnego w miarę sprawiedliwie między sobą i na ich wodach połowów nam zabroniono.
Po tych wyjaśnieniach wracam na pokład s/t Oriona i dalej sprzątamy rybę — czytaj: śledzia — bo tylko jego braliśmy — reszta, jak wyżej wspomniałem — była usuwana za burtę. Przebrany śledź był obficie solony i po starannym wymieszaniu w specjalnym korycie pakowany do beczek. Ryb nie można było od razu zabijać, bo po kilkunastu godzinach, wskutek wibracji i wstrząsów, osiadały. Beczki dopełniano, zabijano denka, dobijano obręcze dla zapewnienia szczelności i spuszczano do ładowni, gdzie były ciasno sztauowane, tak by przy największych nawet przechyłach nie przesuwały się i nie rozbijały. Jeżeli to wszystko zdążyło się wykonać przed wybraniem kolejnego zaciągu, mieliśmy później czas na odpoczynek. Stawiam więc pytanie czysto retoryczne: czy w czasie trzech (a niekiedy mniej) godzin między wydaniem a wybraniem sieci, wypełnionym często w całości ogarnianiem złowionych ryb kapitan (nawet ten dorównujący mądrością Salomonowi) byłby w stanie zapewnić załodze cztery godziny nieprzerwanego odpoczynku na dobę? Odpowiedź może brzmieć „tak”, ale tylko w czasie przelotu na łowisko lub powrotu z niego, w czasie przejścia między oddalonymi od siebie łowiskami i w czasie sztormu lub długotrwałej awarii w siłowni — tertium non datur-(-trzeciej możliwości nie ma).
Bywało, że po kilku dniach nieprzerwanej harówy modliliśmy się (każdy do swojego Boga) o sztorm, awarię lub brak ryby na łowisku, mimo że każdy pływał na rybakach tylko po to, aby zarobić — innych korzyści z takiego pływania nikt nie dostrzegał. Pogoda często bywała na granicy sztormu i kapitanowi ciężko było zdecydować o przerwaniu połowów. Każdy z nich czekał, aż zrobi to pierwszy któryś z jego kolegów na tym samym łowisku, bo jak wiadomo, pogoda jest zjawiskiem lokalnym i u nas może być ładnie, a 200 mil dalej statki muszą sztormować, bo prowadzenie połowów w jego trakcie czasie grozi zmyciem ludzi z pokładu, a w ciężkich warunkach udzielenie pomocy tonącemu jest praktycznie nieskuteczne — choć zdarzały się wyjątki potwierdzające regułę.
Bez względu na pogodę, dopóki z kolejnego zaciągu nie było choć dziesięć beczek ze śledziami, kapitan połowów nie przerwał, a my — czyli załoga pokładowa na bardzo śliskim nie tylko od wody, ale przede wszystkim od szlamu rybnego pokładzie, jeździliśmy na butach (gumowych) jak na łyżwach — ale bez możliwości sterowania w rytm bocznych przechyłów od burty do burty, łapiąc się tego, czego się dało, aby nie połamać się w zderzeniu z twardymi przeszkodami i nie dać się wyrzucić za burtę. Gdy statek ustawiał się burtą (zawsze prawą — bo był przystosowany do połowów tą właśnie stroną) do fali, często wpadał w rezonans, który nie pokrywał się z częstotliwością kolejnych nadchodzących fal, lecz wynikał z bieżącej stateczności, która zmieniała się jak w kalejdoskopie, w zależności od tego, czy właśnie wysypana na pokład ryba leżała jeszcze w lastach (przegrodach z desek), czy była już sprzątnięta i od tego, czy pełne beczki stały ciągle na pokładzie, czy też były już spuszczone, pięć lub, w miarę napełniania ładowni, odpowiednio mniej metrów poniżej pokładu. Gdy dno ładowni było obciążone, a pokład pusty (lub prawie) — statek robił się sztywny jak „Wańka wstańka”. Ponieważ termin ten już zanika, wyjaśniam młodszym pokoleniom, w czym rzecz. Jest to rosyjska zabawka — lalka na półkolistej podstawie, która po przechyleniu natychmiast wraca do pionu. Gdy statek był sztywny, kołysał się na burty z dużą częstotliwością, więc utrzymanie się na pokładzie było bardzo trudne, a źle zamocowane przedmioty (np. beczki) urywały się i przesuwały, stanowiąc śmiertelne zagrożenie dla ludzi. Ten rozziew między częstotliwością kołysań statku a okresem nadbiegającej fali skutkował często sytuacją, że gdy statek znalazł się w najgłębszym przechyle na prawą burtę, spotykał się z właśnie z nadchodzącą „górą wodną”, której strome zbocze przy głębokim przechyle pokładu wyglądało jak pionowa ściana wodna, która całkowite zwalała się na pokład. Kapitan, który w podobnych sytuacjach znał swoją rolę i związaną z nią odpowiedzialność, zawsze nadzorował osobiście pracę ludzi na pokładzie i z „sercem w gardle” obserwował ich przez otwarte okno sterówki. Widząc nadchodzącą ścianę wodną, ryczał z siłą gigantofonu: „Bykiem do fali!”, a członkowie załogi, dostrzegając to samo, ale z dołu, więc jakby w większej skali, nie czekając na tę komendę, już ją wykonywali. Chwytali się za wszystko, co się dało, ustawiając się prostopadle do nadchodzącego „ciosu”. Po przejściu każdej takiej fali w pierwszej kolejności liczyli się wzajemnie i po stwierdzeniu, że wszyscy są, odczekiwali jeszcze kilka wahnięć kadłuba, podczas których — najpierw kaskadą nad nadburciem, a potem już tylko sztormklapami i szpigatami — statek zrzucał z siebie ten zbędny balast.
Wręcz odwrotnie sytuacja wyglądała wtedy, gdy ładownie były puste, a pokład obciążony jeszcze niesprzątniętymi rybami i niespuszczonymi pełnymi beczkami. Wtedy stawał się „miękki” i jako taki właśnie bardzo wolno się przechylał i tak samo wolno z tego przechyłu się podnosił. Było to czasem denerwujące, bo często — przytrzymany kolejną falą — podnieść się nie chciał, a przynajmniej do powrotu się nie śpieszył. Po dłuższym doświadczeniu ludzie nabierali zaufania do swojego pokładu, ale ja tego doświadczenia wtedy jeszcze nie miałem i tylko obserwacja innych, na których takie zachowanie statku na fali wrażenia nie robiło — lub potrafili je skutecznie ukryć — powodowała, że nie wpadałem w panikę, a jeżeli się bałem — to tak jak oni nie chciałem pokazywać swego strachu. A bać się było czego, bo od czasu do czasu statki się przewracały, grzebiąc w stalowej trumnie całość lub część swojej załogi, a wielkie fale zmywały ludzi z pokładu, a ich wyłowienie, zwłaszcza żywych, raczej należało do rzadkości.
Miałem zaledwie 17 lat i wierzyłem, że świat się dopiero zaczyna przede mną otwierać, więc nie było mi śpieszno do przedwczesnego z niego zejścia. Opisane powyżej sytuacje nie działy się zbyt często, bo to był lipiec, więc sztormy zdarzały się rzadziej, a jeżeli już, to słabsze i nietrwające długo. A jeśli już powiało, to kapitanowie, zdając sobie sprawę z tego, że tak naprawdę to tylko oni za wszystko ponoszą odpowiedzialność, starali się do ekstremalnych sytuacji nie doprowadzać i we właściwym momencie wydać komendę: „dechy na łańcuchy, sieci na peny (kołki, na żaglowcach — nagle) — sztormujemy!”, a ja, zmordowany kilkudniową harówą bez snu i odpoczynku, odbierałem tę wiadomość jak śpiew anielski. W czasie połowów na pokładzie było nas zawsze dwunastu — szturman (pierwszy i jedyny na tym statku oficer), bosman i dziesięciu (łącznie z dwoma praktykantami) ludzi i wszyscy bez wyjątku mieli swoje stanowiska, funkcje i obowiązki, w które, lecz nie bez trudu, powoli się wciągałem. W tzw. przelotach (dojście, powrót i zmiana łowiska), sześciu ludzi (2x3 wachty) szło kolejno na mostek — ster i oko (obserwacja), a czterech do bosmana, który zawsze miał nadmiar zajęć i brak ludzi do ich wykonania. Podczas sztormowania natomiast podział załogi pokładowej był podobny, z tą różnicą, że bosman i przydzieleni mu ludzie z powodu często zalewających pokład fal i bryzgów nie mieli roboty na otwartym pokładzie, więc chowali się w magazynkach pod bakiem, a co tam robili i czy rzeczywiście tam byli, a nie w kojach, tego ani kapitan, ani szturman nie sprawdzali, bo musieliby przejść przez zalewany pokład. Ja oczywiście jako praktykant z wydziału nawigacyjnego zawsze w takich sytuacjach pełniłem wachty na mostku i od dawna nie męczyło mnie kiwanie statku ani parowo-olejowy zapach z maszynki sterowej. Na mostku było ciepło, w miarę cicho — bo okna były szczelnie zamknięte — a przede wszystkim roztaczały się z nich wspaniałe widoki, z lewej i z prawej — sztormujących innych trawlerów, których dzioby wbijały się w głąb nadchodzącej fali lub wspinały się jak korek na jej grzbiet, a śruby napędowe raz po raz wynurzały się niemal całkowicie z toni, aby za chwilę, ponownie w nią wchodząc, wzniecić potężny gejzer białej piany. Widok przed dziób był już inny, ale też ekscytujący. Każdą zbliżającą się górę wodną obserwowałem i starałem się przewidzieć, czy my wejdziemy na nią, czy ona na nas. Czy to spotkanie odbędzie się łagodnie, z pełną kurtuazją i wzajemnym ukłonem, czy będzie to twarde zderzenie powodujące głuchy huk, potężny wstrząs, silną wzdłużną wibrację i kilkumetrowy gejzer, który za chwilę zwali się na nasze okna, pozbawiając nas całkowicie widoku przed dziób, poleci dalej, malując komin na biało i całkowicie wróci do swojego środowiska naturalnego dopiero w pewnej odległości za rufą. Cała szeregowa część załogi pokładowej na s/t Orion mieszkała w pomieszczeniach na dziobie, pod bakiem i suche przejście w czasie sztormowania na mostek lub do mesy na rufę graniczyłoby niemal z cudem, więc rzadko kto decydował się na pokonanie tej drogi bez ubrania sztormowego składającego się z olejarza — wodoszczelnej, zakładanej przez głowę, długiej do łydek kurtki (a raczej płaszcza — bo kurtki — jak sama nazwa wskazuje, są raczej krótkie), butów gumowych sięgających pachwin i bioder, zidwestki (czapka sztormowa z szerokim opadającym na ramiona rondem) i niekiedy — gdy spodziewamy się pracy na całkowicie zalewanym do wysokości relingów pokładzie — sztormowych spodni, dzięki którym po chwilowym zalaniu do wysokości klatki piersiowej można było wewnątrz pozostać całkowicie suchym, a było to o tyle ważne, że w sytuacjach, gdy tego stroju używaliśmy, na ewentualne przebranie się nie było czasu i na ogół nie byłoby się w co przebrać. Bywali jednak gieroje, którzy uważali się za starych, doświadczonych marynarzy i wydawało im się, że potrafią trafnie przewidzieć nadejście tzw. dziewiątej fali, która w rzeczywistości bywa czasem szósta, a niekiedy szesnasta (lub jeszcze dalsza) i czasem im się udawało, ale nie zawsze. Często też łamali oni obowiązujące we wszystkich flotach zasady safety first — u nas przepisy BHP głosiły, by nie biec, aby zdążyć przed falą — bieganie na statkach, szczególnie w warunkach sztormowych, jest bardzo niebezpieczne, bo rozpędzony człowiek nie będzie w stanie w potrzebie wyhamować biegu, gdy mu w tym czasie pokład ucieknie spod stóp.
Ciężko było, ale wytrzymałem i przeżyłem. Zaczęła się droga powrotna, odprężenie, luz i wachty, na których się wyżywałem w sterowaniu i w nawigacji. W nawigacji przez małe „n”, bo wyposażenie w sprzęt i przyrządy nawigacyjne mojego statku, można powiedzieć, było niemal zerowe, na poziomie stanu „po pierwszej wojnie”. A żeby nie być gołosłownym, w całości je wymienię. Jeden kompas magnetyczny ze skalą wyłącznie rumbową, spełniający podwójną rolę — gdy patrzyliśmy od dołu, wtedy był sterowym, a jeśli z góry, już na wyrost i bez merytorycznego uzasadnienia miał być kompasem głównym. Na ścianie sterówki była przyklejona kartka zatytułowana „tabela dewiacji”. Pytałem kapitana, potem szturmana i w końcu asystenta pokładowego o to, jak dewiator tę tabelę sporządził, skoro na kompasie nie ma namiernika optycznego ani możliwości jego postawienia, a gdyby nawet była taka możliwość, nie dałoby się czegokolwiek namierzać, bo leżąc na pokładzie sterówki, kompas umieszczony był równo z jego powierzchnią — jego poziomy widok zasłaniała zrębnica. Każdy z zapytanych odpowiedział inaczej, lecz wszystkie odpowiedzi uznałem za wymijające i musiałem radzić sobie sam. A radzić sobie musiałem, bo miałem wykonać sprawozdanie z praktyk, w którym należało wykonać cały szereg pozycji wszystkimi dostępnymi metodami. Poradziłem sobie prawdopodobnie tą samą metodą, którą mógł zastosować dewiator. Stojąc nad odsłoniętym kompasem, namierzałem obiekt wyprostowaną dłonią i szacowałem odczyt „na oko”. Jak dokładne były moje pozycje, nie wiem — nie było z czym porównać. Drugim i chyba już ostatnim przyrządem nawigacyjnym był radionamiernik, zwany radiopelengatorem, z którego głównie korzystano we mgle, idąc kursem na latarniowiec, których na naszej trasie (i na innych też) było wtedy sporo. Zapomniałbym o echosondzie, gdyż ona służyła do poszukiwań ławic śledzia, ale była przydatna do określenia momentu przejścia nad izobatami — co można było, oczywiście w przybliżeniu traktować jak linię pozycyjną.
Podstawowym sposobem określania się na łowiskach był chyba dawno już nieistniejący (bo nie znalazłem o nim nawet wzmianki w Google) system CONSOL. Jako ciekawostkę historyczną w skrócie go opiszę. Na każdym statku rybackim były dwie mapy dla tego systemu, północna i południowa część Morza Północnego, z naniesionymi kolorowymi (czerwonymi i zielonymi) liniami, promieniście wychodzącymi z dwóch stacji bazowych tego systemu. Były to Stavanger w Norwegii i Bushmills w Irlandii. Obie te stacje nadawały kierunkowo w powtarzających się w kolejnych sektorach sygnał składający się z ciągu 60 znaków, które należało starannie liczyć zarówno do zaniku sygnału, jak i po nim. Liczba niesłyszanych sygnałów podzielona na pół i dodana do liczby policzonej do zaniku słyszalności sygnału była namiarem na słuchaną stację. Po wysłuchaniu drugiej z tych stacji mieliśmy drugą linię pozycyjną i pozycję, jeżeli linie te w tym akwenie przecinały się pod odpowiednimi kątami, jeżeli nie często posługiwano się wysondowaną izobatą. Map tego systemu nie spotkałem na statkach handlowych — widocznie system ten stworzony był specjalnie dla rybołówstwa, aby umożliwić trawlerom w miarę skuteczne omijanie bardzo licznych wraków, które dla żeglugi, ze względu na dużą głębokość, nie stanowiły zagrożenia, zaś dla trałujących po dnie zagrożenie było poważne i kosztowne. Trafiając na wrak, traciło się bardzo drogi sprzęt, a pękająca wtedy lina trałowa zabijała lub kaleczyła ludzi pracujących na pokładzie.
Kolejnym systemem nawigacyjnym tamtych lat — o którym dzisiejsi nawigatorzy mogą nawet nie wiedzieć — był NEMEDRI. Więc krótko o nim, bo gdy zaczynałem swoją morską karierę i dobre kilkanaście lat później nie dałoby się bez niego bezpiecznie pływać. Podczas ostatniej wojny niemal wszystkie akweny morskich wód europejskich zostały przez wszystkie walczące strony bardzo gęsto zaminowane. Minowano własne wody jako ochronę przed inwazją i akweny wroga — najczęściej z samolotów. Po wojnie żegluga handlowa ponosiła na tych polach ogromne straty. Żeby je ograniczyć, a docelowo wyeliminować, państwa zwycięskie rozpoczęły na wielką skalę trałowanie min i dokładne oznaczanie oczyszczonych tras. W pierwszej kolejności na Bałtyku przetrałowano dojścia do cieśnin duńskich, jak również same cieśniny oraz dojście do Kanału Kilońskiego. Na Morzu Północnym oznaczono trasę z Kanału Kilońskiego do La Manche i przez niego. Stosowano trzy główne typy min morskich (kontaktowe, magnetyczne oraz akustyczne) i każdy rodzaj z tych pułapek musiał być wykrywany i niszczony innym sprzętem i inną metodą. Powstały w ten sposób system dokładnego oznaczania bezpiecznych dróg wodnych różnił się od dotychczas stosowanego oznaczania wraków, mielizn i podejść do portów i został dokładnie opisany w specjalnym wydawnictwie oraz był już naniesiony na nowo wydawanych mapach i nawigatorzy na bieżąco go korygowali. System ten był niesłychanym ułatwieniem dla statków takich jak nasz. Wystarczało trzymać się dokładnie tych tras i cała nawigacja terestryczna nie była już potrzebna. Trasy te składały się z prostych odcinków obustronnie obojowanych, a na zwrotach dość często ustawiane były latarniowce, które oprócz silnych świateł swoich latarni, emitowały również sygnały radiowe i akustyczne, podobnie i wszystkie boje świeciły, gwizdały, buczały i dzwoniły — co bardzo ułatwiało ich identyfikację podczas ograniczonej widzialności. Z powyższego opisu może wynikać, że ówczesny nawigator nie musiał być specjalnie biegły w skomplikowanej sztuce nawigacji terestrycznej — wystarczało, że był wystarczająco dokładny w identyfikowaniu mijanych znaków nawigacyjnych, a z czasu przebiegu między kolejnymi pławami określało się chwilową prędkość i kalkulowało spodziewany czas na trawersie kolejnej z nich. A nam, pływającym po tych torach, wydawało się, że prowadzimy nawigację. Oznakowanie torów wodnych pławami stosowane było chyba od stuleci, ale nowy system NEMEDRI miał na celu wyłącznie umożliwić statkom bezpieczne przejście przez pola minowe. Nawet trzymając się dokładnie przetrałowanych i oznaczonych tras, od czasu do czasu statki trafiały na dryfujące, zerwane ze swych kotwic miny i często po takim zderzeniu tonęły.
Rozpisałem się obszernie o wykorzystywaniu pływających znaków nawigacyjnych i przypomniała mi się anegdota — podobno prawdziwa — opowiedziana przez mojego guru i mentora, kapitana żeglugi wielkiej i znanego pisarza marynistę Karola Olgierda Borchardta. Tenże kapitan jako wykładowca gdyńskich szkół morskich lubił często budzić i ożywiać swoich słuchaczy usypiających na nudnych i trudnych wykładach. Opowieść, którą chcę tu przytoczyć, brzmiała mniej więcej tak:
Na tym starym parowcu jako młody, początkujący oficer zajmowałem bardzo niekomfortową, bo umieszczoną w samym nawisie rufowym kabinę. Silna wibracja, spowodowana pracą śruby okrętowej, początkowo nie pozwalała mi spać, ale po kilku miesiącach spałem przy jej wstrząsach jak zabity — ale gdy wibracja ustawała, natychmiast budziłem się i bez tego dźwięku usnąć ponownie nie mogłem. Tak było i wtedy, obudziła mnie niespodziewana cisza przerywana w miarę miarowym buczeniem. Spojrzałem na zegarek — do wachty zostały jeszcze prawie trzy godziny, muszę usnąć, ale nijak nie mogłem! Postanowiłem sprawdzić, co tak buczy za moim otwartym bulajem (chyba nie weszliśmy na pastwisko?), bo buczenie przypominało ryk niedojonej krowy. Wstałem, podszedłem do bulaja i wyjrzałem. Była lekka poranna mgiełka, w odległości kilkunastu metrów od rufy wolniutko przesuwała się migająca słabym światełkiem, ale dość głośno bucząca i kiwająca się na martwej fali boja. Czując, że teraz już nie zasnę, ubrałem się i wolno wspiąłem się na mostek nawigacyjny, gdzie zastałem trzyosobowe milczące konsylium. Ponieważ oni milczeli, więc i ja niemal szeptem spytałem najmłodszego z nich drugiego oficera, dlaczego stoimy. Ten z bezradności przeniósł swój wzrok na stojącego obok pierwszego oficera, który po chwili wahania przeniósł swoje spojrzenie na kapitana, który wciągnął powietrze, szeroko rozłożył ręce i żałośnie jęknął:
— Bojki nie ma!
— Której?
— Może tej, co od kilku minut trąbi mi w bulaj? — spytałem, uśmiechając się od ucha do ucha.
Kapitan, nagle ożywiony, z szerokim uśmiechem potwierdził, tym razem już pełnym głosem:
— A tak!, tak! Właśnie tej!. — Po czym wydał czifowi polecenie: — Cała naprzód!
Minęliśmy tych bojek kilkadziesiąt, a może kilkaset — nie wiem, nie liczyłem, ostatnie z nich na Zalewie Szczecińskim i cumujemy w Szczecinie. Jest połowa lata, naradzamy się z Marianem — kolegą ze szkoły. Decyzja następująca: mamy dość Oriona, schodzimy, poszukamy coś innego. Dostajemy delegację na powrót do Gdyni. W pociągu chwalimy się współpasażerom swoimi morskimi przeżyciami i dłońmi, które tylko z wierzchu wyglądają normalnie, od spodu „zelówa”, bardziej przypomina skórę na pięcie starego wieśniaka, który całe lato boso przechodził. Dłonie nasze są półprzymknięte i w tej pozycji im najwygodniej. Przy próbie całkowitego wyprostowania palców ta gruba warstwa skóry nie daje się rozciągnąć i zaczyna boleć — więc lepiej nie prostować. To samo przy próbie całkowitego zamknięcia dłoni. Ta gruba warstwa skóry nie ma gdzie się podziać i uniemożliwia zaciśnięcie dłoni w kułak (i to słowo wychodzi z użycia, a oznacza pięść). Ludzie pytają, jaka jest przyczyna takiej degradacji rąk. Odpowiadamy, że praca przy linach stalowych bez rękawic, a katalizatorem tego procesu była słona, nawet bardzo słona woda w porównaniu do bałtyckiej. Armator przed rejsem wyposażył nas w dwa rodzaje rękawic roboczych, ale na statku wyśmiano nas za próbę ich noszenia (tłumaczono nam, za co tymi rękawicami mamy łapać komara) więc ulegliśmy panującej jeszcze od czasów przedwojnia modzie na pracę gołymi rękami w każdych warunkach i skutek tego był taki jak opisany powyżej.
W Gdyni zgłaszam się do załogowego, żeby zakończyć tegoroczną praktykę i spotykam się z propozycją zamustrowania na s/t Deltra I, proszę o chwilę do namysłu i idę obejrzeć ten statek. Ruina, aż strach wejść na pokład, w porównaniu do Oriona to staruszek z innej epoki. Był to polski przedwojenny trawler, na którym po zakupie pływała cała holenderska załoga, bo u nas wtedy rybaków dalekomorskich nie było zbyt wielu. Armator kupił Deltrę z zamiarem stopniowego wymieniania holenderskiej załogi na polską, w miarę jak nasi przyuczą się do tego całkowicie nieznanego u nas zawodu. Jednak między zamiarami a osiągnięciami może być duża albo nawet bardzo duża odległość. Tak też było ze szkoleniem naszej załogi. Nie żebyśmy byli mniej zdolni, głupsi od Holendrów, ale ci ostatni pewnie się we własnym interesie umówili, że będą nas tak uczyć, żebyśmy przypadkiem czegoś nie podejrzeli. Uważali, że sami od setek lat tworzyli swoje rybołówstwo na Morzu Północnym nie po to, byśmy szybciej od nich opanowali tę sztukę i swoje osiągnęli. A właściciel, płacąc im oraz praktykantom za pracę i za szkolenie, poddał się i zbankrutował. Po wojnie w ramach pomocy UNRRA Deltrę I i inne dwa przedwojenne lugry odzyskaliśmy. Sytuacja się powtórzyła — potrzebowaliśmy znów Holendrów — ale tym razem zawarto z nimi lepszy kontrakt, tzw. no cure — no pay, czyli „nie ma wyników, nie będzie zapłaty” — i poskutkowało. Tę „mądrzejszą” od przedwojennej umowę zawdzięczamy pierwszemu powojennemu dyrektorowi Dalmoru, niezwykłemu człowiekowi Zbigniewowi Żebrowskiemu — przedwojennemu kapitanowi PMH, który przebywał w czasie wojny w Anglii i zamiast dowodzić wtedy statkami w atlantyckich konwojach, zgłosił się do pracy u dużego brytyjskiego armatora rybackiego, gdzie nikt przed nim — nie wyczuwając zagrożenia — nie krył tajemnic tego zawodu. Człowiek ten potrafił przekonać Holendrów, że wie, co najmniej tyle, co oni i da sobie bez nich radę i angażował tylko tych, z którymi się dogadał. Wystarczyło sześć lat od zakończenia wojny i na wszystkich trawlerach było już tylko po jednym Holendrze, który pełnił rolę instruktora, a formalnie był nazywany pilotem. Takiego pilota mieliśmy też na Orionie, ale nie pisałem o nim, bo był niemal niewidoczny. Czasem pokazał się na mostku w towarzystwie naszego kapitana i nie chodził nawet do mesy — posiłki przynoszono mu do kabiny, w której mieszkał razem z kapitanem, gdyż tylko to pomieszczenie na Orionie spełniało wymagane standardy.
Wracam pod Deltrę. Stoję na kei i patrzę na jej pokład. Po Orionie to nędza z biedą, myślę sobie: po co ci to? Idź sobie na plażę, poderwij jakąś syrenę i ciesz się życiem, a w bagno się nie pchaj. Już zamierzałem zrobić w tył zwrot, gdy zauważyłem wychodzącego spod baku kolegę z roku. Zauważył mnie i spytał, czy mustruję do nich. Gdy zaprzeczyłem, spytał, w jakich portach byłem w czasie rejsu na Orionie. Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że z wyjątkiem Cieśnin Duńskich, nawet z daleka nie widziałem innych brzegów. A my będziemy łowić w oparciu o IJmuiden (holenderski port rybacki, z którego sztucznie wykopany kanał prowadzi do portu Amsterdam), będziemy tam zachodzić co tydzień — poinformował mnie jakby od niechcenia mój kolega. To mi wystarczyło, pobiegłem kłusem do załogowego, żeby mnie ktoś nie ubiegł i w nocy już sterowałem (jak stary fachman) tym statkiem w kierunku światła latarni Hel, a po skończonej wachcie gramoliłem się z wielkim trudem na swoją koję, a wcale nie było to łatwe. Nie miałem wyboru, ta koja była ostatnią wolną w kubryku, a trudność wejścia na nią wiązała się z jej usytuowaniem. Jako jedyna w kubryku była czwartą od podłogi, pozostałe były „tylko” po trzy warstwy, więc odstępy między nimi były wystarczające, by w miarę sprawny człowiek mógł się wcisnąć, ale moja była tak blisko sufitu, że udało mi się na nią wejść dopiero przy piątej próbie, bo usiąść się na niej nie dało — unosząc lekko głowę, dotykałem nią sufitu, którym był pokład. Dość szybko opanowałem technikę wchodzenia, ale trudności wróciły, gdy zaczęło kiwać. Na koi był koc ale nie znalazłem poduszki, podłożyłem więc sobie pod głowę złożone ubranie i tak zasnąłem. Poduszki poszukam jutro.
Na całym statku nie udało mi się znaleźć ani jednej wolnej poduszki, a musiałem coś mieć pod głową. Poradzono mi, żebym wziął pod głowę kapok. Kapokiem nazywaliśmy pas ratunkowy złożony z dwóch poduszek wypełnionych prawdziwym kapokiem i połączonych pasami. Napisałem „prawdziwym”, bo dziś pozostała tylko jego nazwa, którą żeglarze używają do określenia kamizelki ratunkowej. Prawdziwy kapok, którym wypełniano wówczas poduszki kamizelek ratunkowych, to było włókno roślinne uzyskane z agawy, a jego wadą było to, że szybko nasiąkał wodą. Nijak nie udało mi się tych dwóch połączonych poduszek ułożyć w koi tak, żeby dało się na nich spać, więc musiałem je rozdzielić za pomocą noża i odtąd miałem dwie poduszki, choć potrzebowałem tylko jednej, za to nie miałem już kamizelki ratunkowej, której mógłbym potrzebować, gdyby statek zaczął tonąć. Na moje szczęście nie tonął.
Nasz kubryk (zbiorowe pomieszczenie załogi na statku) znajdował się na samym dziobie statku poniżej pokładu. Schodziło się do niego po pionowej drabinie. Jego ściany — czyli wewnętrzne strony blach poszycia kadłuba — były nieoszalowane, więc dotykając je, można było dokładnie wyczuć temperaturę wody zaburtowej, a to już zaczynała się jesień (na szczęście zimy na tym statku nie doczekałem). Jako jedyne ogrzewanie naszego kubryku służył otwarty kominek, w którym mogliśmy palić węglem. Żadnych sanitariatów ani choćby kranu z wodą w pobliżu nie było. Z tych brakujących w pobliżu naszego kubryku urządzeń mogliśmy korzystać tylko w nadbudówce śródokręcia, oddalonej od nas całą na długość pokładu dziobowego, czyli około 20 metrów. W czasie deszczu lub zalewania pokładu bryzgami był to jednak pewien problem i ogromny dyskomfort — dziś bardzo nie chciałbym się z nim zmagać.
Na łowiskach wszystko działo się niemal identycznie jak w opisach z pobytu na Orionie, więc nie ma powodu, by do tego wracać. Istotną różnicą była droga na łowisko. Tym razem szliśmy przez Kanał Kiloński. To było już coś — miałem po raz pierwszy w swym niewiele ponad 17-letnim życiu dotknąć stopą obcej ziemi. Dzisiejsze pokolenia tego nie zrozumieją, ale dla nas, żyjących na ziemi zdeptanej przez dwie wrogie armie, wyjazd za granicę, nawet tę najbliższą — było to coś jak dla nas dzisiaj podróż dookoła świata, i to na własny rachunek. A tu dzięki przypadkowi i podjętej we właściwym momencie „krótkiej, męskiej decyzji” otwierało się przede mną to, co dla lwiej części mojego narodu było tylko niedostępną mrzonką i umiałem to docenić i się z tego cieszyć. W kanale tym są dwa zestawy śluz. Od strony Bałtyku wchodzi się przez jedną z czterech. Są dwie stare (małe) śluzy i dwie nowe (znacznie większe). Długość postoju w śluzie zależy od tego, czy wprowadzono nas jako pierwszy czy jako ostatni ze statków, które się jednorazowo w niej pomieściły. Od momentu zacumowania załogi mogą schodzić na nabrzeże.
Dla nas to zejście było jak wkroczenie w inny wymiar, więc kto tylko miał wolne od wachty, ten schodził, aby zobaczyć i niemal „dotknąć” ten „RFN w pigułce”, a przez to określenie rozumiem zwiedzenie i kupienie wszystkiego, co w tym czasie było do kupienia w całym wolnym świecie, a pozostawało niedostępne w siermiężnym Peerelu. Oczywiście nie było możliwości wyeksponowania w kioskach i sklepach na terenie śluzy Holtenau wszystkich dostępnych towarów, ale wystarczyło żądany towar zamówić u ship chandlera (dostawcy okrętowego) i po ośmiu godzinach żeglugi otrzymywało się wszystkie zamówione towary w końcowej śluzie Brunsbüttelkoog, i to po cenach wolnocłowych, gdyż teren śluz kanałowych traktowany był (i jest nadal) jak strefa tranzytowa w portach lotniczych. Ponadto w czasie postoju przy nabrzeżu śluzy można było odwiedzać inne statki, o ile oczywiście nas na nie wpuszczono, ale z sytuacją niewpuszczenia na inny polski statek stojący w tej samej śluzie się na szczęście nie spotkałem. Później prawie zawsze zachodziłem na polskie statki, aby sprawdzić na wywieszonej liście załogi, czy nie ma na niej kogoś znajomego. Na podejściu do śluzy, od strony morza, statek jest prowadzony przez niemieckiego pilota, który po zacumowaniu w śluzie schodzi, a ze śluzy wyprowadza go już pilot kanałowy. Piloci kanałowi zmieniają się w połowie drogi. Na duże statki pilot kanałowy przychodzi z dwoma niemieckimi sternikami kanałowymi, co znacznie poprawia bezpieczeństwo żeglugi, gdyż ruch w tym kanale — w przeciwieństwie do np. Kanału Sueskiego — jest dwustronny. Gdy statki mijają się lub wyprzedzają w małej od siebie odległości, następuje zjawisko przyssania i żeby nie doszło do otarcia się, trzeba bardzo umiejętnie i w bardzo właściwym momencie operować sterem i niezgrany z pilotem sternik mógłby bardzo często tego przyssania nie opanować. Jednak na małych statkach, do których należą też trawlery, sterowanie w kanale należy już do załogi. Miałem więc możliwość i satysfakcję sterować pod komendą pilota kanałowego i z wyrazu jego twarzy widziałem, że robię to dobrze. Po opuszczeniu kanału z jego zachodniej strony jeszcze przez kilka godzin idzie się rozlewiskiem Łaby, które wygląda jak morze, ale nim nie jest. Chociaż od strony północnej lądu nie widać, ale za to są rozległe i bardzo niebezpieczne mielizny, niebezpieczne z uwagi na silne prądy pływowe, które zmuszają do uwzględniania dużych poprawek, a w wypadku zniesienia statku na płyciznę przy wysokiej wodzie, po jej opadnięciu nierówno podparty dnem piaszczystej łachy statek łatwo może się przełamać i z tego powodu ten pilotaż, zwany Elbelotse lub Elbe Pilots, jest konieczny. Po ponad dwunastogodzinnej żegludze z czterema kolejnymi pilotami zdaliśmy ostatniego na statek pilotowy w pobliżu latarniowca Elbe I i poszliśmy dalej obojowanym szlakiem NEMEDRI, aż do miejsca, gdzie według dostępnych nam informacji można było z tego szlaku zejść na już bezpieczne szerokie wody i udać się na najlepsze z łowisk, na którym w ciągu tygodnia napełniliśmy nasze ładownie i skierowaliśmy się do holenderskiego portu IJmuiden. Po kilkunastu godzinach żeglugi miałem okazję po raz pierwszy postawić stopę na, tym razem już prawdziwym, obcym lądzie. W czasie ponaddobowego postoju niektórzy ludzie z naszej załogi pojechali pociągiem do odległego o kilkanaście kilometrów dużego miasta, czyli do legendarnego Amsterdamu. Sam z powodu braku środków z takiej wycieczki zrezygnowałem, lecz z zainteresowaniem słuchałem opowieści o dzielnicy czerwonych latarni, gdzie dziewczyny siedzą za wielkimi witrynami jak na wystawach sklepowych i o licznych, bardzo ruchliwych kanałach, które wprawdzie nie zastępują ulic, jak w odległej stąd Wenecji, lecz ciągną się między ulicami, gęsto połączonymi licznymi malowniczymi mostkami. Pomyślałem sobie, że dopiero zaczynam i zdążę te cuda w przyszłości jeszcze nie raz obejrzeć i rzeczywiście obejrzałem, ale dopiero kilkanaście lat później, niż wtedy mogłem się spodziewać.
Nikt nie zna swojej przyszłości, więc skąd ja miałbym znać moją? Czekało mnie jeszcze dużo burz i życiowych zawirowań. Jeszcze kilkakrotnie wyszliśmy na łowiska i przez cały połów zostawiliśmy w tym holenderskim porciku, aż kierownictwo naszej szkółki i dyrekcja Dalmoru porozumiały się w sprawie naszej ewakuacji, gdyż żaden ze statków stojących w IJmuiden nie planował powrotu do Peerelu, a było nas łącznie pięciu praktykantów na trzech statkach. Ja w ostatnim dniu przed ewakuacją podczas wyładunku beczek miałem pozornie niegroźny wypadek — w stalowych drzwiach nadbudówki pokładowej przygniotłem wskazujący palec prawej ręki. Cholernie bolało, ale nikomu wypadku nie zgłaszałem. Po obiedzie przyjechał po nas mikrobus, do którego załadowaliśmy nasze bagaże, Tam sprawdzono nasze „książeczki żeglarskie”. Napisałem to w cudzysłowie nie bez powodu. Rybołówstwo, a może raczej w nim zatrudnieni ludzie według dzisiejszych (pisowskich) norm — byli ludźmi „gorszego sortu”. Wyrażało się to między innymi w tym, że nasze (tzn. praktykantów z SRD) książeczki żeglarskie nie były drukowane i nie miały sztywnych okładek. Była to złożona wpół kartka podłej jakości papieru z odbitymi na powielaczu danymi personalnymi użytkownika. Powielacz to nie dzisiejsza kopiarka — zwana powszechnie kserem — lecz prymitywne urządzenie z wałkiem i korbką, na którym za komuny opozycja „drukowała” swoje ulotki i wydawnictwa drugiego obiegu. Do tej kartki doklejało się zdjęcie i kolejne kartki z danymi statków, na które się mustrowało. Nie sądzę, że było to z biedy czy nawet z oszczędności. To mogła być dyskryminacja tego zawodu albo — co dość prawdopodobne — w ówczesnych durnych łbach decydenckich wykluło się przekonanie, że z takimi książeczkami nasi rybacy nie będą szukać pracy u polskich armatorów PLO i PŻM ani tym bardziej u armatorów obcych, w razie gdyby przyszło komuś do głowy dokonać czegoś, co wówczas było nazywane „dezercją”. Ale dezercje były wtedy powszechne i nawet my w czasie, gdy nas sprawdzali w Immigration, spotkaliśmy na ich terenie kilku naszych starszych kolegów/dezerterów, którzy z nami nie chcieli rozmawiać — a może im zabroniono? Kilku naszych kolegów było wtedy przesłuchanych i też nie chcieli nam powiedzieć, o co ich pytano. Po dość długiej odprawie wbito w nasze książeczki wizy tranzytowe na przejazd do Peerelu, wsiedliśmy do tego samego mikrobusu, ale tym razem już nie w towarzystwie agenta, który nas tam zawiózł, ale smutnego pana w kapeluszu zsuniętym na oczy, w jasnym prochowcu z podniesionym kołnierzem i z prawą ręką w kieszeni płaszcza, w którym oprócz dłoni musiało być coś jeszcze, bo lewa ręka, która także była w kieszeni, tak bardzo jej nie wypełniała. Nasz nowy towarzysz podróży nie był uprzejmy na tyle, żeby się z nami przywitać ani przedstawić się. Zamknął od środka tylne drzwi (innych nie było) na klucz, który schował do kieszeni. Wtedy szybko zorientowaliśmy się, że nasz pojazd jest przystosowany do przewozu gości specjalnego sortu, o czym mogła też świadczyć szyba ze zbrojonego szkła między naszą kabiną a kierowcą. Nasz konwojent nie odezwał się do nas nawet słowem przez dwie godziny podróży, więc mogliśmy się nieco orientować, którędy i dokąd jedziemy tylko dzięki patrzeniu na to, co widzieliśmy za oknem. Przejechaliśmy przez Amsterdam i w końcu znaleźliśmy się w starej secesyjnej dzielnicy Rotterdamu. Stanęliśmy przed domem z dużym szyldem o treści „SEAMEN’S HOME”, gdzie, przywitani przez agenta PŻM, zostaliśmy przez niego poinformowani o tym, że statek, który zabierze nas do Szczecina, wprawdzie stoi już w porcie, ale zaokrętują nas dopiero w dniu wyjścia, bo tu, w Domu Marynarza będzie nam wygodniej. Zaczynał się właśnie weekend, a w tym czasie w portach zachodniej Europy w weekendy nie pracowano, więc mieliśmy co najmniej trzy dni na zwiedzanie miasta. Od momentu opuszczenia mikrobusu nie czuliśmy się inwigilowani ani pilnowani, wszak mieliśmy wbite w naszych papierach legalne wizy. Dlaczego po drodze byliśmy konwojowani — tego nikt nam nie wytłumaczył. Prawdopodobnie obawiano się, że ktoś w czasie przejazdu będzie próbował wyskoczyć podczas postoju na światłach i chcieli uniknąć związanych z tym kłopotów. Nasz dom sprawiał przyjemne wrażenie. Eleganckie marmurowe schody, szerokie korytarze wyłożone kokosowymi chodnikami, wysokie sufity wykończone sztukaterią, wszystko wymalowane i czyste, a wszystkie instalacje jak elektryczna, wodociągowa, sanitarna i stojące na podłogach masywne kaloryfery świadczyły, że pochodzą z okresu późniejszego niż sam budynek. Dostaliśmy duże dwuosobowe pokoje, a wracający razem z nami wychowawca (o którym dotychczas nie wspomniałem) dostał pokój jednoosobowy. Agent PŻM-u wypłacił nam należny dodatek dewizowy za okres od wyjścia z Gdyni do planowego zawinięcia do Szczecina, więc stać nas było i na kino, i na wizytę w muzeum, choć z jego zbiorów już nic nie pamiętam, tak samo jak z poznanego w ciągu tych kilku dni miasta, które po kilkunastu latach zacząłem ponownie dość często odwiedzać. Nigdy potem nie trafiłem do tej dzielnicy, w której wtedy przez kilka dni mieszkaliśmy.
Pobyt ten wywarł na mnie wtedy ogromne wrażenie, które nigdy się chyba nie powtórzyło. Choć później miałem okazję bywać w wielu bardzo egzotycznych miejscach, to Rotterdam, który „zdeptywałem” po kilkanaście godzin dziennie — pozostał na zawsze w mojej pamięci jako coś niepowtarzalnego. Było dużo ciekawych spotkań z mieszkającymi tam marynarzami różnych bander, narodowości i ras. Miałem wtedy po raz pierwszy w życiu okazję nawiązania dialogu w bardzo jeszcze słabej angielszczyźnie i odniosłem wrażenie, że przez te kilka dni udało mi się zacząć rozmawiać, przekazywać swoje myśli i odbierać cudze. Spotkaliśmy też kilku uciekinierów z polskich statków, którzy czekali na możliwość zaokrętowania — jednak robili na nas przykre wrażenie — byli sfrustrowani i często w stanie, który dziś nazwalibyśmy wskazującym. Wtedy nie przyszło mi nawet do głowy, że w bardzo bliskiej przyszłości to ciekawie rozpoczynające się moje marynarskie życie zostanie tak brutalnie przerwane. Myślę, że gdybym to mógł wtedy przewidzieć, może i ja zostałbym wówczas dezerterem. Kilkudniowa fascynacja chwilą dobiegała końca, ale na ten koniec z ciekawością czekałem, bo właśnie szykowała się nowa, nieoczekiwana przygoda — podróż w charakterze pasażera na statku handlowym, i to z planowanym zawinięciem do nie mniej ciekawego portu — Hamburga. Doczekaliśmy się w końcu zaokrętowania na s/s Puck, stary przedwojenny parowiec Polbrytu — prywatnego armatora, który przed wojną kilkoma statkami utrzymywał żeglugę do portów brytyjskich, głównie do Londynu. Podczas wojny jego statki przepływały w konwojach i nie wszystkie ją przetrwały, ale Puck przetrwał i wraz z siostrzanymi Lechem oraz Lublinem wrócił z wojennej tułaczki do macierzystej Gdyni, by tu, po znacjonalizowaniu służyć ludowej ojczyźnie i po reorganizacji floty na przełomie lat 1950/51 pływać pod flagą nowo powstałej PŻM. Wchodzimy na pokład, gdzie steward gospodarczy, zwany potocznie kierownikiem, prowadzi nas do palarni oficerskiej i tłumaczy, że miejsc w kabinach nie ma i musimy się tu rozlokować — więc próbujemy się zainstalować jak najwygodniej, niektórzy na kanapach, inni na łóżkach polowych, ja na materacu na podłodze, wychowawca w szpitaliku okrętowym. Od kilku dni mocno dokucza mi przygnieciony w drzwiach na Deltrze palec. Rękę noszę na temblaku otrzymanym od kierownika Domu Marynarza. Niewiele z tego krótkiego przelotu z Rotterdamu do Hamburga pamiętam. Najciekawszy odcinek żeglugi po rzece przeszliśmy nocą. W ciągu dnia szliśmy torem wyznaczonym przez NEMEDRI, z dala od zamglonych wybrzeży holenderskich i niemieckich. Cierpię bardzo, palec spuchł mi tak mocno, że prawie nie mieścił się między swoimi sąsiadami. Idę po pomoc do kapitana, który autorytatywnie stwierdza, że tylko amputacja może mnie uratować — jeżeli nie całej ręki, to przynajmniej dłoni, i wysyła telegram do agenta w Hamburgu, zamawiając lekarza portowego na wejście statku.
Cumujemy tuż przed północą, lekarz czeka na kei i wchodzi po trapie jeszcze przed odprawą. Ja stoję ubrany i spakowany. Mój worek marynarski do czekającego pod trapem samochodu znosi jeden z kolegów. Jedziemy. Próbuję nawiązać rozmowę z lekarzem po angielsku, ale on woli po rosyjsku. Przed rokiem wrócił z wieloletniej niewoli i chce się popisać bardzo słabym, ale jednak zrozumiałym rosyjskim. Podjeżdżamy pod wielką kratę, która za chwilę otwiera się i wjeżdżamy na jakąś platformę, która razem z nami i jeszcze kilkoma samochodami osobowymi z wyraźnym przyśpieszeniem opuszcza się w dół. Jeszcze nie jestem pewien, zaczynam się domyślać, choć nigdy chyba o istnieniu takich tuneli nie słyszałem i w tym momencie słyszę głos doktorka: „pod wodoj, pod rekoj”, więc od tego momentu wątpliwości już nie mam. Po przejechaniu prostego odcinka znów jedziemy do góry podobną platformą. Z górnego budynku tunelu (a sądząc po jego architekturze, mógł być zbudowany na wiele lat przed wojną, a może nawet przed pierwszą z nich) jedziemy dalej przez dobrze oświetloną i ruchliwą na chodnikach ulicę, a doktorek znowu: „zdieś jeść mnogo djewuszok horoszych”. Rozglądam się i widzę samych chłopów, większość kolorowych, Azjatów, murzynów, Hindusów — ani jednej djewuszki, ale z wrodzonej grzeczności odpowiadam: „da, wiżu” i nie wiem, co on miał na myśli, bo raczej nigdy o hamburskiej Sankt Pauli nie słyszałem, a trafiłem tam i skojarzyłem to miejsce dopiero po kilkunastu latach. Kilka minut później znajdujemy się na terenie szpitala Alten Aichen, jedziemy windą do gabinetu dyżurnego lekarza. Ten ogląda mój palec i woła pielęgniarkę, która ma zaprowadzić mnie na moją salę. Mój doktorek, żegnając się, mówi: „zawtra budziet”. Domyślam się, że operacja będzie jutro. Zastanawiam się, czy dożyję, bo boli niemiłosiernie. Ledwo zdążyłem się trochę w mojej pojedynczej sali choć trochę rozlokować, a tu wpadają dwie starsze pielęgniarki, coś szwargoczą, czego nie rozumiem, po czym pomagają mi się rozebrać do rosołu, ciągną pod prysznic, mydlą, myją, wycierają, kładą na nosze, przykrywają ręcznikiem, a ja domyślam się, że jestem w sali operacyjnej, otrzymuję zastrzyk i słyszę chichot pielęgniarek stojących nade mną. Jak przez mgłę widzę swoją rękę, mocno zabandażowaną i chyba w gipsie. Kiedy oni zdążyli to zrobić, przecież chyba nie spałem, ale jednocześnie zauważam, że to nie sala operacyjna, tylko mój pokój i moje łóżko. Robi mi się nagle niedobrze, więc usiłuję coś pielęgniarkom dać do zrozumienia, a one w lot się połapały i obracają mnie na brzuch twarzą poza obręb łóżka, podstawiają jakieś naczynie. Rzygam jak kot. Przez kilka godzin jestem półprzytomny. Przynajmniej jedna pielęgniarka jest ciągle przy moim łóżku. Dwa razy zmieniano mi pościel. Lekarz zagląda co kilkanaście minut i mierzy mi ciśnienie. Nie wiem, czy było za duże czy za małe? Podejrzewam, że dali mi za dużą dawkę narkozy. Nad ranem kryzys minął i zasnąłem. Kiedy tylko otwierałem oczy, zawsze widziałem pielęgniarkę siedzącą obok twarzą do mnie. Po południu odwiedził mnie lekarz portowy, ten który mnie wczoraj przywiózł i pyta: „Siestry horosz? Doktor horosz? Luszać horosz? Wsio horosz?”. Ja potwierdzałem wzrokiem i kiwnięciem głowy, a on pomachał mi ręką na pożegnanie i ponownie powiedział: „zawtra budziet” i wtedy doszło do mnie, że te same, wypowiedziane wczoraj słowa nie dotyczyły terminu operacji, tylko jego przyjścia nazajutrz. A gdy przez wszystkie następne dni, wpadając jak po ogień, recytował swoje pytania w identycznej kolejności i za każdym razem obiecywał przyjść jutro, postanowiłem nie korygować jego ruszczyzny, uznając, że brak mu zdolności językowych — skoro bolszewicy go przez sześć lat nie nauczyli, to niech już na tym poziomie pozostanie. W rozmowę po angielsku nigdy nie dał się wciągnąć, więc uznałem, że nie zna tego języka i do końca pozostaliśmy przy rosyjskim. Od następnego dnia przydzielono mi stałą opiekunkę. Przedstawiła mi się jako Schwester Ilse-Maria Koschoute aus Danzig. Nie wiem, czy była pielęgniarką czy tylko salową, ale ubrana była tak jak pozostałe, które, przychodząc do mojej salki po raz pierwszy, zawsze się przedstawiały, zaczynając od Schwester. Moja robiła u mnie wszystko, począwszy od utrzymywania porządku, przez przynoszenie posiłków, aż po podawanie lekarstw, mierzenie temperatury, zmienianie opatrunków i wykonywanie codziennych zabiegów moczenia palca (a ściślej — całej dłoni) w jakimś ziołowym naparze. Odnosiłem wrażenie, że poza opieką nade mną nie ma innych obowiązków. Wszystko, co przy mnie robiła, tłumaczyła i wyjaśniała po niemiecku, jakby wierzyła, że przez dwa tygodnie nauczy mnie swojego języka. Mimo że urodzona Gdańsku i opuszczała swój Heimat jako całkiem dorosła kobieta, słowa po polsku nie mówiła i jakby nie wiedziała, że w pobliżu jej domu mogli mieszkać również Polacy. Wytłumaczyłem jej, że teraz to Danzig. Zoppot i Gdynia to jakby jedno tzw. Trójmiasto — więc uznała mnie za swojego ziomka. Tęskniła bardzo, nie mogła się pogodzić z tym, że nawet nie będzie mogła odwiedzić swojego miasta. Po kilku dniach, gdy już (z wyjątkiem palca, który był jeszcze podwójnej grubości) całkiem wydobrzałem, ordynator na obchodzie, widząc mnie w dobrej kondycji, wypowiedział do mnie dłuższe zdanie, z którego najlepiej zrozumiałem spazieren gehen i potraktowałem je dosłownie, choć nieco później doszło do mnie, że miał on na myśli teren parku otaczającego szpital, a nie wycieczki do pobliskiego Tier Parku lub prawie godzinną jazdę tramwajem przez gruzowisko podobne do Warszawy po powstaniu — tylko jakby bardziej wyrównane — efekt dywanowych alianckich nalotów. Gdy nie zdążyłem na jakiś posiłek, to zaraz oferowano mi jego podgrzanie.
Po kilku dniach zacząłem traktować moje miejsce pobytu niby luksusowy hotel z restauracją, a nikt nie próbował mi w tym przeszkadzać. Jednak to, co dobre, nie może trwać wiecznie. Przyjechał agent, udzielił mi ścisłych informacji na temat moje repatriacji i następnego dnia zawiózł na dworzec. Dojechałem pociągiem do Kilonii, a stamtąd tramwajem do Holtenau, gdzie na śluzie w kantorze agencji Sartori&Berger dowiedziałem się o zbliżającym się polnische Schiff ELBLAG i zaproponowano mi dwugodzinny spacerek lub poczekanie w ich biurze — wybrałem to pierwsze. Wróciłem na czas i widziałem wchodzącego do śluzy i cumującego Elbląga. Agent zaprowadził mnie do kapitana, a ten przekazał mnie w ręce ochmistrza, który dał mi kabinę jednoosobową i pokazał miejsce w mesie oficerskiej przy kapitańskim stole. Próbowałem tłumaczyć, że nie jestem jeszcze oficerem — co dało się zauważyć na pierwszy rzut oka — bo byłem w marynarskim mundurku z dużym kołnierzem. „U nas jest pan pasażerem, a pasażerowie jedzą przy kapitańskim stole” — powiedział ochmistrz i choć bałem się kompromitacji, wyboru już nie miałem. Zszedł pilot kanałowy, przyszedł morski i opuściliśmy śluzę. Miałem chęć pójść na mostek, ale z uwagi na sztywną atmosferę — niepodobną do tej ze statków rybackich, bo kapitan i oficerowie chodzili w mundurach — zrezygnowałem i sam zostałem w pustej mesie, próbując coś zobaczyć przez otwarty bulaj. Była słaba mgiełka, więc wiele nie zobaczyłem. Nagle zabrzmiały natrętnie powtarzające się dzwonki alarmowe. Nie wiedziałem, jaki to alarm, bo na rybakach — mimo że spoczywał taki obowiązek — za moich czasów żadnego alarmu nie przeprowadzano. Za chwilę wpadł do mesy bosman i widząc, że stoję sobie spokojnie, krzyknął w moim kierunku: „alarm szalupowy!”. Spytałem, co mam zrobić. On mi na to, że założyć pas i wyjść na pokład szalupowy, po czym wybiegł. Pas znalazłem w swojej kabinie i stanąłem na tyle blisko szalupy, żeby nie przeszkadzać marynarzom i obserwowałem ich pracę. Oceniłem, że idzie im dość ciężko. Statek ten nie miał jeszcze właśnie rozpowszechniających się od niedawna żurawików grawitacyjnych, przy których wystarczy zdjąć zabezpieczenia, zwolnić hamulec i szalupa idzie na wodę. Tu należało podnieść łódź ponad legary ręcznie za pomocą talii, wypchnąć najpierw dziób, a potem rufę nad wodę i dopiero ostrożnie opuszczać, pilnując jednocześnie, żeby schodziła równocześnie z obu jej końców. Uznałem, że oni też chyba nie dość często ćwiczyli alarmy, a tymczasem w kilkunastosekundowych okresach dochodziło do nas zza rufy głośne, chóralne i jakby rozpaczliwe wołanie: „Hilfe! Hilfe!”. W końcu, po kilkunastu minutach nerwowej szarpaniny przy nieudolnym spuszczaniu, szalupa znalazła się na wodzie i po dalszych kilku długich chwilach odbiła od burty. Ja, zaprawiony w wiosłowaniu na dwóch dwutygodniowych obozach, a później w szkole przynajmniej raz w tygodniu mieliśmy ćwiczenia wioślarskie, z politowaniem patrzyłem więc, jak załoga zderzała się wiosłami i jak im się one plątały, a łódź nawet nie chciała się obrócić w kierunku tonących. Zanim nasi dzielni wioślarze zniknęli z kręgu oświetlonego naszymi reflektorami, rozpaczliwe wołania o pomoc ustały. Potopili się czy zostali uratowani? Na to pytanie nikt jeszcze nie znał odpowiedzi, bo lekka mgiełka ograniczała widzialność do około pół mili.
Obyło się bez ofiar wśród naszych „ratowników” i po pewnym czasie udało im się podnieść i zamocować szalupę. Rozbitków i trzech topielców wyłowiła inna policyjna motorówka, wezwana natychmiast po zderzeniu przez naszego pilota, który osobiście prowadził statek ze śluzy Holtenau do latarniowca KIEL, na którym była stacja pilotów morskich. Użyłem określenia „inna policyjna motorówka”, bo ta staranowana przez nas też należała do policji, z tym że w chwili wypadku nie płynęła służbowo, a raczej „balangowo” — o czym dowiedzieliśmy się nieoficjalnie. Po powrocie i podniesieniu naszej łodzi pilot zaprowadził nas na bezpieczny akwen i tam zakotwiczyliśmy. Rozpoczęło się dochodzenie, przesłuchania i oględziny wszystkiego, co mogło mieć związek z wypadkiem. Część załogi przesłuchiwano na statku, innych zabierano na ląd, ale w końcu nie znaleziono winy po naszej stronie i po dwóch, może trzech dobach pozwolono nam kontynuować podróż powrotną. Przez cały postój na kotwicowisku mieliśmy ochronę policyjną. Chyba się bali, że uciekniemy, jak to dawniej bywało, np. ORP Orzeł z Tallina i dwa polskie statki internowane we francuskich portach Afryki Zachodniej pod rządami Vichy, którym też skutecznie udało się uciec z internowania.
Raz sam byłem świadkiem takiej scenki. Policjant, który już kolejny raz pełnił służbę na naszym statku i dotychczas nigdy nie ujawnił się ze swoją znajomością naszego języka, po podsłuchaniu rozmowy stewarda z marynarzem nie zdzierżył i się wygadał. Rozmowa ta w przybliżeniu wyglądała tak:
— Nie stalibyśmy tak długo, gdyby nie było ofiar w ludziach.
Na to odpowiedział steward:
— W ludziach? Przecież ludzie nie zginęli!
— Coś ty, nie wiesz? Troje się utopiło! — obruszył się marynarz.
— To nie ludzie, to Niemcy!
Polizei poczerwieniał, zaczął nerwowo chodzić po mesie i w końcu podszedł do stewarda i spytał:
— Czy może mnie pan poczenstować kilbasom i chlibem?
Steward oczywiście poczęstował go wszystkim, co miał w tym momencie w pentrze, po czym dodał:
— Proszę bardzo, z polskiego statku nikt nie wychodzi głodny.
Potem były dyskusje, czy wszyscy kolejni policjanci rozumieli po polsku, ale żaden inny się nie wydał i sprawa została nierozwiązana, a załoga w rozmowach przy obcych stała się ostrożniejsza.
Czy były jakieś reperkusje tych wydarzeń — tego nie wiem, bo po zejściu z Elbląga w Szczecinie nigdy nic więcej o tym wypadku nie słyszałem. W Szczecinie cumowaliśmy nocą. Kapitan, którego przez ten wydłużony pobyt na statku zdążyłem poznać jako sympatycznego, normalnego człowieka i przestałem się zbytnio krępować w jego obecności, wiedział już, że jestem na wydziale nawigacyjnym i pozwolił mi w czasie podejścia do Szczecina oraz w czasie manewrów wejściowych i cumowania przebywać na mostku. Skwapliwie z tego skorzystałem, a po zacumowaniu pilot zgodził się zabrać mnie ze sobą holownikiem, który pomagał nam w manewrach do stacji pilotowej, położonej blisko dworca PKP. Ponieważ postawiono nas w bardzo odległym zakątku szczecińskiego portu, podróż holownikiem do Wałów Chrobrego trwała blisko godzinę. Było chłodno (to był już listopad 1951) i pilot, widząc, że marznę, w samym mundurku wziął mnie do sterówki, ale żeby ich (pilota i szypra) nie krępować swoją obecnością, ulotniłem się i zajrzałem do maszynowni.
Nie pisałem dotychczas o tym, więc teraz uzupełnię ten brak. Zawsze interesowały mnie motory, maszyny i ogólnie rzecz biorąc, urządzenia techniczne, więc na wszystkich dotychczasowych moich statkach — dwóch trawlerach i obu frachtowcach zawsze znajdowałem czas i sposobność, aby dokładnie obejrzeć kotłownie i maszynownie, a na Elblągu, który był motorowcem — zachwycałem się wielkością silnika spalinowego i odgłosami jego pracy, nie mogłem sobie więc odmówić zejścia do maszynowni holownika. Był to fabrycznie nowy stateczek zbudowany przed niespełna rokiem w Szwecji. Jego siłowni i kotłowni nie dało się porównać do wszystkich widzianych poprzednio. To byłoby porównanie eleganckiego salonu do poczekalni kolejowej w Koluszkach. Chyba nawet przez chwilę było mi żal, że jestem na nawigacji, a nie na wydziale mechanicznym. Opisuję tu moje wrażenia, bo nie mogłem sobie wówczas wyobrazić, że zły los postawi mnie za około pół roku w identycznej — bez przenośni — w bliźniaczej scenerii, ale w zupełnie innym charakterze. Dobiliśmy do nabrzeża blisko dworca. Pożegnałem się, podziękowałem za dowiezienie mnie do celu, zarzuciłem mój worek marynarski na ramię i radosnym krokiem udałem się wprost na peron, omijając nawet kasę biletową. Jako uczący się syn pracowniczki PKP miałem przy sobie i legitymację, i bezpłatny bilet, który sam wypisałem. Nie pamiętam, jak długo czekałem na pociąg, ale pamiętam, jakie wzbudzałem zdziwienie po zjawieniu się w szkole, która w czasie mojej kilkumiesięcznej nieobecności zdążyła zmienić swą nazwę z SRD (Szkoła Rybaków Dalekomorskich) na PSRM (Państwowa Szkoła Rybołówstwa Morskiego). Owo zdziwienie wzbudzałem zarówno wśród kolegów, jak i wychowawców oraz wykładowców. Prawdopodobnie któryś (nigdy nie dowiedziałem się który) z wracających wraz ze mną na Pucku kolegów rozpuścił plotkę — a może złożył komu trzeba meldunek, że paluszek Brodnickiego to tylko wybieg, który zastosowałem, aby móc w RFN-ie prosić o azyl, a mój dodatkowo opóźniony kolizją Elbląga powrót, wszystkich zainteresowanych w tej błędnej informacji utwierdził.
To był zły, stalinowski okres. ZMP, do którego wszyscy musieliśmy należeć, bardzo się uaktywniło i uprawomocniło tak, że jego działacze brali nawet udział (z prawem głosu!) w posiedzeniach rady pedagogicznej i przedwojenni kapitanowie — nasi wykładowcy — wyraźnie się ich bali. Większość kolegów zamknęła się w sobie i nie wiedziałem, kto moim przyjacielem, a kto wrogiem, a kto się tylko przyczaił, żeby jakoś przetrwać. W styczniu 1952 dostałem zapalenia wyrostka robaczkowego i trafiłem na operację do gdyńskiego szpitala miejskiego. Po powrocie do szkoły zostałem wezwany do zastępcy dyrektora ds. politycznych. Przed moją letnią praktyką takiego stanowiska nie było. Został nim najaktywniejszy z naszych wychowawców. Od razu domyśliłem się, że nie będzie to sympatyczna rozmowa. Były wychowawca, który jak inni jego koledzy zwracał się do nas po imieniu, w trakcie tej rozmowy przeszedł na „wy”. Dowiedziałem się od niego, że mój brat, który latem 1951 roku ukończył szczecińską Peesemkę, nie dostał prawa pływania (o czym nie wiedziałem z powodu braku w ostatnich miesiącach jakiegokolwiek z nim kontaktu) i dostał skierowanie do pracy w żegludze na Wiśle, a brat mojego ojca (o czym już wiedziałem) odsiaduje wyrok za uprawianie propagandy antykomunistycznej. Powiedział, że i ja na prawo pływania liczyć nie mogę i w związku z tym decyzją rady pedagogicznej zostaję z PSRM-u relegowany. Zrozumiałem, że dalsza jakakolwiek dyskusja nie ma sensu i poprosiłem, żeby mi pozwolił jeszcze przenocować ostatnią noc w internacie, bo w tej chwili nie mam dokąd się udać. Łaskawie mi zezwolił i ja z tego zezwolenia chętnie skorzystałem. Rano pobiegłem do portu rybackiego szukać pracy i dostałem ją w chłodni rybnej. Dostałem prawo korzystania na kredyt ze stołówki pracowniczej i miejsce we wspólnej sali w hotelu robotniczym. Tam też spędziłem kolejną i wiele następnych nocy. Do domu rodziców w Słupsku nie pojechałem. Czy powiadomiłem ich o mojej sytuacji listownie — tego nie pamiętam, ale sądzę, że jeżeli to zrobiłem, to na pewno nieprędko. Miałem wtedy niemal dokładnie 17 i pół roku życia i właśnie zaczynałem tę dorosłą, choć jeszcze niepełnoletnią jego część życia na własny rachunek.
Rozdział IV
Na biczu, czyli on the beach
Wśród bezrobotnych marynarzy przed II wojną światową przyjął się termin „jestem na biczu”. Pochodził on od słowa beach — czyli plaża. Robotnik, który stracił pracę, szedł na „zieloną trawkę”, marynarz na ląd, na brzeg, na plażę — pewnie dlatego, że gdyńska plaża z portem graniczyła, więc marynarz wychodzący z portu miał do niej bliżej niż do zielonej trawki. Sądzę, że oba te terminy wyszły z użycia, ale w 1952 roku starzy, a po nich i młodsi, często wyrzucani z pracy na morzu i tracący tzw. prawo pływania — powszechnie między sobą tego terminu używali i wtedy nie wymagał on wyjaśniania — ale dziś poszedł w zapomnienie i dlatego rozdział zacząłem od kilku powyższych zdań na ten temat.
Użyłem też określenia „prawo pływania”. Określenie to w środowiskach marynarzy, ich rodzin i znajomych było przez długie lata Peerelu tak powszechne jak woda i powietrze, ale ci, którzy je przyznawali lub według własnego widzimisię odbierali, twierdzili, że takiego pojęcia nie znają, że nie ma go w żadnym dokumencie prawnym, do którego oni muszą się stosować. Ja raczej nie miałem do tych obowiązujących ich przepisów wglądu, więc nie wiem, czy kłamali, bo kłamać im w tej sprawie nakazano, czy mieli jakiś inny termin, który mógł być synonimem, ale brzmiał inaczej i w tym wypadku można by uznać, że mówili prawdę. Pierwsze roczniki absolwentów PSM (Państwowa Szkoła Morska) niemal w całości to prawo traciły, bo taka była polityka rządzących i byliśmy wobec ich prawa całkowicie bezradni. Szczególne nasilenie tego zjawiska trwało do Października. Całkiem młodego czytelnika informuję, że termin „Październik” pisany przez duże „P” dla mojego pokolenia jest jednoznaczny i rozumiany jako przełom październikowy 1956, w którym do władzy doszedł przywrócony do łask towarzysz Wiesław ( Władysław Gomułka. )
Wybiegłem trochę do przodu — więc wracam do końca stycznia 1952. W szkolnym mundurku, ale już bez dystynkcji i czapki z literami PCWM z białym workiem marynarskim, wypełnionym nawet nie do połowy opuszczam internat — wówczas była to Aleja Zjednoczenia 3, dziś siedziba Wydziału Nawigacyjnego Akademii Morskiej. Nie mam daleko. Około 300 metrów po tej samej stronie skweru stoi rząd drewnianych baraków należących do Ligi Morskiej i przez nią administrowanych, a w jednym z nich mieści się hotel robotniczy dla (bezdomnych) pracowników PPiUR ARKA (Przedsiębiorstwo Połowów i Usług Rybackich). Dwie pierwsze litery tego skrótu — to byłoby już coś dla mnie — ale nie dla psa kiełbasa. ARKA to było przedsiębiorstwo eksploatujące dużą flotę kutrów rybackich łowiących w tych latach tylko na Bałtyku. Zaletą pracy na kutrze było to, że rejsy ich były krótkie, bo do łowisk mieli blisko, a pojemność ładowni była niewielka. Jeśli załoga miała szczęście, to mógł w kilkanaście godzin wypełnić ładownie kutra i wracać. Poza tym w niedziele i święta nie wychodzili — chyba że podjęli zobowiązanie z okazji np. 1 Maja lub rocznicy rewolucji — takie zobowiązania zaczynały być modne. Również w dni sztormowe nie wychodzili i mieli w tym czasie wolne, bo ich zarobki zależały od wartości złowionych ryb. Mi, byłemu rybakowi dalekomorskiemu, wydawać się mogło niegodne dać zdegradować się do statusu kutrowego, ale chowając swój honor do kieszeni, próbowałem dostać się do ich załóg pływających i przy okazji naraziłem się na ironię ich kadrowca, który po jednym telefonie do mojej byłej szkółki już wiedział, że nie mam prawa pływania nawet na kutrach, które nigdy do portów zagranicznych nie zachodziły. Nie zachodziły, ale mogły zostać uprowadzone przez niesprawdzonego członka załogi lub ten mógł w pobliżu zagranicznego kutra czy statku wyskoczyć za burtę i zostać wyłowiony przez obcą załogę. Dlatego przed wyjściem z portu każdy kuter był dokładnie kontrolowany przez żołnierzy WOP-u, którzy gdzie nie mogli wejść albo włożyć ręki — wkładali długi stalowy szpikulec i dźgali na oślep, nasłuchując, czy nie usłyszą jęków zranionego blindziarza (nielegalnego pasażera — w żargonie marynarskim) i sprawdzając po tym, czy nie jest zakrwawiony, bo zdarzało się, że ugodzony ze strachu nawet nie pisnął. Zaczynając od kutrów i jachtów wychodzących na zatokę, przez trawlery, aż po statki handlowe polskie i zagraniczne — te metody przeszukiwań były powszechnie stosowane z różnym nasileniem aż do upadku Peerelu z jedynym wyjątkiem — statków noszących na czerwonej banderze sierpy i młoty — tam na odprawę graniczną wchodził tylko oficer WOP-u. Z powyższego opisu wynika, że na morze mogłem patrzeć tylko od strony lądu — byłem więc i ja „na biczu”, i nie będę ukrywał, że na ogół byłem z tego powodu bardzo nieszczęśliwy, ale zdarzało się, że niekiedy i dumny — szczególnie gdy okazywano mi serdeczne, prawdziwe współczucie, a ja czułem się jak prześladowany kombatant z AK. Skoro ze skrótu nazwy mojej nowej firmy (PPiUR) pierwsze dwie duże litery odpadły, pozostały dwie ostatnie. Pod nimi kryły się za- i wyładunki kutrów, przetwórstwo wyładowanej ryby (patroszenie, filetowanie i wędzenie) oraz prace w komorach chłodniczych i w fabryce lodu w ogromnej, zbudowanej jeszcze przed wojną chłodni rybackiej. Zacząłem od prac przeładunkowych w komorach chłodniczych. Ile w nich było stopni poniżej zera, tego dokładnie nie pamiętam, ale na pewno poniżej -20. W związku z tym dostałem komplet ciepłej bielizny, ubranie robocze, kufajkę (kurtka na wacie), takież spodnie, czapkę z nausznikami, gumofilce, trzewiki przemysłowe (ich noski były obite blachą) oraz dwie pary rękawic roboczych z jednym i z pięcioma palcami. Tak wyposażony mogłem przez osiem godzin dziennie sztaplować (układać jedna na drugą) dość ciężkie drewniane skrzynki wypełnione rybą. Mimo że byłem młody, zdrowy i dość silny, szybko zrobiły mi się zakwasy tak bolesne, że nawet samej ręki nie byłem w stanie bez bólu podnieść do góry. Pracę tę wykonywaliśmy parami, zawsze dobrani wzrostem, więc ja z towarzyszem niedoli musieliśmy uzupełniać najwyższe warstwy skrzynek. Wysłano mnie do lekarza zakładowego, a ten, dowiedziawszy się, co mi jest i od czego, nie dał mi zwolnienia, lecz kazał przenieść na trzy dni do lżejszej pracy. Nie miałem wyjścia, więc zostałem portierem.
Praca portiera polegała na pilnowaniu, żeby robotnicy nie kradli i nie wynosili ryb z chłodni. Wiedziałem, że kradzież jest złem, że jest nieetyczna, ale nie zmusiłem się ani razu do przeprowadzenia kontroli osobistej, która miała być moim podstawowym obowiązkiem i to nie uszło uwadze kierownictwa, więc zaproponowano mi pracę w wytwórni lodu, którą ochoczo przyjąłem, mimo że była równie ciężka jak w komorach chłodniczych. Moje zadanie to była obsługa flaschenzuga. Spróbuję wytłumaczyć, co to takiego. W polskiej terminologii jest to podnośnik łańcuchowy i uważam, że to dobra, prawidłowa nazwa, sam bym lepszej nie wymyślił, ale Kaszubom pasował flaschenzug i tylko tego terminu używali, a ja za nimi, bo mnie wydawał się bardzo fachowy, a nawet dowcipny. Nie tylko mnie, bo ta nazwa funkcjonowała powszechnie w całej polskiej flocie i rybackiej i handlowej. Wisiał on nad każdym dużym silnikiem napędu głównego na stalowej szynie, po której przesuwał się wzdłuż, a służył do podnoszenia ciężkich elementów jak głowice, tłoki czy tuleje cylindrowe, a małe przenośne flaschenzużki były używane wszędzie, gdzie stacjonarnego nie dało się zamontować. Mój flaschenzug to był mechanizm złożony z zestawu połączonych ze sobą kółek zębatych napędzanych ręcznie za pomocą dwóch łańcuchów. Jeden do podnoszenia ciężaru, drugi do przesuwania całego mechanizmu po szynie zawieszonej pod sufitem. Napełniałem zestaw dużych blaszanych pojemników wodą, unosiłem je na tyle, że cały ten ciężar dał się przesunąć nad basen z mrożoną solanką, opuszczałem na tyle, że pojemniki uzyskiwały pływalność i czekałem, aż woda w nich całkowicie zamarznie. Zamarznięte naczynia podnosiłem i całość przesuwałem nad sąsiedni basen wypełniony wodą o temperaturze, powiedzmy, pokojowej. Po włożeniu do tej wody bryły lodu natychmiast z głośnym trzaskiem oddzielały się od swych blaszanych naczyń i pozostało tylko całość ponownie podnieść, przesunąć nad rynnę i wysypać. Dalej te bryły szły taśmociągiem do kruszarki i kolejnym prosto do ładowni stojącego przy nabrzeżu kutra. Praca ciężka, nudna, ogłupiająca. Żeby nie zwariować, wyobrażałem sobie, że jestem Tytanem, który przenosi potężne bloki skalne, ale za moment przychodziła inna refleksja — nie jestem Tytanem, lecz Syzyfem i muszę się jak najszybciej z tej roli uwolnić. Dużą zaletą tej pracy była jej trzyzmianowość. Po tygodniu zmiany dziennej miałem dwie zmiany popołudniowe i jedną nocną — więc w godzinach pracy mogłem intensywnie poszukiwać innej, choć ciutek mądrzejszej pracy i robiłem w tej materii, co mogłem, więc starania moje okazały się owocne.
Spotkałem kolegę pracującego na dźwigu pływającym w ZPGG (Zarząd Portu Gdańsk–Gdynia). Był on na tym dźwigu palaczem. Dźwig ten nie miał własnego napędu — przemieszczał się po wodach portowych z pomocą dwóch holowników, ale kocioł wytwarzający parę był tam potrzebny do napędu trzech maszyn parowych, które służyły do podnoszenia wysięgu, do obracania w płaszczyźnie poziomej i do wybierania liny talii podnoszącej stutonowy ciężar. Odwiedziłem kolegę, gdy był na swojej zmianie. Pokazał mi wszystko — byłem zachwycony. Przede wszystkim panującą tam czystością i całą paletą barw, na które były pomalowane mechanizmy, rury i zawory. Nie był to kocioł opalany węglem, lecz ropą i dzięki temu można było utrzymać wprost laboratoryjną czystość, a praca kolegi (oprócz utrzymywania tej czystości) polegała na odpowiednim pokręceniu kilkoma zaworami we właściwym momencie. Zazdrościłem mu, taka fajna praca i do tego w ciepłym jasnym pomieszczeniu — a na zewnątrz panowały syberyjskie mrozy. „Idź do kadr” — powiedział. — „Słyszałem, że potrzebują marynarzy na holowniki, jednemu lina dłoń ucięła i tam, szczególnie zimą, nikt się tak za bardzo nie pcha — spróbuj, to żegluga portowa, tu pracuje wielu ludzi wyrzuconych z floty z powodu braku prawa pływania, może cię przyjmą”. Rzeczywiście, choć nie bardzo w to wierzyłem — przyjęli. Ciepłe ubrania robocze w Arce musiałem zwrócić, ale tu dostałem podobne. Były to czasy wprowadzania — podobno nieznanego w Polsce kapitalistycznej — prawa pracy i przepisów BHP. O robotnika fizycznego dbano. Były hotele robotnicze dla bezdomnych, bo większość fizycznych była rekrutowana po wsiach, więc trzeba było im zapewnić możliwość noclegu i wyżywienia w stołówkach zakładowych, oraz ubrania robocze i wszystko to rzeczywiście zapewniano — ale płacono nędznie. Bez tego socjalu nikt by się nie utrzymał, dlatego fluktuacja kadr była ogromna i to właśnie bardzo ułatwiało znajdywanie kolejnych zatrudnień. Nie powiem, że byłem szczególnie zadowolony z nowej pracy, była zupełnie inna od poprzedniej i niby bardziej w moim, bądź co bądź, wymarzonym zawodzie, ale czułem, że to nie to i rozglądałem się za inną. Daleko nie musiałem szukać, bo to, co mnie bardziej interesowało, było blisko, pod pokładem mojego holownika. Pracowaliśmy w systemie trzyzmianowym z tą różnicą, że zmiany nie były ośmiogodzinne jak w Arce, ale 24 na 48. Miało to swoje plusy. Dzienne osiem godzin należało przepracować nawet wtedy, gdy holownik stał przy nabrzeżu w gotowości do odbicia. Wtedy było skrobanie i odbijanie rdzy, mycie, malowanie, czyszczenie. Nikt tego nie lubił, więc i ja nie przepadałem za tym dziennym kieratem. Wolałem, gdy holownik był w ruchu. Ciągaliśmy statki, barki i dźwigi pływające. Wtedy było ciekawiej. W czasie tych manewrów sterował szyper, czasem wołał kogoś z pokładu do obsługi telegrafu maszynowego, ale w luźnym przebiegu, jak dojście i powrót po wykonaniu zadania, często pozwalał mi sterować, szczególnie gdy zorientował się, że umiem i lubię to robić. Po godzinach pracy, gdy nie było żadnej holowniczej roboty, nikt nas już do prac konserwacyjno-malarskich nie gonił. Gdy nie wypadała mi służba na pokładzie, którą pełniliśmy na trzy zmiany, mogłem się nawet położyć i zdrzemnąć — albo pójść do maszyny (tak się mówiło na maszynownię, z akcentem na „a”) i korzystałem z tego chętnie — co zwróciło uwagę mechanika mojej zmiany i to on namówił mnie do zmiany specjalności. W tym czasie na gdyńskich i gdańskich holownikach oraz dźwigach pływających na kierowniczych stanowiskach pracowali w większości Kaszubi, przedwojenni fachowcy, którzy w czasie wojny utrzymali się na stanowiskach, jeżeli podpisali volkslistę. Mój mechanik był przyjacielem kadrowca i załatwił mi przejście do maszyny na stanowisko pomocnika palacza. To stanowisko nie było etatowe, lecz szkoleniowe. Kto uważnie czytał końcówkę trzeciego rozdziału, mógł zapamiętać mój zachwyt maszynownią holownika, który wiózł mnie w porcie szczecińskim z m/s Elbląg do Wałów Chrobrego. To nie był ten sam, ale taki sam — bliźniak budowany przed rokiem w Szwecji — a więc prawie nowy. Po paru tygodniach praktyki wszystko robiłem już sam, a mój palacz miał pełną labę. Latem wysłano mnie na kurs palaczy okrętowych, organizowany przez PRCiP (Przedsiębiorstwo Robót Czerpalnych i Podwodnych) w Gdańsku. Kurs był popołudniowy, więc ustawiono mnie na pracę dzienną, po której biegłem na dworzec w Gdyni i pociągiem dalekobieżnym (SKM-ki jeszcze długo nie było) dojeżdżałem do stacji Gdańsk Główny. Z dworca w Gdańsku szedłem pieszo przez pustynię gruzów nieodbudowanego jeszcze śródmieścia za Most Siennicki na ulicę Przetoczną. Czasem jechałem tramwajem, ale nie zawsze to wychodziło szybciej. Kurs trwał prawie dwa miesiące, 100 godzin. Zdałem z pierwszą lokatą i na drugi dzień już zostałem zaokrętowany na przedwojennym holowniku Tytan. Miał złą sławę wśród palaczy z powodu zbyt małej wydajności kotła w stosunku do parożerności maszyny. Bardzo się starałem i dawałem sobie radę nie gorzej niż starzy palacze, ale łatwo nie było. Skończył się także luksus, do którego przyzwyczaiłem się, pracując na Achillesie (tym nowym budowanym w Szwecji). Kaszubi „skaszubiali” każdą niemal nazwę, więc na niego mówili „Archiles”, tak jak na inny również przedwojenny holownik Żubr mówili „Żuber”. Skończył się komfort i luksus Achillesa, ale nie tylko dla mnie — dla reszty załogi też — bo zabrała go Marynarka Wojenna i używała do przeciągania tarcz artyleryjskich, które były celem baterii na Kępie Redłowskiej. Nie pisałem o tym, ale z tymi tarczami to i przedtem, i potem ciągaliśmy je na podobne strzelania artyleryjskie i raz mało nam takiej tarczy nie zatopili. Przestrzelili jeden z pontonów, ale tonącą zdążyliśmy doprowadzić do portu, zanim całkiem zatonęła. Teraz naszym „Archilesem” sami ją ciągali. Na holownikach wyżywienia nie było, ale były kuchnie, więc kto chciał, to sobie sam gotował. Ja też czasem to robiłem, bo będąc samodzielnym palaczem, nie mogłem sobie pozwalać na wyjście do niezbyt odległej stołówki.
Teraz więc mogę poinformować tych, którzy tamtych lat nie mogą pamiętać, że choć było to już siedem lat po wojnie, w kraju panował głód i obowiązywał system kartkowy. To nie był sprawiedliwy system. Pracownikom umysłowym i dzieciom przysługiwało mniej niż dwa kilogramy mięsa na miesiąc, a mnie jako jedynemu na holowniku, ciężko pracującemu przysługiwała norma górnicza — cztery kilogramy. Widocznie uznano, że oni przy węglu i palacze też, i potraktowano nas tak samo. Do dziś nie wiem, kto z nas ciężej pracował i z mojej obserwacji filmów z kopalni pokazywanych w kronikach — praca nasza mogła być porównywalna. Reszta załogi, choć wszyscy łącznie z szyprem byli na etatach fizycznych, miała przynajmniej o kilogram mniejszy przydział.
Zdarzało się, że któryś ze spotkanych kolegów pytał mnie, czego was tam przez dwa miesiące na tym kursie palaczy okrętowych uczą? I wtedy im odpowiadałem, że politechnika to na pewno nie jest, ale odsiew na egzaminie mógł być porównywalny, a może i większy. Nasz kurs oblała 1/3 uczestników i ponad połowa z nich po dwóch tygodniach oblała również poprawkowy. Wykłady prowadzili inżynierowie, nauczyciele akademiccy z PG, doświadczeni starsi mechanicy z PLO (gdzie jeszcze połowa statków to były parowce), a przewodniczącym komisji egzaminacyjnej z GUM (Gdański Urząd Morski) był zastępca dyrektor ds. technicznych i on nikomu nie przepuścił nawet jednej błędnej odpowiedzi. Różnica między palaczem CO w kotłowni osiedlowej a palaczem okrętowym była porównywalna do wybuchu dętki rowerowej i miny przeciwczołgowej. Wybuch kotła parowego na statku zabijał więcej ludzi niż wybuch miny, która posyłała statek na dno. W tamtych latach gdy napęd parowy jeszcze przewyższał spalinowy, bardzo dbano o bezpieczeństwo, bo błąd ludzki był wtedy (a może i teraz?) najczęstszą przyczyną wypadków technicznych. Ponieważ dziś napęd parowy z użyciem maszyn tłokowych przeszedł dawno do historii i można go spotkać tylko w skansenach, przybliżę Czytelnikowi właściwie już zapomnianą wiedzę na ten temat.
W moich czasach w porcie gdyńskim był tylko jeden niewielki holownik o napędzie spalinowym — nazywał się Borsuk. Całą resztę, kilkanaście sztuk różnej wielkości, włączając ratownicze i lodołamacze, stanowiły parowce. Holownik — w największym skrócie — to statek bez ładowni. Może być kilkanaście razy mniejszy od statku, ale moc jego maszyn może być porównywalna lub nawet większa. Prawie każdy z nas widział albo i zwiedzał statek muzeum ss Sołdek (steam ship-parowiec) i tych właśnie informuję, że co najmniej trzy z naszych ówczesnych holowników miały moc maszyn półtora do dwukrotnie większą od Sołdka. Praca palacza na holowniku była więc porównywalna do pracy jego kolegi na statku pełnomorskim, ale wymagała większego napięcia, uwagi i staranności i mam tu na myśli trudną do rozegrania „walkę” o utrzymanie pary „na kresce” — czyli na maksymalnym dopuszczalnym ciśnieniu — które było niezbędne przy pracach cumowniczo-holowniczych i jednoczesne niedopuszczenie do blazowania (tak nazywano odbicie zaworu bezpieczeństwa), które było porównywalne z wyciem syreny okrętowej i niemożliwe w krótkim czasie do wyłączenia, bo zawór bezpieczeństwa zamykał się dopiero, gdy ciśnienie pary obniżyło się o kilka atmosfer, a wtedy maszyna nie osiągała już pełnej mocy, która w każdym momencie musiała być dostępna, aby nie dopuścić do awarii lub kolizji obsługiwanego statku. Drugim zakazem obowiązującym palacza podczas obsługi statków było dymienie. Wylot komina holownika znajdował się często na wysokości pokładu statku i mógł nawet uniemożliwić pracę załogi przy cumowaniu statku. Nie dymić na holowniku, który spalał średnio około ośmiu ton węgla na dobę, to była sztuka, której trzeba było się szybko nauczyć i nie wystarczała sama umiejętność, wymagała też dużego wkładu sił i uwagi. W tamtych latach nie było jeszcze elektrycznych wentylatorów tłoczących wielkie ilości powietrza do przedziału siłowni. Ówczesnymi wentylatorami były nawiewniki rurowe. Wyglądały jak fajka postawiona na sztorc. Wlot nawiewnika nastawiało się w kierunku wiatru. Jeżeli go nie było, to przy ruchu statku do przodu był wiatr pozorny o szybkości równej tej, którą poruszał się statek i to wystarczało, ale gdy statek stał, to na dole w kotłowni i w maszynowni temperatury, szczególnie w czasie letnich upałów, bywały tropikalne, a prace przy cumowaniu statków odbywały się przy szybkościach bliskich zeru, więc bez naturalnej wentylacji. W tych właśnie latach wielkim przebojem wokalnym u nas była rosyjska piosenka, tłumaczona również na nasz język, ale ja wolałem wersję oryginalną. Jej tytuł brzmiał Rozkinułoś morie sziroko, a tematem przewodnim śmierć palacza na statku. Zacytuję mały fragment oryginału, choć całość pamiętam do dziś. Przypomniała mi się ta piosenka właśnie w związku z dzisiejszym tematem: „na pałubu wyszoł, soznanja uż niet / w głazach u niewo pomutiłoś / uwidieł na mig oslepitielnoj swiet / upał sierdce bolsze nie biłoś”. Jeśli by ktoś chciał tę piosenkę przesłuchać, to informuję, że obie wersje są na YouTube. Autor oryginału mógł być marynarzem lub kimś doskonale zorientowanym w terminologii morskiej, zaś tłumacz jej tekstu na polski już nie zadał sobie trudu, aby z tą terminologią się zapoznać i z tego powodu polskiego tłumaczenia nie zaakceptowałem. O pracy na holownikach mógłbym napisać książkę, ale sam bym ją musiał czytać, bo kogo to dziś interesuje? Tylko ja, a szczególnie wtedy byłem fanatykiem tych spraw i to na pewno ze stratą po stronie tematów bardziej odpowiednich dla młodzieńców w moim (oczywiście ówczesnym!) wieku.
A ja wciąż jestem niepełnoletni. Któregoś majowego lub czerwcowego dnia w 1952 roku zostaję wezwany do załogowego, czyli do kadr. „Panie Brodnicki…” — mówi kierownik — „popełniliśmy ciężki błąd, mogą być kłopoty!”. Wystraszyłem się chyba bardziej od niego. Okazało się, że on, zatrudniając mnie jeszcze na stanowisko młodszego marynarza, nie zwrócił uwagi na to, że do ukończenia 18. roku życia nie wolno było (myślę, że to jest aktualne i dziś) zatrudniać młodocianych w pełnym wymiarze godzin. Dozwolone było tylko sześć, i nie w nocy, a na niektórych stanowiskach, między innymi marynarza, mogli pracować tylko pełnoletni. W szczególności w pierwszej kategorii prac ciężkich, do których należała praca w górnictwie, ale tylko pod ziemią oraz praca palacza okrętowego na statku morskim, a wszystkie holowniki, na których pracowałem, miały uprawnienia do pływania w żegludze małej — co obejmowało Bałtyk i Morze Północne do linii łączącej porty Dover i Calais. Sprawa wyglądała groźnie właśnie dla kierownika, dla mnie nie, bo ja, młodociany, prawa pracy znać nie musiałem, ale on musiał je znać doskonale. Kierownik tłumaczył się, że widząc mnie po raz pierwszy, ocenił mnie na oko na jakieś dwadzieścia parę lat, więc mimo że miał przed sobą wszystkie moje dane, nie przyjrzał się dokładnie dacie urodzenia, a po niedawnym wypadku, w którym stracił bezpowrotnie marynarza, któremu lina ucięła dłoń — cieszył się, że tak szybko znalazł na zwolnione miejsce kandydata, i to jeszcze z praktyką morską. Spytałem go, kto wykrył, że zatrudniono niepełnoletniego i czym to grozi. Przyznał, że jego sekretarka, ale ona nic nikomu nie powie, a problem w tym, że gdybym ja wystąpił o odszkodowanie, to wszyscy by mieli kłopoty. Zapewniłem go, że nigdzie o nic występować nie będę i zaproponowałem, żeby poczekać do 6 lipca i sprawa rozwiąże się sama. Zawarliśmy więc pakt milczenia i do końca sierpnia 1953, kiedy sam się zwolniłem, bo chciałem wrócić do szkoły, dalsze stosunki między nami układały się bezkonfliktowo.
Nie wspomniałem o tym, ale już od kwietna 1952 mieszkałem w wynajętym pokoju przy ulicy Nowogrodzkiej w Gdyni. Hotel robotniczy Arki, w związku z ustaniem zatrudnienia w tej firmie musiałem opuścić. Kilkanaście dni przemieszkałem „na waleta”, ale za zgodą kierownika hotelu, któremu za milczenie musiałem oczywiście zapłacić. Intensywnie szukałem lokum i wcale mi to nie szło, aż któregoś dnia mieszkanie samo mnie odnalazło. Spotkałem niespodziewanie mojego przyjaciela Grzesia, który właśnie znalazł odpowiedni pokój i szukał schlafkumpla (to termin statkowy oznaczający współmieszkańca kabiny), aby podzielić koszty wynajmu. Grzesiu był razem ze mną na kursie PCWM w Dziwnowie i po nim dostał się do SJ, którą po roku ukończył i zaczął pływanie w PLO jako młodszy marynarz, ale dociekliwa ręka sprawiedliwości ludowej dopadła i jego. Wydało się, że ojciec Grzesia wcale na wojnie nie zginął, ale z niej po prostu do ludowej ojczyzny nie wrócił. Służył podobno u generała Maczka, z czego Grześ był tak dyskretnie dumny, że na wszelki wypadek nikomu z kolegów o tym nie powiedział. Ale władza ludowa, jeżeli nie natychmiast, to prędzej czy później o wszystkim się dowiadywała i Grześ stracił prawo pływania i musiał się pożegnać z tak pięknie rozpoczętą karierą morską — pływał przez rok do portów Lewantu na m/s Lewant. Był pięknie opalony, co w kwietniu u nas nie było codziennością, a spotkaliśmy się u załogowego w mojej obecnej firmie, gdzie Grzegorz po odejściu z PLO szukał pracy, ale kazano mu czekać, więc zaprowadził mnie do pani Fischerowej, przedstawił jako zaufanego przyjaciela i pojechał czekać w domu swojej matki w Słupsku, a ja zamieszkałem na półtora roku w przejściowym pokoju mojej nowej gospodyni. Był to główny pokój w trzypokojowym przedwojennym mieszkaniu, w którym moi gospodarze mieszkali od nowości, czyli od początku lat 30. Pana domu nie było, zabrali go bolszewicy w pierwszych dniach po zagarnięciu Gdyni i słuch o nim zaginął. Z matką, która wierzyła niezachwianie w powrót męża, mieszkały jej młodsze dzieci — bliźniacy dwujajowi, Nina i Olek, bo najstarszy syn Jurek, znany gdyński klezmer, był już na swoim. Nina mieszkała w jednym pokoju z matką, a Olek przechodził przez mój przechodni pokój, ale bardzo rzadko, bo jako artysta i pracownik Estrady przeważnie podróżował po całym Peerelu. Nina szykowała się do matury. Wszyscy byli bardzo sympatyczni i szybko się z nimi zaprzyjaźniłem, łącznie z Jurkiem, szefem jazz bandu w znanej przedwojennej knajpie — Jantarze na skwerze Kościuszki. Nie pamiętam, z czego utrzymywała się pani domu, pewnie gdzieś pracowała, nie chcę zmyślać, ale wiem, że wyuczonego zawodu nie miała i zgodnie z przedwojenną tradycją nie musiała go mieć. Mąż przed wybuchem wojny i do ostatniego jej dnia był dyrektorem poczty przy ulicy 10 Lutego, a to było już coś. Do czasu wejścia bolszewików żyli jak pączki w maśle — pani nie musiała pracować ani zawodowo, ani w domu, do ostatniego dnia swojego prosperity mieli służącą, lecz z chwilą zabrania pana domu wszystko legło w gruzach. Pewnie mieli jakieś precjoza, które pozwalały im przeżyć te kilka lat, zanim ja u nich zamieszkałem, bo za moich czasów dwóch synów pracowało i mogli wspierać finansowo matkę i siostrę. Niemniej zauważyłem, że te nędzne sto złotych, które jej co miesiąc płaciłem, było jej bardzo potrzebne i czasem zdarzało się, że przed terminem prosiła mnie o zaliczkę na poczet czynszu. Bolała nad tym, że Grzesiu zrezygnował, bo razem mieliśmy płacić 150. A tymczasem mój niedoszły współlokator znikł jak kamfora. Wiedziałem, że na holowniki go nie przyjęli, ale o tym, że pochłonęła go armia, dowiedziałem się dopiero po paru latach.
To, że mieszkam sam, bardzo mi odpowiadało — czułem się niemal jak w rodzinie. W moim pokoju był piec kaflowy, ale w nim z oszczędności nie palono. Zimą mogłem spać w pokoju Olka, bo były dwa łóżka, drugie po Jurku klezmerze, który po ożenku wyprowadził się do teściów, a w tym czasie tylko on i jego kolejne sympatie wiedziały, gdzie naprawdę mieszkał. Pokój Olka i obu pań miał wspólną ścianę i w tej ścianie piec kaflowy z paleniskiem od strony pań, więc jak one paliły, to grzały oba pokoje niezależnie od tego, czy Olek był czy też podróżował po ludowej ojczyźnie. Ja pracowałem co trzeci dzień przez 24 godziny od ósmej do tej samej godziny dnia następnego i często, szczególnie zimą po zakończonej zmianie i szybkim prysznicu, który był niezbędny, bo wyglądałem jak kominiarz, kładłem się spać w swojej kabinie i potrafiłem wstać już po zapadnięciu zmroku, ale po przebudzeniu ubierałem się i szedłem na Nowogrodzką.
Po kilku tygodniach byłem już zżyty z moimi gospodarzami, szczególnie z Niną, która pięknością nie była, ale nic też jej w tym względzie nie brakowało, a główną barierą między nami była duża różnica wieku. Ona wraz z Olkiem była o trzy, a Jurek o osiem lat ode mnie starsi. Powodem tego, że dopiero w wieku 21 lat uczyła się w klasie maturalnej, mogło być to, że przez całą okupację chodziła do niemieckiej szkoły. Podejrzewałem, że byli folksdojczami, ale nigdy na ten temat nie rozmawialiśmy. Nina wygadała się, że jej matka od czasu do czasu organizuje seanse spirytystyczne. Bardzo mnie to zainteresowało, ale musiałem wykazać jeszcze sporo cierpliwości, nim udało mi się ją przekonać, żeby powiedziała matce, że ja już wiem i żeby coś wspólnie w tej kwestii zaaranżować. Wreszcie to zrobiła, ale sam musiałem przekonać moją gospodynię, żeby zgodziła się na wspólny seans, a ta się dość długo krygowała, ale w końcu uległa. Przed pierwszym seansem przez kilka jeszcze dni próbowała odwieść mnie od rozpoczęcia tych praktyk, w kilku rozmowach wprowadzała mnie w temat, ostrzegając, że może to być i nieprzyjemne, i niebezpieczne. Ja mimo wszystko byłem tym podekscytowany i wciąż nalegałem, aż w końcu zgodziła się na premierę. Seanse te odbywały się zawsze w moim pokoju, który był narożny, a okna wychodziły jedno na ulicę, drugie na dom sąsiedni, położony wyraźnie niżej, bo ulica wspinała się do góry. Nasze mieszkanie było wysokim parterem, ale tylko od strony spadku terenu i dzięki temu nasze okno celowało na pierwsze piętro sąsiedniego budynku, natomiast z wyżej położonego chodnika wzdłuż ulicy można było do mojego pokoju zajrzeć, ale dość gęste firany ten widok utrudniały, szczególnie przy słabym oświetleniu, a to w czasie naszych tajemnych praktyk było bardzo słabe — jedna granatowa żarówka nad stolikiem. Stolik był lekki, okrągły na powyginanych nogach, wszystko wpasowane i wklejone — bez gwoździ. Usiedliśmy wokół w cztery osoby. Oprócz domowniczek przyjaciółka, sąsiadka pani domu i ja. Ręce nasze, położone na blacie, stykały się małymi palcami, tworząc zamknięty krąg. Prowadząca, podobnie jak we wszystkich poprzednich seansach, zaczynała od wywoływania ducha swojego męża. Robiła tak od lat, aby upewnić się, że jeszcze żyje. Gdy byłem na pierwszym roku w SRD, niektórzy koledzy bawili się w wywoływanie duchów zawsze z użyciem kartki z wypisanym abecadłem i odwróconym talerzykiem, który wskazywał kolejne litery. Nie brałem w tym udziału, a szczegóły znałem z opowiadań. Tu komunikacja z duchem była nieskomplikowana, ale za to długo trwała. Nie było talerzyka ani kartki z literami, tylko blat i nasze połączone dłonie. Sygnalizacja prosta: jedno stuknięcie — tak, dwa szybkie po sobie — nie, a jeżeli potrzebne były litery, to należało mówić głośno alfabet, a stolik w tym samym tempie stukał. Ostatnie stuknięcie to była właściwa litera. Pani Fischerowa sugerowała, żeby tak formułować pytania, aby duch mógł tylko potwierdzać lub zaprzeczać, bo wtedy seans szedł błyskawicznie, ale tak nie zawsze się dało, więc gdy stolik wybijał litery alfabetu, można było po dwóch, trzech literach powiedzieć głośno całe słowo i natychmiast było potwierdzenie lub zaprzeczenie. Bardzo uważnie wszystko obserwowałem, żeby wyłapać jakieś manipulacje, ale nigdy mi się to nie udawało. Po krótkim czasie wzrok adaptował się do panującego półmroku na tyle, że wszyscy się dobrze widzieliśmy, że nikt kolanami nie dotyka blatu, co raczej nie byłoby możliwe, bo nawet ja, najwyższy wśród uczestników, nie mógłbym tego zrobić, bo brakowało kilkunastu centymetrów. Blat był osadzony wysoko, a stopy zgodnie z umową trzymaliśmy pod swoimi krzesłami. Reasumując, od pierwszego do ostatniego seansu ani mnie, ani znacznie później moim zaproszonym kolegom, którzy bardzo chcieli coś wykryć, niczego podejrzanego wykryć się nie udało. Mimo to i wtedy, i do dzisiaj włącznie byłem przekonany, że byliśmy manipulowani — tylko doprawdy nie wiem jak. Nasza pani medium przeważnie po dwóch, trzech literach, często już po pierwszej, odgadywała właściwe słowo, więc seans biegł dość szybko. Po upewnieniu się, że duch męża nie przyjdzie, pani oddała inicjatywę w moje ręce, a ja wypytałem o wszystko, co mogło mnie wtedy interesować. Ze wstydem muszę przyznać, że mnie, który ani wtedy, ani teraz w duchy nie wierzy — te od pani Fischerowej nigdy nie okłamały i zawsze udzielały wyraźnej, jednoznacznej odpowiedzi. Pytałem, czy uda mi się skończyć szkołę, czy odzyskam prawo pływania, czy uda mi się przejść do floty handlowej, a w końcu czy dojdę do stanowiska kapitana. Wszystkie odpowiedzi brzmiały „tak” i po latach się to sprawdziło. Na koniec pierwszego seansu duch (nie pamiętam niestety czyj) oświadczył niepytany, sam od siebie: „Znak będzie w szafie”. Nie wiedziałem, jak mam to rozumieć. W moim pokoju stała stara dwudrzwiowa szafa z ubraniami gospodarzy. Ja do niej nie zaglądałem, bo sam nic w niej nie trzymałem, ale że innej nie było w tym pokoju, więc spodziewałem się czegoś, ale przecież nie śmiałbym tej szafy otwierać, pomyślałem więc sobie, że może pani domu wyjaśni, o co może chodzić w tej obietnicy (groźbie?). Spojrzałem na nią pytającym wzrokiem, lecz ona jakby mojego znaczącego spojrzenia nie widziała, więc odłożyłem moją ciekawość na następną okazję. Po wyjściu uczestników seansu z mojego pokoju położyłem się spać, ale zasnąć nie mogłem — wpatrywałem się w szafę oświetloną uliczną latarnią. Jednak sen mnie zmorzył i wtedy obudził mnie łomot z szafy tak silny, że byłem pewien, iż ujrzę jej szczątki leżące na parkiecie. Ostrożnie otworzyłem powieki. Szafa stała i wydawała się nienaruszona. Wstałem, obmacałem ją dokładnie — żadnych rys czy pęknięć. Nazajutrz spytałem obie panie, czy słyszały ten znak z szafy. Oczywiście słyszały ten łomot już kilkakrotnie i do dziś nie wiedzą, który duch daje te znaki, do kogo je adresuje i po co to robi, ale zauważyły, że tylko wtedy, gdy ktoś ma spać w tym pokoju. Nazwały go po prostu Duchem z Szafy i podejrzewają, że ktoś mógł w tej szafie zakończyć swój żywot, np. powiesić się lub zostać zamordowany. Mieszkałem tam półtora roku, ale duch ten więcej się nie ujawnił.
Jeszcze kilkakrotnie brałem udział w tych seansach. Zazwyczaj były one organizowane dla kogoś nowego i dla gości moich gospodarzy, a ponieważ to zawsze odbywało się w moim pokoju, więc gdy nie miałem służby, to się załapywałem. Pani domu czasem wydawała duchom polecenia. Nie pamiętam już dziś, czy wszystkie były wykonywane. Pamiętam bujanie wiszącą lampą i zrzucenie obrazka ze ściany wbrew protestowi pani domu. Ktoś z gości głośno wyraził wątpliwość co do możliwości naszych niewidzialnych gości, mówiąc: „pobujać lampą to każdy głupi potrafi, ale gdybyś potrafił zrzucić obraz ze ściany, to bym w ciebie uwierzył”. Pani Fischerowa natychmiast krzyknęła: „ani się waż!”, lecz duch był widocznie nie do końca posłuszny. Wszyscy instynktownie spojrzeli na wiszący na ścianie landszafcik i zauważyli, że spod niego sypie się strużka proszku i za moment obrazek wraz z hakiem, na którym wisiał, z trzaskiem łamiącej się drewnianej ramki, wylądował na podłodze. Przerwaliśmy łańcuch rąk i wszyscy podeszli do ściany oglądać dziurkę po haku — z góry wyglądała bez zmian, ale pod nią wyżłobiony był w tynku głęboki rowek o kącie spadu około 45 stopni. Próby ponownego włożenia haka w otwór kończyły się jego natychmiastowym wypadaniem. Spotykając od czasu do czasu kilku moich kolegów — już absolwentów PSRM-u, którzy czekali w kolejce do mustrowania, opowiadałem im o tych seansach i każdorazowo byłem przez nich wyśmiewany. Powiedziałem to mojej gospodyni i po którejś z moich próśb pozwoliła mi ich zaprosić. Przyszli weseli, rozbawieni, przygotowani na to, że nawet gdyby się coś dziwnego miało dziać, to oni się na tym natychmiast poznają, każdy ewentualny trik natychmiast rozszyfrują i udowodnią mi, że byłem głupi, dając się starszej pani tak nabierać. Zanim zaczął się seans, pokazałem im z bliska zagipsowany już przeze mnie hak w ścianie i posklejaną, ale z widocznymi śladami pęknięć ramkę obrazka i zaproponowałem, żeby któryś z nich lub wszyscy po kolei próbowali go wyrwać gołą ręką. Dwóch spróbowało, trzeci sam zrezygnował, widząc, że koledzy nie dają rady. Obserwując ich, zauważyłem, że choć nic się jeszcze nie działo, miny im już nieco zrzedły. Przyszła pani domu, dokładnie im wytłumaczyła, jak należy się zachować, śmiechy zostawić na potem, jeżeli będą mieli jeszcze ochotę na żarty. Na wszystko się zgodzili i zaczęliśmy tylko w pięcioro — pani medium, ich trzech i ja. Uważnie z dużym zainteresowaniem patrzyli na nogi stolika, z których dwie co chwilę unosiły się i opadały z wyraźnym stuknięciem. Zadawali pytania, takie na które tylko oni mogli znać odpowiedzi i próbowali ukryć zdumienie, słysząc poprawne, tylko im znane odpowiedzi, ale wyraźnie oczekiwali na coś, w co uwierzyć by nie chcieli. Przenieśliśmy stolik blisko okna, z którego było widać sąsiedni, niżej położony dom. Gospodyni pokazała im ciemne okno na jego parterze i powiedziała wyraźnie: „Duchu, obudź panią Biernat”. Czekaliśmy około minuty. Zapaliło się światło, a my zobaczyliśmy, jak starsza kobieta w koszuli nocnej klęka i zagląda pod łóżko, potem bierze do ręki małą lampkę ze stolika nocnego i świeci ją pod swoim łóżkiem, kładąc się na dywaniku i wyraźnie czegoś pod nim szuka, wreszcie podnosi się z podłogi, stoi na środku pokoju i rozgląda się dokoła i po dłuższej chwili, wyraźnie wahając się, kładzie się i gasi lampkę.
— To niemożliwe! — mówi jeden z kolegów. — To musiał być zbieg okoliczności, po prostu przypadek.
— Duchu, czy to był przypadek? — pyta pani F.
W odpowiedzi słyszymy dwa krótki stuknięcia. „Idź jeszcze raz!” — pada kolejne polecenie. Za chwilę sytuacja powtarza się, ale tym razem, zamiast lampką, pani Biernat wymachuje pod łóżkiem przyniesioną zza drzwi szczotką do zamiatania. Gdy światło w podglądanym przez nas pokoju ponownie zgasło, nikt z gości nie prosił o kolejną powtórkę, wróciliśmy ze stolikiem na środek pokoju. Pani F. powiedziała do swoich sąsiadów: „ja się wyłączę, połączcie panowie swoje palce” i stojąc już z boku, dodała: „duchu, czyy…” i zawiesiła głos. Dwie nogi stolika uniosły się na parę centymetrów nad podłogą i w tej pozycji pozostały.
— No, teraz to, panowie, sami go podnosicie, ja się wyłączyłam — powiedziała pani F. — Dociśnijcie go do podłogi, ale tylko dłońmi, nie połamcie go, bo drugiego nie mam!
Wszyscy, a w szczególności ci dwaj, których dłonie leżały po stronie uniesionej, z wyraźnym wysiłkiem próbowali polecenie wykonać, a stolik jak wisiał wcześniej, tak wisiał nadal. Gospodyni podeszła do kontaktu, zapaliła duże światło i powiedziała: P
— Przyjrzyjcie się, panowie, swoim minom, teraz już możecie się śmiać!
Wszyscy pospuszczali wzrok i nikt słowem się nie odezwał. Po komendzie „przerwać łańcuch” cofnęli ręce, a stolik opadł z większym niż zawsze hukiem. Było dość późno, ale jeszcze nie północ. Postanowiłem kolegów kawałek odprowadzić i na gorąco wysłuchać ich wrażeń i opinii. Niewiele się dowiedziałem, a raczej chyba nic, bo to, co mówili, niemal każde wydukane, wymamrotane słowo nie przeszłoby przez moralną, a również i moją cenzurę, bo już wtedy bardzo nie lubiłem się brzydko wyrażać. Po przejściu przez cenzurę zapis mógłby wyglądać mniej więcej tak: „O, k…!”, „ja p…!”, „ch… go może wiedzieć”. Uznałem, że opinie swoje wyrazili w sposób dla mnie niezrozumiały, pożegnałem ich i wróciłem do domu. Panie już chyba spały, bo światło u nich było zgaszone. Jeżeli dobrze pamiętam, to był już ostatni seans z moim udziałem w tamtym mieszkaniu. A koledzy, gdy ich ponownie spotykałem, niechętnie wracali do tematu, a jeżeli już, to w sposób podobny do opisanego pięć wierszy wyżej.
Po wielu latach, gdy moje dziecko już dorastało, w banku w centrum Gdańska, w głębi za linią okienek, zauważyłem jakby znajomą twarz okoloną wiankiem bardziej siwych niż czarnych włosów i po kilku kolejnych wizytach i uważnym przyjrzeniu się pomyślałem: tak, to może być Nina. Wielokrotnie próbowałem ściągnąć ją wzrokiem, ale nigdy na mnie nie spojrzała. Zapytałem kasjerkę w okienku, przy którym właśnie nikogo nie było, czy ta pani (i wskazałem ręką) ma na imię Janina, a nazwisko rodowe Fischerówna. „Rodowego nie znam ale to jest Nina” — odparła kasjerka. Poprosiłem, żeby do niej podeszła i mnie jej wskazała. Nina rozpoznała mnie natychmiast, wybiegła na salę operacyjną, ucieszona niespodziewanym spotkaniem po latach. Dowiedziałem się, że jej ojciec po naszym Październiku 1956 wrócił z Kołymy jako ruina człowieka i po kilku miesiącach zmarł, a po kilku następnych poszła za nim jej matka. Jej bliźniak Olek, aktor estradowy, wkrótce zmarł na zawał, a starszy brat Jurek, klezmer, zapił się na śmierć. Po kilku latach, gdy przy biurku Niny zauważyłem inną kobietę, tę samą kasjerkę, która pomogła mi nawiązać kontakt z moją dawną znajomą. Spytałem, czy jest ona na urlopie i dowiedziałem się, że wyemigrowała do RFN-u, bo tam miała bliską rodzinę.
Jest lato 1952 — jestem formalnie pełnoletni i mogę już legalnie wykonywać wszystkie nawet najcięższe zawody, które oferuje rynek pracy i właśnie taką pracę wykonuję. 24 godziny nieprzerwanego hajcowania (słowo to w erze żeglugi parowej było powszechnie używane, a pochodziło od niemieckiego terminu — Heitzer, oznaczającego palacza), szczególnie w upalne dni, gdy było dużo prac holowniczych, uważałem, nie tylko ja zresztą, za przekraczające wytrzymałość przeciętnego człowieka i w końcu system ten zmieniono na 12/24. Niby było lżej, ale czasu wolnego brakowało, bo podczas tych 24 godzin trzeba odespać po służbie i przespać się przed kolejną, a jeśli odjąć od tego wolnego czas potrzebny na dojście i powrót, na co potrzebowałem łącznie półtorej godziny (2x45 minut), bo na odcinku ul. Nowogrodzka — Dworzec Morski żadnej komunikacji publicznej nie było. Byłem formalnie dorosły, sam za siebie, a więc i odpowiadałem za swoją przyszłość, wiedziałem więc już wtedy, że robiąc to, co robię, lepszej przyszłości sobie nie wypracuję. Czasy były podłe, ale ja w tych warunkach, w jakich wówczas żyłem, niewiele mogłem wiedzieć o tym, co dzieje się poza moim bezpośrednim polem widzenia. Radia nie miałem ani w domu (było w pokoju gospodyni, ale tam nigdy nie wchodziłem), ani na holowniku. Co prawda była radiostacja komunikacyjna, ale dostęp do niej miał tylko szyper. Gazety to wykładane codziennie w holu Dworca Morskiego sterty „Trybuny Ludu”, którą udawali, że czytają bardzo jeszcze nieliczni siedem lat po wojnie towarzysze partyjni. Na holowniku czasem mogłem przejrzeć „Dziennik Bałtycki” przyniesiony (i po przeczytaniu wyłożony w mesie) przez kogoś z załogi, ale tam były tylko wiadomości PAP i lokalne plotki. Wiedziałem głównie ze szkoleń organizacyjnych ZMP, że są jakieś rozgłośnie dywersyjne finansowane przez podżegaczy wojennych, które szkalują i wyśmiewają wspaniałe osiągnięcia ZSRR i całego obozu pokoju, jak sami się chętnie nazywaliśmy, ale dostęp do nich, przynajmniej w moich kręgach, był bliski zeru. Jakieś szczątkowe, podawane z ust do ust, a więc często przekręcone, ubarwione i może też życzeniowo uzupełnione — od czasu do czasu do mnie docierały — było to jednak więcej niż za mało, żeby ukształtować sobie rozsądny pogląd na sytuację międzynarodową i przede wszystkim wewnętrzną. W tym czasie przed kadrami mojej firmy ustawiały się kolejki wyrzuconych z powodu pozbawienia prawa pływania, marynarzy i oficerów z PLO. Część z nich przyjmowano, ale oni wiedzieli, że żeby zachować tę nowo uzyskaną, ale jakże podłą w porównaniu z poprzednią pracę, trzeba nauczyć się trzymać język za zębami. Miałem kilku kolegów, którzy, jak ci z seansu spirytystycznego, nie bali się ze mną spotykać i rozmawiać, ale w pewnej mierze to ich zachowanie w stosunku do mnie dałoby się wytłumaczyć ich robotniczo-chłopskim pochodzeniem, bo ludzie z tych kręgów nie czuli tak silnego zagrożenia ze strony włościańsko-robotniczej władzy, wiedzieli, że właśnie zaczęła się ich era i wierzyli (lub często udawali, że wierzą) w szczęśliwą, jasną przyszłość, którą właśnie budujemy. Gorzej było z synami tzw. inteligencji pracującej i pochodzącymi z kręgów zwanych wówczas drobnomieszczaństwem. Zarówno w pierwszej, jak i drugiej grupie, według podziału pod względem pochodzenia społecznego, znajdowały się wyjątki niezupełnie przystające do swojej grupy, ale wszyscy już wtedy na tyle czuli wiejący wiatr historii, że przy uważnej obserwacji dawało się już wtedy dzielić ich według podziału dokonanego prawie właśnie w tym czasie przez mistrza Konstantego Ildefonsa.(Gałczyńskiego) Pozwolę sobie tu zacytować jego słowa: „Gdy wieje wiatr historii, ludziom jak pięknym ptakom rosną skrzydła, natomiast trzęsą się portki pętakom”.
Nie mogłem wówczas znać tych słów, bo zostały napisane rok później, ale klimat zawarty w tym stwierdzeniu wyczuwałem niemal codziennie, spotykając dawnych kolegów, z których jedni podchodzili do mnie na ulicy, i nie oglądając się, czy ktoś nas nie obserwuje, pytali, co u mnie, jak sobie radzę, jak widzę swoją najbliższą przyszłość, a inni zawczasu przechodzili na drugą stronę ulicy, aby się ze mną nie spotkać, a gdy nie zdążyli w porę tego zrobić, często odwracali głowę lub zaczepieni przeze mnie — właśnie się bardzo gdzieś śpieszyli. Od tych pierwszych wiedziałem, że na zebraniach zetempowskich była omawiana moja i nie tylko moja sprawa, bo po mnie jeszcze kilku z nas straciło prawo pływania i z tego powodu musieli również szkołę opuścić. Po ponad czterech latach — w październiku 1956 — gdy wiatr historii zmienił nieco kierunek i co najmniej przez pół roku ludzie dopatrywali się (i chcieli mieć nadzieję), że właśnie zaczęło się spełniać to, na co od kilku lat czekaliśmy. I rzeczywiście nastąpiły istotne zmiany w podejściu, w pewnym sensie, nowej władzy. Również przede mną zaczęły się rysować nowe perspektywy.
Wybiegłem w przyszłość, żeby pokazać, co po moim relegowaniu na zebraniach ZMP o mnie mówiono. Po tym naszym Październiku (pisanym wielką literą) zaczęto wiele krzywd naprawiać i przy tej okazji otrzymałem do rąk własnych na zawsze oryginał opinii, która uzasadniała usunięcie mnie ze szkoły. Przez wiele lat hołubiłem ten dokument i przy byle sposobności każdemu chętnemu go pokazywałem. Niestety przez kolejne sześć lat, zanim osiągnąłem swoją pierwszą małą stabilizację, czyli pierwsze jednopokojowe mieszkanie spółdzielcze — przeprowadzałem się wielokrotnie z miejsca na miejsce, przenosząc swój cały majątek w wypełnionym w jednej trzeciej pojemności — worku marynarskim. Nie udało mi się tego dokumentu zachować, podobnie jak całego zbioru innych pamiątek. Jednak z uwagi na fakt, że kilkadziesiąt razy go pokazywałem i czytałem, udało mi się zapamiętać dosłownie treść tej opinii, której najbardziej istotny fragment zacytuję: „…z morskich praktyk wakacyjnych przywoził teksty piosenek żołdaków amerykańskich i propagował je wśród kolegów”.