E-book
31.5
drukowana A5
64.25
Zew Krwi

Bezpłatny fragment - Zew Krwi

Narodziny Legendy


Objętość:
323 str.
ISBN:
978-83-8414-648-4
E-book
za 31.5
drukowana A5
za 64.25

Na podwórzu powoli zapadał zmrok. Tarcza słońca już prawie zniknęła za linią drzew, a ciepłe światło przygasło, ustępując chłodnemu półmrokowi. Płomień w kominku powoli dogasał, ćmy stukały cichutko w małą szybkę umiejscowioną pośrodku ściany, na której wisiało pełno futer dzikich zwierząt. Siedzący na środku izby człowiek w średnim wieku zajęty był garbowaniem skór, które pozyskał z dzisiejszego polowania. W ciszy i skupieniu wykonywał skrupulatnie swoją pracę.

— Dziś miałem udane łowy — wstając powoli i ociężale, pokazując na sobie oznaki zmęczenia wyszeptał do siebie tych kilka słów z dużym zadowoleniem.

Pierwsze swe kroki skierował ku kominkowi, aby podłożyć drwa do paleniska. Poruszał się z dużym trudem. Dziś na polowaniu nie zdołał obronić się przed pędzącym w jego stronę dzikiem. Na jego szczęście rana nie była poważna. Zwierzę tylko musnęło go swoimi szablami, ledwo raniąc łydkę prawej nogi. Powoli drepcząc ku kupce drewna, która leżała zakurzona gdzieś pod szpargałami w kącie izby usłyszał hałasy dobiegające od strony miasta. Chata poczciwego Tyrolda znajdowała się kilka minut jazdy konno na południe od murów miasta Rastenborg.

— Znowu jakiś festyn czy inne cholerstwo, na które zorganizowanie nigdy nie brakuje pieniędzy — powiedział do siebie z lekkim oburzeniem. — Na chore dzieci, zwalczanie plagi szczurów czy naprawę dziury w północnym murze, próżno było szukać funduszy w miejscowym skarbcu.

Miasto Rastenborg nie było nazbyt duże. Prawa miejskie uzyskało całkiem niedawno, gdy przejeżdżający przez nie król Julian IV nadał mu prawa miejskie na podstawie tego, iż mieszka w nim przyjaciółka jego córki, królewny Rolandy. Królewna nie mogła się zadawać z rówieśniczką pochodzącą ze wsi czy miasteczka. Królewska córka była niesforna i wymykała się często, aby zobaczyć przyjaciół poznanych na obozie dobrych manier czy naukach etyki dworskiej. Dzieci zwykłych, szarych jak to się mawiało ludzi, bywały tam rzadko, bo i taki obóz kosztuje krocie. Rodzicie niejednokrotnie odmawiali sobie śniadania czy kolacji lub tego i tego, aby zaoszczędzić kilka aurumów. Zbierali od narodzin dziecka przez kilka lat, żeby ich pociecha znalazła się na obozowej liście. Niekiedy nadarzała się okazja, że dzieci zaprzyjaźniały się a wraz z nimi rodzice, co sprzyjało w nawiązywaniu relacji z tak zwanymi wyższymi sferami.

Hałas wydawał się zbliżać ku jego chacie. Po kilku sekundach z tego całego harmideru, jaki było słychać na zewnątrz wyodrębnił Tyrold z precyzją myśliwego, stukot pędzących koni wraz z krzykami kilkoro mężczyzn, trzech może czterech. Wiedział doskonale, że kierują się do jego chaty, ponieważ droga z miasta na południe dalej już nigdzie nie wiodła. Wyszedł na ganek. To, co ukazało się jego oczom było dla niego przerażeniem. Jarzące się miasto w płomieniach, które było widać z oddali. Płomienie sięgały wysoko ponad mury obronne miasta i wysokie drzewa. Krzyki mężczyzn zbliżających się do jego chaty na cwałujących koniach było słychać doskonale.

— Szybciej gniocie poganiaj tego konia!

— Szybciej już nie dam rady!

— Trzeba obudzić Tyrolda, ostrzec go!

Trzech jeźdźców wyskoczyło zza zakrętu. Gdy ujrzeli Tyrolda stojącego na werandzie swojej chaty zwolnili tempa.

— Tyrold! — krzyknął grubas siedzący na czarnym wierzchowcu.

— Tyrold! Ty głupcze, patrzysz spokojnie jak nasze miasto jest atakowane? Czekasz tu na nich? Czym chcesz ich przywitać? Jesteś zwykłym myśliwym. Nie umiesz walczyć. Zostaw to strażnikom. Oni się z nimi rozprawią — pryszczaty ze zdenerwowaniem przeciera czapką kapiący pot z czoła.

— Usiekaj stąd idioto. Zginieś, jeśli tu zostanieś — powiedział nad wyraz spokojnie ten trzeci, który wzbudzał strach samym spojrzeniem. Pewnie to przez bliznę, która z obrzydzeniem ciągnęła się od lewego policzka przez dolną wargę. To przez nią właśnie człowiek o nad wyraz męskiej posturze niewyraźnie mówił. Choć mowa wydawała się śmieszna, gdy zobaczyli, kto jest autorem słów nikomu nie było do śmiechu.

Tyrold stał jak wyryty z kamienia. Nie potrafił wydusić z siebie słowa. Milczał przez chwilę wpatrując się w tańczące płomienie ponad drzewami. W mieście prowadził sklep, w którym sprzedawał własnoręcznie robione łuki, strzały, skóry zwierząt przerobione na dywaniki i trofea tych bardziej niebezpiecznych, mieszkających w głębi lasów jak i tych zwyczajnych. W jego asortymencie można też spotkać ziarna pszenicy czy zwykłe rzepy. Widział oczami duszy jak jego dobytek trawi ogień.

Tyrold spojrzał w oczy Skada z wielkim żalem. — Pogrzeb mojej żony — odwrócił się i odszedł wolnym krokiem w stronę domu uzdrowiciela po ciało swojej lubej.

— Tyrold! — powtórzył się grubas.

Widząc, że przyjaciel nie reaguje, pryszczaty zsiadł z konia, podszedł do niego i walnął go otwartą dłonią prosto w gębę.

— Co się dzieje? — zapytał, patrząc się bez ustanku w stronę płonącego miasta.

— Bandyci! Oprychy, szubrawcy zaatakowali miasto. Wzięli nas z zaskoczenia, podstępem szczury chędożone. Jak oni się dostali niepostrzeżenie za mury? — grubas z niedowierzaniem krzyczał bez przerwy.

— Mieli wtykę wśród strażników. Pieprzonego szpicla, który ich normalnie wpuścił jak gdyby nigdy nic. Po cichutku chodzili od domu do domu i podrzynali ludziom gardła. Czegoś szukali i nie były to kosztowności. Przy którymś domostwie z kolei wpadli. To ja zobaczyłem ich pierwszy! — pryszczaty z podekscytowaniem opowiadał w dużym skrócie, co się stało. — Ale teraz musimy uciekać!

— Jak podrzynali ludziom gardła? Co ty pieprzysz? Ledwo jednego, czy dwóch usiekali. Zaraz strzelę cię, jak ty strzeliłeś Tyrolda przed chwilą, ale to nie będzie przyjemne — puścił lejce i zacisnął pięść prawej ręki. — Oj, nie będzie.

Chudzielec tylko przełknął ślinę i dalej nic nie mówił.

Ten nadal stał, kłąb przemyśleń paraliżował jego ruchy, to nie był strach. Milion pytań zakrzątały jego myśli.

— Skad, zsiadaj z tego konia grubasie i pomóż Tyroldowi dojść do siebie!

Skad zsiadł z konia, podbiegł do stojącego pod gankiem wiadra pełnego wody, podniósł je z wielkim trudem i wylał na Tyrolda. — To ci powinno pomóc.

— Moja żona! Moja żona jest w mieście u uzdrowiciela. Jest brzemienna. Ma na dniach wydać mi syna — wykrzyczał Tyrold. Otrząsł się jak pies z wody, poczym wszedł do domu najszybciej jak potrafił. Przebrał się w strój, który chronił go na polowaniach, chwycił najlepszy łuk jaki posiada w swojej kolekcji wraz z pełnym kołczanem strzał. Wyszedł z chaty i bez słowa skierował swe niepewne kroki ku stajni. Ból w łydce zanikł. Wszyscy trzej patrzyli na myśliwego z niedowierzaniem.

— Co ty robisz głupcze? Chcesz zginąć? — pryszczaty Furel doskonale wiedział, co chce zrobić Tyrold. — To niebezpieczne. Zginiesz, jeśli pojedziesz tam sam.

Wyszedł ze stajni prowadząc uszykowanego konia do jazdy. Uszykował wszystko w mgnieniu oka.

— Zgadzam się z Furelem. Dlatego pojadę tam z Tobą! — krzyknął Skad klepiąc pochwę swojego miecza przytroczoną do juk konia.

— Moszesz liczyś takśe na mój miecz — śmiesznie mówiący mężczyzna zsiadł z konia, wyjął przymocowany do siodła duży pięknie zdobiony miecz dwuręczny. — Dawno nie smakowaliśmy krwi.

Zapadła chwila ciszy. Wszystkie oczy zostały skierowane na pryszczatego Furela, który wiedział, czego oczekują od niego towarzysze.

— O nie! Nie dam się zabić dla jakieś dziewki.

— To nie dziewka tylko moja żona! — ze złością Tyrold podbiegł do Furela i przywalił mu pięścią w brzuch. Zawyli obydwaj. Furel padł na ziemie a dla Tyrolda odezwał się ból łydki. Dobrze opatrzona rana, którą zadał wściekły dzik podczas dzisiejszego polowania otworzyła się i zaczęła krwawić. Po chwili nie zaważając na ból wsiadł na konia. — Jeśli nie chcecie, nie musicie ze mną jechać. Nikt was do niczego nie zmusza.

— Pojedziemy z tobą. Będziemy walczyć ramię w ramię jak przystało na przyjaciół — z dumą wymówił te słowa Skad. — Ale pamiętaj, jeśli zginę w tym mieście spal moje ciało i rozsyp prochy gdzieś na łące. Uwielbiam delakt. Niegdzie indziej nie odczuję delaktu jak na łące. — Tyrold bez słowa skinął głową na znak, że zrozumiał. Zawsze tak robił, gdy Skad wspominał o swoim pochówku.

Ruszyli w stronę miasta zostawiając Furela leżącego na ziemi i skomlącego z bólu. Jura tylko przejeżdżając obok splunął mu pod nogi. Łowczy wiedział, w jaki sposób i gdzie zadać cios, aby najbardziej bolało.

Podczas kilku minutowej drogi jechali w milczeniu. Każdy myślał czy wyjdzie z tego cało. Żaden z nich nie walczył i nie zabił człowieka. Miecze nosili przy sobie tylko na pokaz. W tak niespokojnych czasach każdy nosił przy sobie broń. Gruby Skad jest najlepszym kowalem w mieście i jednym z najlepszych na wyspie. Dobrze zbudowany, ale dla przytyku nazywany grubasem. Jura, człowiek o niezwykłej posturze i śmiesznej mowie to wysoko postawiony podróżny kupiec. Umie posługiwać się mieczem, ale nigdy nie śmiertelnej rany a tym bardziej nie zabijał z zimną krwią. Krzyki mieszkańców i towarzyszący im dźwięk syku palącego drewna, z każdą sekundą cwałującego konia stawały się coraz głośniejsze. Jak zaczarowane w tej samej sekundzie zaczęły bić dzwony świątyni i kaplicy.

— Słyszycie? — zwolnił tempa. — To dzwon Derykle. Bogini miłosierdzia i łowiectwa jest z nami.

— A ten drugi to Gicerny. Z małej kaplicy — słusznie zauważył Jura.

— Stójcie! — krzyknął Skad — Nie wjedziemy główną bramą, nie mamy szans w walce bezpośredniej. Pamiętam jak za młodu wymykałem się rodzicom z domu. Przy wschodniej części palisady jest krata. Wiem jak ją otworzyć i gdzie prowadzi tunel. Wejdziemy tamtędy bez problemu. Pojedziemy teraz na wschodni trakt skrajem lasu przy rusztowaniu murów.

— Dlaczego nie wejdziemy po tym właśnie rusztowaniu? — wskazał Skad na drewnianą konstrukcje.

— A pomyślałeś jak z niego zejdziesz? Z drugiej strony muru rusztowanie nie jest dokończone a baszty są zamykane. Jedyne wyjście to zeskoczyć.

Godzina była bardzo późna, ale pomimo panującego mroku drogę rozświetlały mi płonące drewniane konstrukcje w mieście. Jadąc skrajem lasu dojechali do wschodniego traktu prowadzącego dalej do Taêran na południowym wschodzie i Viquender na wschodzie. Po kilku kolejnych minutach jazdy w ciszy dojechali pod drewnianą palisadę, do której przywiązali konie.

— Dalej pójdziemy pieszo.

Miasto było w ciągłej rozbudowie. Zachodnia strona miasta była chroniona przez mur a wschodnia przez drewnianą palisadę, co narażało miasto na ciągłe ataki od tej właśnie strony, północ była zaniedbana od niepamiętnych czasów. Żaden włodarz miasteczka nie przykładał do północnej strony wagi ze względu na obecność mokradeł i szerokiej rzeki w pobliżu a południowa. Lepiej nie mówić. Dziura na dziurze, rozpadające się mury już nie spełniały swojej funkcji od lat. Śmiali się ludzie, że bez drewnianego rusztowania mur padnie.

— Boicie się? — szepnął Skad.

— Jaśne, że tak.

— Zawrzeć ryje. Bo nas usłyszą — z lekkim zdenerwowaniem odparł Tyrold.

Skad szedł, jako pierwszy, za nim Tyrold a na końcu Jura. Szli powoli ze względu na stan fizyczny Tyrolda. Jego noga przestała już boleć. To przez adrenalinę. Każdy myślał tylko o jednym, zrobić swoje i uciekać z miasta, daleko, w bezpieczne miejsce może nawet do Karmingten.

Dookoła było słychać odgłosy walki, ludzi wołających o pomoc i płacz dzieci, które jak przeżyją do jutra zostaną pół lub najprawdopodobniej sierotami.

— To tu –Skad zatrzymał się i zaczął grzebać w krzakach. Ich oczom ukazała się zardzewiała krata, na oko nie do ruszenia. Gruby ledwo przecisnął swoją pulchną dłoń między szczebelkami. Pomerdał ręką i jak za sprawą magii krata się otworzyła. Tyrold i Jura także spędzili dzieciństwo w tym mieście, ale nie wiedzieli o istnieniu tego tajemnego przejścia. — Co się gapicie? Przemycaliśmy tędy sermotycyńską stal, która była opodatkowana jak diabli. Ale jakiś idiota wymyślił, że wyroby z owej stali nie podlegają żadnym podatkom. Są traktowane jak złom. Bez sensu.

— Mówiłeś, że wymykałeś się rodzicom, ale nie mówiłeś, po co. Przemyt? Czyś ty na głowę upadł?

­– Nie mówiłem, po co, żeby uniknąć właśnie takiej rozmowy. Pouczanić. Tylko tyle potraficie.

— Pouczanić? Nie ma takiego słowa — myśliwy puknął się w czoło, szepcząc prawie krzyknął ze złości.

— Eee tam — Skad machnął ręką. — Mówiłem, że będziesz mnie pouczanić.

Przez otwartą kratę po kolei, jeden za drugim przeciskali się w ciszy. Było mokro, ciemno i strasznie śmierdziało. Okazało się, że to tunel ściekowy, który jest połączony z rynsztokiem przy głównym dziedzińcu zaraz przy świątyni Derykle. Po dłuższej chwili kowal się zatrzymał i spojrzał na drabinę, która była w opłakanym stanie.

— No chłopaki. Po drabinie każdy wspinaś się umie, więc zapraszam po kolei — z uśmiechem na twarzy Jura wyksztusił z siebie kilka tych słów. — Tyrold ty pierwszy. Jak byś się poślizgnął przez tę cholerną nogę to cie złapiemy — czasami kupiec mówił z dobrą dykcją, tak jakby specjalnie przekształcał niektóre słowa.

— Nie martw się o mnie. Dam sobie rade — z niechęcią stawiał pierwsze kroki. Szczebel za szczeblem wlókł się ku górze. — Przecież ta drabina zaraz runie w dół — przełknął ślinę. — Razem ze mną.

— Spokojnie, ta drabina, od kiedy pamiętam jest w takim kiepskim stanie. Nie przesadzaj tylko wychodź na zewnątrz — poklepał szczebel drabiny jak konia. — Mój dziadko ją robił — oznajmił z dumą.

Wrzawa, krzyki, oddźwięk bitwy. Miecz styka się z mieczem. W momencie, gdy myśliwy zaczął odsuwać wieko kanalizacji każdy wstrzymał oddech. Wystawił powoli głowę z nad bruku. Dookoła pełno trupów.

— I co? No i co widzisz? — dopytywał zniecierpliwiony Skad.

— Ciszej troszkę, zaraz sam zobaczysz — rozejrzał się powoli. ­– Chodźcie — machnął ręką na znak, żeby podążali za nim. — Na górze chyba czysto. Nikogo nie ma. Walka przeniosła się gdzie indziej.

Odetchnęli z ulgą. Cały ten hałas, jaki było słychać dochodził z głębi tuneli. Jakby echo przeszłości ich ścigało lub przyszłość chciała wykrzyczeć, co zaraz się wydarzy. Wyszli na zewnątrz wszyscy trzej, jeden po drugim. Tyrold, Jura i Skad. Po cichu prześlizgiwali się pomiędzy szczątkami domostw, które spłonęły lub dogorywały w ogniu. Kierowali się ku domostwu uzdrowiciela. Na szczęście było to niedaleko. Po drodze mijali klęczące matki nad ciałami swoich synów. Wokół wrzawa, ale oni dostrzegali w tym hałasie tylko lamenty kobiet i płacz osieroconych przez miecz dzieci.

Tyrold idąc chwiejnym krokiem nagle się zatrzymał upadając na kolana. — Nieee. Cały mój dobytek! Oni… — zatrzymał się w pół słowa. — Oni spalili mój sklep — uronił kilka łez patrząc na przygasające już powoli szczątki swojego wspaniałego sklepu. — Tam było praktycznie wszystko.

— Chodź Tyroldzie. Idziemy dalej. Nie możemy się tu zatrzymywać — podszedł Skad do Tyrolda

i złapał go pod ramie. Dalej szli razem.

— Jeszće tylko kawałek. Już widzę dom uzdrowiciela — wskazał Jura wielkim paluchem znak umieszczony na elewacji.

— Nie… — złapał się za łydkę w celu kontroli bólu. — Nie możemy wejść frontowymi drzwiami. Trzeba obejść dookoła, wejdziemy w bramę od ulicy Goorna.

Zaszli dom od strony podwórza. Budynek był murowany z wypalanej glinianej cegły. Poza kaplicą Gicerny, świątynią Derykle i halą kupiecką był to największy dom w mieście. Pełno w nim było komnat, w których leżeli ranni, kobiety na dniach wydające dzieci i chorzy.

Podwórze zdawało się być nietknięte tym wszystkim. Tym nieszczęściem dziejącym się na ulicach miasta. Po wykonaniu kilku kroków w głąb podwórza hałas dobiegający z ulic stłumił się na tyle, że można było odnieść wrażenie, iż to wrzawa dnia powszedniego.

Podchodząc do dużych podwójnych drzwi usłyszeli przez małe okienko umiejscowione zaraz przy wrotach dobiegające ze środka głosy rozmowy kilkoro mężczyzn.

— Szef powiedział, że rannych, duchownych i kobiet nie ruszamy.

— A pieprzyć to. Nasi wrogowie znajdują się za ścianą. Ranni. Dojdą do siebie, wyzdrowieją i dalej będą zabijać naszych. Trzeba ich się pozbyć wbijając sztylet w serce. Jeszcze nie słyszałem o takim, co by wyszedł z takiego manewru bez szwanku.

— Ale szef …

— Zamknij się powiedziałem! — wielkolud krzyknął waląc pięścią w swoją otwartą dłoń drugiej ręki. — Zastanów się chwilkę. To nasi wrogowie. Tropią nas i wyrzynają jak świnie. Musimy ich dobić.

— Chłopów rozumiem, wiadomo. Wyzdrowieją, przywdzieją ubiór ochronny, przytroczą miecz i pójdą w bój. Ale kobiety? Nie rozumiem.

— To lokata długo terminowa — wyszczerzył zębiska. — A ty myślisz, że tacy wojacy to co? Znajdują ich w kapuście?

— Aaaa. Teraz rozumiem — próbował identycznie wyszczerzyć kły jak ten pierwszy na znak, że zrozumiał.

Tyrold odstawił głowę od uchylonego okienka. — Jest ich chyba tylko dwóch. Damy im rade.

— Myślałem, że obejdzie się bez walki — z trudem wydusił Skad.

— Mówiłem wam, że nikt was tu nie trzyma siłą. Jeśli zajdzie taka potrzeba wejdę tam sam.

— Nie, czekaj. Mam plan. Chodźcie za mną –Jura wślizgnął się w gęste krzaki rosnące kilka metrów od wejścia. Tyrold spojrzał na Skada, wzruszył ramionami i podążył śladem przyjaciela a za min kowal. — Skad widzisz to okno? — wskazał większe okno od poprzedniego.

— Ano widzę.

— Ciśnij w nie kamulcem. Gdy to usłyszą to na pewno do niego podejdą, a gdy to uczynią wtedy…

— Wtedy się z nimi rozprawię — przerwał Tyrold zdejmując łuk z barków i wyjmując strzałę z kołczanu.

Kowal chwycił za największy kamień, jaki był na ziemi, przyjrzał mu się dokładnie, podrzucił kilka razy, zmierzył odległość zdając się na instynkt i rzucił. Dla całej trójki sekundy lotu kamulca wydłużały zdawać by się mogło w minuty. Wszystko wróciło do normy, gdy kamulec trafił prosto w szybę wybijając w nim niewielki otwór. Tyrold przygotował swój łuk do strzału.

— Słyszałeś to?

— Tak. Ktoś tu jest — wielkolud chowając zakrwawiony sztylet za pas wyjął miecz z pochwy i podszedł do wybitego okna. — Nikogo nie widać.

Tyrold wstrzymał oddech. Napiął cięciwę łuku, wycelował i wypuścił z palców cięciwę. Lecąca strzała zwolniła w oczach strzelca, serce zamarło, zdawało się, że leciała dłużej od kowalskiego kamulca. Grot sięgnął celu, wbił się w pierś wielkoluda. Padł nieżywy na klepkę. Drugi bandyta widząc, że zbliża się niebezpieczeństwo skierował się ku drzwiom frontowym. Skad widząc to wbiegł do środka od podwórza i dobiegł go. Machnął dwa razy mieczem po plecach bandyty. Ten padł na ziemie i zaczął krzyczeć.

— Wykrwawisz się tu psi synu na śmierć.

— Nie! Litości panie! Daruj życie. To ten grubas. Grubas kazał mi… — wskazywał na wijącego się jeszcze trupa towarzysza.

— Zamknij się! Nie chcę tego słuchać. Zdechniesz tak jak na to zasłużyłeś. W wielkich męczarniach — na twarzy Skada pojawił się pot. Strach a zarazem podekscytowanie kierowały jego poczynaniami. Nigdy poważnie nie ranił człowieka a tym bardziej nie zabijał. Ta satysfakcja, rządza krwi nieprzyjaciela. Obudził się w nim duch walki. Skad podszedł do wybitego okna i dał znak przyjaciołom, że w chacie jest już bezpiecznie.

Jura wyszedł z krzaków z Tyroldem trzymając go pod ramie. Weszli we dwóch do środka. Ten drugi już był martwy. Kowal nawet nie zauważył, że ten, którego usiekał przestał już wyć z bólu. Widząc dwa trupy na podłodze Jura ledwo powstrzymał się od wymiotów.

— Gdzie jest twoja żona? Tyrold? Słyszysz mnie? — Skad podszedł do nich i zaczął szturchać go za ramiona.

Tyrold nie mógł znieść myśli, że zabił człowieka w nierównej walce. Przypatrywał się grubasowi leżącemu na podłodze. Jego wzrok błądził po ciele zabitego mężczyzny, od stóp po sterczącą z piersi strzałę, którą zrobił własnymi rękoma na potrzeby zysku. — Tak wiem — wydukał z ledwością. — Jura, prowadź mnie na drugie piętro, tam są schody.

Szli powoli. Tyrold z ledwością stawiał nogę przy nodze. Kowal szedł kilka kroków za nimi ubezpieczając tyły.

— Tu w lewo, korytarzem do końca.

Na zewnątrz nadal słychać było odgłosy walki. Stuk drzwi, męski wrzask dochodzący z dolnego holu.

— Co tu się stało? Saszka i Tolek leżą martwi. Pytam po raz ostatni — wysoki wybałuszył oczy ze zdenerwowania. — Co–tu–się–do–kurwy–stało? — wygłoskował zdanie.

— Szefie nie mam zielonego pojęcia — niski człowieczek z przerażeniem w oczach opowiadał, co robił przez ten czas, gdy w głównym holu toczyła się walka.

— Znaleźli nas.

— Już po nas. Tyrold, co robimy?

— Idziemy dalej. To sala, w której jest moja żona. Jura puść mnie już. Dam sobie rade sam.

Skad podszedł do uchylonych drzwi, otworzył je szerzej. Ich oczom ukazała się uściełana trupami podłoga. Weszli powoli do środka. Jura zatrzasną za sobą drzwi. Tyrold rozpoznał uzdrowiciela pomimo zmasakrowanej twarzy od buławy, którą dostał w łeb. Na czterech czasowych łóżkach rozstawionych po kątach komnaty leżały martwe kobiety z poderżniętymi gardłami. Doskonale wiedział, kto jest za to odpowiedzialny.

Tyrold padł na kolana i rozpłakał się. Zaczął walić się pięściami po głowie. Klną na bogów. Wśród tych kobiet na jednym z łóżek leżała jego żona. Piękne długie blond włosy sklejone od krwi zwisały spod prześcieradła. Twarz kobiety odzwierciedlała ból, z jakim zeszła z tego świata.

— Gdzie dziecko? Jura, sprawdź gdzie jest dziecko?

— Nie znam się na gusłach i medycynie współczesnej, ale z tego, co się orientuje to chyba zdążyła począć przed tym… — nie potrafił ubrać zdania w odpowiednie słowa. — …wszystkim. — wydusił z siebie ostatni wyraz.

Tyrold patrząc na zmasakrowane ciało uzdrowiciela wyszeptał do siebie — Ty stary wygo. Gdzie jest moje dziecko?

— Co ty pleciesz? Tyrold! Uspokój się. Na pewno dziecko jest gdzieś całe i zdrowe.

— Słyszycie? — nadstawił uszu Skad. — Biegną tu. Przygotujcie broń.

Tyrold wyjął łuk i oparł strzałę o cięciwę łuku tym samym przygotowany do szybkiego wystrzału oczekiwał nieprzyjaciela. Skad stanął po prawej stronie zamkniętych drzwi, przytulając się plecami do ściany rozstawił nogi szeroko a w prawej dłoni trzymał swój miecz, czerwony od krwi bandyty. Jura utrzymywał duży, dwuręczny miecz w gotowości, i stanął po prawej stronie przyjaciela.

Trzask rozwalających się drzwi. Do środka wbiegło czterech uzbrojonych mężczyzn.

— Czego tu szukacie? My tam na zewnątrz walczymy a wy się chowacie jak szczury? — coś żujący w ustach mężczyzna wyciągnął oręż i splunął na podłogę. — Szykujcie się do walki ­– łatwo można było poznać, że od jego broni zginął uzdrowiciel, którego ciało leżało dokładnie pod nogami oprawcy. — Nierównej walki. Zginiecie tu i teraz. W taki sam sposób jak ten stary głupiec — wskazał paluchem na leżącego na podłodze martwego medyka.

Z niebywałą szybkością Tyrold puścił pierwszą strzałę a ta, zanim trafiła celu przygotował następną do wystrzału. — To wy zginiecie! Rzućcie broń. Natychmiast! — strzała trafiła we framugę drzwi. Tam gdzie myśliwy sobie tego zażyczył.

— Słyszałeś Ruka? Oni nam grożą. Może by się z nimi zabaw…

Bandyta nie dokończył zdania. Strzała trafiła go w oko, tam gdzie sobie tego życzył. Zanim padł na ziemie trzej agresorzy rzucili się w wir walki. Jeden z nich poszedł na Jurę. Chciał ciąć, szybko i precyzyjnie, ale nie udało się. Wielki miecz dwuręczny, który dzierżył Jura przepołowił łeb bandyty na pół zanim ten dobiegł. Tyrold wyciągnął kolejną strzałę, napiął łuk jak najszybciej umiał, skrupulatnie wycelował. Tu nie było miejsca na błąd. Puścił strzałę. Trafiła Rukę przeszywając bark na wylot. Bark ręki w której trzymał miecz. Z bólu upuścił go na podłogę.

— Ałaaaa. Ty kurwi synu! — zawył Ruka i uklęknął.

Czwarty bandyta zwarł się swoim mieczem z mieczem Skada. Widząc, że sytuacja nie toczy się po jego myśli rzucił broń i padł na ziemie.

— Darujcie życie. Będę walczył po waszej stronie. Litości!

Tyrold spojrzał na Skada i Jurę. Bez zastanowienia podszedł do miecza, który przed chwilą bandyta rzucił na ziemię, podniósł miecz i wbił mu go gardło. Krew tryskała z tętnicy na wszystkie strony ochlapując najbliżej klęczącego Rukę. W oczach Tyrolda płonęła rządza zemsty. Ruka widząc, co się dzieje przestał wyć z bólu. Skad szybko podbiegł do bandziora i kopnął go w brzuch.

— Gdzie jest dziecko, które urodziła kobieta?

— Nie wiem — zaskomlał.

Tyrold powoli wyjął strzałę z kołczanu, założył ją na łuk, napiął cięciwę i wycelował w rannego Rukę.

— Gdzie jest mój syn? Mów — wskazał tamtego grubasa leżącego obok z tkwiącą z twarzy strzałą — albo strzelę ci w oko.

— Naprawdę nie wiem. Wszedłem do miasta w ostatniej fali. Walki toczyły się już na rynku i tutaj. Rabut wiedział więcej.

— Który to? Co za jeden?

— Ten oooo — wskazał na tego, co chwilę wcześniej groził przyjaciołom buławą.

— Łżesz jak pies!

— Zabij mnie, jeśli chcesz. Nie boję się śmierci. Ja naprawdę nic nie wiem.

Tyrold puścił strzałę. Trafiła tym razem w drugi bark. Zbir zawył.

— Będę tak strzelał dopóki mi nie powiesz gdzie jest mój syn. — wyjął kolejną strzałę. Napiął cięciwę i wycelował w lewe kolano.

— Nic nie wiem!

Puścił. Strzała przeszyła kolano. Ruka z klęczek padł na brzuch. Cisza. Kolejna strzała została przygotowana do wystrzału. Po kilku sekundach Tyrold poluzował cięciwę, włożył niewystrzeloną strzałę z powrotem do kołczanu, łuk odłożył na stół. Chwycił rękojeść miecza wbitego w szyje tego poprzedniego i szybkim ruchem ręki wyciągnął miecz, po czym włożył ostrze do paleniska. Bandyta widząc, co robi Tyrold, poddał się. Nie był już tak zawzięty.

— Herszt. Nasz szef ma dziecko. Nie wiem, po co mu ten dzieciak. Ten jak i inne. — z bólu mówił przez zaciśnięte zęby.

— Gdzie on teraz jest?

— Nie wiem. Widziałem go ostatnio jak walczył przy kaplicy z bandą strażników.

Tyrold podszedł do martwej żony. — Znajdę naszego synka. Przyprowadzę go do ciebie ma luba — odwrócił się i skierował ku wyjściu.

— Co z nim? — Jura pokazał palcem na Ruke.

— Zwiąż go, zaknebluj i zostaw go tu. Niech przemyśli sobie, co zrobił. Jeszcze tu wrócimy. Z moim małym synkiem. Chcę żeby widział jak zabijam współwinnego morderstwa jego matki. Tyrold chwycił łuk, który położył chwilę przedtem na stole.

— Ale ja nic nie zrobiłem.

— Weź go jakoś ucisz. Nie mogę go słuchać.

Nie zabijałem, nic nie buehhs — nie zdążył dokończyć, Skad zakneblował usta młodemu.

Wychodząc pojedynczo z sali skierowali swe kroki ku głównym drzwiom na dole, które prowadziły na ulicę. Przeszli beznamiętnie obok dwóch trupów, które zostawili w głównym holu. Już umieli zabijać. Sił dodawała im chęć zemsty. Główne drzwi otworzyły się z trzaskiem, do środka wbiegło dziewięciu chłopa jak dąb.

Na twarzy trzech przyjaciół pojawił się grymas zaskoczenia, który po kilku sekundach ustąpił miejsca uldze.

— Tyrold? Jura? Skad? Co wy tu robicie? — strażnik miejski rozejrzał się szybko po holu. — A gdzie Furel? Jak wybuchły walki to widziałem zady trzech koni uchodzących z miasta a na ich grzbietach byliście właśnie wy.

— Kora? Mój przyjacielu. Jestem rad, że ciebie widzę. Żyjesz i całkiem dobrze się trzymasz. Furel został przy mojej chacie, jak by to powiedzieć niedysponowany.

— Hehe — roześmiali się Jura i Skad.

— Wiesz jak to jest. Złego diabli nie biorą — Kora spojrzał na ranną łydkę Tyrolda. — Co ci się stało w nogę?

— To historia na inny wieczór. Mów, co się dzieje? Widziałeś mojego syna? Co tu się do cholery wyprawia?

— Bandyci pod przywództwem Starego Moe weszli sobie do miasta, jak gdyby nigdy nic przez wschodnią bramę pomimo tego, iż jest silnie strzeżona. Dasz wiary? Szybko doszliśmy, kto jest szpiclem. Ich puste łby już powinny dyndać sobie wesoło na palach, zaraz przy palisadzie od wschodu, żeby już zawsze wypatrywali niebezpieczeństwa skąd przepuścili te ostatnie.

— Co z nimi? — kowal wycierając swój miecz brudny od juchy wskazał leżących na klepce zabitych.

— Już ich rozgromiliśmy.

— Co ze Starym Moe? Dorwaliście go?

— A co ma być? — zdziwiony Kora podrapał się po piegowatym policzku. — Zdążył zwiać. Puściliśmy za nimi kilkoro konnych. Jeszcze nie dostaliśmy żadnych wieści. Dlaczego o niego pytacie?

— On ma mojego synka. Julia nie żyje. Została zamordowana przez oprychów Moe.

— Szkoda, że żaden nie przeżył. Szef straży powiedział, że nie bierzemy jeńców. Fajnie by było wyciągnąć troszkę informacji od ledwie żyjącego. Trupy niestety nie są zbyt rozmowne — trącił swoim mieczem truchło tego ze strzałą w oku.

— A no nie są — Skad podskoczył nagle do góry jakby go użądliła osa w zad. — Ale przecież ten Ruka został na piętrze. Całkiem jeszcze żwawy. Lubi mówić, tylko trzeba wiedzieć jak z nim rozmawiać. Tylko mus ci się spieszyć. Trochę go Tyrold podziurawił.

— No jedyna dobra informacja dzisiejszego dnia — Kora się odwrócił i basem oznajmił innym strażnikom. — No chłopy, wszystko pod kontrolą. Raport napiszę osobiście i przekażę go kapitanowi. Gif i Ronek, dodatkowe wsparcie, jako warta do rana przy zachodniej bramie. Danek i Elend to samo tylko wschodnia. Cerel i Abek patrol północny mór a Zeri i Wat patrol południowej palisady. Meldunek w koszarach wraz z pierwszym kurem. Odmaszerować!

— Taaak jest! — wszyscy na raz odpowiedzieli salutując starszemu stopniem i opuścili budynek w wypowiedzianych parach.

— No, no Kora. Dawno żeśmy się nie widzieli. Awansowałeś? Jestem pod wrażeniem.

— Tak jakoś wyszło. Jestem teraz starszym strażnikiem. Mam kilkoro ludzi pod sobą.

— Szkoda strzępić języki na głupie gadanie. Mamy gościa na górze. Trzeba mu pokazać, że ludzie z Rastenborga są gościnni — kowal schował już czysty miecz do pochwy a zakrwawioną szmatkę rzucił w kąt.

Przytaknęli jak jeden mąż i poszli na górę. Tyrold szedł powoli. Ból w łydce się odezwał. Starał się jak najbardziej nie pokazywać cierpienia towarzyszącemu grymasom twarzy.

— No, no Tyroldzie. Widziałem tego grubasa w holu. Ładnie żeś go urządził. Strzała prosto w serce.

— Wiesz, Amorem nie jestem, ale się staram.

— A ten drugi? — z niedowierzaniem pytał Kora dalej. — Czyja to robota?

— Moja — z podekscytowaniem odparł Skad.

— Pierwszy?

— Co? Pierwszy?

— Pierwszy, którego zabiłeś?

— Tak.

— Pamiętam swój pierwszy raz jak by było to dzisiaj. Źle się z tym czułem. Chodziłem po niezliczonej ilościach tawern i świątyń, spowiadałem się kapłanom, druidom, rzucałem na tacę, ale to nic nie dało. Wydałem majątki, tysiące aurumów.

— I co zrobiłeś?

— Nic, zabijałem dalej. Po drugim zapomniałem o tym pierwszym, po trzecim o drugim i jakoś to poszło.

— Cisza. To tu. Skad, otwórz drzwi.

Skad kopnął drzwi jak najbardziej potrafił żeby nastraszyć Rukę.

— Wróciliśmy porozmawiać. To jest nasz przyjaciel. Chce zadać ci kilka pytań.

— Witam — Kora postawił przewrócone krzesło i usiadł na nim przy Ruce. — Gdzie jest Stary Moe? — walnął Rukę z pięści w twarz. — Oj, przepraszam gdzie moje maniery? Kawy, herbatki a może lampeczkę wina pan sobie życzy?

Ruka zaczął jęczeć.

— Nic nam nie powie — Skad głupio się uśmiechnął.

— Skąd wiesz?

— Bo jest zakneblowany. Nie widzisz?

— To uwolnij jego paskudną gębę od tego knebla i posadź ładnie przy stole. Pewnie jest głodny — Kora spojrzał na Rukę. — Pewnie byś coś zjadł. Prawda?

— Mhmmm — Przytaknął jękiem bandyta.

Skad z Jurą wzięli Rukę pod pachę, posadzili na krześle i zdjęli knebel z ust.

— A teraz mów — oparł się o stół w stronę bandyty. — Gdzie jest Stary Moe?

— Kto?

Buch. Ruka dostał kolejny raz od Skada pięścią w twarz.

— Gdzie jest Stary Moe?

— Nie wiem.

Trzask. Ruka po raz kolejny dostał z pięści w twarz. Tym razem od Jury.

— Nie lubię się powtarzać. Znasz pytanie i na pewno odpowiedź również dobrze jest tobie znana.

Tyrold podszedł powolnym krokiem do szafy, otworzył ją, wyjął kilka szmat i podszedł z nimi do kominka. W komnacie zapadła cisza. Jak dobrze pamiętał w palenisku zostawił miecz. Oplatając jego rękojeść wyciągnął z ognia. Ostrze błyskało na czerwono jak zaczarowane. Myśliwy spojrzał w głąb tej czerwieni poczym swój wzrok skierował na bandytę. Ruka widząc, co Tyrold zamierza uczynić zaczął mówić.

— Jaskinia.

— Co jaskinia? — Kora walną po raz kolejny w stół.

— Jaskinia niedaleko miasta — napuchnięte usta sprawiały, iż z każdym słowem coraz ciężej było się wypowiadać. — Pół dnia jazdy konno od miasta na północny wschód jest jaskinia. Tam przed atakiem mieliśmy zbiórkę i omawialiśmy plan napadu szczegół po szczególe.

— Jaka jaskinia? Tam są góry Xefron. Pełno tam jaskiń.

— Zaraz — wypluł pełne usta krwi. — Zaraz za niedziałającym już młynem, po jego prawej stronie.

— Powiadomię o tym swoich przełożonych — wstał ceremonialnie z krzesła i ruszył ku wyjściu.

— A co z nim? — spytał kowal wskazując bandytę.

— Nie wiem. Napiszę w raporcie to, co zastanę — wyszedł komnaty.

— Hehe — zaśmiali się we trzech.

— Tak więc — usiadł myśliwy na miejscu starszego strażnika. — Napadu? — Tyrold dalej ciągnął przesłuchanie. — Jakiego skoku jak żeście wszystko dookoła zostawiali w ogniu? Czy tak wygląda napad?

— Na dom uzdrowiciela w waszym mieście — splunął po raz kolejny.

— Że co? Dlaczego nie bank Furytich? Dlaczego nie napad na zamożnych mieszkańców tylko dom uzdrowiciela? Nie słyszałem, żeby był majętny. A wręcz przeciwnie. Przepuszczał wszystko na tani alkohol, szakłę i dziewki.

— Nie wiem — opuścił głowę nisko. — Taki przykaz od szefa. Szukaliśmy dzieciaka, który według przepowiedni poprowadzi nas do zwycięstwa.

— Jakiej przepowiedni? Co ty człowieku pieprzysz? Jakiego zwycięstwa? Jesteście zwykłymi bandziorami, których trzeba się pozbyć w wyspy.

Ruka milczał. Skad wiedział, że bandzior więcej już nic nie powie pomimo tortur bo zwyczajnie nic nie wiedział. Był pionkiem większej gry, o której nie miał pojęcia.

— Wydamy cię władzom. Należy ci się sprawiedliwy sąd.

— Czyli stryczek — wydukał.

— Sprawiedliwy stryczek. Być może to będzie jedyna dobra rzecz, jaką zrobisz w życiu.

Wszyscy wyszli na zewnątrz.

Powoli zaczynało świtać. Ludzie biegali z wiadrami pełnymi wody nieudolnie próbując uratować swój dobytek. Krzyki kobiet, rannych mężczyzn i małych dzieci, które zostały sierotami przyprawiały Tyrolda o dreszcze. Myślał teraz tylko o swoim synu. Nic się więcej dla niego nie liczyło.

— Mówiłem wam! Koniec jest bliski! — staruszek, który przepowiadał przyszłość z fusów po herbacie i najprawdopodobniej pod wpływem białego proszku zwanego szakłą darł się w niebogłosy na głównym dziedzińcu. — Śmierć nam wszystkim! Biada nam wszystkim! Taka oto przepowiednia Malumma.

— Co on pieprzy?

— Aa sam już nie wiem — Skad poklepał się po brzuchu pokazując tym samym jak bardzo jest głody. — Jak go nie było tak i nagle się pojawił kilka dni temu na dziedzińcu i nie złazi stąd. Drze się tylko w kółko o jednym, psia rasa. W kółko Malumm i Malumm, jakiś zwariowany wyznawca.

— Oszalał do reszty.

— Ano zwariował.

— Jura dlaczego się nie odzywasz? Coś ci się stało? Jesteś ranny?

— Niś mi nie jest. Zwiedziłem odległe wyspy, pół kontynentu, ale nigdy nie widziałem takiej okrutnośśi wobec ludzi. Zobacz, wszędzie leżą ciała dzieci, ich matek i starców. Słucham tego wariata i zastanawiam się czy ten bóg Malumm ma coś z tym wspólnego.

— Nie mów, że wierzysz w te brednie? — Skad puknął się w czoło. — Koniec gadania chłopy. Trzeba coś zjeść. Głodny jestem jak wataha wilków.

— Ciała poległych jeszcze nie ostygły a ty o żarciu?

— Umyłbyś się najpierw.

— A ty co? Świerzy jak o poranku? Zapachowy jak garść przypraw?

— Spokój! — zza rogu wyszedł zmarnowany Kora — Spokój powiedziałem.

— I co? Macie go? Macie mojego synka?

Kora w ciszy opuścił wzrok.

— Macie go kurwa, czy nie? — na twarzy Tyrolda zaczęły pojawiać się pierwsze łzy.

— Niestety nie. Stary Moe uciekł nam. Wymknął się.

— Znowu to samo. Nic nie potraficie patałachy jedne.

— Spokojnie Tyrold, uspokój się — Skad podszedł do przyjaciela i uspokoił go potrząsając za ramiona.

— Przykro mi drogi przyjacielu. Pobieżny raport dostanę za dwie godziny góra do pół dnia. Odpocznijcie sobie, spożyjcie coś ciepłego. Jeśli czegoś się dowiem to was znajdę. Sam będę musiał sporządzić raport główny, który przedłożę dla kapitana. Może wtedy dodam dwa do dwóch i coś mi zaświta — odmaszerował w swoją stronę zostawiając Tyrolda, Jure i Skada.

— I co teraz? — wyszeptał patrząc w górę Tyrold. — I co teraz? Się pytam. Pytam się was o Bogowie! Odpowiedzcie mi! — ostatnie słowa wręcz wykrzyczał.

— Choź, iźiemy — Jura podszedł do Tyrolda i złapał go za ramię. — Do karczmy. Mam nadzieję sze ona ocalała.

— Ano. Karczma to jest to, czego mi jest teraz potrzeba — Skad oznajmił z radością.

— Idźcie sami chłopaki. Ja muszę wszystko przygotować.

— Co przygotować?

Tyrold spojrzał w oczy Skada z wielkim żalem. — Pogrzeb mojej żony — odwrócił się i odszedł wolnym krokiem w stronę domu uzdrowiciela po ciało swojej lubej.

— Panie, konie już dalej nie ujdą.

— Zamknij się powiedziałem i wsiadaj na koń. Niedaleko nam zostało do Czarnej Groty.

— Ale konie…

— Wsiadaj, bo odrąbię ci ten durny łeb. Coś około pięćdziesięciu chłopa zabitych, prawie dwa razy tyle rannych i chcesz mi powiedzieć, że to wszystko na nic? Powiedziałem wsiadaj i uważaj na tego durnego bachora. Pojedziemy wzgórzem. Trakt jest już pewnie obstawiony przez żołnierzy z Rastenborga.

Stary Moe widać było ucierpiał po bitwie. Jego prawe ramie krwawiło, dlatego potrzebował w tym momencie kogoś do pomocy. Nie dałby rady jechać konno z dzieckiem na rękach. Teren trudny do przejechania nawet dla zdrowego fizycznie człowieka. Wzgórza, pagórki i strumienie, które trzeba było pokonać w drodze do celu potrafiły przysparzać problemów nawet dla najlepszych jeźdźców.

— Tu durniu w lewo. Znam tę drogę na pamięć.

— Ale tu nic nie ma. Krzaki, góry i strumienie.

— No właśnie — głupi uśmiech na twarzy Starego Moe mógł oznaczać dosłownie wszystko. — Nic nie ma. Nic i nikogo poza nami. Nikt nie wpadnie na to, że właśnie tędy jedziemy. Tylko ja i jeszcze jeden człowiek znamy tę ścieżkę.

— No i ja.

— A nom. No i ty.

Od Rastenborga oddalili się o trzydzieści mil, z czego dziesięć to niezjeżdżony teren. Wierzchowce, na których jechali z ledwością dawały sobie rady. Przemęczony koń do niczego się już nie nadawał.

Stary Moe wymienił się miejscami z pomocnikiem i od teraz jechał jako pierwszy. Jak najbardziej starał się wymusić na pościgu popełnienie błędu. Kierował poprzez zróżnicowane tereny. Słońce znajdowało się w zenicie. Było ciepło, za ciepło jak na terneńskie południe. Za kolejnym wzgórzem wjechali na łączkę.

— Widzisz te szczyty gór na horyzoncie? — pokazuje paluchem nad linie drzew.

— Widzę panie.

— Tam właśnie się kierujemy. Czarna grota jest umiejscowiona w największym szczycie tego pasma górskiego. Góry Xerfon nie są bezpiecznym miejscem nawet dla bandytów. Liczna zwierzyna żyjąca pośród ośnieżonych wzgórz to dobry kąsek dla myśliwych najlepszych w swym fachu a i tak nie każdy uchodzi z życiem.

— Myśliwi? Nie słyszałem, żeby ktoś tam polował.

— Nie przerywaj mi — Stary Moe wydobył z juk starą flaszkę wina. — Od tego gadania zaschło mi w gardle — wypił prawie całą za jednym przechyleniem, odłożył ją w wyznaczone miejsce i wytarł twarz rękawem. — Jak już wspominałem liczna zwierzyna zamieszkuje tamtejsze rejony. Myśliwi na nią polują, ale jest jeszcze coś.

Dex, który jechał zaraz za Starym Moe przypatrywał się jak bandyta upija łyki wina. Nieszczęśliwie dla niego wypił swój zapas tuż po opuszczeniu miasta a słońce wysuszało gardło na wiór.

— Nawet o tym nie myśl — powiedział bandyta nie odwracając się. — Wiem, że cię suszy ale sam jesteś sobie winien. Trzeba było myśleć a nie chlać jak wieprz. Teraz pozostało tobie pić jak zwierz, z rzeki czy innego zagnojonego stawu. Mało tu tego? Jeden strumień, drugi, trzeci. Popatrz tylko.

Wysoko postawieni wojacy mieli swoich giermków. Bandyci zapożyczyli ten zwyczaj i mieli swoich przydupasów. Tak ich nazywali. Dla zbirów nie mieli oni żadnego znaczenia. Jeśli przydupas złamał nogę to nie był już do użytku. Załatwiali sprawę podobnie jak z koniem, mianowicie siekierą w łeb.

Przydupas Starego Moe nie był głupi jak inni sługusy. Wyglądał bardziej na przystojnego mieszkańca bogatego Minaes niż na oprycha. Rude zadbane włosy, zielone oczy i ładny ubiór sprawiały to, iż u innych zyskiwał szybko zaufanie tylko po to, aby później ich okraść. Pochodził z bogatej i wysoko postawionej rodziny. Uciekł ze swojego miasta szukając przygód. Nie widział siebie za sterami królewskiego statku, nie chciał przedłużać rodzinnej tradycji, w której każdy mężczyzna powinien wypłynąć w długi rejs dla zysków i w poszukiwaniu wiedzy.

— Myśliwi polują na zwierzynę, ale w tych górach zwierzyna poluje na myśliwych. Starzy głupcy są w stanie zaryzykować własnym życiem dla kłów i futra czarnego tygrysa w białe pasy. Mamuty, niedźwiedzie, jelenie a nawet króliki wyobraź sobie nie zachowują się tu normalnie. W tych górach, wyobraź sobie nawet troli nie uświadczysz.

Z ciszy, jaka zapadła po opowiadaniu Moe wydobył się płacz dziecka.

— Dex, weź go ucisz — Stary Moe czasem odzywał się do swojego przydupasa po imieniu, co nie było w zwyczaju. Robił to zazwyczaj gdy byli sami.

— Jest głodne, zresztą tak samo jak ja. Nie jadłem już od prawie dwóch dni. Nie jedz przed napadem, mówią, żeby nie spowalniać ruchów i nie być ociężałym. A teraz? W trakcie pościgu? Też nie za bardzo jest co i jak — wskazał na malucha. — W kółko dzieciak, dzieciak i dzieciak. Tutaj poziomki, tam maliny i gdzie indziej mijaliśmy jeżyny, wyżerka jak się patrzy, ale nie. Po co?

— Jęczysz bardziej od tego malucha. Jesteśmy już niedaleko. Widać już podnóże.

— Nie tłumacz tego dla mnie tylko dla tego dzieciaka — Dex potrząsając energicznie dzieckiem bezskutecznie próbował uśpić niemowlaka.

Zmęczone zwierzęta znacznie zwolniły tempa. Popędzanie biczem czy ostrogami już nie dawało żadnych rezultatów.

— Przystańmy tu na chwilkę, mamy mały strumień. Musimy napoić konie i dać im trochę odsapnąć. Dalej nie ujdą.

— Masz rację. Pościg zostawiliśmy już daleko w tyle. Jestem pewien, że nas tutaj nie znajdą.

Herszt zsiadł z konia i podprowadził go do potoku. Podszedł do Dexa zostawiając zwierzaka luzem i bez słowa wyciągnął obydwie ręce w stronę dziecka a ten mu go podał. Pomimo bólu w prawym ramieniu udźwignął małego noworodka. Dex zszedł z wierzchowca i podprowadził go do tego pierwszego. Złapał lejce obydwu i przywiązał je do drzewa rosnącego nieopodal strumienia. Staremu już nie raz się zdarzyło zapomnieć o przywiązaniu konia ale to bardziej z nieokrzesania niż z zapominalstwa. Krążyło już wiele opowieści jak z najdalszych pustkowi wracał na piechotę. Złapał za pustą butelkę po winie, wymył ją dokładnie i napełnił wodą, poczym zaczął łapczywie chłeptać.

— Jak skończysz daj znać.

— Ahhhh jaka pyszna i zimna.

— Zamknij się i popatrz lepiej na to — z niedowierzaniem wskazał na dym unoszący się z nad korony drzew.

— Myślisz, że nas znaleźli? — otarł ociekającą wodą brodę w koszulę pokazując pępek.

— To niemożliwe. Jestem pewien, że zostawiliśmy ich daleko w tyle a to — wskazał paluchem. — Znajduje się na naszej drodze przed nami.

Maluszek przestał się wiercić, zasnął momentalnie.

— Jak to możliwe, że zasnęło? Słyszałeś o zasypiającym głodnym dziecku?

— Ja na dzieciach nie znam się w ogóle. Nie wiem. Ale chyba ciebie nie lubi.

— Mnie? Chyba raczej jazdy konno — wydymał policzki.

W tle słychać śpiew ptaków i szum wiatru muskającego liście korony drzew. Skierowali swe kroki w stronę unoszącego się dymu. Teren porastały gęste krzaki, pomiędzy nimi wypatrzyli lekko wydeptaną ścieżkę. Bez namysłu przekroczyli linię krzaków.

— Gospodarstwo na takim odludziu? Przebyliśmy szlak bez widocznych ścieżek czy dróg. Dzień bezustannej jazdy od najbliższego miasta. Widzę, że komuś zależy na prywatności.

— Znam tę okolicę jak własną kieszeń — Moe oddał dziecko w ręce Dexa. — Ciekawe, dlaczego komuś zależy na aż tak nazbyt dużym odosobnieniu?

— Mam wrażenie, że nie masz zamiaru zostawić tych ludzi w spokoju. Lepiej nie pchać nosa w nieswoje sprawy zwłaszcza, że mamy tak cenny ładunek — wskazał wzrokiem na niemowlaka.

— Słuchaj mnie durniu. Przejeżdżałem tędy ostatnio późnym fneniem, gdy śnieg jeszcze ledwo nie roztopniał. Tego gospodarstwa tu nie było. To niemożliwe, aby powstało w tak krótkim czasie. Widzisz? Rozejrzyj się dookoła — obrócił głowę ceremonialnie.

— Nie rozumiem. Wytłumacz mi, o co ci chodzi? — Dex ciągle kołysał dzieckiem, aby tylko się nie wyrwało ze snu.

— Budynki wyglądają na gospodarstwo. Do domostwa powinien prowadzić porządny szlak, aby wozy mogły transportować różne takie tam. Ja tu nie widzę nawet jednej kury ani żadnej ścieżki. To gąszcz, nic tu nie ma. Gleba nie nadaje się na uprawy. U podnóża gór są bagna. Kto widział gospodarstwo na bagnach czy w górach?

— „Takie tam”? Nie wiesz, co się uprawia na gospodarce a wiesz, jaka ziemia nadaje się na użytek? Zresztą jest tu w pobliżu bieżąca woda. Gdyby nie rzeka Trĕe to w cale nie jesteśmy tak daleko od Rastenborga.

— Przestań mędrkować tylko pomyśl. Może na roli się nie znam ale widziałeś może sady czy inne takie na górzystych terenach? — na twarzy przemądrzałego pojawiło się zakłopotanie.

Dex udał, że nie zauważył zmieszania. — Może to przemytnicy? Jak już wspomniałem potok jest niedaleko więc nie ma co się dziwić, że ludzie się tu osadzili.

— Być może, ale to jest niemożliwe, aby w tak krótkim czasie postawili takie zabudowania. Ilu by musiało ich być? Dziesiątki jak nie setki a widać, że dla właściciela liczy się dyskrecja. Popatrz na te zabudowania, to nie są drewniane szałasy. Murowane szczyty chałup, piękne witraże w oknach na podstryszu a ta wieża? Po jaką cholerę tu, ta wieża? Jaki mamy dzień?

— Jak to jaki? Substen — odpowiedział zdziwiony.

— Policz sobie. Byłem tu na początku roku w pod koniec fnenia. Cały Fneń i końcówka substenia. Ile to nam daje? Maksymalnie pięćdziesiąt dni.

— Masz rację. To dziwne, ale proszę cię, nie mieszaj się. Mamy swoje sprawy i nie wtrącajmy się w sprawy innych — Dex nerwowo spoglądał na Starego Moe. Wiedział, co stary cap kombinuje.

— Zaczekasz tutaj. Jeśli nie wrócę do zmroku, idź dalej w kierunku Czarnej Groty. Po drodze spotkasz Gimbusa i Ronalda. Gdy ciebie zobaczą… — herszt z trudem przełkną ślinę. — …samego, to będą wiedzieli, co się stało. Rozkazy już wydałem przed wyruszeniem na miasto. Każdy wie, co ma robić. Ty zaś masz pilnować aby dzieciakowi włos z głowy nie spadł.

Wiedział, że go nie powstrzyma od szalonego pomysłu. Skinął tylko głową na znak, że zrozumiał.

— I jeszcze jedno.

— Tak?

— Powtórzę raz jeszcze, masz uważać na dzieciaka.

— Postaram się.

Wyciągnął miecz z pochwy i cichym krokiem ruszył w kierunku domu. Zastanawiał się jak to możliwe, że jeszcze tak niedawno był tu środek lasu a teraz jest polanka i domostwa. Wykarczowanie i wywózka drzew zajęłoby może i z rok. Poręba byłaby olbrzymia.

Moe szedł obrzeżem nie narażając się na zdemaskowanie. Na połoninie wszystko było widać jak na dłoni. Był sam na zwiadzie. W razie wpadki mógł ratować się ucieczką lub walką. Jedno z dwóch. Nie mógł liczyć, że ktoś przybędzie z pomocą.

Domostwo w kształcie podkowy zbudowane z cegły było otoczone wysokimi krzewami przyciętymi na kształt muru z blankami. Z komina wydobywał się dziwny opar. Obok stał mniejszy drewniany domek, najprawdopodobniej stajnia a kilka kroków od niej, równo na środku podwórza piętrzyła się wysoka wieżyczka. Mała kwadratowa budowla stojąca pośród paproci i pokrzyw jakby broniły podejścia pod ściany fortecy. Dookoła nie było widać żywego ducha, ale gospodarstwo było zadbane. Nie wyglądało na opuszczone. W powietrzu unosił się dziwaczny zapach, podobny do tego jakie można napotkać w pracowniach alchemicznych a z oparów można było wyodrębnić woń gotowanego mięsa. Nic dziwnego, zbliżała się pora obiadowa.

— Dzik z rusztu — pomyślał, kiszki grały marsza. — Od dwóch dni nic nie jadłem.

Stary bandyta obszedł dookoła mniejszy budynek. Powoli i skrupulatnie rozważał każdy krok. Musiał się poruszać bezszelestnie. Zajrzał do środka. Ku jemu zdziwieniu we wnętrzu nikogo nie było a brak zwierząt wydawał się jeszcze dziwniejszy. Wszedł do środka przez główne podwójne wrota, aby przyjrzeć się bliżej. Poza tym, że nie były zamknięte otwarły się bezdźwięcznie i ze zdumiewającą precyzją jak zaczarowane. Mały budynek jak przypuszczał okazał się być stajnią. Woda w korytach była świeża, w powietrzu było czuć zapach świeżego siana. Zagrody dla wierzchowców były schludne, czyste i puste.

— To moje!

— Zostaw to! Powiem papie, że mi dokuczasz.

Cisza, jaka panowała na zewnątrz została przerwana krzykami dwójki dzieci. Moe nie wahając się ani chwili wskoczył za stóg siana, który leżał w rogu. Gdy domyślił się, że nie został zdemaskowany podszedł powoli do malutkiego okienka. Ujrzał małą dziewczynkę ubraną w czerwień, próbującą zatrzymać przy sobie laleczkę ubraną jak ona w czerwoną sukieneczkę o długich blond włosach z niebieskimi oczami. Starszy od niej chłopak dokuczając małej dziewczynce chciał ją sobie przywłaszczyć ale ta dzielnie jej broniła. W skutek szarpaniny laleczka została uszkodzona.

— To laleczka od wujka. Chcesz mieć z nim do czynienia gdy mu powiem co mi robisz? — w oczach pojawiały się pierwsze łzy.

— Dzieci, obiad! — kobiecy głos wydobywający się z okna domostwa, stojącego naprzeciwko stajni zabrzęczał w powietrzu tak lekko, cudownie, że Staremu Moe zgięło nogi w pół.

— Idź ty małolacie. Masz to i udław się tym. Ja idę na obiad — chłopiec kopnął w złości obok leżący kamień, który uderzył w drewnianą ścianę stajni i pobiegł do głównego budynku.

— Spadaj stąd — płacząc dziewczynka podniosła zabawkę z ziemi, otrzepała ubrudzoną sukienkę z piasku i usiadła przy na stogu siana zaczynając łkać. — Dlaczego oni są tacy okrutni? Ja taka nie będę! Będę dobra — mała panienka pojękując zarzekała się o swej dobroci próbując naprawić zabawkę. — Mój ojciec nigdy nie wychowa mnie tak jak on chce. Nigdy nie zostanę Turytanką. Nigdy!

Moe, gdy usłyszał o starym rodzie Turytanów zgiął się w pół z wrażenia. Turytanie uważani za ród już nieistniejący czy przez niektórych po prostu zapomniany. W czasach swojej świetności ów rodzina miała w kieszeni południowe krainy. Jedne z najpotężniejszych w okolicy takie jak Dometra, Guderna, Hurkala czy wyspy Der. Założyciel rodu Stanis Turytan, który przybył z rodzicami–renegatami na kontynent Vilatanii z Abremii czterysta lat temu zdobył szybko przychylność króla Dukta I. Najstarsze księgi dużo wspominają o Stanisie. Wojak, który w młodzieńczym wieku podbił cztery królestwa. W jednym z nich założył rodzinę. Z pokolenia na pokolenie ród rósł w siłę. Bogactwo, zwierzchnictwo królów a nawet przychylność bogów to wszystko mówiono, że zdobyli żelazem w krwawych bitwach i złotem przekupując lordów, rycerzy, baronów, hrabiów. Długa jest lista osób z różnymi tytułami szlacheckimi, którzy byli pod wpływem złota Turytanów. Czterdzieści lat temu ostatni z rodu Duran Turytan został uznany za zaginionego w bitwie o Gothinge.

— Karoline! Strawa na stole. Przyjdź tu natychmiast — piękny głos zabrzmiał ponownie. Mała dziewczynka wstała z wielką niechęcią i pomaszerowała do domu.

Stary Moe powoli podnosił się z kolan, żeby nie wywołać zbytniego hałasu. Odwrócił się w stronę tylnego wyjścia, podszedł i złapał za uchwyt wrót, które ku jego zdziwieniu okazały się zamknięte na klucz.

— Kto zamyka pustą stajnię na klucz? Główne wrota otwarte a mniejsze z tyłu zakluczone? — pomyślał prawie wydobywając z siebie te zdanie na głos z niedowierzaniem drapiąc się po głowie.

Rozejrzał się skrupulatnie po czystej jak łza stajni. Niemożliwością było to, żeby w budynku, w którym bytują zwierzęta było tak czysto i nie śmierdziało końmi. Zazwyczaj miejsce, w którym żyją zwierzęta hodowlane czuć na milę. Nasuwał się jeden wniosek. W budynku nigdy nie gościły konie. — Po co komu stajnia jeśli nie ma się koni? — Staremu Moe nie dawały te myśli spokoju.

Nagle ból w czaszce i ciemność. Zemdlał.

Stary Moe odzyskał przytomność z zimna. Leżał półnagi na kamiennej podłodze. Ból głowy był tak mocny aż mrużył oczy. Próbując pomasować swoją łysinę napotkał opór łańcucha, który miał przymocowany do rąk. Przykuty do ściany jak zwierzyna nie miał możliwości nawet pomarzyć o drapaniu po zadzie. Rozejrzał się powoli po izbie. Promienie słoneczne z ledwością przeciskały się pomiędzy deskami, którymi zabite było jedyne okno. Wystrój nie należał do wyrafinowanych. Na jednej ze ścian wisiał dziwny dywan z wyhaftowanymi znakami, które kompletnie są mu nieznane. Brak mebli i kominka który towarzyszył zimnie jakie panowało w pomieszczeniu dawało uczucie bezradności. W powietrzu czuć było zapach strawy. Nagle trzask drzwi. Do środka wpada mocno pokiereszowany młody chłopak. Ktoś nim tak mocno cisnął, że odbił się od herszta i wylądował pod jego nogami. We framudze nie było widać nikogo, pusto.

— Dex? — zapytał z niedowierzaniem. — Co to ma znaczyć? — Moe próbuje się czegoś dowiedzieć. — Dex ty durniu!

Drzwi się zamknęły jakby same. Blady przydupas leżał nieprzytomny. Krwi ubywało z niego niczym z podrzynanego prosiaka.

— I co z nimi zrobimy? — męski głos zabrzmiał zza drewnianych drzwi.

— Pewnie to samo, co z poprzednimi.

— Ale już zaczyna brakować miejsca.

— Nie damy rady nawet upchnąć tych dwóch?

— Chyba nie. Już nawet na dzieciaka nie zostanie miejsca.

— Od dzieciaka wara psy chędożone — głos kobiety, która wołała dzieci na obiad nie brzmiał tak ekscytująco jak poprzednim razem. — Niemowlak jest nam potrzebny. Jak kogoś zobaczę kręcącego się przy maluchu urwę mu nogi, każę ugotować i byłemu właścicielowi je zjeść. Rozumiecie?

— Dex! — głos Moe zaczynał się załamywać ze strachu. — Ocknij się rudy łbie!

Ciało Dexa zaczęło drgać. Nagle ocknął się z krzykiem. — Ja nic nie wiem!

— Uspokój się. To ja Moe. Co tu się do cholery dzieje?

— Oni, oni… — nie mógł powstrzymać wymiocin, które pojawiły się bez uprzedzenia.

— Uważaj durniu, nie narzygaj sobie do ran. W tedy byłby problem. Trzeba zatamować ci te krwawiące rany ale nie mam nawet koszuli. Dasz radę zbliżyć się do mnie? Pomogę ci z tymi ranami.

— Oni pytali o ciebie i dzieciaka — rudzielec nie mógł się podnieść z podłogi. — Nie wiem o co im chodzi. Bardzo się interesują tym maluchem — zaczął pełznąć jak gąsienica w stronę herszta.

— Co im powiedziałeś? — herszt zaczął rozbierać Dexa z koszuli, którą miał na sobie. Zdrętwiałe dłonie odmawiały pełnej współpracy. Ciężko było wykonać jakikolwiek ruch.

— Powiedziałem wszystko co wiedziałem. Aułłł. Ostrożnie.

— Czyli nic — szyderczy uśmiech zdradzał to, że wiedział co robi od samego początku. — Teraz uważaj. Może zaboleć — podarł koszulę na paski. Z jednego z nich zrobił pętlę, włożył w nią rękę Dexa i zacisnął jak najmocniej umiał.

— Aułłł — zawył. — Właśnie. Nie powiedziałem niczego ważnego, bo nic nie wiedziałem.

— Nie musiałeś wszystkiego wiedzieć. Powiedz, kto to był? Poznałeś kogoś? Gdzie jest dzieciak? Uważaj teraz kolej na nogę.

— Oni są bezduszni. Powiedzieli, że… Aułłł. To cholernie boli. Powiedzieli, że…

Stukot otwierających się drzwi przerwał wypowiedź. Nieprzeciętnie wielki mężczyzna wszedł z ledwością do środka, bez słowa stanął przy Moe i wskazał na niego wielkim paluchem. Śmierdziało od wielkoluda niesamowicie. Cuchnął gnijącym mięsem i moczem. — Czy właśnie tak roztacza woń śmierć? — Pomyślał. — Ciuchy jakie miał na sobie były obficie pokryte krwią.

— Teraz twoja kolej — kobiecy głos zabrzmiał zza drzwi.

— Ja nic nie wiem. Zbierałem grzybki na obiad — nieudolnie próbował się wykpić.

— Wiem kim jesteś. Nie strzęp języka na brednie. Jeszcze ci się przyda. No chyba, że uznasz inaczej to mój znajomy pomoże ci się go pozbyć. Zika, uwolnij Pana z tych łańcuchów.

Wielkolud wykonał rozkaz wydany przez kobietę. Ręce bandyty opadły bezwładnie na podłogę. Ciężko było utrzymać nad nimi kontrolę, gdy był przykuty bez ruchu od niewiadomego dla niego czasu. Olbrzym wziął go pod pachę jakby był zabawką w rękach dziecka i wyszedł z małej izdebki.

Głowa starego latała na boki w celu namierzenia kobiety z pięknym głosem, ale niestety nigdzie nie mógł jej dojrzeć. Moe chciał ją ujrzeć, ale na tę chwilę jedynie mógł sobie ją wyobrażać. Nie potrafił zapomnieć o jakże pięknie brzmiącym głosie. Tym, który woła dzieci na obiad. Zika powłóczył powoli nogami idąc przed siebie. Doszli do schodów prowadzących w dół. Postawił Moe na nogi i pokazał mu dalszą drogę, którą musiał już przejść samodzielnie. Najzwyczajniej w świecie człowiek o nadludzkich wymiarach nie mieścił się w kręty korytarz prowadzący na dół.

— Tam. Zapraszam — strasznie sapiąc wskazał paluchem wąski korytarzyk.

Bandyta przełknął ślinę i zaczął dreptać w dół. Stopień po stopniu. Z każdym krokiem widział swój oddech w postaci pary, było coraz chłodniej a ciało od środka paliło z gorąca. Sam nie wiedział czy jest to sprawa magii czy jego własne ciało zaczęło płatać figle. Pierwsze krople potu pojawiły się na brudnym czole. Nogi uginały się w kolanach ciężko, jakby były zrobione z metalu, który już dawno skorodował. Zmysły wyostrzyły się maksymalnie. Na dole zastał korytarz, na którego końcu znajdowały się drewniane drzwi, przy których na bokach wisiały pochodnie. Przypomniał sobie jak wyglądał Dex. Jego ciało wyglądało jakby przeszło przez wszystkie kręgi podziemi Malumma. Moe zatrzymał się. Nogi zrobiły się jeszcze cięższe. Nie mógł ich podnieść jakby przymarzły do kamiennej podłogi. Pochodnie umiejscowione tuż przy suficie rozświetlały mały korytarzyk, jedna przy drugiej w równej odległości.

— Podejdź do drzwi. Nie bój się.

Kobiecy głos wydawał się znowu pociągający i brzmiał nad wyraz przyjaźnie. Uspokajał spanikowane nerwy i uwalniał od sparaliżowania strachem ciało. Chwycił jedną z dopalonych pochodni wiszących na ścianie w celach obronnych.

— To ci nie będzie potrzebne. Odłóż, proszę to na miejsce, bo zepsujesz — głos wydawał się wydobywać ze ścian.

— Nie! Czego ode mnie chcecie? — zajął pozycję obronną chyląc się na lewą nogę.

Głucha cisza, jaka zapadła przyprawiała o dreszcze. Lekki podmuch musnął go po policzku Moe wyprostował się i bez sprzeciwu odłożył pochodnie na swoje miejsce. Stanowczym krokiem szedł wzdłuż korytarza. Podszedł do drzwi, złapał za klamkę i pchnął do środka. Wszedł do pomieszczenia, które przypominało bibliotekę a zarazem pracownie alchemiczną. Zapach przypominał ten z zewnątrz tylko, że bez gotowanego mięsiwa. Wielkie regały z książkami na każdym człowieku zrobiłyby niemałe wrażenie, ale nie na Starym Moe. Nie teraz. Wchodząc do środka usiadł na małym zydelku umiejscowionym na środku identycznego, dziwnego dywanu we wzorki, który wisiał na ścianie w pomieszczeniu z zabitym deskami oknem. Zachowywał się jak zahipnotyzowany. Przy sekretarzyku siedziała czarnowłosa kobieta odziana w zieloną suknie przystrojoną w wyhaftowane wściekło rude płomienie. Służka masowała jej skronie.

— Widzisz stary lisie — kobieta machnęła ręką do dziewki, na znak, że już wystarczy i odsunęła się w kąt jak stara lalka, którą nikt nie chce się już bawić. — Każdy kiedyś wpadnie. Kurki zrobiły się cwańsze od dręczyciela i zebrały się w kupę.

Bandyta patrzył głucho przed siebie przeszywającym wzrokiem. Nie zważał na nic. Oddychał równo i płynnie.

— No przecież — czarnowłosa lekko puknęła się w czoło i pstryknęła palcami. Moe zaczął wydawać się przytomny.

— Gdzie, gdzie ja jestem? — starał się zachować pewność siebie, ale niezbyt mu to wychodziło. Gałki

oczu latały z lewa na prawo próbując ocenić sytuacje.

— Czuj się jak u siebie w domu.

— Kim ty jesteś?

— Pamiętaj, że to ja tu zadaję pytania. Zrozumiałeś?

— Jak ja się tu znalazłem? — bandyta złapał się za głowę z bólu. — Znowu dostałem po łbie od jakiegoś idioty?

— Widziałeś zapewne swojego przyjaciela? Wiedz, że to nie my go skrzywdziliśmy. Zrobił on sobie to wszystko sam — kobieta siedziała tyłem do Moe, ale w lustrze, które stało na sekretarzyku widać było odbicie twarzy, na której gościł uśmiech.

— Nie wierzę ci. Jaki człowiek o zdrowych zmysłach pokiereszuje sobie łeb? — stary z bólu złapał się za swój.

— A kto powiedział, że był o zdrowych zmysłach? Ekhm — odkrząknęła ceremonialnie. — Dobrze, koniec tego dobrego. Nazywam się Torenna Vexel. Jestem osobistą asystentką pana tych włości.

— Magia! Tfu — Moe spluną jak najbardziej ohydnie umiał. — Nienawidzę magii. Tylko tchórze używają magii do spełniania celów. Nienawidzę tego bardziej chyba od łuczników i kuszników, którzy czają się za rogiem, żeby strzelić ci prosto w plecy. Ja wolę żelazo. Sprawdzian mięśni i sprawności. Lubię patrzeć w oczy ludzi których zabijam.

— W brew pozorom magia nie jest zła — pstryknęła palcami jednej ręki i w jednej chwili pojawił się na drugiej, otwartej dłoni mały płomień. — Jesteśmy do siebie podobni — zgasiła go zamykając dłoń w pięść. — Ja również uwielbiam patrzeć w oczy wrogowi, który sam sobie wypruwa flaki, to przyjemniejsze, mniej wymagające wysiłku i skuteczniejsze.

— Sam sobie? Flaki? Co ty kobieto pleciesz? Magia to magia i nieważne, co wyczarujesz. Gówniane światełko na końcu kija czy deszcz meteorytów a może przywołasz demona z zaświatów. Powiem to raz jeszcze, magia to magia i jej nienawidzę.

— Widzę, że musisz poznać trochę historii swojej krainy. Bez magii teraz mówiłbyś po herrakińsku albo po jokurańsku. Teřra vit esă bis trrok bĕn. To po herrakińsku.

Spoglądał tylko w jej odbicie. — Znam historię bardzo dobrze i wiem, co chcesz mi powiedzieć a tego, co mi powiedziałaś nie rozumiem i rozumieć nie chcę.

— To dobrze, że znasz historię ale już gorzej, bo nie znasz języków. Ale pozwól, że ci przypomnę. Byłam tam osobiście więc lepiej będzie mi zobrazować dla ciebie tamtejsze rozwoje wypadków, niż niejeden uczony w tym królestwie.

— Brałaś udział w bitwie pod Gru? To przecież niemożliwe.

— Tak. Ponad czterysta lat temu, gdy odwieczna rasa tyków wypowiedziała wojnę ludziom. Walczyłam po waszej stronie. Było nas sześciu magów w tym ja, jako szósta. Przeżyłam ja i jeszcze jedna moja… — zrobiła ceremonialną przerwę –…znajoma, Lucynda. Słyszałeś o niej?

Cisza odpowiedziała przecząco za starego.

— No właśnie — uśmiechnęła się jeszcze bardziej. — Kontynuując, wojska ludzi dostawały niesamowicie po dupie, za przeproszeniem. Konnica rozbita w drobny mak, piechota zdziesiątkowana i zepchnięta pod podnóże gór Xerfon bez możliwości odwrotu pomimo tego, iż wy mieliście czterokrotną przewagę.

— Jak to wy? Walczyłaś po naszej stronie — zdziwiony Moe aż wstał z zydla.

— Siadaj — uspokajała go machnięciem ręki. — Tak, ale do czasu.

— Zdradziecka szmata! — usiadł w złości. — Nie doszłoby do tej wojny gdyby nie Stanis Turytan.

— Może tak, może nie.

— To on tu przybył nieproszony a później bił się w naszym imieniu…

— Zamknij się — przerwała mu. — Daj mi skończyć — uspokoiła się w mgnieniu oka. — Gdy resztki waszej piechoty zostały okrążone, przepraszam nie znam się na żargonie wojskowym, wygrana była po stronie tyków.

— To my wygraliśmy. Do czego zmierzasz?

— Nagle zza wzgórza pojawiło się czterdzieści tysięcy konnicy pod chorągwią ludzi. To była wysokiej klasy iluzja — podsumowała. Gdy Tykowie to zobaczyli zaczęli uciekać w popłochu. Ta iluzja zachowywała się jak prawdziwa armia. Krzyczała, było słuchać stukot kopyt a nawet zabijała. Jednym słowem walczyła po waszej stronie. Nie wiem, dlaczego ktoś ją wyczarował? Nawet nie wiem, w jaki sposób ona powstała? Od tamtego czasu studiuję magię iluzji i nie doszłam nawet do malutkiej części, jaką okazał się nieznany mag z pól Gru. Musiał się znajdować w gigantycznym polu siłowym, którego w okolicy nie ma, przynajmniej na tę chwilę. Jest takich miejsc tylko kilka na całym świecie. Taka magia zostawia po sobie ślady jak niezdarny złodziej. Ta z pól nie zostawiła po sobie nawet malutkiej energii. Wytłumaczę ci to w prosty sposób. Zwróć uwagę, w jaki sposób oddychasz. Wdech i wydech. Teraz wyobraź sobie, że powietrze tylko wdychasz. To niemożliwe.

— To nie była żadna iluzja. To były wojska króla Henryka III z Guderny — z wielkim niedowierzaniem wykrzyczał to z siebie.

— Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Wiem, co to magia i jak ona wygląda. Zapewniam cię, że to była najwyższej klasy iluzja, jaką w swoim życiu widziałam — magiczka malowała swoje usta na jasno czerwony kolor. Widać było po niej opanowanie. — I jak mówiłam wcześniej, nie widziałam nawet podobnej magii do tej z przed czterystu lat na polach Gru już nigdy.

— To niemożliwe.

— A jednak możliwe. Po wszystkim wszystkich, którzy zwęszyli podstęp stracono publicznie za dezercję, która oczywiście nie miała miejsca. Tych ludzi było niewielu.

— To król wiedział o tej magii?

— Król o niczym nie wiedział. Chwała, jaką się okrył po zwycięskiej walce skutecznie zasłoniła mu oczy i trwała przy nim do samej śmierci. Głupiec.

— To z czyjego rozkazu były te wszystkie egzekucje?

— Znalazło się na te plotki kilkoro świadków. Mogli oni być wysoko postawionymi urzędnikami lub nawet zwykłymi piechurami. Tego nikt się nie dowiedział. Ważne dla mnie jest to, że rozkazy padły. To jest fakt, którego próbuje się dowiedzieć przez ten cały czas.

— Zwykły piechur nie stawia rozkazów tylko je przyjmuje.

— Jakież to oczywiste, nieprawdaż? — wyszczerzyła piękne, równe białe kiełki.

— A co z Tobą? Wiedzieli, że jesteś magiczką. Na pewno się domyślali, że wiesz o tym podstępie.

— Nie było łatwo. Ledwo uciekłam z miasta, gdy wojsko chodziło od domu do domu z nakazami egzekucji. Gdy zapukali do drzwi mego domu byłam nieświadoma tego, co mnie czeka. Pojmali mnie i wrzucili do lochu. Ściany były magiczne, które pochłaniały moją energię i z tego czerpały moc. Teleportacja nie była możliwa.

— A ta druga? Jak jej było?

— Lucynda. Niestety nie sprzyjała jej fortuna i została stracona. Pewnikiem było to, iż ja będę następna.

— Ale ty jednak uciekłaś.

— Jak widać. Siedzę sobie tu przed tobą i kłapię dziobem zamiast działać — zwinnie i z gracją wstała z krzesła, podeszła powoli do Moe bawiąc się czarnymi włosami. –Uciekłam ja, Lucynda, której szczęście się wyczerpało i jeszcze jedna osoba.

— Powiedziałaś, że wszyscy magowie zginęli — czarnowłosa była tak piękna, że nie sposób oderwać od niej oczu.

— Kto powiedział, że był to mag? Zwykły śmiertelnik, który nawet nie uczestniczył w bitwie bezpośrednio — w głosie kobiety było słychać lekkie zirytowanie.

— Jak to? Z ledwością uciekła im zdolna magiczka a zwykły człowiek się ulotnił? Wyszedł przez bramę główną miasta? — przypomniała mu się ostatnia akcja w Rastenborgu.

— I to jest kolejna tajemnica, która nie daje mi spać. Uwierz mi, tych nocy przez te czterysta lat było wiele. Moje życie kręci się wokół tego wydarzenia. Ale za to wiem, kim była ta osoba.

— No więc kim? Zdradzisz mi to?

— Ty naprawdę nic nie wiesz. Powiedz mi teraz ładnie, dla kogo narażałeś życie napadając na Rastengorg?

— Dla nikogo. Moje życie jest dla mnie święte i nie mam zamiaru dla nikogo go poświęcać.

— Przecież wiem, że to nie był twój pomysł. Nie obraź się, ale jesteś na to za głupi. Wierzysz w jakieś przepowiednie i legendy. Myślisz, że nie znam tych steku bzdur?

— Jakich bzdur? Nie wiem o czym mówisz. Napadliśmy miasto dla złota. Jak wiesz, jestem bandziorem. Nie miewam planów, tylko wchodzę, siekam, kradnę, czasami, no wiesz. Ehhm. Gwałcę i wychodzę.

— Pozwól, że coś zacytuję. Ekhm, ekhm — ceremonialnie odkaszlnęła i zamknęła oczy —

„Nadejdzie czas, gdy powrót jego będzie oczywistym.

Niebo zadrży z przerażenia i będzie płakało przez osiemnaście dni i nocy.

Następnie zrobi się czerwone.

Czerwień ów będzie odzwierciedlać zazdrość bogów mieszkających

w otchłani, na niebie i pod ziemią.

Morze odejdzie a góry się zapadną w czarną głębie.

Takie będzie nadejście śmiertelnika zrodzonego z wojny i miłości…”

— Znam to. „Proroctwo” autor nieznany. Stara księga opisująca nadejście człowieka, który położy kres złu. Złu, które zesłać ma na nas bóg Dominium. Stek bzdur.

— I właśnie dla tych steku bzdur narażałeś życie?! — wykrzyczała mu prosto w twarz, po czym odwróciła się do niego plecami. — Po raz kolejny zadam pytanie, na które znasz odpowiedź. Dla kogo to zrobiłeś? — spokój, jaki zapanował w jej głosie zaraz po krzykach złości przerażał.

— Nie wiem, nie znam go. Proponował złoto, dostałem sporą zaliczkę.

— Narażałeś się dla złota i sprawy, która ciebie nie dotyczy? Sprawy, której nie jesteś w stanie pojąć swoim małym rozumkiem.

— Jak widzę, już dotyczy.

— Spostrzegawczy jesteś jak na zbira.

— Dziękuję.

— Dobrze. Koniec już tych konwenansów. Powiedz jak wyglądał.

— Kontaktował się ze mną poprzez kuriera. Pewnie zaufany człowiek, jak powierzył mu dużo złota i cenne jak widzę informacje.

— One są bezcenne głupcze! — wykrzykując to magiczka prawie się opluła. — Ile razy się z tobą kontaktował ten posłaniec?

— Trzy razy.

— Za każdym razem przybywał ten sam człowiek?

— Tak.

— To trochę niebezpieczne. Powierzać takie informacje za każdym razem dla tego samego człowieka. Myślę, że nie ma sensu szukać kuriera. Pewnie jego ścierwo już zżarły szczury. Skupmy się na człowieku, który chciał dziecko.

— Skąd wiesz, że chciał dziecko?

— Wiem to, a źródło moich informacji pozostanie dla ciebie tajemnicą. Ilu bandytów z towarzyszem niańczy dzieci?

— To nie jest mój towarzysz — w tym momencie odezwały się wspomnienia i widok zakrwawionej twarzy Dexa. — Wiem jeszcze jedno. Ten człowiek jest magikiem lub ma magika na swe usługi.

— Skąd to wiesz? Przecież go nie widziałeś. Mam nadzieję, że nie kręcisz. Tak będzie lepiej dla nas obojga.

— Nie mam zamiaru łgać. W tym, że go tu będę kryć nie mam żadnego zysku.

— No już lepiej gadasz. Skąd znałeś czas i miejsce spotkań?

— Tamten zapchlony magik kontaktował się ze mną poprzez gadającą mgłę czy dym, sam nie wiem jak to nazwać. Takie latające chmurki.

— Gadającą mgłę? — czarodziejka usiadła z powrotem przed lustro, pstryknęła palcami, po czym stojąca w rogu dziewczyna jakby się włączyła. Podeszła do Torenny i zaczęła gładzić jej włosy kolorową szczotką.

— Takie cudo — z trudem udawał brak zainteresowania służką. — Kolorowe obłoczki. Słyszałem jego a on mnie. Głos po drugiej stronie był zniekształcony i nie słyszałem żadnego innego dźwięku, poza tym zdeformowanym męskim głosem.

— Łatwa magia. Każdy czarodziej i czarodziejka ją zna. Kontaktujemy się ze sobą w taki sposób. Wasi chłopcy na posyłki są niepewni i strasznie wolni. Dlatego my magowie zawsze jesteśmy przed ludźmi o dwa jak nie trzy kroki do przodu.

— Jeszcze jedno — zaczął odkopywać wspomnienia z wielkim trudem. — Ten kurier, on zawsze był tak samo odziany. Nic się nie zmieniało poprzez te trzy spotkania. Pachniał jak kobieta. Perfumy, których używał nie czułem nigdy wcześniej a wiedz, że burdeli i dziewek mi nie brakowało — pojawił się uśmiech na twarzy. — Nie wiem czy to ma znaczenie, ale to trochę dziwne żeby chłop pachniał jak kobita. Za pierwszym razem myślałem, że wraca z domu schadzek, ale nie wyglądał na człowieka, który lubi takie rozrywki.

— Być może — pstryknęła po raz kolejny, dziewczyna odłożyła szczotkę i podała księgę leżącą na górnej półce dużej biblioteczki. — Możliwe — wyszeptała.

— Tylko jak znaleźć kogoś, kogo kurier pachnie jak dziewka?

Torenna Vexel z miną uczonego zaczęła powoli wertować starą księgę, kartka po kartce. — Mam! To, to!

— Co masz? Nie rozumiem.

— Ten kurier najprawdopodobniej nie był człowiekiem, za którego się podawał. Zapach, o którym mówisz to specjalna mieszanina ziół, która zmienia postać. Bardzo rzadkie rośliny, jedna z nich rośnie nawet niedaleko stąd. Rosną w górach Xerfon. Wątpię, żeby ten parszywiec domyślił się, że ktoś go podejrzewa o zamianę transmutagenną. Pomimo tego jest już pewnie daleko stąd.

— Widzę, że to ważne. Co teraz?

— Jak to co? Nie jesteście mi już potrzebni.

— Możemy sobie już iść? — doskonale wiedział, co kobieta ma na myśli. Próbował przedłużyć rozmowę, wynegocjować cenę wolności dla siebie i Dexa a w najgorszym wypadku przedłużyć życie o każdą drogocenną sekundę.

— Ty chyba sobie ze mnie kpisz? Człowieku, nie zdajesz sobie sprawy z powagi sytuacji.

Na górze nagle rozległ się hałas potyczki. Dźwięk metalu ocierającego się o metal.

— Widzisz? Przyszli po mnie. Przybyli, aby mnie odbić. My swoich w potrzebie nie zostawiamy.

— Jeszcze się zbirze zdziwisz — z niezwykłym spokojem odparła magiczka. Tym razem klasnęła rękoma dwa razy, służka wyszła z pokoiku, zostali sami. Wyjęła z szuflady malutki dziwny przedmiot, przypominający złoty sześcian, który przymocowała sobie do naszyjnika. Stanęła przed nim na dywanie w dziwne wzorki, pochyliła się i wyszeptała mu przed twarzą. — Jeszcze się zobaczymy — machnęła dziwnie rękoma wypowiadając kilka słów w nieznanym mu języku, po czym zniknęła a w jej miejscu pojawiła się gęsta mgła, która rozlała się po pokoju. Księgi zaczęły zajmować się ogniem, jedna po drugiej stawały w ogniu. Stary Moe starał się wydostać z pomieszczenia ale drzwi prowadzące na górę były zamknięte. Stukał w nie pięściami z całych sił ale zapewne nikt nie słyszał. Dym mieszał się z mgłą powstałą po zniknięciu kobiety i powoli wypełniały całe pomieszczenie. Regały z księgami paliły się w dziwaczny sposób. Ogień nie trawił starych pism, dym nie gryzł w gardło a płomienie nie parzyły skóry.

— Tu ktoś jest! — usłyszał głos zza drzwi.

Dwóch wpadło do środka razem z drzwiami i zastało Starego Moe walącego w ścianę. Darł się w niebo głosy o pożarze. W starej, zdezelowanej drewutni z gołymi ścianami i oknami zabitymi deskami znajdował się tylko Stary Moe i dwaj strażnicy z Rastenborga.

Gorące fneńskie przedpołudnie. Ludzie stukają butami w pięknie wybrukowane ulice wachlując się czym popadnie. Pomimo panującego na zewnątrz gorąca w kaplicy jest chłodno. Tyrold siedzi na malutkim okrągłym stołeczku oparty o wieko otwartej trumny swojej pięknej żony. Świece płoną rozstawione po kątach. Przez malutkie okienka umieszczone wysoko, prawie że pod sufitem wysokiej sali wpada niewiele światła. Pomieszczenie nie jest do końca puste. Za malutkim parawanem ustawionym kilka metrów za trumną na samym środku sali, zrobionym z bawełny i drewnianego ramiaka widać jeden przemykający w jedną i drugą stronę cień człowieka. Gdyby nie stukot cholewek to w pomieszczeniu panowałaby całkowita cisza.

— Przepraszam. Mógłbyś przestać stukać tymi butami? — w Tyrolda głosie słychać lekkie oburzenie. — Próbuję pożegnać moją żonę w ciszy i spokoju.

Nagle zapadła zupełna cisza. Cień otyłej postaci zamarł siadając gdzieś cichutko w kącie. Drzwi całe okute metalem nagle drgnęły, co było czuć na plecach wlewający się do środka podmuch gorącego powietrza. Pomimo, iż wrota wyglądają na potężne pracują cicho, ale nie niesłyszalnie, co i taki niewielki hałas potrafi przeszkodzić żałobnikowi w modłach.

Przez metalowe framugi kolejno w bez słowa przechodzą Jura, Kora, Skad i Furel. Wszyscy dystyngowanie ubrani. Przygotowani na pogrzeb ukochanej przyjaciela. Siadają jeden po drugim wokół trumny. Cień zza parawanu się ruszył. Kapłan powoli wszedł na podwyższenie umiejscowione po środku sali. Pouczony przez Tyrolda przygotował potrzebne rzeczy w ogóle nie tworząc przy tym najmniejszego dźwięku, który mógłby zakłócić żałobną uroczystość.

— Czy to już wszyscy? Możemy zacząć?

— Tak — myśliwy ze łzami w oczach rozejrzał się po twarzach przyjaciół. — Proszę zaczynać.

Kapłan ceremonialnie odchrząknął kilka razy, otworzył wielką księgę leżącą na stoliku i chwycił w dłoń dymiarkę. Jest to metalowe pudełeczko w kształcie sześcianu, z którego wydobywa się dym. Przymocowane ono jest na czterech srebrnych łańcuszkach symbolizujące narodziny, dorosłość, starość i śmierć. W środku dymiarki tlą się rozmaite zioła, które mają charakterystyczny zapach przypominający żałobę i ceremonię pochówku.

Widzisz kochanie? Jestem piątą osobą, która przyszła cię pożegnać. Wszystkie twoje koleżanki zostały zamordowane wraz z tobą. Niektóre podczas pełnienia obowiązków niesienia pomocy innym a jeszcze inne tak po prostu — Tyrold rozmawiał do żony w myślach.

— Jesteśmy tu oto, aby pożegnać naszą zmarłą towarzyszkę, ukochaną żonę i matkę — kapłan uniósł ręce najwyżej jak potrafił. — O wielka Derykle daj ciepło bijące z twych serc, aby duch oto tej kobiety nie zamarzł w próżni, jaka ją czeka. Bądź łaskawa przyjąć ją do swego domu, aby mogła polować w twych lasach, mogła zasiadać przy twym stole podczas wieczerz i mogła pić w czasach suszy wodę z twej studni. Okaż łaskę dla nas, Twych wyznawców oraz dusz, które pragną twej światłości. Oto w tej godzinie ofiarujemy ci ciało tej kobiety, aby połączyło się z duszą zmarłej. — kapłan opuścił zmęczone wielkie dłonie, kiwnął głową na znak, że nadszedł czas, aby pożegnać się ze zmarłą. — To jest ten czas — powtórzył i po krótkim odpoczynku uniósł z powrotem ręce ku górze.

Czterech chłopaków podeszło do trumny i zamknęli wieko. Następnie chwycili kolejno olej i pochodnie. Polali trumnę i ją podpalili. Wyznawcy Derykle wierzą, iż ciało musi się połączyć z duszą zmarłego poprzez jego spalenie. Tyrold z przyjaciółmi wstali z miejsc i wyszli na zewnątrz.

Tyrold spojrzał w górę na unoszący się dym z komina kaplicy. — Furel ty tchórzu — Furel milczał.

Zza rogu budynku wybiegł żołnierz ubrany w lekkie uzbrojenie, widać było, że pracował w

koszarach, jako goniec.

— Kapitanie Kora, kapitanie — chłopak zgiął się w pół opierając na kolanach w celu wyrównania oddechu.

— Co się stało? Mów szybko Week, mów — chłopak nie mógł złapać tchu. — Spokojnie oddychaj. Złap powietrza i powiedz, co się stało?

— Stary Moe został pojmany — dyszał jak zmachana klacz. — Nasi znaleźli go w opustoszałej szopie gdzieś przy drodze na północ. Totalnie mu odbiło, widział rzeczy, których nie było. Wykrzykiwał jakieś brednie. Poddał się bez walki. Raport z akcji dotrze tu razem z Moe.

— Ale pieprzysz głupoty — Kora nie mógł uwierzyć w to co słyszy. — Mów jasno i dokładnie. W jakiej szopie? Gdzie?

— Niewiele dwadzieścia pięć mil od miasta na północny-wschód jest farma. Nasi natknęli się na nią przez przypadek. Dowodzący postanowił ją zbadać.

— Na północny-wschód od miasta nie ma nic poza traktem wiodącym do kopalni kamienia „Sroka”. Po drodze jest jeszcze stary młyn. Ale on jest nieużywany od dawna — Skad wtrącił się z niedowierzaniem.

Week już powoli się uspokajał. — To prawda. Ostatni patrol przejeżdżający traktem nie zauważył tej farmy. Przed pierwszym zakrętem prowadzącym w góry jeden z piechurów zauważył wydeptaną ścieżynkę, prowadzącą na zachód wzdłuż lewego brzegu rzeki Trĕe.

— Jak można nie zauważyć zabudowań? — Kora się roześmiał. — Przed zachodem słońca chcę znać nazwiska osób, które miały patrole w tamtej okolicy na przestrzeni ostatnich trzech miesięcy.

— Taaaaa jest! — zasalutował.

— Ile razy mam powtarzać? Jak się zwracamy?

— To się więcej nie powtórzy.

— No ja myślę.

— A co do ostatniego patrolu, to tego jeszcze tam nie było — nie wierzył sam w to co mówił.

— Kiedy ostatnio przejeżdżał tamtędy patrol?

— Dziesięć dni temu — chłopak już powoli zaczynał oddychać spokojnie. — Sam osobiście byłem jego częścią.

— To niemożliwe żeby w dziesięć dni wybudować farmę. Muszę się temu przyjrzeć osobiście. Gdy wrócę chcę widzieć przygotowany raport z ostatniego patrolu tamtej okolicy. Tu coś nie gra.

— Tak jest! — goniec poprawił się i podskoczył na baczność.

— Odmaszerować.

Chłopak zasalutował, odwrócił się na pięcie i znikł za rogiem budynku równie szybko jak zza niego wyskoczył.

— Kapitan? No nie wierze. Idziesz jak burza — Skad masując się po brzuchu pokazywał, że czas na obiad. — Nie minął tydzień od napadu na miasto a już kapitan.

— Nie czas na rozmowy o moich awansach i sprawach służbowych. I tak już za dużo usłyszeliście.

— Jak tak szybko ktoś wybudował farmę? — Furel odezwał się po długim milczeniu.

— Są tylko na to dwa wytłumaczenia. Puszczali na patrol ślepców albo…

— Albo co? Chyba nie masz na myśli czarów? A może zbudowały to skalne trole? ­– kowal puknął się w czoło.

­– Tak. Magia to jest bardziej prawdopodobna niż ślepy patrol czy opowiadanie o skalnych czy innych jaskiniowych trollach — Kora przysiadł na ławeczce. — Tylko co ma wspólnego Stary Moe z magią? Z tego co wiem on nie para się magią. Jest mądry, ale nie aż tak. To niemożliwe.

— Może ma maga na swe usługi? — Tyrold przysiadł się do kapitana. Minął już tydzień a ból w nodze jeszcze całkiem nie ustąpił.

— Na jakie usługi? Co wy pieprzycie? Słyszeliście chłopaka? Ponoć stary zwariował. Dam sobie odrąbać swój brzuch, że za sprawą magii. Był na usługach maga. Zrobił swoje a ten musiał się pozbyć zbędnego balasu.

— Balastu — poprawił Furel kowala.

Skad ujął go wzrokiem mordercy. — Przymknij się tchórzu — słyszał jak mu kiszki marsza grają. — Chodźmy porozmawiać w tawernie. Tam się napijemy, coś zjemy i porozmawiamy jak ludzie. Tu jest za gorąco.

— Za gorąco — powtórzył zamyślony nowo awansowany kapitan. — Ja chłopaki nie mogę, muszę wracać do koszar. Zbadać całą tą sprawę.

— Jak byś naś śiukał to wiesz gdzie będziemy — Jura wskazał paluchem Skada.

— Czego chcesz? Co? Powiesz, że sam byś czegoś nie przekąsił? — oburzenie wzrastało w jego głosie. — No, powiedz to.

— Co się ciskasz. No może i jestem głodny, ale nie manifestuję tego przy pierwszej lepszej okazji.

— Do zobaczenia — przerwał pewną kłótnie. — Dam wam znać jak czegoś się dowiem — znikł za tym samym węgłem, co młody goniec nie czekając na pożegnanie znajomych.

— Widzimy się później — powiedział to jakby do siebie, bo Kora zdążył już zniknąć. — A teraz — spojrzał myśliwy na kowala, któremu ślinka już zaczynała cieknąć na myśl o gospodzie. — Zapraszam was chłopaki do „Martwej Ciszy”. Pomyślimy na spokojnie i poukładamy to, co już wiemy. Napijemy się za pamięć poległych.

— Poukładamy? — spytał kupiec. — To brzmi jak byś chciał wziąć sprawy w swoje ręce. Mówię tobie, zostaw to zawodowcom. Kora na pewno wie, co robi. Znam go już jakiś czas.

— I co według ciebie mam robić? Iść na polowanie, żeby zapomnieć o tym, co tu się wydarzyło? Chwycić za ten sam łuk, którym zabijałem ludzi i wejść w las? A może zacząć robić na drutach? Albo nie, zacznę wyrabiać gliniaki?

— Garncarstwo to przecież takie uspokajające zajęcie.

— Zamknij się Furel. Ehh — wzdychnął Jura. — Nie wiem, co zamierzasz, ale ja jestem z tobą.

— Przecież wiesz, że ja również, ale nie chcę, żeby się to dla nas źle skończyło.

Myśliwy wstał powoli z trudem z ławeczki, zasiedziane kości dawały się we znaki. Od kilku dni nie był już na polowaniu. Nie biegał po lasach w celu rozstawiania pułapek na zające. — Chodźcie, porozmawiamy, wypijemy, pomyślimy. A o czym porozmawiamy, co wypijemy i jak uradzimy to już czas pokaże.

Udali się we czterech do tawerny „Martwa Cisza”. Budynek nie został mocno uszkodzony podczas bitwy, wystarczyły dwa dni na uprzątnięcie środka i odświeżenie fasady budynku, aby mogła działać jak przed tygodniem.

Na zewnątrz słońce dawno schowało się za horyzontem. Brukowane, wąskie uliczki przesiąknięte były hałasem kotów połączonym z gwarem dobiegającym z tawerny. Gorące powietrze, jakie wydobywało się z paleniska umiejscowionego na środku sali powodowało, iż nie sposób było przy nim usiedzieć dłużej niż dwadzieścia minut, tym bardziej popijając humę. Dla tego trunku zjeżdżali się arystokraci z okolicznych miast oraz chłopi z licznych gospodarstw okalających miasto Rastenborg. Po zmierzchu w tawernie „Martwa Cisza” wszyscy byli równi. Nie było podziałów na gorszych czy lepszych. Bywały czasy, iż sam król przybywał do tawerny specjalnie dla znanego trunku. Większość bimbrowników nieudolnie próbowała podrobić napój, ale bezskutecznie. Dla większości osób smakujący podrobiony trunek ułożono ładne kurhanki. Jedyne, co jest niezwykłego w tej gorzale to tojad. Każdy o tym wie, ale nikomu nie udało się stworzyć wywaru z trującej rośliny, po którym ludzi nie wynoszono by nogami do przodu. Specjalne kotły, odpowiednia temperatura a nawet wilgotność powietrza. Zero magii, ale znajomość astrologiczna jest niezbędna. Odpowiednie ułożenie planet pozwala destylować trunek tylko raz na kilka lat. Produkcja jest owiana tajemnicą znaną jedynie właścicielowi tawerny i uczniowi, który odziedziczy rodzinny interes pielęgnowany z pokolenia na pokolenie. Nazwę „Martwa Cisza” nadał lokalowi Sigy Pier’y vo Grog, pradziad obecnego właściciela Dureka Pier’y vo Groga, po licznych nieudanych próbach podrobienia lokalnego specjału.

Jak co dzień późnym popołudniem w tawernie panowała wrzawa. Jedni przychodzili zalewać smutki, inni oblewać dobre interesy z klientami a jeszcze inni przybywali tu po prostu się napić, aby nie wracać za szybko do rodziny i wysłuchiwać lamentów żon, dzieci czy kochanek. Hałas szedł w parze z dźwiękami lutni i śpiewem barda. Śpiewak wlewał w zaschnięte gardło gorzałę dosyć często. Ludzie podśmiewują się, że dziewki donoszące jadło i spirytus specjalnie upijają pieśniarza tylko i wyłącznie, dlatego żeby klientela zamawiała więcej gorzały. Im późniejsza była godzina, tym muzyka stawała się nie do wytrzymania dla trzeźwych uszu gości.

Po kątach sali były rozmieszczone duże okrągłe stoły a mniejsze ich wersje stały bliżej paleniska. Za dużym siedzieli Skad, Tyrold, Furel i Jura. Skad wyjadał z talerzy wszystko co na bieżąco donosiły dziewczyny z kuchni. Tyrold siedział w bez ruchu wpatrzony w płomienie tańczące w palenisku na środku. Furel dalej ze wstydu próbował siedzieć w milczeniu. Jedyny Jura próbował jakoś nawiązać rozmowę.

— I co grubasie? Dostaliśmy wszyscy od ciebie zaproszenie do tawerny, aby porozmawiaś a ty jak świnia, maś ciągle coś w gębie. Od chwili, gdy dziewki przyniosły strawę, to ty ciągle źresz.

Skad przełknął z ledwością marynowane mięsko, które przed chwilką wpakował sobie do ust. — A co mam mówić? Zobacz ile jedzenia. Nie mogę pozwolić, aby się zepsuło.

— Co ty nie powiesz? — z ledwością Furel wydusił z siebie kilka tych słów.

— Zostaw go. Niech je jak chce — Tyrold oderwał strudzony wzrok od paleniska. — I co? Mamy tak siedzieć i czekać na jakiś raport? Nie możemy działać. Strażnicy milczą, Kora wypiera się obowiązującą go tajemnicą zawodową a reszta sobie siedzi, żre i pije.

Skad nagle przestał żuć trzeciego już kotlecika.

— Nie, Skad. Nie chodzi mi o ciebie. Chodzi mi o mieszkańców. Popatrz na nich wszystkich. Kilka dni temu większość siedzących w tej tawernie straciło w bitwie żony, synów, córki, matki… ehh. Próżno by wymieniać członków rodziny. Wielu straciło tak wiele. A teraz, jak już wspomniałem, popatrz na kobiety podrywające zwykłych obwiesiów. One straciły mężów i nic do siebie nie biorą — swoją przemową odebrał apetyt Skadowi.

— Takie jest życie.

— To nie jest życie. Nie! Tylko tacy są skurwysyni — Furel postanowił się odezwać. — Większość mężów, którzy zginęli w bitwie biło swoje żony po zmroku za zamkniętymi drzwiami. One tylko na to czekały. Oczekiwały dnia, w którym odejdą z tego świata. Dla takich kobiet to święto.

— Święto? Co ty pieprzysz człowieku? Może było lepiej jak się nie odzywałeś?

— Poczekaj Skad. On ma racje. Popatrz na nich wszystkich. Kaśdy miał jakiś cel w śmierśi bliskiego. Kaśdy z tu obecnych — Jura nagle ugryzł się w język i spojrzał na Tyrolda.

— Nie każdy.

— Popatrz na nich jeszcze raz i zastanów się. Czy to normalne, aby w taki sposób obchodzić żałobę?

Tyrold z niechęcią spojrzał ukradkiem w lewo. Ujrzał znajomą, która mieszkała nad jego sklepem. Rozbawiona siedziała w towarzystwie wojaków. Stolik dalej siedziała rozweselona grupka kobiet, która pod wpływem gorzały śpiewała nieprzyzwoite pieśni w brew przygrywkom zawodowego śpiewaka. Dookoła słychać krzyki i wrzaski a temu wszystkiemu przygrywał malutki zespół barda. Od czasu do czasu dźwięk tłuczonego szkła dobiegający z kuchni powodował, iż na sali przez kilka sekund zapadała cisza. Z kuchennych krzyków można było wyłowić grube przekleństwa skierowane do garów i przypalającego się na ogniu mięsiwa, jakie wykrzykiwał pracujący w pocie czoła karczmarz, jeszcze bardziej rozbawiały tłum gości. Z każdą minutą ludzi przybywało, miejsca siedzące już dawno się skończyły ale nikomu to nie przeszkadzało. Pustka panująca wokół paleniska szybko się wypełniła. Do stolika przy którym siedzieli przyjaciele chwiejnym krokiem podszedł mężczyzna.

— Witam was koledzy — radosny głos mężczyzny był tak wyraźny, iż bez problemu dobiegł do uszu przyjaciół pomimo panującego na sali rumoru. Skad uniósł głowę z nad miski. Jego oczom ukazała się barwnie ubrana postać. Kolorowy strój mężczyzny, jego humor i stan nietrzeźwości wskazywały na to, iż żałoba tego człowieka nie dotknęła bądź jak niektórzy już zdołał o niej zapomnieć. — Witam was panowie — rozhasany gość powtórzył po raz drugi.

— Przestań pieprzyć Jack i powiedz, o co chodzi?

— O cóż ma chodzić? Panowie, chciałem się tylko przywitać.

Mężczyzna stracił równowagę. Przechylił się na lewy bok i wpadł na stół, na szczęście, ręka uratowała sytuacje i podparła lecące bezwładnie ciało, ale niestety trafiła w starannie przygotowane przez gospodarza danie.

— Przywitałeś się? — Furel podniósł się z zydla, chwycił pijaczka za kołnierz i postawił go na równe nogi. — To spieprzaj stąd psie chędożony.

— Dziękuję za pomoc w złapaniu balansu, szanowny Panie, ale proszę mnie puścić — potrząsnął ciałem na znak, żeby puścił jego barki. — Teraz jesteś taki cwany, ale z tego co kojarzę, kilka dni temu zabrakło ci odwagi, tak więc nie pouczaj mnie. A wy dwaj — pokazał paluchem na Skada i Jurę. — Też się nie odzywajcie już lepiej. A ty… — spojrzał tylko z politowaniem na Tyrolda, głośno się roześmiał i odszedł w stronę rozbawionego tłumu gości.

— Widzieliście go? Jaki bezczelny. Jeszcze ta potrawka. Zobaczcie, co z nią zrobił — rozpaczał kowal.

— Ty się kowalu nigdy nie zmienisz, tak jak nasz znajomy Jack. Po kim ma płakać? Po synu, który w dojrzałym wieku pieluchy nosił? Po żonie, która puszczała się na lewo i prawo? Myślę, że to dla niego dzień do świętowania.

— Widzę, że jesteście głupsi niż on sam — Jura walnął się dwa razy otwartą ręką w czoło. — Tacy sami. Myślicie, że on nie kochał swojej żony i dzieciaka?

— Zwłaszcza w towarzystwie kurewek, z którymi spotykał się każdej nocy. Co noc to inna, co tydzień to inny burdel. Żoneczka nie pozostawała mu dłużna.

— Nie znacie go a pieprzycie takie bzdury źe słuchaś was się nie chce — wstał od stołu i wyszedł z karczmy. Praktycznie w tej samej sekundzie ktoś zabrał samotnie stojące krzesło dla siebie.

Zapadła cisza, którą po chwili przerwał Tyrold. — Może on ma rację? Nie znamy go. Skąd mamy wiedzieć, co taki człowiek myśli? Co czuje?

— Taki człowiek nie myśli tylko działa. Jack jest wysoko postawionym kupcem. Powiedziałbym, że wyżej niż nasz Jura. Jack dowodził już kilka razy karawaną królewską, gdzie Jura może sobie o tym wszystkim pomarzyć. Nienawidzę kupców bardziej niż psów. Jura od zawsze konkurował z Jackiem.

Tyrold zwrócił uwagę na to, z jakim zaangażowaniem a zarazem obrzydzeniem do fachu znajomych opowiada Furel o Jacku. — To powiedzcie mi jedno. Dlaczego nasz Jura wstawia się za nim jak go tak nienawidzi? Dlaczego mu współczuje? No i czego mu zazdrości?

— To są ich prywatne albo służbowe sprawy. Nie mieszam się ani do jednych ani do drugich.

— Nie interesuje was to, a cięgle o tym gadacie. Rzygać mi się chce jak tego słucham — Tyrold wstał od stolika i poszedł w ślad za Jackiem.

— Nie martw się — poklepał Furel Skada po ramieniu. — Przejdzie mu.

— Widziałeś go?

— Co się denerwujesz? Ma do tego prawo. Cała sytuacja jest popieprzona jak cholera. Tyrold może tylko czekać na skutki pracy naszej straży.

— Ja bym na wiele nie liczył. Znając naszych darmozjadów to pewnie siedzą teraz w koszarach, popijają wódę, bawią się z dziwkami i jedzą soczyste mięsiwa — dla Skada pociekła ślinka. — To wszystko za nasze ciężko zapracowane pieniądze.

— Ty tylko o jednym. Pamiętaj, że w grupie tych darmozjadów, jak na nich wołasz jest nasz przyjaciel, który nie pozwoli na to, aby się wszyscy obijali.

— Popatrz no na Tyrolda — Skad skinął głową w stronę siedzącego znajomka w towarzystwie Jacka. — Siedzi sobie z poważną miną i dyskutuje zamiast działać.

— Co ma zrobić Tyrold według ciebie? Chwycić za łuk i wystrzelać wszystkich bandytów na wyspie?

— Wystrzelanie wszystkich oprychów nie byłoby głupim pomysłem.

— Nie kpij błaźnie — Furel puknął się w głowę. — Pomyśl trzy razy, co chcesz powiedzieć zanim się odezwiesz.

— Ty chyba chcesz znowu dostać po ryju?

Zapadła chwila ciszy.

— Co nic nie mówisz?

— Miałem pomyśleć zanim coś powiem.

— No tak. I co masz mi mądrego do powiedzenia?

— Zaschło mi w gardle — Skad uśmiechnął się.

— Ty nigdy się nie zmienisz. Ale masz rację. Mnie również — Furel podniósł rękę do góry sygnalizując tym samym dla dziewek, że zabrakło im humy. — Gdzie ta wóda? — krzyknął.

— I strawa — dodał od siebie Skad.

— Ty się naprawdę nie zmienisz.

— Po co zmieniać ideał?

— Fakt — roześmiał się. –Gdzie ta wóda i strawa? — krzyknął po raz drugi.

Tyrold nie przerywając rozmowy z Jackiem spojrzał dyskretnie w stronę stolika, przy którym siedzieli Skad i Furel.

— Dzisiaj Skad, mój przyjacielu, napijemy się.

Przyleciała dziewczyna z tacą, bez słowa zamieniła pusty dzbanuszek na pełny, zmierzyła ich wzrokiem przy czym położyła dwa półmiski mięsiwa. Pracownicy karczmy znali wszystkich miejscowych, dziewczęta pracujące na sali zapamiętywały, co i komu przynoszą, po wykonaniu zamówienia zapisywały wszystko skrupulatnie na karteczkach. Kwoty zawsze się zgadzały, co do jednego auruma. Durek Pier’y vo Grog, jak i jego poprzednicy jeszcze nikogo nie oszukali. Rodzina ta miała wręcz nieskazitelną opinie.

— Za co niby? — zmarszczył czoło.

— Za szczęście w nieszczęściu.

— No to żegnaj umyśle i witaj jutrzejszy dniu — podniósł szklaneczkę i wlał sobie jej zawartość do gardła. — Brr — ciarki przeszły po plecach. — Smaczna.

Zabawa trwała. Tyrold z Jackiem siedzieli przy stoliku i intensywnie rozmawiali. Skad z Furelem dobrze się bawili w swoim towarzystwie popijając gorzałkę, jedząc pieczone mięsko i głośno śmiejąc się ze sprośnych żartów na temat królewny. Dawne zatargi odeszły w zapomnienie. Robiło się coraz później, bard został już sam na scenie, wszyscy grajkowie nie dotrzymali tempa polewania gorzałki i pospali się w kącie przy specjalnie rozstawionym stole dla muzyków. Z każdą godziną gości ubywało.

— Wstawać chamy chędożone! — oberżysta nieudolnie próbował dobudzić spitego Skada i Furela. — Wstawać powiedziałem, zaraz będzie świtać. Kopał jednego po kostce a drugiego ciągał za ucho.

Było już dawno po północy. Na dworze zaraz będzie słychać pianie pierwszych kogutów. Skad i Furel upili się specjalnością tawerny. Obydwaj pospali się przy stole wypełnionym odpadkami.

— Wstawać psy!

Skad otworzył oczy. — Co się pan tak wydzierasz?

— No dziękować bogom. Już miałem brać kubeł zimnej wody.

— Furela pan tak łatwo nie obudzisz po specjale. Musi sam wstać i wyjść o własnych siłach albo trzeba go wynieść.

— To bierz swego towarzysza i spieprzać stąd. Takiego chlewu w karczmie nie miałem przez dłuższy czas, jaki żeśta zrobili we dwóch ostatniej nocy. Toć to istny chaos był.

— Po co te nerwy? — wyszczerzył zębiska w nieudolnym uśmiechu. — Za wszystko zapłacimy. Proszę zrobić wycenę szkód i nas powiadomić. Zwrócimy co do auruma.

— Tak się stanie, a żebyście wiedzieli. Teraz to wypad stąd.

— Furela trzeba stąd wynieść, a jak widzisz, ja nie dam rady. Sam nie wiem czy stąd wyjdę o własnych siłach a mam jeszcze taszczyć tego chudzielca?

— Może ci jeszcze pomóc znajomka targać na plecach? — właściciel machnął ścierką przed oczami kowala. — Nie ma mowy. Za kilka chwil przyjdzie tu moja żona, żeby posprzątać przed kolejnym otwarciem a jak widać jeszcze nie zamknąłem. Trzeba tu ogarnąć, a jest co, jak nigdy. Spróbuj dobudzić przyjaciela a ja idę przynajmniej zacząć przed przyjściem mojej lubej psie syny.

— Kocho nasz, nasz, naszywasz psim szynem ku, ku, — Furel z ledwością się wysławiał — Kucharzyno, psi synu — z trudem wyprostował się na krześle.

— Wiesz co Skad? Daruję ci za znajomka, bo z twym ojcem znamy się bardzo dobrze, ale zaraz stracę cierpliwość. Jak wszystkich bogów kocham jeszcze tylko chwilka i strzelę tego pijaczynę po gębie a tobie dam słowny zakaz wstępu do mojego lokalu. A tego byś nie chciał.

— Idź sprzątać karczmarzu a ja doprowadzę go do porządku.

— Dobrze — oberżysta odetchną z ulgą, przynajmniej jeden poszedł na współpracę. Zazwyczaj jak miała miejsce taka scena musiał wynajmować chłopaków z pobliskiej stajni aby pomogli mu wynieść zapitych gości. — Macie kilka chwil — zamruczał pod nosem i poszedł wycierać szynkwas.

— TAAAAK JEST! TOO JEEST MOOJA KOOOOBITAA. TOO JESST MOOOOJA KOBITA.

— No nie mów, że teraz zebrało mu się na śpiewy. Zaraz wilki zaczną wyć do tego akompaniamentu — podniósł głos z końca sali.

— Zamknij się głupku — Skad klepał Furela po twarzy. — Jeszcze jedno, karczmarzu! Podaj mi dwie szklaneczki humy z pigwą.

— Teraz za błazna robisz kowalu? Wy już tu się nie bawicie. To jest ostatni raz jak was tu widzę.

— To podaj te dwie OSTATNIE szklaneczki. Wypiję jedną na przywitanie dnia a drugą…

— A drugą — przerwał karczmarz. — Wypije twój kolega. Zrobię coś co postawi go na nogi.

— Proszę tylko o miłą obsługę, bo za te dwie ostatnie szklaneczki ani myślę wydawać nawet złamanego auruma.

— Nie zrozumiał żartu i jeszcze bardziej zdenerwowany poszedł na zaplecze przygotowywać specjał.

— Widzisz Furel jaka niemiła obsługa? Zaraz wychodzimy.

Humor Skadowi dopisywał pomimo bolącej głowy i myśli, że za straty w lokalu trzeba będzie zapłacić krocie. Zapewne to nie oni dokonali wszystkich strat, ale jak ktoś zaśnie przy stole z przepicia, to karczmarz mógł bezprawnie zwalić winę na pijaków, którzy nie pamiętają wydarzeń z poprzedniej nocy. Nawet jeśli Skad i Furel by coś pamiętali to i tak nikt im nie uwierzy. Dochodzenie swojej prawdy nie miałoby najmniejszego sensu. Skad zasnął po raz pierwszy przy stole, ale zdarzało mu się pod wpływem uszkodzić to i owo podczaj jakiejś bitki a dla Furela to nie była pierwszyzna, więc właściciel znał ich doskonale.

— Gźie ta huma i MOOOJAA KOOOBIETA? — nie miał jeszcze dosyć.

— Już idzie, zamknij się pijaku.

— Pijaku? A ty co? Trzeźwyś? Aaaaa no właśnie. Toooo gdzie ta moja KOBITAAA? — próbował zaczepić Skada, żeby dołączył do śpiewu.

Karczmarz wyszedł z kuchni. — Macie tu coś, co postawi twojego kompana na nogi.

— A ja? Gdzie dla mnie szklaneczka?

— Skad nie przeginaj. Szklaneczkę to ty wychyliłeś nie jedną i pewnikiem kilka wylądowało na podłodze. Mam nadzieje, że ostatnia noc was czegoś nauczy. Ehh… — westchnął. — Jak poprzednie nie poskutkowały, to czy ta da radę?

Wzdrygnął ramionami. — No dobra — Skad odwrócił się w stronę zaspanego jeszcze Furela. — Widzisz głupcze? Za to żeś stchórzył wtedy pod lasem powinienem cię tu zostawić. Pij to i spadamy stąd — otworzył usta kompana i wlał mu zawartość szklaneczki do gardła a ten po chwili zaczął się śmiać. — Myślisz, że to mnie śmieszy? Krocie wydamy na te wszystkie szkody. Łykaj draństwo — dolał resztę.

— Wiem — poczuł się już lepiej. — Ale wiesz co?

— Co?

— Warto będzie wydać te krocie na szkody — wyszczerzył zębiska.

— Nie pamiętam. Na pewno było wyśmienicie, ale po prostu nie pamiętam.

Furel widocznie posmutniał. — Ja też nie pamiętam. Sam nie dam rady wstać. Pomożesz mi?

— Wóda odebrała ci nogi czy rozum, a może jedno i drugie? Sił nie masz żeby wstać a żeby wypić to mocy znajdziesz?

— Przecież mnie znasz. Zawsze znajdę siły, fundusze i czas.

— Jak nas Durek podliczy to z tymi funduszami może być ciężko. Chodź już lepiej, zaraz będzie świtać. Zaraz przyjdzie jego żona. Musimy się porządnie wyspać i nabrać sił. Mam wrażenie, że dziś coś się wydarzy. Wstawaj kolego — sam ledwo wstał, podszedł do znajomka i wziął go pod ramie.

Ledwo go podciągnął do góry. — Wiesz co? Popatrz na to. To miejsce wygląda jakby stratowało je stado bydła.

— I tak samo śmierdzi — dodał karczmarz. — Ale to nie było bydło tylko dwóch idiotów.

— Nic nie pamiętam. Skad jak to możliwe?

— Za dużo wódy — nieudolnie szli w stronę wyjścia.

— To nie będą najlepiej ulokowane pieniądze w moim życiu. Mam nadzieję, że przynajmniej będzie warto zapłacić za to wszystko, nic nie pamiętam. A szkoda… — widocznie posmutniał.

— Chodź już, idziemy do domu.

— Jutro na pewno się z wami skontaktuję, co do szkód. Możecie być pewni.

— Wiemy, wiemy. Tacy jak ty nigdy nie zapominają.

— TAAK TOO JUUUUŻ JEST, ŹEE PŁAKAĆ MI SIĘĘĘ CHCE … — wróciło mu się na śpiewy.

Skad dołączył do śpiewu kompana. Kowal ledwo zmieścił się we framudze wychodząc z nim pod rękę.

— Pieprzona swołocz. Tfu… — właściciel splunął na podłogę i zabrał się za sprzątanie karczmy.

— Niestety nic ci nie mogę powiedzieć. Takie jest prawo. Obowiązuje mnie tajemnica śledztwa.

— Tajemnica? Jaka tajemnica? Kora, przyjacielu. Rozejrzyj się po swojej komnacie. Te wszystkie trofea, od kogo masz? Zagrożone gatunki, niespotykane jak i te pospolite. Wtedy nie obowiązywały mnie żadne tajemnice, myśli moralne, gdy zabijałem prawie wymarłe, jak już ludzie myśleli gatunki zwierząt czy gryzące sumienie — w Tyrolda oczach pojawiły się pierwsze łzy. — A to. Widzisz? — wskazał palcem na łeb dziwnego stwora wiszącego na ścianie. — Wiesz czym ryzykowałem polując w okolicach gór Xerfon?

— Wiem.

— Nie tylko wysoką grzywną czy pobytem w lochu, ale również śmiercią. Nie jest łatwo wytropić Hakura a co dopiero upolować.

— Rozumiem, co chcesz mi przez to powiedzieć, ale naprawdę nie mogę. Żądasz ode mnie niemożliwego.

— Niemożliwe jest teraz dla mnie do zrozumienia to, że wyświadczałem ci takie przysługi –wskazał na kolejny łeb, tym razem trolla jaskiniowego. — Myślisz, że podczas polowania było tak ładnie jak teraz wygląda ten czerep?

— Przykro mi. Proszę, zrozum mnie, przyjacielu.

— Rozumiem, PRZYJACIELU — myśliwy odwrócił się i skierował swe kroki ku wyjściu.

— Jeżeli dowiem się czegoś co może ci się przydać, to możesz na mnie liczyć. Przekażę te informacje, na tyle ile będę mógł i jak najszybciej.

Tyrold był już przy drzwiach gdy te bez uprzedzenia otwarły się na rozcież. Do malutkiej sali wszedł z impetem mężczyzna, na którego widok Kora natychmiast wstał z zydla, zasalutował, tupnął i stanął na baczność.

— Witaj kapitanie Kora. Widzieliśmy się ostatnio na twoim awansie. Myślałem, że się już nie spotkamy.

— Tak jest — nie drgnął nawet o cal.

— Co to za wieśniak? Dziś masz jakieś audiencje pospólstwa? Bawisz się w czcigodnie nam panującego króla Juliana IV? — mężczyzna wskazał krzywym paluchem na Tyrolda. — Dlaczego przeszkadza tobie w pełnieniu obowiązków?

— To jest zacny obywatel, który znacząco przyczynił się w walkach z oprychami, która niedawnymi czasami rozegrała się w tym mieście. Jest poszkodowany jak inni obywatele. Spalony sklep i…

— A no tak — przerwał ustne raportowanie. — Już cię kojarzę obywatelu. Dlaczego przeszkadzasz dla pana kapitana Kory? Dowódca straży miejskiej ma wiele spraw na głowie i nie może odbiegać od swoich, jak już powiedziałem WAŻNYCH obowiązków — mężczyzna wyszczerzył zębiska na wierzch jakby chciał się pochwalić niedawno wstawionymi jedynkami. — Od skarg i zażaleń jest umiejscowiona księga przy wejściu do gmachu. Raz w tygodniu jest sprawdzana przez powołaną osobę w budynku. Jeżeli nie umiesz pisać ani czytać musisz uzbroić się w cierpliwość. Raz w miesiącu mają miejsca spotkania z tutejszym łowczym. On słucha waszych żali. Piśmiennyś?

— Umiem pisać — oburzył się. — Wszystko to rozumiem, ale miałem ważną sprawę do pana kapitana Kory — starał się nie dawać poznać po sobie rozdrażnienia.

— Myślę, że dla pana, pan kapitan Kora jest po prostu Korą.

Na twarzy Tyrolda zagościł grymas zadziwienia.

— Mamy dobry wywiad. Wiem, że się przyjaźnicie i dlaczego pan Tyrold zaszczycił kapitana Korę swoją osobą, gdy ten wykonuje ważne zadanie. Przeszkadzanie w obowiązkach służbowych jest karane chłostą lub zakuciem w dyby na głównym rynku na okres dwóch dni. Wiecie to czy nie?

— Zdaję sobie z tego sprawę.

— Jeżeli się dowiem, że kapitan wyjawił tajemnice śledztwa osobie postronnej czeka was obu oskarżenie o zdradę i utrudnianie czynności.

Kora przełknął z trudem ślinę, ale przez cały ten czas stał na baczność jak namalowany.

— Proszę się nie martwić. Kapitan nie zdradził żadnych informacji.

— To chyba dobrze. Dla was obu. Za zdradę jest tylko jedna kara — zrobił ceremonialną pauzę w wypowiedzi. — Jest nią kara śmierci przez powieszenie.

— Jak już wspomniałem wcześniej nic takiego nie miało miejsca.

— Cieszę się, ale nie ukrywam, że przybyłem do tego miasta właśnie z tego powodu. Z tą chwilą odbieram wszystkie nadane tytuły i przywileje z nimi związane dla obecnego tu kapitana i degraduję go do rangi starszego strażnika na czas śledztwa. Pan Tyrold prowadzi swoją prywatną wojnę, w którą próbuje wciągnąć wysoko postawionego urzędnika wojskowego, do czego nie można dopuścić. Oczywiście ten czyn także jest karalny — nieznajomy uśmiechnął się jeszcze bardziej. — A ty Kora — mężczyzna odwrócił się w stronę już byłego kapitana. — Pakuj się. Przenosisz swoją brudną dupę z powrotem do koszar głównych. Twoje posłanie jest już zajęte, więc musisz chyba ugościć się w piwnicy czy coś tam sobie znajdziesz. Wierzę w ciebie.

— Tak jest panie kapitanie — krzyknął nadal stojąc na baczność.

— Na co czekacie? — zaśmiał się — Odmaszerować!

— Tak jest panie kapitanie.

— A pan Tyrold gdzie się wybiera? Proszę zostać moim gościem. Mam do pana jeszcze kilka pytań, na które musi mi pan odpowiedzieć.

Kora zdążył już wyjść z sali bez najmniejszego hałasu.

— Pierwszą rzeczą panie kapitanie, jaką sobie wyjaśnimy będzie to, że ja salutować jak Kora nie będę.

Roześmiał się. — Jasne, że nie. Proszę, usiądźmy sobie — wskazał na krzesło stojące naprzeciwko drugiego końca stolika, przy którym siedział Kora. Usiedli naprzeciwko siebie. — Jakie te krzesełko jest niewygodne. Jak on mógł tu pracować? — próbował dopasować się do małego siedzenia. — Powiedz mi proszę, co łączy ciebie z tą całą sprawą i Starym Moe?

— Przecież macie dobry wywiad. Skąd te pytania? — zasiadł na taborecie.

— Proszę bez żartów. To poważna sprawa.

— Ehh. Tak, więc panie kapitanie…

— Myślę, że możemy przejść na ty — przerwał wypowiedź.

— Dlaczego nie?

— Miło mi. Jestem Rupert Lavoux z Karmingten. Jak widziałeś z nadanego mi tytułu przez wspaniałego króla Juliana IV, od dzisiaj również tutejszy dowódca obrony i za razem kapitan straży portowego miasta Aidos. Nie przejmuj się przyjacielem, to tymczasowe rozwiązanie. Gdy sprawa się rozstrzygnie Kora odzyska stanowisko. Oczywiście pod warunkiem, jak okaże się, że nie jest zamieszany w tę sprawę bardziej niż pozwalał mu na to piastowany urząd.

Rupert Lavoux. Tyrold nigdy o nim nie słyszał. Człowiek wysokiej postury, której zapewnie zazdrościł niejeden mężczyzna. Ton w jego głosie był władczy i donośny. Donośność jego głosu sprawiała, iż każde jego słowo docierało w najdalej położony kąt komnaty bez najmniejszego problemu. Wysoko postawiony wojskowy przybył z miasta portowego Aidos, aby sprawować władzę w malutkim miasteczku. Miasto portowe położone na zachód od Rastenborga. Aidos jest nieporównywalnie większe. Im większe miasto w którym sprawował kapitan władzę, tym wyższy jest jego prestiż. Takie zasady obowiązywały w wyspiarskim państwie. Taka wiadomość wzbudzała w miasteczku niemałą sensację. Niektórzy szerzyli fałszywe informacje podburzające myśli mieszkańców fantazjujące o spiskach.

— Mnie również. Jestem Tyrold Borgen z Rastenborga, myśliwy. Zamieszkuję niewielką farmę, która należy do Hoggida Sepitera na południe stąd. Nikt mi nie salutuje i nie spełnia moich zachcianek.

— Może się napijesz? — Rupert wyjął z sakwy małą piersióweczkę.

— Nie, dziękuję. Jestem po ciężkiej nocy a dzisiejsza będzie jeszcze cięższa.

— Rozumiem — wzruszył ramionami, odkręcił koreczek metalowej buteleczki i pociągnął pierwszego łyczka. — Więc przejdźmy do rzeczy. O czym rozmawialiście wczoraj z Jackiem?

Ukrył zdziwienie na twarzy dziwnym grymasem. — Chciał się przywitać i przysiąść, ale Furel go przegonił. Rozumiem Jacka i proszę mi uwierzyć, że nie ma lekko.

— Jak każdy z nas. Ekhm — odkrząknął. — Proszę kontynuować.

— Przyszedł czas, gdy zaczynałem mieć dosyć pijanego towarzystwa swoich znajomków, więc postanowiłem przysiąść się do Jacka.

— Ale sam zaproponowałeś wyjście do gospody a później opuszczasz, jak to nazwałeś „pijanych znajomków”?

— Nie wiem skąd taka informacja, że ja zaprosiłem ich na gorzałę? — tym razem myśliwy z ledwością ukrył zadziwienie na twarzy.

— A nie zaprosiłeś?

Tyrold przemilczał odpowiedź.

— Widzisz? Tutaj nie ma co kłamać. Wspominałem już o moim. Ekhm — ugryzł się w język. — Naszym najlepszym wywiadzie? Co dalej się wydarzyło?

— Przepraszam, ale czy to jest jakieś przesłuchanie? Jestem o coś oskarżony?

— Przecież ręce wolne masz? Skuty nie jesteś — pociągnął kolejnego łyka z piersiówki. Po grymasie można było wywnioskować, że zawartość nie jest sokiem z brzozy. — Ekh, mocna. Na pewno nie chcesz? — wyciągnął dłoń do przodu trzymając piersióweczkę. Leciutko nią potrząsnął, tym samym zapraszając do małego łyczka.

— Nie dziękuję. Rzadko piję.

Wzruszył ramionami chowając butelkę za pazuchę. — Nie to nie. Jest, czego żałować. Nasza, regionalna. No niestety to nie to, co ta wasza huma, ale również smaczna. No cóż. Więcej dla mnie. Wracając do tematu rozmowy, bo jak przypominam jest to rozmowa a nie żadne przesłuchanie.

— Nic ciekawego — przewrócił oczami. — Rozmawialiśmy głównie o interesach. Jak zapewne wiesz Jack jest kupcem a podczas bitwy z bandytami spłonął mój sklep. Nie stać mnie na odbudowę, więc postanowiłem z nim współpracować. Przez kilka lat Jack prosił mnie o współgranie, ale mu odmawiałem. Nadeszły ciężkie czasy i musiałem rozważyć jego propozycje. Wiadomo, na czym miał polegać taki biznes. Ja poluję, wytwarzam i dostarczam moje wyroby a on jeździłby po miastach naszego państwa i sprzedawałby to, co uda mi się wytworzyć. Który szlachcic nie chciałby głowy trolla nad swoim kominkiem lub futro białego wilka rozłożone na środku gabinetu? Takie rzeczy działają na panny niczym wabiki na ryby.

— Więc jak to jest, że dopiero teraz doszedłeś do takich wniosków? To pewny zysk. Nie znam takiego człowieka, który nie jest łasy na pieniądze, złoto czy kosztowności — wyjął kolejny raz piersióweczkę zza pazuchy i zdrowo pociągnął. Butelczyna była już na wpół pusta.

— Sklep wybudował mój ojciec. Miejsce, w którym mieszkam nie jest do końca moje. Jak już wspomniałem farma należy do Hoggida Sepitera. Mieszkaliśmy tam z żoną, ona zajmowała się sklepem w mieście a ja pomagałem w zamian za dach nad głową przy uprawie ziemi, w miarę możliwości naprawiałem gdy coś się popsuło, gdy pracy było mało za kąt dopłacałem pieniędzmi zarobionymi z polowań i wytwarzaniu trofeów. Więcej do szczęścia nie potrzebowaliśmy. Nie chciałem sprzedawać swojego dziedzictwa ale jak już wspomniałem nastały ciężkie czasy. Jest to niezbędny krok do przeżycia i zarobienia grosza aby odbudować to, co spłonęło i wyrobienie zaopatrzenia jakie się w nim znajdowało. Z pożaru odzyskałem tylko metalowe groty ze strzał i zamki ze skrzyń. To wszystko, co oparło się sile ognia — poprzednia łza jeszcze nie wyschła a w oczach myśliwego pojawiła się kolejna.

— Wiem, że to dla ciebie trudne, ale muszę zadawać te pytania. Taka praca, jak każda inna.

— Rozumiem. Więc powracając do tematu. Moja żona nie żyje, sklepu już nie mam, uprowadzili mi syna. Nawet nie widziałem go na oczy. Nie mam ochoty na spotkania z klientami. Wyobrażam sobie taką rozmowę. Większość pytań dotyczyłaby mojego życia osobistego aniżeli towaru, którym potencjalny klient jest zainteresowany. Nie mogę jednocześnie polować i stać gdzieś na rynku za straganem. W sklepie przesiadywała moja świętej pamięci żona a na wynajęcie jakiegoś młokosa mnie nie stać.

— Bardzo mi przykro z tego powodu — załyczył po raz kolejny z gwinta.

— Wam wszystkim przykro na tyle, ile ode mnie chcecie, więc nie pieprz mi tu głupot. Nawet się nie znamy. Jeżeli nie jestem zatrzymany a to nie jest przesłuchanie, proponuję skończyć naszą rozmowę.

— Oczywiście, ale pamiętaj, że tematu jeszcze nie wyczerpaliśmy. Zostawiam to na kolejne spotkanie — Rupert wstał z miejsca, wskazał drzwi paluchem i wyciągnął rękę na pożegnanie. — Proszę się nie gniewać, ale musimy się pożegnać. Mam dużo pracy. Muszę zrobić porządek po naszym znajomym. Jesteś wolny.

— Z pewnością — wstał i podał rękę Rupertowi. — Mam nadzieje, że nie do zobaczenia — wyszedł z sali nowego zwierzchnika staży.

— Ja również — powiedział do siebie cichutko Rupert Lavoux a piersióweczka z ostatnim łyczkiem została opróżniona.

Drogie obrazy, podłoga wyściełana granitem, pięknie wykończone ściany z różnymi kształtami stworów oraz gęste dywany. — Kto to wszystko czyści? — To wszystko przykuwało wzrok Tyrolda. Gdy szedł wzdłuż pięknie zdobionego korytarza usłyszał krzyki.

— Nie będę tego słuchał. To nieprawdopodobne kłamstwa i oszczerstwa! — męski głos wydobywający się z jednej komnat był dla niego nieznany.

— Nie wychodź powiedziałem! Taka jest prawda. Nie chcesz wierzyć? Twoja sprawa, ale chcę abyś to wiedział i zapamiętał.

Otwierające się drzwi stanęły przed samym nosem Tyrolda. Zamyślany zatrzymał się w ostatniej chwili. Z pomieszczenia wyszedł bogato odziany człowiek. Gruby jak beczka, cera jak tarka do warzyw i krótkie nóżki jak u karła. Tłuścioch wychodząc z pomieszczenia odwrócił się w stronę mężczyzny znajdującego się w środku i krzyknął.

— Masz ustalić, jaka jest prawda! Za co ja ci płacę obiboku? Myślisz, że sypnę złotem za bajki? Jeśli tak myślisz to grubo się mylisz. Masz czas do jutra, aby ustalić prawdę, co to tego wydarzenia — jegomość zamykając drzwi trzasnął nimi z całej siły.

— Oj przepraszam — podskoczył z zaskoczenia widząc Tyrolda. — Nie zauważyłem Pana.

— Nic się nie stało. Przyzwyczaiłem się do tego, że jestem od pewnego czasu niezauważalny.

— Niezauważalny, heh… — spojrzał w oczy myśliwego w zamyśleniu. — Przepraszam raz jeszcze — tęgi dżentelmen ukłonił się do pasa. — Jestem Dolerè de Porè z Karmingten — wystawił prawą rękę w geście powitania. — Miło mi.

— Tyrold Borgen z Rastenborga. Również mi miło — wzruszył ramionami i podał prawicę dla nieznajomego mężczyzny.

— Muszę jakoś odreagować wizytę u tego idioty. Zna Pan jakieś miejsce, w którym możemy sobie spokojnie porozmawiać?

— Jest stosunkowo wcześnie, więc w karczmie panuje jeszcze spokój.

— Karczma to jest to — przytupał z zadowolenia. — Zechciałby pan mi towarzyszyć?

— Już się przedstawiłem, Tyrold jestem a nie jakiś tam pan i myślę, że ja też musze odreagować pewną wizytę — spojrzał za siebie.

— To bardzo dobrze. Idziemy, prowadź Tyrold.

Wyszli przez duże podwójne drzwi, które prowadziły na zewnątrz. Karczma znajdowała się niedaleko siedziby kapitana. Mijali robotników pracujących w pocie czoła, odbudowując zniszczone budynki w ostatnim incydencie. Takiego gorącego popołudnia dawno nie było w centralnej części wyspy. Starając omijać gwar jaki panował na głównej ulicy szli wąskimi, pięknie zdobionymi brukiem uliczkami. Budynki położone blisko siebie dawały również ukojenie skórze dając cień. Wystarczyło zajść dwie uliczki w głąb aby uzyskać inne oblicze miasta. Gwar kupców krzyczących o dobrych cenach i magicznych właściwościach produktów, tłum robotników i swąd końskiego łajna zamienił się w odgłos bawiących się dzieci, zapach świeżo zakwitniętych kwiatów na klombach i w ogródkach położonych przy kamieniczkach rzucało inne spojrzenie na życie w centralnym mieście. Już nie widać strasznej przeszłości, która rozegrała się niedawno na głównych ulicach miasta.

— Co tu się podziało? Jakieś zgliszcza? Napadł was smok czy jakieś inne diabelstwo?

— Nie mów, że nie słyszałeś o bitwie.

— Niestety nie. Niedawno wróciłem z kontynentu. A zresztą i tak nie mam czasu na plotki, a i tak te w większości okazują się fałszywe.

— Prawda.

— Czym się zajmujesz Tyroldzie?

— Jestem myśliwym, mam sklep w mieście — zapadła chwila ciszy. — To znaczy, miałem sklep w mieście.

— Bitwa co? Kiedyś wojna pochłonie wszystko. Tam skąd pochodzę mało jest wojaczki ale za to dużo zbrojnych. Tu widzę w zwyczaju macie odwrotnie.

— To jest małe miasteczko i mało znaczy dla państwa. Rastenborg nie ma morza, gór czy jezior dzięki którym przybywałyby tłumy przybyszy. Nie jesteśmy miastem handlowym czy magazynowym. Nie mamy kopalń, winiarni czy pasiek. Jesteśmy samowystarczalni, ale nie dajemy do skarbu państwa zbyt wiele złota. Przez nasze miasto przejeżdża wiele podróżnych. Jesteśmy jak schronisko. Każdy nowy jest przejezdnym, bo kto by chciał się tu osiedlić czy przyjechać w ramach biznesu? Jesteśmy jak noclegownia a takie miejsca nie dają dużego zysku. Cudem znaleźliśmy się na mapie.

— Takie jest życie.

Zamilkli na chwilę żeby chłonąć widok i zapach tej lepszej, ładniejszej części miasta. Starał się prowadzić przyjezdnego z dala od głównych ulic. Chwilę im zajęło dojście do celu.

— Już jesteśmy. „Martwa Cisza” zaprasza.

— Słucham?

— „Martwa Cisza”. Tak się nazywa gospoda.

— Oryginalnie. Zaprawdę, oryginalnie. Pogratulować wyobraźni dla właściciela. Wejdźmy do środka, napijemy się i pożywimy. Ja stawiam.

— Z miłą chęcią — na twarzy pierwszy raz tego dnia zagościł uśmiech.

— Proszę Tyroldzie, idź przodem — z gracją gentelmana otworzył drzwi. Dolerè wszedł zaraz za nim. — O! Tam widzę wolne miejsce.

Wczesnym popołudniem zawsze znajdzie się wolne miejsce. To nie była żadna nowość. Za szynkwasem nie było widać żadnej dziewki. Właściciel, jak co dzień o tej porze przesiadywał w kuchni, przygotowując się na nadejście wieczoru a wraz z nim, na pierwszą falę gości.

Jest nowy w mieście, więc jakim cudem ma już ulubione miejsce w karczmie? Jest tyle wolnych miejsc a on wybrał właśnie konkretne te miejsce. Dziwne zachowanie Dolerè dla myśliwego nie dawało spokoju.

Mężczyzna usiadł pierwszy i wskazał miejsce, w którym ma usiąść Tyrold — proszę usiądź tutaj. Będzie się nam lepiej rozmawiało. — myśliwy usiadł we wskazane miejsce. — Wina i pieczonego bażanta! Płacę srebrem a nie śmieciowymi aurumami! — wykrzyczał Dolerè.

Na dźwięk słowa „srebro” karczmarz dosłownie rzucił wszystkie garnki w kuchni i przybiegł do stolika. — W czym mogę służyć panowie?

— Już mówiłem. Dzban wina i pieczonego bażanta — nieznajomy wystrzelił w powietrze jedną srebrną monetę, po czym oberżysta złapał ją i ugryzł sprawdzając czy to, aby nie jest oszustwo.

Na twarzy zagościł szczery uśmiech. — Już się robi panowie.

Karczmarz pobiegł do kuchni, dziewki przyśpieszyły swoje ruchy starając się jak najszybciej obsłużyć klientów aby zająć się bogatym Dolerè. Ospały bard z grupą grajków przyśpieszyli tempa w grze na instrumentach. Każdy jeden pracujący w karczmie był łasy na srebro i inne wysoko wyceniane kruszce. Ludzie płacili zwykłymi miedzianymi monetami wybijanymi w portowym mieście Aidos. Jutaryndia jako pierwsze państwo wprowadziło w swojej polityce system monetarny a w ślad za nim podążyły pozostałe krainy, nawet te najdalsze. Monety można było fałszować, ale to było czasochłonne zajęcie i oczywiście nielegalne. Miedziak był trudny do podrobienia i tylko nieliczni mogli podjąć się tego zadania z pozytywnym skutkiem. Na monecie poza popiersiem króla widniał tam herb państwa, rok wybicia monety i widoczek miasta Aidos. Ciężko było wygrawerować takie dzieło sztuki nawet dla sztukmistrza. Pieniądz można było również podrobić magicznie, ale dla czarodziejów było to zwyczajnie nieopłacalne, ponieważ za badania czy inną pomoc lubowali się cenić w złocie. Przez próby fałszerstwa monety, pieniądz stracił zaufanie wśród kupców. Złoto zawsze było złotem nie do podrobienia. A na zwolenników magicznych sztuczek z imitacją cennych kruszców zawsze znajdzie się sposób, aby rozpoznać magię od falsyfikacji.

Wpadła pierwsza, zdyszana dziewczyna z kieliszkami i dzbanem wina. Rozłożyła to, co miała na tacy i zniknęła za drzwiami prowadzącymi do kuchni. Zaraz za tą pierwszą wleciała na salę druga, tym razem z pieczonym bażantem.

— Co tak patrzysz Tyroldzie? Nie pasuje ci bażant? — wskazał palcem świetnie wypieczony drób. — Może zamiast wina wolisz humę? — podniósł antałek i polał w dwa kieliszki.

— Bażant jest bardzo drogi, wino także nie jest najtańsze, nawet te z dolnej półki jest droższe od zimnego piwa. Zawsze posilałem się prosięciem i zapijałem humą lub piwem. Kiedyś dostarczałem mięso z polowań dla tej karczmy, więc może załatwię jakąś zniżkę.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 31.5
drukowana A5
za 64.25