„Depresja to ocean, w którym można się utopić, nawet jeśli wody nie widać na powierzchni.”
(Jordan Belfort, „Wilk z Wall Street”)
Z dedykacją dla tych, którzy walczą z depresją. Wiedzcie, że Wasza droga, choć trudna, prowadzi do lepszego jutra. Nie traćcie nadziei, ponieważ świat potrzebuje Waszego blasku i pamiętajcie, że Wasze uczucia są ważne, a nadzieja jest możliwa. Nie jesteście sami w tej podróży.
Pamięci cioci Gosi, która wbrew ograniczeniom, jakie narzuciła jej choroba, potrafiła dostrzec piękno życia i dzielić się nim z innymi. Mimo, że nie mogła chodzić, jej serce wędrowało po najpiękniejszych zakątkach świata, a jej duch nigdy nie poddał się smutkowi. Wierzę, że teraz, w niebie, jest wolna — biega po bezkresnych polanach i tańczy z uśmiechem na ustach tak, jak zawsze pragnęła.
W dziesiątą rocznicę Twojego odejścia, Ciociu, wciąż mam przed oczami Twoje lekko zmrużone oczy spoglądające zza okularów, słyszę w pamięci szczery śmiech, który niósł się jak echo w najdalsze zakątki domu, czuję ciepło Twojego uśmiechu, którym mnie obdarowywałaś i pamiętam Twoje dłonie, delikatnie ogrzewające się przy filiżance herbaty.
Drogi Czytelniku!
Choć książka, którą właśnie trzymasz w dłoniach jest lekturą kryminalno-obyczajową, poruszony został w niej bardzo ważny problem współczesnych czasów, który w przyszłości najprawdopodobniej stanie się najpoważniejszym schorzeniem cywilizacyjnym. Choroba odbierająca radość życia, mobilizację do działania, zamiłowania i pasje, zdolność do odczuwania przyjemności oraz siły do mierzenia się z każdym nadchodzącym dniem. Ofiarująca w zamian obniżenie nastroju, poczucie pustki i brak sensu życia, negatywne spojrzenie na samego siebie, trudności z podejmowaniem decyzji, poczucie osłabienia oraz ciągłego zmęczenia. Depresja. Ciemność pochłaniająca stopniowo człowieka, zabijająca w nim nadzieję, energię, błogość i radość. Ciężar, który niejednego z nas pociągnął już na samo dno, nie dając możliwości odbicia się od niego. Pułapka czarnych scenariuszy, przybijających myśli, osamotnienia, cierpienia, bezradności i bezsilności, pragnienia ulgi i śmierci.
Diagnoza ciężkiej choroby. Obciążenie psychiczne. Badania. Różne formy terapii i zabiegów chirurgicznych. Szpitalna rzeczywistość. Odcięcie od domu i rodziny. Drżenie rąk. Trudności z poruszaniem się. Zawroty głowy. Zaburzenia funkcjonowania. Nieopisany ból. Brak sił na wstanie z łóżka. Tęsknota za dotychczasowym życiem. Informacje, brzmiące niczym wyrok. I przychodzi ona. Depresja. Zadomawia się w człowieku. Próbuje się rozgościć. Zostaje na dłużej.
Utrata pracy. Szok i niedowierzanie. Zburzenie fundamentu poczucia bezpieczeństwa. Osobiste odczucie porażki. Zrujnowanie poczucia wartości, hierarchii społecznej i akceptacji międzyludzkiej. Silny lęk. Utrata nadziei. Czarnowidztwo. Brak perspektyw na przyszłość. I przychodzi ona. Depresja. Zadomawia się w człowieku. Próbuje się rozgościć. Zostaje na dłużej.
Śmierć kogoś bliskiego. Bolesne, bezpowrotne rozstanie. Niepokój i pustka. Tysiące pytań kierowanych do Boga, na które nie uzyskuje się odpowiedzi. Tęsknota i rozpacz. Poczucie, że właśnie zawalił się świat. Osamotnienie. Kryzys lękowy. Izolacja od otoczenia. Uczucie wyczerpania, wyobcowania, samotności i niezrozumienia. I przychodzi ona. Depresja. Zadomawia się w człowieku. Próbuje się rozgościć. Zostaje na dłużej.
Trauma z przeszłości. Silne zranienie. Wykorzystywanie. Naruszenie barier cielesnych. Doświadczenie ogromnej krzywdy. Wypadek. Strata ciąży. Trudny poród. Gwałt. Molestowanie seksualne. Przemoc. Wojna. Trwałe ślady na ciele i duszy człowieka. Druzgocące, burzące spokój wydarzenia, które na zawsze zostaną w pamięci niczym ostry kolec, wbijający się przez cały czas w ludzkie serce. I przychodzi ona. Depresja. Zadomawia się w człowieku. Próbuje się rozgościć. Zostaje na dłużej.
Popełnienie błędu. Podjęcie nieodpowiedniej decyzji. Wykroczenie. Przestępstwo. Odbycie kary i powrót do społeczeństwa. Poczucie samotności. Wyrzuty sumienia. Obwinianie się. Poszukiwanie pociechy i zrozumienia. Wytykanie palcami. Stygmatyzacja i marginalizacja. Pustka. Bezsens życia. Uraz wewnętrzny. I przychodzi ona. Depresja. Zadomawia się w człowieku. Próbuje się rozgościć. Zostaje na dłużej.
Rozstanie. Rozwód. Gonitwa myśli. Analiza. Rodzące się przez cały czas pytania. Setki emocji, zmieniających się niczym w kalejdoskopie. Rany na złamanym sercu. Doświadczenie straty. Uczucie pustki, braku stabilizacji i konsternacja. Wypieranie faktów. Zaprzeczanie. Przytłoczenie. Żałoba po rozstaniu. I przychodzi ona. Depresja. Zadomawia się w człowieku. Próbuje się rozgościć. Zostaje na dłużej.
Homoseksualizm. Biseksualizm. Transpłciowość. Ujawnienie swojej orientacji seksualnej. Zagubienie, złość, smutek. Lęk przed odrzuceniem. Poczucie winy. Brak akceptacji i tolerancji. Stygmatyzacja. Dyskryminacja. Poczucie pustki i izolacji. Niezrozumienie. I przychodzi ona. Depresja. Zadomawia się w człowieku. Próbuje się rozgościć. Zostaje na dłużej.
Wymienione powyżej sytuacje to tylko kropla w morzu momentów, w których do drzwi ludzkiego życia puka nieproszona, niechciana, niepożądana depresja. Nie pyta, czy może i czy powinna. Sprawia, że ludzie tracą siły do walki. Poddają się. Zatracają w smutku. Idą w coraz czarniejszą stronę. Niekiedy nie wytrzymują. Pogrążając się w cierpieniu i desperacji, postanawiają zakończyć swoje życie. Zostawiają innych. I niejednokrotnie dopiero wtedy najbliżsi zauważają, że coś było nie tak. Że człowiek od tygodni, miesięcy, a nawet lat toczył w sobie największą walkę. Walkę o własne życie. Bo depresji często nie widać. Przebiega w ciszy, w ukryciu, w samotności.
Problem depresji przedstawiony w niniejszej książce ukazuje, jak czują się osoby, zmagające się z tą chorobą. Spojrzenie na świat oczami literackich bohaterów pomaga dostrzec, jak bezwartościowymi i niepotrzebnymi ludźmi mogą czuć się ci, którzy nas otaczają. Jak pesymistycznie mogą spoglądać na własne życie. Nie widzieć żadnego sensu w teraźniejszości ani w przyszłości. Jak przybierają setki masek i tysiące udawanych uśmiechów, by ukryć poranioną, krwawiącą duszę i serce.
Pisanie jest czymś, dzięki czemu można zwrócić uwagę Czytelników na dany problem. Uwrażliwić. Otworzyć oczy. Pomóc dostrzec i zrozumieć więcej. Z całego serca dziękuję Ci, że przewracasz w tym momencie karty tej właśnie książki. Że po raz drugi dałeś szansę Piaseckiej, Kamińskiemu i Pawlakowi, by choć na krótki moment ponownie zagościli w Twoim życiu. To bohaterowie, którzy starają się nie tylko rozwiązać zagadkę kryminalną i poszukują prawdy, ale przede wszystkim żyją dokładnie tak samo jak Ty. Widzą, słyszą, czują, doświadczają. Stykają się z problemami podobnymi do Twoich. Można zauważyć cząstkę ich w Twoim życiu, w życiu Twoich bliskich.
Życzę wrażliwości serca i umiejętności dostrzegania tego, co na pierwszy rzut oka wydaje się być niewidzialne.
Prolog
“Jestem cały czas rozdarty pomiędzy decyzją, czy zabić siebie, czy też zabić wszystkich wokół.”
(David Levithan, “Will Grayson, Will Grayson”)
Pokój był niewielki. Spodziewałem się raczej czegoś spektakularnego, na wzór “50 twarzy Greya”, wyposażonego w meble i dodatki od prestiżowych, drogich marek, zawierających w sobie zarówno styl nowoczesny, jak i vintage oraz niekończące się ilości akcesoriów erotycznych. Wszedłem jednak do skromnego pokoju bez przeszklonych szyb, zapewniających zapierający dech w piersiach widok na panoramę miasta. Wnętrze nie było tak awangardowe jak na oglądanym przeze mnie filmie, było raczej zimne, wręcz bezosobowe. Z drugiej strony, gdy przyjrzałem się uważniej dostrzegłem, że odnaleźć tam było można wszystko, czego zapragnęłaby nieco mroczna, lubiąca dominacje i wiązanie dusza. Na środku pokoju stało duże łóżko z bordową narzutą, naokoło którego rozpościerał się wielki, czerwony baldachim. Na wieszakach wiszących na ścianach widniały łańcuchy i więzy, a regał stojący naprzeciw łóżka skrywał w sobie gadżety niezbędne do realizacji fantazji seksualnych: pejcze, pasy i kajdanki. Przy suficie podwieszone były ledy, które po załączeniu zabarwiały pomieszczenie czerwonym światłem. Pokój był zmysłowy, choć zdecydowanie niepozorny, patrząc na jego rozmiary.
Jedno mocniejsze uderzenie w głowę wystarczyło, by stracił przytomność. Wykorzystałem siłę swoich mięśni, by położyć go na łóżku. Nie wątpiłem już, że masa jest miarą bezwładności ciała. Nie był lekki. Gdy przykuwałem do łóżka jego nadgarstki i nogi, poczułem, jak niewielkie strugi potu spłynęły po moim czole. Spieszyłem się. Chciałem, by po przebudzeniu w swoim ulubionym czerwonym pokoju, doświadczył niemocy poruszania kończynami. Pragnąłem, by nie mógł uwolnić się spod więzów własnych kajdanek. Przecież tak bardzo podniecały go takie zabawy.
Ocknął się po krótkiej chwili. Był całkowicie zdezorientowany i rozdrażniony. Przestraszył się mojej obecności, a równocześnie nie pamiętał, w jaki sposób znaleźliśmy się razem w pomieszczeniu, które wielokrotnie było dla niego areną czerpania przyjemności z przygodnego, ostrego seksu, w którym zawsze musiał dominować. Zaczął szarpać się na łóżku, próbując wydostać swoje nogi i ręce. Bezskutecznie. Bezskutecznym okazały się również próby krzyku i wołania o pomoc. W pobliżu nie było żywej duszy. Nie było nikogo, kto mógłby usłyszeć jego wołania i wyjść im naprzeciw. Byliśmy tylko we dwóch. Ja — pragnący jego bólu, cierpienia i śmierci oraz on — żebrający o litość i wolność, patrzący na mnie z nadzieją w oczach, która przyprawiała mnie o jeszcze większą nienawiść. Poczułem przypływ sił, a myśli krążące w mojej głowie kazały wykonywać plan pozbawienia życia tego człowieka. Zasługiwał na śmierć.
Klęknąłem nad nim, nachyliłem się i ścisnąłem mocniej jego nadgarstki. Chciałem, by poczuł całkowitą, wypełniającą każdy milimetr jego ciała bezradność i zależność ode mnie. Nasze twarze były bardzo blisko. Szamotał się przez cały ten czas, wydając z siebie dźwięki płaczu, przypominającego skowyt psa. Bał się mnie. W tamtym momencie to ja czułem nieopisane podekscytowanie wywołane tym, co właśnie odbywało się w czerwonym pokoju. Pod ciężarem ciał dwóch rosłych mężczyzn, łóżko parokrotnie zaskrzypiało, wydając charakterystyczny dźwięk. Zsunąłem się niżej. Do jego nóg. Wykorzystałem cały potencjał swoich mięśni oraz wagi, by doprowadzić do pęknięcia jego kości piszczelowych i strzałkowych. Zawył z bólu, gdy jego łydki wyginały się pod moim ciężarem. To nie był koniec. Miał cierpieć jeszcze bardziej. Przesunąłem się z powrotem wyżej. Miał coraz mniej siły. Krzyczał, ale praktycznie już się nie szarpał. Wiedział, że nie ma szans w starciu ze mną. Złamanie jego kości łokciowych i promieniowych okazało się być o wiele łatwiejsze. Zrobiłem to z ogromnym impetem, nastawiony na zadanie jak największego bólu. Za każdym razem, gdy łamane przeze mnie kości pękały, słyszałem przyjemne dla moich uszu chrobotanie. Szczęk pękających kości Oktawiana Mazura był balsamem dla mojej poranionej duszy.
Podnosząc się z łóżka, nadepnąłem celowo na jego krocze. Znowu zawył z bólu. Krzyki jego cierpienia przeszyły na moment moje uszy. Zmiażdżyłem narzędzie, którym zadawał ból innym. Zgniotłem je, chcąc wcisnąć do środka, pozbyć się, a wraz z uszkodzeniem jego męskości, pragnąłem, by zniknęły wszystkie krzywdy, jakie zadawał swoimi chorymi fetyszami niewinnym kobietom. Wrzeszczał płacząc, że oddał mi już wszystko, że nic więcej nie ma do oddania. Myślał, że to wystarczy. Że wyciszy we mnie pragnienie zemsty.
Stanąłem obok łóżka z czerwonym baldachimem. Wielokrotnie przeżywał w nim chwile rozkoszy i błogości. Czuł się do tej pory prawdziwie męskim, dominującym facetem, który dostawał to, na co miał ochotę. Teraz zwijał się z bólu, rycząc w niebogłosy, leżąc dokładnie w tym samym łóżku, przypięty kajdankami, które wcześniej zakładał na nadgarstki kobiet wykorzystywanych w najpodlejszy sposób. Nie mógł zrobić zupełnie nic. Jego życie leżało w moich rękach. Przerwałem je z ulgą w sercu. Złamania otwarte, które pozostawiłem na jego rękach i nogach zaczynały przybierać kolor czerwony. Krew płynęła intensywnie, a ja wpatrywałem się w powiększające się pod jego kończynami czerwone plamy. Stałem przez chwile jak zahipnotyzowany, wpatrując się w ich nierówne kształty, wsłuchując w jego zawodzenie. Tracił siły. Każda wypływająca z niego kropla krwi odbierała mu je, a ja stałem i tylko patrzyłem. Po chwili przestał płakać. Spojrzał na mnie wzrokiem, który wydawał się być oddalony i całkowicie zmęczony. Styrany wręcz życiem. Zdążyłem powiedzieć mu jeszcze, że mam nadzieję, że zgnije szybko tam, dokąd trafi. Po tych słowach skonał. Udało mi się. Wreszcie odetchnąłem z ulgą.
Rozdział I. Marzec, 16
“Niezwyciężona jest w człowieku siła odrodzenia.”
(Igor Newerly, “Chłopiec z Salskich Stepów”)
— Proszę Cię, porozmawiajmy. To nie jest żadne rozwiązanie. — powtarzała po raz kolejny spokojnym tonem słowa skierowane do Wincentego Morańskiego. — Otwórz drzwi i daj szansę sobie pomóc. — Piasecka spoglądała na rosłego mężczyznę przez niewielkie okienko w drewnianych drzwiach, gdy ten zabarykadował się wraz z turystyczną butlą gazową w niewielkim pomieszczeniu tuż obok stacji paliw. Nie reagował na żadne z jej słów. Nie pomagał nawet widok jego przerażonej, roztrzęsionej do granic możliwości żony, która na przemian z policjantką zaglądała przez szybę, próbując przemówić mu do rozsądku. Wokół stacji parkowało coraz więcej radiowozów, pojawiały się też samochody strażackie. Na rogu, w gotowości stały dwa ambulanse. Wszyscy ludzie przebywający w pobliżu zostali ewakuowani. Policjanci stali w sporej odległości od budki. Tylko Piasecka koczowała tuż pod drzwiami, próbując prowadzić negocjacje. Zdenerwowana pani Morańska przedarła się przez mur policjantów i dobiegła do niej, chcąc wpłynąć na męża. Bezskutecznie. Była jednak w takim stanie, że nie słuchała ani funkcjonariuszy, chcących ją powstrzymać, ani Piaseckiej, która zalecała pozostanie w bezpiecznej odległości.
— Pozabijam Was wszystkich! — krzyczał rozwścieczony Morański. — Zniszczyliście mi życie. To wszystko przez Was. — mężczyzna był pełen żalu połączonego ze złością. Jego twarz skrywała całe multum emocji, które w tamtym momencie totalnie go opanowały. — Nie mam po co żyć! — powtarzał bez końca.
— Nie ma sytuacji bez wyjścia. Odłóż broń, odstaw na bok butlę i zapalniczkę. Otwórz drzwi. Porozmawiajmy na spokojnie. — prosiła ponownie Piasecka.
Słowa, które wypowiadała nie docierały do niego. W oczach mężczyzny tliły się coraz większe ogniki wściekłości, irytacji i gniewu. Wyglądał tak, jakby rzeczywiście nie widział innego wyjścia jak tylko wysadzenie siebie, jak odebranie sobie życia w tak okrutny, niebezpieczny również dla innych sposób. Piasecka chciała zachować zimną krew, ale emocje całej sytuacji udzielały się również i jej.
Nagle, w ułamku sekundy dostrzegła zmianę, która namalowała się na twarzy Morańskiego. Jego wzburzenie wzrosło, był coraz mocniej rozjuszony. Przez niewielką szybkę widziała, jak z każdą chwilą coraz bardziej nerwowo porusza się w pomieszczeniu. Wiedziała, że ulatniający się gaz sprawia, że coraz trudniej mu oddychać. Kroki mężczyzny, krążącego w kółko po niewielkiej powierzchni podłogi stawały się coraz bardziej chwiejne i niepewne. Być może w tamtej już chwili walczył z zawrotami głowy i powoli tracił świadomość. Trzymając w dłoni zapalniczkę gotową do użycia dawał policji wyraźny znak, że nie mogą zrobić żadnego kroku wbrew jego zamierzeniom. Mieli związane ręce. Śledczy robili wszystko, by skala ewentualnego zagrożenia była jak najmniejsza. Gdy jednak w tamtej sekundzie twarz Morańskiego przeszła gwałtowną przemianę, Piasecka złapała za rękę żonę mężczyzny i nakazała jej biec wraz za nią. Przemierzyły kilkanaście metrów, gdy policjantka własnym ciałem osłoniła kobietę, słysząc wybuch. Obie wylądowały na ziemi i przez dłuższy moment nie podnosiły się z niej. Na szczęście siła wybuchu była zbyt mała, by dosięgnąć stację paliw. W tragizmie sytuacji, która właśnie nastała, ludzie przebywający nieopodal odetchnęli z ulgą.
Wybuch gazu spowodował gigantyczne uszkodzenia budki, która stanęła w ogniu. Zostały z niej praktycznie strzępy. Siła eksplozji zniszczyła całkowicie ściany i dach. Cokolwiek, co zostało z budynku można by było nazwać resztkami szkieletu. Spod gruzów, pomiędzy płomieniami dało się dostrzec fragmenty ciała Morańskiego. Wszystko dookoła pokryte było pyłem. Na szczęście stojącym w dalszej odległości policjantom nic się nie stało. Nie ucierpiał również nikt z gapiów, którzy gromadzili się w coraz większej liczbie tuż za policyjną wstęgą. Największy podmuch i huk dosięgnął Piasecką i żonę Morańskiego. Przez krótką chwilę, tuż po wybuchu, nie docierały do kobiet żadne dźwięki. Były zdezorientowane i roztrzęsione. Podmuch wybuchu, który powalił je na ziemię sprawił, że czuły ogromny ból kolan i bioder. Kamiński wraz z innymi policjantami dobiegli do nich. W tym samym momencie Piasecka wykonała pierwszy ruch. Zaczęła podnosić się powolnym tempem. W ślad za nią poszła Morańska. W międzyczasie strażacy przystąpili już do gaszenia pożaru. Wszystko działo się w przyspieszonym tempie, jednak Piasecka miała wrażenie, że świat na chwilę stanął w miejscu. Odmówiła pomocy lekarza. Obiecała skontrolować swój stan zdrowia wówczas, gdy akcja gaśnicza dobiegnie końca i zgromadzi niezbędne dowody w sprawie. Nie spodziewała się, że sam wybuch to jedno, a zobaczenie zwęglonych, porozrywanych na strzępy zwłok człowieka to drugie.
Od tamtej pory wiele razy śnił jej się sen, w którym przeżywała na nowo wydarzenia tamtego dnia. Odtwarzały się w jej głowie stopklatki z obrazami, które niestety dane jej było przeżyć na jawie: wściekłość i bezradność w oczach Morańskiego, podmuch i huk wybuchu, upadek na ziemię, przerażającą ciszę w uszach tuż po eksplozji, rozpacz żony samobójcy, szczegółowe oględziny miejsca zdarzenia, widok spalonych, porozrywanych zwłok mężczyzny. Retrospekcje, które bolały za każdym razem tak samo. I za każdym razem próbowała we śnie wpłynąć raz jeszcze na decyzję mężczyzny, odciągnąć od kroku, w którym pozbawił się życia w tak okrutny sposób. Za każdym razem przebudzała się zlana potem i roztrzęsiona. Za każdym razem musiała dać sobie kilka minut na dojście do siebie, pozbieranie myśli i wytłumaczenie, że to już przeszłość, że to tylko sen, który niestety powraca. Tak było również tego dnia, gdy rozpoczynała kolejne śledztwo. Przebudziła się w nocy wyczerpana snem, w którym słyszała przerażający krzyk Morańskiego. Błagał o pomoc. Cierpiał katusze walcząc z ogniem, który pochłaniał jego ciało. Otarła pot z czoła i leżała w bezruchu blisko godzinę. Dopiero po godzinie poczuła wewnętrzne wyciszenie i zmęczenie. Zachciało jej się spać. Wiedziała jednak, że nie zostało już wiele czasu na sen. Wiosna sprawiała, że dzień stawał się dłuższy. Zamykając na nowo oczy starała się myśleć o samych przyjemnych rzeczach.
Każdego roku o tej samej porze odnosiła wrażenie, że wraz z nadejściem wiosny staje się coraz spokojniejsza. Czuła się tak, jakby schodziły z niej wszystkie nagromadzone emocje, jakby na nowo odzyskiwała siły, a jej wewnętrzny duch wyciszał się, radując z odradzającego się po zimie świata. To był ten czas, gdzie wieczorne siedzenie pod kocykiem z filiżanką gorącej herbaty chętnie zamieniała na spacery wzdłuż rzeki, a oglądanie filmów stawało się całkowicie nudne i bezsensowne w perspektywie aktywnego spędzania czasu na zewnątrz. Promienie słońca bez wątpienia wysyłały jej niewidzialne sygnały, nawołujące do tego, by nie chowała się w zaciszu własnych czterech ścian. Uwielbiała wiosnę. Kojarzyła się jej z odrodzeniem, nową szansą, czystą kartą, nadzieją i szczęściem. A ileż szczęścia nosiła w swoim sercu od kiedy na dobre zamieszkał w nim podkomisarz Kamiński. Odbudowywał w niej to, co przez lata skutecznie niszczył i zabijał jej były mąż. Czuła niesamowitą wdzięczność, że los dał jej drugą szansę.
Minusem nadejścia wiosny był fakt, że trzech mężczyzn o bardzo wczesnej porze zabrało się za koszenie trawy tuż pod blokiem Piaseckiej. Próbowała ignorować warkot kosiarek, jednakże nawet poduszki przyciśnięte do uszu nie pokonały głośności maszyn. Otworzyła więc powoli jedno oko i spojrzała na zegarek. Niedawno minęła siódma.
— Kto kosi trawę o tak wczesnej porze?! — zadała w myślach pytanie, próbując zmotywować drugie oko do tego, by również i ono otworzyło się, witając nowy dzień. Nie było to jednak łatwe. Poprzedniego wieczoru długo nie mogła zasnąć. Rozmyślała o swoim życiu, karierze zawodowej i miłości, która ją dopadła. Od pewnego czasu jednym z jej ulubionych hobby było przyglądanie się śpiącemu obok Borysowi, bo zazwyczaj to on zasypiał pierwszy, dając jej tym samym możliwość napawania oczu tym rozczulającym ją widokiem. Czuła podekscytowanie również na myśl o wspólnym zamieszkaniu. Coraz częściej w rozmowach tej dwójki pojawiał się właśnie ten temat. Wiedziała, że taki krok zmienia bardzo wiele. Księżniczki przystrojone w zwiewne sukienki ze starannym makijażem, będącym symulatorem żeńskiego piękna przeistaczają się w zwykłe, czasami zmęczone, poddenerwowane, nadmiernie gadatliwe i emocjonalne kobiety ubrane w spodnie dresowe i luźną koszulkę z doczepionymi do włosów wałkami na głowie, obsesyjnie pozbywające się przebarwień na bateriach łazienkowych. Z kolei książęta w eleganckich koszulach, lśniących półbutach i zaczesanych na bok włosach, z wonią mocnej wody kolońskiej, pozostawiającej po nich smugę intensywnego zapachu zmieniają się w chrapiących, zapominających niejednokrotnie o myciu zębów mężczyzn, rozrzucających wszędzie swoje brudne skarpetki i zostawiających okruchy pieczywa na kuchennym blacie. Seksowne ubrania zamienione zostają na grube, puchowe piżamy. Wykwintne kolacje w restauracjach ustępują miejsca domowym pierogom i zupie pomidorowej, a wyjścia na spacery przy blasku gwiazd coraz częściej idą w niepamięć na rzecz szybkich zakupów w markecie i odkurzania mieszkania przed przyjściem gości. Nie wisi się już bez przerwy na drugim człowieku. Nie wypowiada tysiąca wielkich słów. Dopiero wtedy zaczyna się tak naprawdę prawdziwe życie.
Uśmiechnęła się sama do siebie na myśl o tym, że pracujące za oknami kosiarki nie zbudziły Kamińskiego. Chociaż tak naprawdę zdążyła już poznać go na tyle, że wiedziała, iż najprawdopodobniej nawet wybuch bomby atomowej w okolicy nie wywołałby go z krainy Morfeusza. Podziwiała ten jego mocny sen. I nawet czasami mu go trochę zazdrościła. Ona budziła się przy każdym szeleście, nieświadomym ruchu Kamińskiego podczas snu czy śpiewających cichutko ptakach poranną porą. Przysunęła się do ukochanego całym ciałem, a za moment przybliżyła swoje usta do jego policzka, delikatnie muskając jego skórę.
— Dzień dobry, kochanie. — powiedziała, wstając z łóżka. — Wiem, że jest wcześnie, ale czas się zbierać do pracy. — poprawiła poduszkę i skierowała się w stronę łazienki. Po drodze spotkała Coco, który wylegiwał się na podłodze, korzystając z pierwszych promieni słońca, które wdarły się przez nie do końca zasłoniętą zasłonę. Zmrużone oczy zwierzęcia wskazywały na to, że bez wątpienia czuje się błogo. Kucnęła obok niego i podrapała go za uchem. Kot przechylił swój łebek w stronę Piaseckiej, licząc na dłuższe pieszczoty. W tym samym momencie dał się słyszeć ściszony głos Kamińskiego, który przywitał się z Piasecką, usiadł na łóżku i od razu, z jeszcze lekko przymkniętymi oczami, sięgnął po butelkę wody mineralnej, stojącej przy meblu. Po chwili Piasecka zniknęła za drzwiami toalety.
Kamiński zwlókł się z łóżka i podążył w stronę kuchni. Miał w planie przygotować dla Piaseckiej szybkie śniadanie, ale dzwoniący telefon sprawił, że na chwilę odstawił na kuchenny blat jajka i pomidory, ruszając w podskokach do pokoju, by odebrać.
— Naprawdę dzwonisz do mnie o siódmej rano? — przywitał się tymi słowami z Pawlakiem, który był po drugiej stronie słuchawki.
— Wybacz, że przerywam Wam rozkoszowanie się sobą, ale mamy sprawę. Trup. Mężczyzna. Ciekawy przypadek. — odpowiedział Pawlak. — A tak w ogóle jest już prawie ósma. — dodał, chcąc nawiązać do słów Kamińskiego. — Zbierajcie się i widzimy się na miejscu. Wyślę Ci pinezkę z lokalizacją.
— To już po naszej jajecznicy. — Kamiński nie tracił poczucia humoru. — Do zobaczenia na miejscu.
Po telefonie od kolegi w mgnieniu oka wskoczył w jeansy i koszulę. Stojąc przed lustrem poukładał na szybko włosy, które za każdym razem po wstaniu z łóżka odstawały na wszystkie możliwe strony, tworząc na jego głowie ciekawy labirynt z tysiącami możliwych zakamarków. Gdy tylko Piasecka wyszła z łazienki, pobiegł wykonać poranną toaletę. W międzyczasie wspomniał jej o telefonie od Pawlaka, a ona na wieść o tym, że z jajecznicy z pomidorkami nic nie będzie, przewróciła zabawnie oczami.
— Kto prowadzi? — zapytał Kamiński, gdy schodzili po schodach. — Czyż mogę zrobić pani ten zaszczyt i zawieźć do pracy? — dodał żartobliwie. Piasecka uśmiechnęła się i pokiwała twierdząco głową, nie mówiąc ani słowa. Prawdopodobnie jej myśli poszybowały już w stronę nowej sprawy, z którą za chwilę miała się zapoznać. Żałowała tylko, że zamiast apetycznej jajecznicy wykonanej przez ukochanego w ten piękny, słoneczny poranek, dostanie na śniadanie kumulację wszystkich emocji, które rodzą się tuż po przyjeździe na miejsce zbrodni. Pojawiały się zawsze, gdy oczom śledczej ukazywało się ciało denata.
Restauracja, do której zmierzali zdecydowanie nie była najpopularniejszą restauracją w Półkotach Bieszczadzkich. Znajdowała się na drugim końcu miasta, przy ulicy Sowiej. Aby tam dotrzeć musieli przemierzyć kilkanaście skrzyżowań, nieco mniej wzniesień oraz most, łączący miasto rozdzielone przez rzekę. Żadne z nich nie znało zbyt dobrze tej dzielnicy. Nie mieli również wiedzy na temat restauracji, która była miejscem zbrodni. Był to lokal średniego rozmiaru, przy którym nie było nawet zbyt dużego parkingu. Kamiński pokręcił głową, natrafiając na brak miejsca parkingowego. Przed budynkiem stały już dwa radiowozy oraz kilka samochodów. Zdecydował się zawrócić. Minął po raz drugi miejsce zbrodni, przejechał jeszcze kilkadziesiąt metrów i zaparkował przed pobliskim sklepikiem. Gdy wysiedli z samochodu od razu dostrzegli, że dzielnica do której właśnie wjechali, była szara i ponura. Odrapane budynki, sprawiające wrażenie przeniesienia w przeszłość, krzywe chodniki, które z pewnością całe lata nie były remontowane, wulgarne napisy na murach, dziurawe uliczki i stare, drewniane okna w blokach z których odpadały płatami farby, wskazywały na to, że świat w tym miejscu zatrzymał się jakiś czas temu.
Byli przekonani, że denat znaleziony został w restauracji o nazwie,,Gospoda u Mazurów”, do której właśnie dotarli. Była ona charakterystyczna, przypominająca renesans pamiątek związanych z PRL-em, choć miała w sobie pewnego rodzaju urok. Przy stolikach stały odnowione, niskie, charakterystyczne dla tamtych czasów jednoosobowe fotele, pod ścianami ustawiono regały z lat 60-tych, na których spoczęły magnetofony szpulkowe, a nawet kilka roczników gazet i kultowych zeszytów tamtych lat. Nawet sam unoszący się w powietrzu zapach przywoływał w ludzkich umysłach przeszłość. Okazało się jednak, że to nie sama restauracja była miejscem zbrodni, ale część mieszkalna budynku sąsiadująca z zapleczem, składająca się z kilku niewielkich pomieszczeń: malutkiego korytarza połączonego z kuchnią, która liczyła może dwa i pół metra kwadratowego oraz trzech drzwi. W kuchni znajdowała się jedynie stara kuchenka gazowa, lodówka wysokości kuchenki oraz komplet szafek: jedna, z szufladami stojąca obok lodówki i trzy wiszące, z podwójnymi drzwiczkami. Jedna z nich wisiała nad kuchenką, druga nad lodówką, a trzecia nad szafką z szufladami. W rogu stał niewielki stoliczek, pod który wsunięte były dwa stołki. Na ścianach nie było płytek, a jedynie pomarańczowa farba. Tylko podłoga pokryta była kafelkami w kolorze szarym.
Gdy Kamiński otworzył pierwsze drzwi jego oczom ukazała się dawno nieremontowana łazienka. Była niewielka i zdecydowanie nie należała do przyjaznych wnętrz. Jej wystrój był skromny, choć mężczyzna odniósł wrażenie, że wręcz ciemny i skąpy. Całe ściany, od podłogi po sam sufit, wyłożone były brązowo-zielonymi, na pozór cieniowanymi kafelkami. Z kolei podłoga wyglądała jak szachownica, pokryta czarno-białymi płytkami. Z jednej strony łazienki stała żeliwna wanna, naprzeciwko niej sedes z ebonitową deską i górnopłukiem nad nim. Niewielka umywalka stała w rogu pomieszczenia. Miała widoczny syfon, a doczepiony do niej kran miał charakterystyczne dwa kurki. Tuż obok umywalki stała pralka Frania, która w latach przeszłych, w pewnym momencie była nazywana niejednokrotnie najlepszą przyjaciółką kobiety.
— O! Jest nawet szczotka do szorowania pleców! — poinformował policjant.
— Całe szczęście, że nie ma tutaj jeszcze szamponu,,Zielone jabłuszko”. — dodała Piasecka. — Przecież to był,,must have” lat 70. — śledcza poprzez swoją uwagę zaznaczyła, że wystrój mieszkania przedstawiał modę lat ubiegłych.
W jednym z pokojów pracowali już technicy kryminalistyczni, zbierając ślady pozostawione na miejscu przestępstwa. Nie wyróżniał się on niczym szczególnym. Na ścianie wisiała jasnoszara tapeta z wyblakłymi już różowo-fioletowymi kwiatami, na podłodze były zaś bordowe kafelki, które przykryte były wielokolorowym dywanem z charakterystycznymi dla lat wcześniejszych wzorami. Pod ścianą bez skosu ustawiona była meblościanka, w której znajdował się nawet barek zamykany na klucz. Obok stało biurko z zielonym krzesłem. Naprzeciwko, pod ukosem stała wersalka przykryta kraciastym kocem. Całość pokoju dopełniona była przez zdecydowanie nowsze elementy. Było tam sporo książek, szczególnie z zakresu ekonomii i psychologii. Na biurku stała nowoczesna lampka, a w kilku miejscach na ścianach wisiały w miarę nowe obrazy, przedstawiające głównie miasta nocą. Niewielkie okno przysłonięte było przez nową zasłonę, kompletnie nie wpasowującą się do tego pokoju. W pomieszczeniu od razu rzucało się w oczy śledczych zderzenie tych dwóch różnych czasów. Policjanci otworzyli drzwiczki szafek, pozaglądali do środka, ale nie znaleźli tam nic, co mogłoby być na pierwszy rzut oka podejrzane.
Zbrodnia, do której zostali wezwani miała miejsce w drugim pokoju. Piasecka zauważyła od razu, że drzwi prowadzące do pokoju po prawej i lewej stronie nie były takie same. Do pokoju, z którego właśnie wyszli prowadziły oszklone, białe drzwi, które z pewnością wisiały tam od wielu lat. Z kolei aby wejść do drugiego pokoju, w którym znajdowało się ciało, należało przejść przez wymienione niedawno, przycinane domowymi sposobami, również białe, ale w pełni zabudowane drzwi bez nawet najmniejszego prześwitu.
To, co policjanci zobaczyli w drugim pokoju, na krótki moment odebrało im mowę. Mimo tego, że pokój nie był dużych rozmiarów, odnaleźć tam było można wszystko to, co zwykle spotyka się w filmach, pochłaniających uwagę fanów i widzów filmów erotycznych. Wielkie łóżko z bordową narzutą i czerwonym baldachimem, na którym leżał skatowany mężczyzna, otoczone było wiszącymi na ścianach łańcuchami i więzami. Uchylone drzwiczki regału, stojącego naprzeciw łóżka ukazywały akcesoria erotyczne, wykorzystywane często do praktyk z zakresu BDSM.
— Ktoś, kto korzystał z tego pokoju bez wątpienia lubił zabawiać się, wiążąc, dominując i czując czyjąś uległość. Pachnie mi tutaj dyscypliną, sadyzmem i masochizmem. — powiedziała Piasecka, rozglądając się naokoło.
— Cześć, Marietka — powiedział lekarz anatomopatolog, prostując się znad ciała i notując coś w swoim kieszonkowym notesie. Głos miał zmęczony, jakby nie spał całą noc.
Piasecka zdążyła tylko skinąć głową, gdy w rozmowę wtrącił się podkomisarz Pawlak, niecierpliwie poprawiając koszulę.
— Oktawian Mazur, czterdzieści dwa lata. Niekarany, rozwiedziony, bezdzietny. Właściciel tej restauracji i, jak widzimy, tego nietypowego mieszkania. — wskazał ruchem ręki na pokój, w którym stali. — Dawniej obiekt służył jako magazyn firmy produkującej szkło. Po bankructwie budynek przejął jego ojciec, Antoni Mazur. Otworzył tu bar. Po jego śmierci syn przekształcił lokal w elegancką restaurację, w której czasami organizowano dyskoteki. Podobno wbrew pozorom było to ostatnio dość popularne miejsce.
Piasecka rozejrzała się po pomieszczeniu, zwracając uwagę na surową, nieoszlifowaną cegłę na jednej ze ścian, której chłód i surowość kontrastowały z przerażającą ciszą. Ślady po dawnych stalowych belkach stropowych przeplatały się z zardzewiałymi elementami, tworząc mroczny, industrialny klimat, który w tej chwili, w towarzystwie ciała, zdawał się jeszcze bardziej wydobywać brutalność tego miejsca. Wnętrze, pełne surowych materiałów, teraz miało w sobie coś, co przytłaczało. Czuła, jak powietrze staje się gęste, jakby sam pokój był świadkiem tego, co tu się wydarzyło.
— Od kilku tygodni trwał tu remont. — wtrącił jeden z funkcjonariuszy z zespołu Piaseckiej, przesuwając palcem po jednej z zakurzonych szafek. — Ekipa budowlana kończyła pracę codziennie o osiemnastej. Podobno szef firmy remontowej każdego dnia przychodził do Mazura, żeby omówić postęp prac. Zawsze witał się z nim w tamtym pokoju. — mężczyzna wskazał na pomieszczenie z przeszklonymi drzwiami. — Te drzwi były jednak zawsze zamknięte na klucz.
— A dzisiaj? — zapytała Piasecka, unosząc brew.
— Ku jego zaskoczeniu, drzwi były otwarte. Szef ekipy znalazł ciało, gdy przyszedł rano. — Pawlak zerknął na denata. — Mówił, że nie od razu zorientował się, co widzi. Spisaliśmy już jego zeznania. — dodał.
Lekarz skończył notować i odłożył długopis.
— Zgon nastąpił między pierwszą a drugą w nocy. — powiedział rzeczowo. — Czegoś takiego dawno nie widziałem. Ofiara ma połamaną większość kości długich: piszczel, strzałka, kość promieniowa, łokciowa… wszystko w kawałkach. Sprawca musiał użyć nie tylko brutalnej siły, ale i precyzji.
Piasecka poczuła lodowaty dreszcz. Nachyliła się nad ciałem, uważnie przyglądając się zmasakrowanym kończynom.
— Co było bezpośrednią przyczyną śmierci? — zapytała.
Lekarz wzruszył ramionami.
— Stracił mnóstwo krwi z powodu otwartych złamań. Podejrzewam wykrwawienie, ale ostatecznie potwierdzi to sekcja zwłok. — w tym momencie również lekarz nachylił się nad nadgarstkami denata i wskazał na wyraźne ślady otarć. — Te ślady sugerują, że przez dłuższy czas miał założone kajdanki.
— Czyli najpierw go skrępowano, potem torturowano, aż w końcu zamordowano. — podsumowała Piasecka, czując, jak narasta w niej gniew na sprawcę. W tej chwili dostrzegła pod łóżkiem coś błyszczącego. Nachyliła się, ale włożyła palec w plamę krwi. Zmarszczyła nos i wyjęła chusteczkę, by wytrzeć dłoń. Podkomisarz Kamiński patrzył na nią uważnie.
— Sprawca próbował coś z niego wyciągnąć. — powiedziała Piasecka, podnosząc się. — Jakąś informację. Coś, co było dla niego warte ryzyka.
Lekarz kiwnął głową.
— To możliwe. Taka furia rzadko wynika z przypadku.
W tym momencie do mieszkania Mazura wszedł aspirant sztabowy Mirek Białas i podkomisarz Adam Sieniawski, chcąc wykonać w nim swoją pracę. Ci dwaj drobiazgowi technicy kryminalistyczni zdążyli już w międzyczasie zabezpieczyć w lokalu wszystkie ślady, mogące mieć znaczenie dla śledztwa. W związku z tym wyrazili zgodę na to, by barman, czekający przed drzwiami, wszedł do pomieszczenia. Remont w restauracji doprowadził do sporego bałaganu. Pracownik obiecał właścicielowi, że tego dnia zacznie od sprzątania części barowej. Barman był też jedyną wówczas osobą, znającą się prywatnie z denatem, mógł więc okazać się przydatny w śledztwie. Mężczyzna nieśmiało zbliżał się do pomieszczenia, by zabrać się za porządkowanie baru. Piasecka, wchodząc do restauracji spojrzała na niego czujnie.
— Znał pan Mazura, prawda? — rzuciła, zanim barman zdążył cokolwiek powiedzieć.
— Tak. — odparł, unikając jej wzroku. — Pracowałem dla niego od kilku lat.
— Rozumiem. Musimy porozmawiać. Ale najpierw zajmiemy się tym miejscem. — zwróciła się do Kamińskiego, który wyszedł z mieszkania za nią. — Trzeba przeszukać każdy zakamarek. Zarówno część mieszkalną, jak i restaurację i dyskotekę.
Zanim zdążyła wrócić do rozmowy z barmanem, podkomisarz Sieniawski podszedł do niej szybkim krokiem. W rękach trzymał telefon, zabezpieczony już w przezroczystym woreczku.
— Posłuchaj tego nagrania z poczty głosowej Mazura. — powiedział, wyjmując Samsunga Galaxy S22.
Piasecka spojrzała na ekran i włączyła nagranie.
— Kurwa, pieprzona jego mać. Chcesz, żebym zrobił coś, czego obaj pożałujemy? Obiecałeś mi tę kasę. Potrzebuję jej. Zrobię wszystko, żeby ją zdobyć. Nie wiesz, do czego jestem zdolny. — z głośnika dobiegł chrapliwy, męski głos.
— Trąba. — powiedziała Piasecka, czytając podpis przy kontakcie. — Kim jest Trąba? — zapytała jakby samą siebie, po czym powtórzyła pod nosem jeszcze kilka razy ten pseudonim. Prześledziła wzrokiem restaurację i skierowała swoje kroki z powrotem w kierunku baru. Usiadła na wysokim hokerze i stukając palcami o blat, odtwarzała w myślach treść nagrania.
— Kim jest Trąba? — zapytała barmana, który układał szklane kufle na półkach za barem, z wyraźnym napięciem w ruchach.
Mężczyzna na chwilę przestał pracować, jakby rozważał, co odpowiedzieć. Potem podniósł wzrok i rzucił:
— To drugi właściciel „Gospody u Mazurów”. Konstanty Trąbicki. Mieszka chyba na Białogórskiej. Nie jestem pewien.
Piasecka poczuła znajome ukłucie intuicji. Wyraz „chyba” zgrzytał w jej uszach. Przyjrzała się barmanowi uważniej.
— Trzeba będzie ustalić jego adres i się tam wybrać. — powiedziała, zwracając się do Kamińskiego, który właśnie podchodził do baru. — A jak wyglądały ich relacje? Często kłócili się lub rozmawiali w taki sposób jak na nagraniu? — wskazała gestem na woreczek z telefonem.
Barman westchnął i pokręcił głową.
— Nie kłócili się prawie wcale. Raczej dobrze się dogadywali.
Śledcza zauważyła, jak ręka mężczyzny drgnęła, gdy sięgnął po kolejny kufel. Wydawał się dziwnie spięty.
— We wspólnych interesach różnie bywa. — kontynuowała Piasecka, celowo przeciągając słowa. — Ludzie dogadują się ze sobą, ale czasami… coś ich dzieli. Jak to wyglądało w przypadku Trąbickiego?
— Trąbicki nie interesuje się lokalem. — rzucił szybko, niemal na jednym wdechu. — Zainwestował tylko pieniądze. Całe prowadzenie „Gospody u Mazurów” zostawiał Oktawianowi.
— Zostawiał? — Piasecka powtórzyła, zniżając głos.
— No… Tak. — barmak uciął krótko i zajął się polerowaniem jednego z kufli, unikając jej wzroku.
— Skoro nie zajmował się restauracją, czym zajmuje się na co dzień? — dopytywała.
— Jest właścicielem galerii sztuki. Prowadzi własny biznes, specjalizując się w handlu drogimi dziełami.
Piasecka czuła, że barman celowo unika szczegółów. Zaczęła zmieniać taktykę.
— Czy Mazur miał wrogów? Jakieś zatargi z kimś? Może rywalizował z konkurencją?
Barman zmienił się w jednej chwili. Przestał się poruszać, a jego twarz zesztywniała.
— Nie. — odpowiedział chłodno, jakby to słowo miało zakończyć rozmowę.
— Naprawdę? — Piasecka zmrużyła oczy, przyglądając się jego reakcji. — Nie kłócił się z nikim? Nie miał problemów?
— Nie mam pojęcia. — powtórzył, tym razem unikając kontaktu wzrokowego. Zamiast tego energicznie zaczął wycierać ladę błękitną ścierką, prawie jakby próbował zetrzeć z siebie niewidzialne podejrzenia.
— Nie wydaje się panu, że pana szef zasługuje na lojalność? — głos Piaseckiej przybrał ostrzejszy ton. — Ukrywanie czegokolwiek przed policją nie pomoże w dorwaniu osoby odpowiedzialnej za jego śmierć.
Barman zamarł na chwilę, ale szybko się otrząsnął, gdy policjantka zadała kolejne pytanie:
— Czy w “Gospodzie” jest monitoring?
— Nie. — uciął krótko mężczyzna.
— Co robił pan ostatniej nocy między godziną pierwszą a drugą? — zapytała niespodziewanie.
— Spałem w swoim mieszkaniu. — odpowiedział bez zawahania, podnosząc głowę, ale nadal unikał jej wzroku.
— Czy ktoś może to potwierdzić?
— Tak, moja narzeczona. Mieszkamy razem.
Piasecka zmarszczyła brwi. Intuicja podpowiadała jej, że coś tu nie gra.
— Sprawdzimy to. Do widzenia. — jej słowa zabrzmiały jak ostrzeżenie.
Barman popatrzył jeszcze za Piasecką, wracając do polerowania, ale tym razem ręka drżała mu jeszcze bardziej. Policjantka wyczuła ten drobny szczegół i odnotowała w myślach. Mężczyzna z życzliwego rozmówcy zamienił się w niepokojąco defensywną postać.
— On coś ukrywa. — powiedziała do Kamińskiego, gdy tylko odeszli kilka kroków od baru.
— Też tak myślę. — przyznał jej rację kolega. — Może trzeba go przycisnąć mocniej następnym razem.
— Na pewno nie można go skreślić z listy podejrzanych. — dodała Piasecka, kierując się ku wyjściu.
Po rozmowie z barmanem Piasecka, Kamiński i Pawlak wyszli z budynku,,Gospody u Mazurów”, a wciąż jeszcze chłodne, marcowe powietrze owiało ich twarze. Piasecka wzięła głębszy oddech, starając się zresetować myśli po rozmowie z mężczyzną zachowującym się — w jej mniemaniu — lekko podejrzanie. I choć sprawa dopiero się zaczęła, śledcza zdołała we własnym umyśle przeanalizować już kilka wątków, ale nie miała jeszcze żadnego konkretu. Patrząc na otoczenie, czuła w sobie dziwną pustkę tego miejsca. Podjęła więc szybką decyzję:
— Obejdźmy budynek. Może coś nam umknęło. — zarządziła, kierując się na tyły gospody. Rozglądając się uważnie, trójka policjantów przemierzała wąską uliczkę za budynkiem. Ziemia była rozjeżdżona, jakby niedawno ktoś przemieszczał się tędy ciężkim pojazdem. Oprócz drobnych śladów, które nie wydawały się znaczące, uwagę Piaseckiej przykuł punkt, który w pierwszej chwili mógłby umknąć każdemu — właz w ziemi, częściowo zasłonięty starymi deskami, na których widniał napis „Zakaz wstępu”.
— Spójrzcie na to. — powiedziała, kucając obok włazu. Przejechała palcem po desce, na której osadziła się warstwa kurzu. — Ktoś ewidentnie chciał, żeby to miejsce nie rzucało się w oczy.
— Wygląda na zapomniane. — dodał Pawlak, pochylając się obok. — Ale z drugiej strony… te deski wyglądają, jakby ktoś je tu położył niedawno.
W tej chwili dobiegł ich głos:
— Znaleźliście coś? — zapytał młody sierżant z wydziału Piaseckiej, Dawid Zawisza, który właśnie do nich dołączył. W ręce trzymał notatnik, a jego twarz zdradzała lekkie podniecenie. Piasecka wskazała na właz.
— Coś ciekawego. Wiesz coś o tym miejscu, młody? — zapytała cicho, na co Zawisza podrapał się po głowie, zastanawiając się.
— Tunel pod gospodą? Dziwne… — zamyślił się. — Ale chyba nie pomogę. Nie wiem nic na ten temat. Jeszcze. — dodał pewny tego, że za chwilę zgłębi tajniki tej wiedzy.
— Z tego co ja słyszałem, krążą plotki, że są tu podziemne korytarze z czasów wojny. — wtrącił się Kamiński. — Kilka lat temu mówiło się, że używano ich do przemytu. Słyszałem od kolegów z wydziału narkotykowego, że były podejrzenia o handel, a nawet produkcję narkotyków, ale… niczego nie udowodniono. — zakończył szybko.
— Brzmi interesująco. — rzucił Pawlak. — A może ten tunel jest w jakiś sposób powiązany z naszym śledztwem. Pamiętam, że mój znajomy z wydziału kiedyś też wspominał o takich tunelach. Chyba chodziło o to miejsce, bo przecież w naszych Półkotach Bieszczadzkich nie ma wiele takich tuneli.
Piasecka nie zastanawiała się długo.
— Wchodzimy. Jeśli ten tunel ma coś wspólnego z tą sprawą, nie możemy czekać. Weźcie latarki. — poleciła, sama sięgając do kieszeni w której mieściła się maleńka latarka. Z pomocą mężczyzn udało się jej odsunąć deski i otworzyć właz. W powietrze uniósł się zapach stęchlizny. Wąska drabina prowadziła w dół do ciemnego korytarza. Piasecka wzięła głęboki oddech i skinęła głową na resztę ekipy.
— Ruszamy.
Schodząc ostrożnie, poczuli zimne, wilgotne powietrze, które wdzierało się przez ubrania. Tunele były ciasne, zbudowane z cegieł, które nosiły ślady wilgoci i pleśni. Wszędzie unosił się zapach ziemi, rdzy i starego drewna. Kroki policjantów odbijały się echem, a światło latarek ujawniało kolejne fragmenty tego zapomnianego świata.
— Niesamowite, że coś takiego jest tuż pod gospodą. — mruknął Pawlak, przesuwając latarką po ścianach. W głębi tunelu natrafili na większą komorę. Ściany były osmolone, a podłoga zaśmiecona plastikowymi woreczkami, fragmentami taśmy klejącej i śladami chemikaliów. Wszystko wyglądało na w miarę świeże. Z pewnością nie były to rzeczy leżące tam od lat.
— To wygląda na miejsce, gdzie ktoś rzeczywiście mógł niedawno przechowywać narkotyki. — zauważył Zawisza, pochylając się nad woreczkami.
— Tylko czy ma to cokolwiek wspólnego z Mazurem? — Piasecka myślała głośno. — Zabezpieczamy wszystko. — zarządziła po chwili. — Borys, rób zdjęcia. Mareczku, weź próbki. Nie zostawiamy tu niczego. — zwróciła się do funkcjonariuszy.
Pracowali w skupieniu, badając każdy zakamarek. Znaleźli resztki materiałów, które mogły być używane do produkcji substancji psychoaktywnych oraz skrzynie, które wyglądały na niedawno przyniesione. Piasecka wyciągnęła telefon, by zadzwonić po techników kryminalistycznych, ale sygnał zanikł.
— Nie ma zasięgu. Musimy poinformować ich o naszym odkryciu jak tylko wyjdziemy na powierzchnię. Trzeba ich tu sprowadzić.
Policjantka wraz z kolegami spędziła w tunelach ponad godzinę, dokumentując i zabezpieczając wszystko, co mogło mieć znaczenie. W powietrzu czuć było napięcie, a myśli krążyły tylko wokół pytania: czy to miejsce było powiązane ze śmiercią Mazura?
Gdy w końcu wrócili na górę, byli zmęczeni i pokryci kurzem. Piasecka odetchnęła głęboko z ulgą, wciągając świeże powietrze.
— Zawisza, biegnij po techników. Muszą zejść na dół i sprawdzić wszystko, co mogło nam umknąć. — poprosiła, otrzepując ubrania.
Sierżant Zawisza od razu wykonał polecenie, a Piasecka zwróciła się do Kamińskiego.
— Skontaktuj się, proszę, z tym kolegą z wydziału narkotykowego. Musimy wiedzieć więcej o ich dochodzeniu. Jeśli te tunele były częścią większej operacji, mogą mieć więcej informacji.
Kamiński skinął głową i wyjął telefon. Tymczasem Piasecka, mimo zmęczenia, rozglądała się po okolicy. Wiedziała, że kolejnym krokiem będzie znalezienie świadków — ludzi, którzy mogli widzieć coś podejrzanego.
— Nie odpuszczamy. To miejsce ma swoją historię, a my musimy ją odkryć. — rzuciła jakby sama do siebie, ruszając w stronę dostrzeżonego mężczyzny.
Przed budynkiem restauracji stał młody mężczyzna ubrany w charakterystyczny strój roboczy. Ciemnozielone spodnie na szelkach, kraciasta, zielono-czarna koszula i czapka z daszkiem tego samego koloru nadawały mu wygląd typowego robotnika budowlanego. Czapka przysłaniała ciemne włosy, ale delikatne rysy twarzy wyraźnie kontrastowały z muskularnym ciałem. Jego postawa zdradzała zmęczenie, jakby długa praca nad wykończeniem restauracji odcisnęła na nim piętno. Przyglądał się drabinie opartej o ścianę i zużytym wałkom, które niedbale leżały obok. Policjantka obserwowała go przez chwilę, po czym postanowiła podejść, pomimo tego, że rozważała, czy rozmowa z robotnikiem ma sens.
— Pewnie niczego ciekawego się nie dowiem. — pomyślała. — Facet pewnie robi swoje i tyle. Wątpię, żeby wiedział cokolwiek o prywatnym życiu zleceniodawcy czy jego konfliktach.
Jednak instynkt podpowiadał jej, że warto spróbować. Zaczęła rozmowę spokojnym, neutralnym tonem:
— Od dawna pan tu pracuje?
Mężczyzna uniósł wzrok, wyraźnie zaskoczony. Przez chwilę mierzył Piasecką spojrzeniem, jakby zastanawiał się, czy może jej zaufać. W końcu odpowiedział:
— Niezbyt długo. Głównie pracuję na czarno. Zatrudniają mnie, gdy szef ma większe zlecenia. Wie pani, takie grubsze sprawy. Normalnie ekipa liczy cztery osoby, a ja jestem dodatkowym wsparciem jak trzeba piątego.
Piasecka zauważyła, że jego głos brzmiał dojrzale, a sposób mówienia sugerował kogoś bardziej wykształconego niż można by przypuszczać.
— Proszę tylko nie robić z tego sensacji. Nie chciałbym, żeby szef miał jakieś problemy. — dodał po krótkiej chwili.
Policjantka uśmiechnęła się lekko, próbując rozluźnić atmosferę.
— Dzisiaj przymknę oko na to, czy pana szef przestrzega zasad zatrudnienia. Interesuje mnie wyłącznie Oktawian Mazur i wszystko, co mogłoby się wiązać z jego śmiercią. Widzi pan, to priorytet w tej chwili.
Robotnik przybrał poważniejszy wyraz twarzy. Przez chwilę milczał, patrząc na oddalone budynki, jakby próbował coś sobie przypomnieć.
— Wczoraj późnym wieczorem… — zaczął i zamilkł, jakby chciał precyzyjniej określić czas. — Gdzieś koło dziewiątej sprzątałem lokal. Zbierałem sprzęt, wynosiłem go na zewnątrz, niektóre rzeczy pakowałem do busa. Wtedy podjechał pod budynek nowiutki, sportowy samochód. Od razu wpadł mi w oko. Piękny wóz, BMW 330e, taki niebieski. W środku siedziało dwóch facetów.
Piasecka pochyliła się lekko w jego stronę, zaciekawiona.
— Coś więcej? Jak wyglądali? — dopytywała.
— Jeden wysoki, przypakowany, łysy. Miał bliznę na policzku. To była chyba blizna od noża. Drugi był mniejszy, blondyn, krótko ostrzyżony. Mogę ich opisać dokładniej. Chyba byłbym w stanie pomóc na przykład Waszemu rysownikowi, jeśli to mogłoby być przydatne.
— Jak się zachowywali? Rozmawiali ze sobą? Zwracali uwagę na coś konkretnego? — Piasecka szybko przeszła do konkretów.
Mężczyzna znów zamilkł, przypominając sobie szczegóły:
— Rozmawiali, ale niewiele. Blondyn powiedział coś do tego dużego… — robotnik zmarszczył czoło, jakby usiłował przypomnieć sobie dokładne słowa. — Nazywał go… zaraz, zaraz… „Mały”? Albo coś podobnego. Może „Maleństwo”?
Piasecka natychmiast spoważniała. Jej oczy wwierciły się w rozmówcę, jakby chciała wyczytać z niego prawdę bez potrzeby dalszych pytań.
— „Mały”? — powtórzyła wolno, wyraźnie akcentując słowo. W jej głosie pojawił się ton nie tylko zaciekawienia, ale i wyczekiwania. — Jest pan tego pewien? Proszę się dobrze zastanowić.
Mężczyzna wyglądał na zaskoczonego jej reakcją, ale nie stracił rezonu.
— No właśnie, nie pasowało mi to do niego zupełnie. — odparł, wzruszając ramionami. — Wielki chłop, szeroki w barach, łysy, jakby na siłowni mieszkał. A ten drugi, blondyn, mówił do niego jak do jakiegoś drobnego chłopaczka. Ale tak, jestem prawie pewien, że nazwał go „Mały”.
Piasecka odchyliła się lekko do tyłu, jakby w głowie przetwarzała właśnie istotne informacje. Na jej twarzy pojawił się cień ironicznego uśmiechu.
— No to chyba wiem, o kim pan mówi.– rzuciła z wyraźną nutą zadowolenia. Jej ton zmienił się na bardziej sardoniczny. — Ten pan „Mały” już kiedyś miał wątpliwą przyjemność spotkać mnie i moją ekipę. Śmiem twierdzić, że nie wspomina tego najlepiej.
Robotnik nie ukrywał ciekawości.
— Zna go pani? — zapytał ostrożnie, ale z błyskiem w oku. — To jakiś lokalny mafiozo?
Piasecka spojrzała na niego z lekkim rozbawieniem, ale szybko wróciła do powagi.
— Mówiąc delikatnie, to postać, która dość często pojawia się w naszych sprawach. — odparła, celowo nie wdając się w szczegóły. — Ale wróćmy do wczorajszego wieczoru. Co zrobili, kiedy wysiedli z samochodu?
Robotnik zawahał się na moment, jakby chciał dobrać odpowiednie słowa.
— Trudno powiedzieć. Wysiedli, trochę się rozglądali, jakby coś kombinowali. Blondyn wyjął telefon, chyba z kimś rozmawiał, ale stali za daleko, żeby coś usłyszeć. To wyglądało tak, jakby mieli jakiś konkretny plan, a nie przyszli na kolację w restauracji.
— To wszystko? Nie zauważył pan nic więcej? — zapytała Piasecka, nie odrywając od niego wzroku.
— Wiem, że to niewiele, ale niestety tak. Wyszedłem chwilę później, nie chciałem zwracać na siebie uwagi. Ale jedno wiem na pewno. Coś w ich zachowaniu było… dziwne. Jakby wiedzieli, że nie powinni tam być, a jednak byli… — zamyślił się.
— Dziękuję za tę rozmowę. — powiedziała Piasecka, przybierając bardziej oficjalny ton, ale z cieniem uwagi w głosie. — Czy możemy liczyć na pana w razie potrzeby?
Mężczyzna skinął głową, z wyrazem twarzy zdradzającym mieszankę troski i wahania.
— Tak, proszę dać znać, jeśli będzie trzeba. Chociaż… — urwał nagle. — Szczerze mówiąc, dziwnie się tu ostatnio dzieje.
— Co ma pan na myśli? — Piasecka uniosła lekko brwi, zachęcając go spojrzeniem do rozwinięcia myśli. Robotnik zawahał się krótki moment, drapiąc się po karku.
— Niby nic konkretnego, ale… wie pani, ludzie tutaj często czują się obserwowani. Zwłaszcza po zmroku. A wczoraj, oprócz tych dwóch gości, wydawało mi się, że ktoś jeszcze kręcił się w pobliżu. Może jakiś przypadkowy przechodzień albo stały bywalec tej „Gospody”, ale kto wie?
— Ktoś jeszcze? — zapytała, jakby próbowała zakodować słowa robotnika.
— Gdy sprzątałem na zapleczu, widziałeś kątem oka jakiś dziwny cień. Jakby ktoś stał za budynkiem i coś tam majstrował. Wyszedłem oczywiście sprawdzić, ale nikogo już nie było. Może tylko mi się zdawało, ale nie pierwszy raz coś takiego się tu dzieje.
— To może być ważne. Proszę się odezwać, jeśli przypomni pan sobie coś jeszcze. Każdy szczegół się liczy. — Piasecka spojrzała na niego z zastanowieniem, szybko zapisując w pamięci to, co usłyszała.
— Jasne. Tylko… mam nadzieję, że to nic poważnego. Bo wie pani, z tymi ludźmi, którzy tu bywają… różnie bywa.
— My zajmiemy się ustaleniem, kto jest kim. — odpowiedziała stanowczo. Po chwili dodała, bardziej miękkim tonem: — Jeszcze raz dziękuję.
— Oby udało Wam się to szybko zakończyć. — mężczyzna skinął głową, a Piasecka odwróciła się już i ruszyła w stronę samochodu radiowozu, choć jego ostatnie słowa jeszcze chwilę dźwięczały w jej głowie.
Arkadiusz „Mały” Małecki był dobrze znany policji od lat. Odsiadywał co chwilę krótkie wyroki, wychodził na wolność, po czym wracał do więzienia za drobne przestępstwa: kradzieże, chuligaństwo, nieodpowiednie zachowanie w miejscach publicznych, uszkodzenie mienia, groźby czy stosowanie przemocy. Zawsze sprawiał wrażenie osoby pewnej siebie, wręcz narcystycznej o wysokiej samoocenie i nadzwyczajnych — w swoim przekonaniu — możliwościach. Podczas przesłuchań zgrywał twardziela i niejeden raz przedstawiał siebie jako bohatera, oczekując podziwu w oczach władz. Nie przyjmował żadnej krytyki, nie rozumiał innego spojrzenia na świat i najczęściej miał za nic innych ludzi. Był muskularny, z nadwyraz szerokimi ramionami modelowanymi godzinami na siłowni. Piasecka patrząc na jego okrągłą, łysą głowę, potężne bicepsy i napakowaną klatkę piersiową miewała wrażenie, że szyja tego mężczyzny zanikła lub wciśnięta została pomiędzy obojczyki. Jego prawy policzek rzeczywiście pokryty był kilkucentymetrową blizną, która przy ciemnej karnacji Małego dość mocno rzucała się w oczy.
Od ponad roku, gdziekolwiek pojawiał się Mały, tam nieodłącznie towarzyszył mu jego wierny cień — drobny blondyn, który zyskał w okolicy przezwisko „przydupas”. Paweł Biodrowicz, bo tak nazywał się ten mężczyzna, pełnił rolę niemalże niewolnika Małeckiego, chłopca na posyłki gotowego spełnić każde, nawet najbardziej absurdalne polecenie swojego „guru”. Był podporządkowany do tego stopnia, że nigdy nie zadawał pytań ani nie próbował wykazać własnej inicjatywy. Decyzje Małego traktował jak wyrocznię, a jego słowa przyjmował z fanatyczną wręcz czcią. Patrząc na Biodrowicza, trudno było nie zauważyć tej niemal religijnej adoracji. Wzrok, którym obdarzał Małeckiego, przypominał spojrzenie ucznia wpatrzonego w swojego mistrza albo psa czekającego na aprobatę właściciela. Każdy ruch Małego wydawał się dla niego źródłem inspiracji, a każda decyzja — objawieniem. To wpatrzenie nie było jednak odwzajemnione, przynajmniej nie w ten sam sposób. Dla Małeckiego Biodrowicz był jedynie użytecznym narzędziem — lojalnym, pozbawionym ambicji i łatwym do kontrolowania.
Różnili się od siebie pod każdym względem, co dodatkowo podkreślało ich nierówną relację. Biodrowicz był szczupły, wręcz chudy, i sprawiał wrażenie człowieka wiecznie zmęczonego — zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Jego sylwetka zdawała się przytłoczona własną nieporadnością, niemal gasła w obecności masywnej postury Małeckiego. Gdy ten drugi wchodził do pomieszczenia, Biodrowicz stawał się niemal niewidzialny, gubiąc się w cieniu potęgi ciała swojego towarzysza. Nie chodziło jednak tylko o fizyczne różnice. Małecki, mimo swojego brutalnego usposobienia, emanował pewnym rodzajem surowej charyzmy — siły, która przyciągała takich ludzi jak Biodrowicz. Ten zaś, z każdym gestem i spojrzeniem, zdawał się szukać aprobaty swojego mentora, jakby jego własna wartość istniała wyłącznie w oczach Małego. Ich relacja budziła mieszane uczucia u tych, którzy mieli okazję ich obserwować. Jedni widzieli w Biodrowiczu ofiarę manipulacji, inni — człowieka bez własnego kręgosłupa moralnego, który świadomie zrezygnował z niezależności. Jedno było pewne: bez Małego Paweł Biodrowicz nie istniał.
Gdy robotnik wspomniał o bliźnie na policzku rosłego, wysokiego mężczyzny, Piasecka nie miała wątpliwości o kogo chodzi. Dziwiło ją jedynie to, że ktoś taki jak Małecki interesował się „Gospodą u Mazurów”. Nie był to lokal w jego guście, a sama restauracja nie była znana policji z rozprowadzania narkotyków. Nigdy nie doszło tam do żadnej akcji wydziału narkotykowego, policyjnych nalotów ani zatrzymań w związku z handlem substancjami niedozwolonymi. Miejsce uchodziło raczej za spokojne, choć, jak w każdym biznesie, przewijały się tam różne osoby, niekoniecznie o nieskazitelnej reputacji. Jednak ani właściciel, ani personel nigdy nie byli na celowniku organów ścigania, co w tej branży stanowiło raczej wyjątek niż regułę. Jednak „Gospoda” nie była też ogólnie znana z czerwonego pokoju zapewniającego erotyczne doznania. Nie powiązano również wcześniej lokalu ze znajdującymi się nieopodal tunelami, które przez lata budziły różne podejrzenia — od przemytu po być może ukryte skrytki magazynowe. Z tego powodu śledcza wolała nie zakładać z góry, że narkotyków na pewno tam nie było. Mimo braku bezpośrednich dowodów, miejsce to mogło skrywać tajemnice, których nikt dotąd nie odkrył. W jej pracy lepiej było nie wykluczać niczego, zwłaszcza gdy w grę wchodziły nieoficjalne szlaki przestępcze, które często pozostawały w cieniu oficjalnych ustaleń. Wiedziała, że jeśli jednak były tam narkotyki, to dla Małego było to bez wątpienia kuszące. Lubił w weekendy zabalować, wciągając kolejną działkę, a swoje upodobanie do używek uważał wręcz za element stylu życia „na poziomie”. Swoją pasją do środków odurzających zaraził również Biodrowicza, który z czasem zaczął naśladować swojego mentora nie tylko w działaniu, ale i w nawykach. Jeśli Mały miałby okazję załatwiać coś „po znajomości” w takim miejscu, można było się spodziewać, że skorzystałby z niej bez wahania, a Biodrowicz, jak zwykle, stałby obok, gotów podać działkę czy spełnić każde jego życzenie.
Wsiadła do samochodu, wołając po drodze Kamińskiego i Pawlaka, i we trójkę już pojechali w stronę ulicy Skrzyńskiej. To właśnie tam, na drugim piętrze jednego z bloków mieszkał wraz ze swoją schorowaną matką Arkadiusz Małecki. Kobieta mogła mieć nieco ponad sześćdziesiąt lat. Wyglądała jednak na co najmniej piętnaście lat starszą. Występki i postępowanie syna, jego przeplatający się z wolnością pobyt w więzieniu oraz prawo siły bicepsa, jakie stosował nawet wobec niej postarzały kobietę, dodając jej twarzy mnóstwa zmarszczek i barwiąc jej oczy głębią samotności i smutku. Była jednak jego matką, więc za każdym razem, gdy tylko opuszczał swoją celę, przyjmowała go z powrotem do domu. Obiecywał poprawę, zapewniał o swojej przemianie, a w ciągu kilku, kilkunastu tygodni znowu pokazywał swoje prawdziwe oblicze. Piasecka wiedziała, że matka Małego przestała już liczyć na jego samodzielność, ustatkowanie się, założenie rodziny. Z pewnością marzenia o byciu babcią poszły w niepamięć. Pragnęła tylko spokoju. Spokoju jej własnego syna, który zapewniłby spokój w ich domu.
Śledcza zapukała trzykrotnie do ciemnobrązowych drzwi, na których widniała naklejka z liczbą 16. Tuż obok niej stał Kamiński. Odczekała chwilę, czując, jak powietrze wokół niej staje się bardziej gęste. Po kilku sekundach usłyszała zbliżające się do drzwi, powolne kroki, które były bardziej nerwowe niż spokojne.
— Słucham? — głos matki Małeckiego zabrzmiał wystraszonym tonem, a w szczelinie, jaka powstała z uchylonych drzwi, pojawiła się twarz kobiety. Jej oczy natychmiast zarejestrowały odznakę policjantki, która trzymała ją w ręce.
— Czy zastałam pani syna w mieszkaniu? — zapytała Piasecka, nie odsuwając odznaki, ale też starając się nie zabrzmieć zbyt szorstko.
— Nie. Arek pojechał na siłownię. — kobieta odpowiedziała szybko, jakby trochę zaskoczona, że ktoś pyta o jej syna, a zarazem wydawała się dumna z jego nowych postanowień. — Ostatnio jakoś bardziej się wziął za siebie. Zaczął częściej ćwiczyć, mówił, że chce poprawić kondycję. — jej twarz przez chwilę rozjaśniła się wyrazem zadowolenia, jakby widok postępów syna był dla niej pociechą. Jednak zaraz po tym zauważalnie zbladła, a na jej twarzy pojawił się cień niepokoju. — Czy on znowu coś przeskrobał? — zapytała z niepewnością, w głosie matki słychać było nadzieję, że nie chodzi o nic poważnego.
— Jeszcze nie wiem, czy coś przeskrobał, więc nie mogę na to pytanie odpowiedzieć. — Piasecka odpowiedziała spokojnie, nie chcąc wprowadzać pani Małeckiej w panikę. — Wie pani może, na którą siłownię zwykle jeździ?
— Tak, tutaj zaraz za rogiem. Blisko naszego bloku. — kobieta zaczęła zastanawiać się przez chwilę, jakby próbując przypomnieć sobie dokładną nazwę. — Nie pamiętam dokładnie, ale nad oknami wiszą takie zielone litery. Można je z daleka zobaczyć, jeśli się dobrze patrzy.
— Power Club. — Piasecka od razu skojarzyła nazwę. — Dziękuję pani bardzo.
Drzwi zamknęły się cicho, bez pożegnania. Policjantka nie miała tego za złe matce Małeckiego. Doskonale rozumiała, jak trudne musiały być dla niej te nieustanne zmiany, niestabilność syna i jego powroty do więzienia. Uwolniła się od męża alkoholika, wychowując syna sama, mając nadzieję, że uda jej się przekazać mu właściwe wartości. Jednak życie, jakie prowadził Mały, było zupełnie inne od tego, co ona sobie wyobrażała. Mimo jej najlepszych starań, po ukończeniu osiemnastu lat syn zbaczył z drogi, którą chciała dla niego wytyczyć. Używał siły, przemocy, a prawo pięści stało się dla niego codziennością. Piasecka czuła, że pod tym wszystkim kryje się głęboka rozpacz, którą matka musiała dźwigać na swoich ramionach.
Spory, odremontowany, nowoczesny budynek stał na skrzyżowaniu ulicy Skrzyńskiej i Mokotowskiej. Odmalowany w czarno-szaro-zielonych barwach, z podświetlanym w kolorze zielonym, ledowym napisem z nazwą siłowni oraz wypisanymi na wielkiej tablicy reklamowej usługami. Na parkingu stało kilka samochodów, wczesna pora sprawiała, że w budynku nie było zbyt wielu klientów. Jednym z pojazdów był wspomniany przez robotnika sportowy samochód w kolorze niebieskim. BMW 330e o numerach rejestracyjnych RSB K9894, z którego właścicielem chciała porozmawiać policjantka. Ucieszyła się na widok samochodu, ponieważ było to równoznaczne, że zastanie na siłowni Małego. Na starannie skoszonej trawie przed budynkiem zamontowana została niedawno siłownia na świeżym powietrzu. Idąc w stronę drzwi, minęła twistera, wahadło, wioślarza, drabinki i biegacza.
Gdy wraz z kolegami przekroczyła próg siłowni, usłyszała dynamiczną, dość głośną muzykę. Na recepcji siłowni siedziała młoda, dwudziestokilkuletnia dziewczyna z pięknym, grubym warkoczem, ubrana w obcisły, sportowy strój. Na co dzień organizowała pracę trenerów, odpowiadała za grafiki, zapisy na zajęcia indywidualne i grupowe, zabiegi pielęgnacyjne, masaże, sprzedawała karnety, przyjmowała korespondencję i dbała o reklamę siłowni w socialmediach. Tego dnia napotkała w swojej pracy policjantkę z wydziału dochodzeniowo-śledczego, która poszukiwała Arkadiusza “Małego” Małeckiego. Częstego bywalca tej siłowni, który mógł mieć coś wspólnego ze śmiercią właściciela restauracji. Na widok policyjnej legitymacji, na krótki moment zastygła w bezruchu. W mgnieniu oka wskazała jednak na kącik, w którym stały ławki kulturystyczne, atlasy i maszyny do ćwiczeń mięśni brzucha, barków, ud i ramion. Na stojakach zawieszone były olimpijskie, bitumiczne oraz żeliwne talerze. Obok stały zestawy hantli i odważniki o różnej wadze. Na jednej z ławek ze stojakami leżał Małecki, który podnosił w równym tempie sztangę z kilkoma, zaczepionymi na niej hantlami. Gdy Piasecka podeszła do mężczyzny, miał właśnie ugięte w łokciach ręce i próbował po raz kolejny unieść ciężar do góry. Stanęła przy nim i odezwała się:
— O proszę, proszę. Kogo my tu mamy! Ile kilogramów jesteś w stanie podnieść, twardzielu? — wyszczerzyła się lekko złośliwie, patrząc na Małeckiego, który od razu wyraźnie poczuł się niekomfortowo na widok tej znajomej twarzy. Blondynka o stanowczym, a jednocześnie pełnym ironii spojrzeniu, to nie była osoba, której chciałby spotkać w takim miejscu. Zamiast odpowiadać na jej zaczepkę, włożył jeszcze więcej siły w podniesienie sztangi, po czym energicznie opuścił ją na stojaki. Pot lał się z jego czoła. Jego twarz była zaczerwieniona od wysiłku, ale po chwili złapał głęboki oddech, który pozwolił mu wrócić do nieco bardziej normalnego koloru skóry. Otarł ręką pot z czoła i po chwili ciszy odwrócił się w stronę policjantów, choć największą uwagę zwrócił na Piasecką.
— Nosz kurwa. To znowu Ty! — wydusił z siebie z niechęcią, jakby był naprawdę zaskoczony jej obecnością. — Co Was do mnie sprowadza? — Małecki usiadł na ławce, pochylając się nieco do przodu, by lepiej przyjrzeć się kobiecie, a jego ton wyraźnie sygnalizował, że nie zamierza z nią rozmawiać na żadnym przyjacielskim poziomie. Sięgnął po butelkę wody mineralnej, otwierając ją i robiąc kilka łyków, jakby nie zamierzał zbytnio angażować się w dalszą rozmowę.
— Co wiesz, a zakładam, że na pewno coś wiesz, na temat śmierci Oktawiana Mazura? — zapytała, patrząc na niego z wyczekiwaną, ale wciąż zimną determinacją w oczach.
— To Mazur nie żyje? — Małecki zrobił wielkie oczy, a jego mina wyraźnie nie pasowała do kogoś, kto dowiaduje się o śmierci znajomego. — Nie wiedziałem. Nie miałem pojęcia. Nie mam z tym nic wspólnego. Ale mi wieści przynosisz. — oparł się wygodnie na ławce, zdając się nie przejmować tym, co powiedziała. — W jaki sposób umarł? — zapytał, jednak w jego głosie nie było ani odrobiny smutku ani zdziwienia. Zamiast tego wciąż biła od niego arogancja.
— Jakby to ująć… — zaczęła Piasecka, a w jej głosie brzmiała subtelna ironia. — Pomyśl sobie… że odszedł, nie chcąc tego. Trochę dziwne, nieprawdaż?
— Kiedy? Jak? Dlaczego? — zapytał Małecki, choć jego głos nie zdradzał szczególnego przejęcia. Wręcz przeciwnie, jego twarz wydawała się bardziej rozluźniona, a kąciki ust lekko drgnęły, jakby skrywał zadowolenie z jakiegoś nieznanego sobie powodu.
— Nie pomyliły Ci się przypadkiem role? — wtrącił Kamiński i uśmiechnął się lekko, ale jego ton zrobił się bardziej stanowczy. — Wydaje mi się, że to my jesteśmy tutaj od zadawania pytań, a nie Ty. — jego wzrok nie spuszczał się z twarzy Małeckiego, chcąc podkreślić, że to ona ma przewagę. — Miałem nadzieję, że szczegółów na temat śmierci Mazura dowiemy się właśnie od Ciebie.
Twarz Małeckiego wyraźnie stężała, a lekki uśmieszek zniknął z jego twarzy w mgnieniu oka. Jego oczy stały się bardziej uważne, a sam mężczyzna przechylił głowę, jakby zastanawiał się, jak odpowiedzieć.
— Nie wiem nic o śmierci Mazura. Co Wy?! — reakcja Małeckiego była gwałtowna. Zdecydowanie, z odrobiną urażenia, jakby zarzuty Kamińskiego były czymś absolutnie absurdalnym. — Nie mam z tym nic wspólnego.
— Ktoś, kto doprowadził do śmierci Mazura, musiał mieć naprawdę dużo siły, a mało kto może porównywać swoje bicepsy do Twoich… — powiedziała Piasecka, patrząc Małemu w oczy i celowo wskazując na jego rozbudowane ramiona.
Słowa policjantki nie umknęły niczyjej uwadze. Małecki poczuł, jak gniew zaczyna wzbierać w jego piersi. Jego brwi ściągnęły się do środka, a oczy stały się mroczne. Zdecydowanie nie lubił, gdy ktoś przypominał mu o jego sile w ten sposób.
— Cokolwiek o mnie myślisz, wiedz, że nigdy nie miałem nic wspólnego z żadnym zabójstwem. — odparł, odwracając głowę w bok, jakby próbując zdystansować się od tej rozmowy. — Ze śmiercią Mazura też nie mam żadnego związku. Zmartwię Cię, ale trafiliście pod zły adres.
— To ciekawe… — zaczęła Piasecka, nie spuszczając wzroku z jego muskularnej sylwetki. — Nasz świadek złożył zeznanie, które jest dość jednoznaczne. Widział Ciebie i Twojego kolegę, kiedy wchodziliście do „Gospody u Mazurów”. Byłeś ostatnią osobą, która widziała Mazura żywego. Ostatnią. Myślisz, że to wygląda dobrze? — zatrzymała się na moment, wyczuwając w powietrzu napięcie, które narastało. — Kilka chwil po spotkaniu z Tobą znaleziono go martwego, brutalnie pobitego, z widocznymi śladami ogromnej siły. Tyle samo siły, jaką musisz mieć w tych bicepsach. — wskazała na jego umięśnione ręce, nie odrywając wzroku.
— A po co miałbym zabijać Mazura?! — zapytał, patrząc na nią wyzywająco, jakby sama myśl o takim oskarżeniu była absurdalna.
— Może sprzeciwił się narkotykom? — Piasecka uniosła brwi, jakby rozważając to na głos. — Wydaje mi się, że Twój kolega… Jak mu tam było? — udawała, że się zastanawia. — Patryk Sztedler, prawda? Zaopatruje całą tamtejszą okolicę w prochy. Może Mazur nie chciał się na to zgodzić, nie chciał trzymać tego ścierwa w swoim lokalu i postanowiłeś go „ugasić” za opór?
Małecki zignorował jej pytanie, machając ręką w stronę jej słów, jakby chciał odpędzić niewygodne myśli.
— Byłem u niego. Rozmawialiśmy. — ton Małeckiego stał się nagle pewniejszy, niemal zadowolony z siebie. — Od razu powiedział, że nie będzie robił żadnych problemów z tym białym proszkiem. Tak więc, nie musiałem go zmuszać, po prostu dogadaliśmy się. Byłem winien Sztedlerowi przysługę, więc zrobiłem to. Jak tylko pojawiłem się u Mazura, to już się bał na mój widok. Nawet nie musiałem podnosić głosu. — zaśmiał się, jakby była to historia, którą chętnie by się pochwalił.
— I mam uwierzyć w to wszystko? — odpowiedziała Piasecka z lekkim niedowierzaniem w głosie, opierając ręce na biodrze. — Może Mazur odmówił i zaczęła się awantura, która skończyła się w sposób, który nie był już pod Twoją kontrolą?
— Awantura z Mazurem? — Małecki odchylił głowę do tyłu, a jego śmiech był głośny i drwiący. — To jakiś żart, nie? Widziałaś go? On był niezdarny jak dzieciak. Tchórz do potęgi. Płakałby, zanim zdążyłby podnieść rękę. — znów się zaśmiał, tym razem kpiąc w bardziej agresywny sposób. — Musisz mieć naprawdę wybujałą wyobraźnię, żeby to wymyślić.
— Jeśli chcesz, mogę Cię zaprosić na komendę. — odpowiedziała Piasecka, nie zamierzając pozwalać mu uciec z tej rozmowy bez odpowiedzi. — Mówią, że u nas też jest całkiem niezła siłownia. Może zechcesz spróbować?
Małecki nie odpowiedział, ale ruszył za nią, wciąż udając twardziela, z wyprostowaną postawą i wypiętą klatką piersiową. Piasecka prowadziła go w milczeniu, starając się nie dać po sobie poznać, że odczuwa irytację. Mężczyzna szedł tuż za nią, a jej figura wydawała się w tej chwili jeszcze bardziej drobna, zwłaszcza w porównaniu z jego rozbudowaną sylwetką. Za nimi, w niewielkiej odległości, szli Kamiński i Pawlak, obaj wpatrzeni w plecy Małeckiego, gotowi na wszystko, co mogło się wydarzyć. Młoda dziewczyna z recepcji spojrzała na nich z wyraźnym zdumieniem, zauważając, że właśnie wyprowadzali z siłowni mężczyznę, który jeszcze chwilę temu był jedną z jej „gwiazd”.
— Nie wierzę, że to on. — pomyślała Piasecka, nie odwracając się, ale wyraźnie czując, jak napięcie w jej ciele rośnie. — Napakowany jak wół, ale chyba zbyt tępy, by zrozumieć, co tu się dzieje. Załatwię go na 48 godzin, ale to pewnie nic nie zmieni. Później oddam go Krzysztyńskiemu. On już się nim zajmie.
W czasie, gdy Piasecka zaciągnęła Kamińskiego i Pawlaka na siłownię po Małeckiego, ten pierwszy zlecił jednemu z policjantów wydziału dochodzeniowo-śledczego potwierdzenie alibi barmana z restauracji „Gospoda u Mazurów”. Udało mu się ustalić, że narzeczona barmana rzeczywiście potwierdziła, iż całą noc spędzili razem w jej mieszkaniu, a kobieta była nawet skora podzielić się dodatkowymi szczegółami z tej nocy, jednakże młody policjant nie był zainteresowany wnikaniem w prywatne życie pary.
— Dostałem też informację od jednego z naszych z adresem Konstantego Trąbickiego. Mieszka przy ulicy Szklanej 17. — wyszeptał Kamiński wprost do ucha Piaseckiej, gdy wchodzili na komendę. — Dawid pojechał tam, ale nie zastał nikogo w domu. Po rozmowie z sąsiadami dowiedział się, że Trąbicki wrócił wczoraj wieczorem, światło u niego się paliło, ale nikt nie zauważył, by wychodził po tym czasie.
— Niech chłopaki pojadą na Szklaną i niech pilnują tego domu. Może wkrótce się pojawi. — Piasecka, słysząc relację, od razu podała dalsze instrukcje.
Gdy policjanci przekazali Małego do aresztu, Piasecka weszła do swojego gabinetu, usiadła w fotelu i żwawo przekręciła go tak, by siedziała przodem do tablicy korkowej, wiszącej za biurkiem. Wzięła w dłonie żółte, kwadratowe karteczki i zaczęła zapisywać myśli-słowa, opisujące jak dotąd sprawę śmierci Oktawiana Mazura. Nie minęła chwila, jak na tablicy pojawiło się kilka napisów: czerwony pokój erotyczny, zgoda na narkotyki, podziemne tunele, dyskoteki, połamane kończyny, krew, ból, Konstanty Trąbicki, Arkadiusz Małecki i Paweł Biodrowicz. Przy dwóch ostatnich nazwiskach dała znak zapytania. Nie leżało jej to, by mieli coś wspólnego z morderstwem. To nie leżało w naturze Małego. Przez cały czas tworzenia mapy myśli Kamiński przyglądał się uważnie Piaseckiej. Gdy skończyła, zapytał:
— Twoim zdaniem drugi właściciel restauracji narażony jest na taki sam los czy może to właśnie on ma coś wspólnego ze śmiercią Mazura?
— Jeśli miałby coś wspólnego z jego śmiercią, będzie próbował bawić się z nami w chowanego. Może będzie chciał gdzieś się zaszyć lub uciec za granicę. — odpowiedziała Piasecka, odwracając się przodem w stronę biurka i Kamińskiego. — Trzeba w takim razie wysłać naszych na wszystkie przejścia graniczne. Pasowałoby też dowiedzieć się o nim czegoś więcej. Odwiedzimy jego miejsce pracy. Zdaje się, że pracował tam z kimś jeszcze, więc może zastaniemy kogoś z jego pracowników.
Wstała w pośpiechu i ruszyła w stronę drzwi. Kamiński podążał za nią. Galeria sztuki Trąbickiego mieściła się przy ulicy Kościuszki 226. Sąsiadowała ze sklepem z bielizną damską oraz punktem sezonowej sprzedaży lodów włoskich i gofrów. Nad wejściem wisiał szyld “Galeria Harmonia Trąbickiego”. Na wystawie wyeksponowane były prace w różnorodnych stylach: od klasycznych portretów, przez abstrakcyjne obrazy, aż po fotografie z artystycznych sesji w plenerze. Każde z dzieł miało swoją unikalną historię, a wśród nich pojawiły się także prace lokalnych artystów, które wypełniały przestrzeń galerii.
Mimo nieobecności właściciela, galeria była otwarta. Piasecka i Kamiński weszli do środka, gdzie zastali kobietę w średnim wieku, pochyloną nad deską roboczą, przy której analizowała jakieś dokumenty dotyczące wystawy.
— Komisarz Marieta Piasecka. — śledcza przedstawiła się.
— I podkomisarz Kamiński. — dodał jej kolega, wchodząc za nią.
— Chcielibyśmy porozmawiać o pani szefie. — powiedziała Piasecka, zerkając na kobietę, która zdawała się być lekko zaskoczona.
— Oczywiście. — kobieta podniosła wzrok, choć była wyraźnie zaskoczona — Czy coś się stało? — zapytała niepewnie.
— Kiedy widziała pani ostatnio pana Trąbickiego?
— Wczoraj. Był w galerii przez cały dzień, jak prawie zawsze. Miał spotkanie z kilkoma artystami. Potem pojechał na jakiś wernisaż. — odpowiedziała, myśląc chwilę. — Pamiętam, bo akurat przygotowywałam jeden z jego projektów wystawowych i musiałam pomóc mu przy wyborze nowych dzieł na przyszłą wystawę.
— A czy zauważyła pani coś niepokojącego, dziwnego w jego zachowaniu? — Piasecka kontynuowała. — Może coś, co przykuło pani uwagę?
Kobieta wzdrygnęła się, jakby nie rozumiejąc do końca pytania i odpowiedziała:
— Cóż… nie wiem, co dokładnie ma pani na myśli. Trudno mi powiedzieć, co w tym kontekście jest „dziwne”.
— Może był bardziej zdenerwowany? Wycofany? Lub przeciwnie, może był pełen energii i rozgadany? Coś, co wyraźnie odbiegało od jego zwykłego zachowania? — policjantka starała się precyzyjniej nakierować rozmowę.
— Nie przypominam sobie niczego, co by się wyróżniało. — kobieta wciąż była ostrożna w odpowiedziach. — Ale tak, Kostek ma ostatnio pewne problemy, to fakt. Każdy w galerii o tym wiedział.
— Co za problemy? — dopytała Piasecka.
— Przyszedł do mnie pewnego dnia, prosząc o pożyczkę. Wiedziałam, że nie mogę mu pomóc za wiele, ale wydawał się dość zdesperowany. Potem dowiedziałam się, że próbował pożyczyć pieniądze od kilku innych osób.
— Jaką kwotę miał na myśli? — zapytał Kamiński, rozglądając się po galerii i przyglądając dziełom sztuki na ścianach.
— Potrzebował około dwustu tysięcy złotych. Mnie poprosił o pięćdziesiąt.
— Niemała suma. Po co potrzebował tak dużych pieniędzy? — Piasecka kontynuowała.
— Nie wiem. Nie interesuję się finansami szefa. — kobieta starała się bronić Trąbickiego.
— Pozwoli pani, że wyjaśnię, dlaczego tu jesteśmy. Prowadzimy śledztwo w sprawie morderstwa właściciela restauracji „Gospoda u Mazurów”, Oktawiana Mazura. Z tego, co wiemy, pan Trąbicki jest nie tylko właścicielem tej galerii, ale także wspólnikiem ofiary.
— Co?! — kobieta zareagowała zaskoczeniem. — Podejrzewacie, że pan Trąbicki miał coś wspólnego z tym morderstwem? — jej głos pełen był niedowierzania.
— Na razie nie możemy powiedzieć nic na pewno, ale z pewnością chcielibyśmy z nim porozmawiać. Nie zastaliśmy go w domu, dlatego jesteśmy tutaj. — wyjaśniła Piasecka. — Martwi mnie to, że po morderstwie Mazura, Trąbicki zniknął. Nie możemy go namierzyć, a on wciąż nie pojawił się w galerii. Dla nas to sygnał, by zachować czujność.
Kobieta spuściła wzrok, w milczeniu przez chwilę wpatrując się w ekran komputera. Dopiero po chwili, nieco cicho, odpowiedziała:
— Wie pani, Kostek… Mój szef ma pewną słabość. Już nie raz przez nią popadł w poważne kłopoty.
— Jaka to słabość? — Piasecka zainteresowała się tym tematem.
— Hazard. Ma z tym problem od lat. Są dni, kiedy nie gra, ale są też takie, kiedy wszystko, dosłownie wszystko, staje się dla niego grą. Wtedy zaniedbuje pracę, nie dba o finanse, pożycza pieniądze… Zawsze wraca do gry, nawet kiedy nie ma na to środków. Mam wrażenie, że nie potrafi kompletnie tego kontrolować.
Piasecka i Kamiński spojrzeli na siebie, wymieniając ciche spojrzenie pełne zrozumienia. Wiedzieli, jak niebezpieczne potrafią być uzależnienia, szczególnie te, które wiążą się z tak ryzykownymi zachowaniami jak hazard.
— Pozwoli pani, że się rozejrzymy? — poprosiła Piasecka.
— Oczywiście. — kobieta nie sprzeciwiła się. Pochyliła się ponownie nad monitorem.
Policjanci zaczęli przechadzać się po galerii. Weszli do pomieszczenia, gdzie wystawione były obrazy i rzeźby. W powietrzu unosił się zapach świeżej farby, a z głośników płynęła cicha muzyka. Na jednej ze ścian wisiały obrazy Trąbickiego, obok prac innych lokalnych artystów, którzy wystawiali swoje dzieła w galerii. Wśród nich były zarówno abstrakcyjne kompozycje, jak i realistyczne portrety, które zdobyły uznanie na krajowych i międzynarodowych wystawach. Część dzieł Trąbickiego, jak i jego współpracowników, była wyróżniana na prestiżowych konkursach sztuki, co dodatkowo podkreślało rangę galerii.
— Proszę nie zwracać na nas uwagi. — Piasecka powiedziała do młodego mężczyzny, który przygotowywał kolejną wystawę. — Szukamy pana Trąbickiego.
— O, tak, szefa dzisiaj nie ma. — odpowiedział, po czym podał im swoje imię. — Kamil Jaworny.
— Co pan sądzi o swoim szefie? — zapytała Piasecka, próbując wyciągnąć jakieś informacje.
— Hm, nie jest łatwo. — młody mężczyzna wzruszył ramionami. — Często bierze sobie zasługi, które wcale nie są jego. Kiedy coś nie wychodzi, winę zrzuca na nas.
— Czy pan Trąbicki przyjaźni się z kimś bliżej? — zapytał nagle Kamiński.
— On raczej nie utrzymuje żadnych bliskich relacji. — odpowiedział Jaworny, zerkając na obrazy wiszące na ścianach.
— A może jest tu jakieś zdjęcie Trąbickiego, które możemy zabrać?
— Tak, na pewno jest przynajmniej jedno z jego przedostatniej wystawy. — Jaworny podszedł do jednej z ekspozycji, zdjął niewielkie zdjęcie w czarnej ramie i podał Piaseckiej. — To dzieło, które zdobyło nagrodę na Międzynarodowym Konkursie Malarstwa Współczesnego. — wskazał palcem na obraz, który Trąbicki trzyma na zdjęciu w swoich rękach.
— Dziękuję. — Piasecka spojrzała na zdjęcie. — Czy mogłabym zabrać je ze sobą?
— Jasne, nie ma sprawy.
Po wyjściu z galerii Piasecka wysłała komunikat do wszystkich patroli z informacją o Konstantym Trąbickim. Dołączyła zdjęcie poszukiwanego. Prosiła o czujność i gotowość do szybkiej reakcji. Potrzebowała jak najszybciej skontaktować się z drugim właścicielem „Gospody u Mazurów”.
Piasecka planowała zakończyć pracę po wizycie w galerii Trąbickiego i nazajutrz powrócić do śledztwa, gdy — tuż po wyjściu z budynku — odebrała telefon od podkomisarza Pawlaka z informacją, że zgłosił się na komisariat świadek, który poranną porą widział mężczyznę wybiegającego z restauracji. Przekazała tę informację Kamińskiemu, po czym wrócili na komendę, gdzie policjantka od razu rozpoczęła rozmowę z nowym świadkiem.
Śledcza miała wrażenie, że to może być jeden z kluczowych momentów w śledztwie. Świadek, który regularnie przejeżdżał obok „Gospody u Mazurów”, miał dostarczyć nowych, istotnych informacji, które mogły przybliżyć ich do rozwiązania zagadki. Mężczyzna, po chwili zastanowienia, rozpoczął swoją relację.
— Właściwie już mówiłem pani koledze, ale powtórzę. Skończyłem pracę o 5:30 rano. Wracałem do domu rowerem, bo odkąd śnieg stopniał, przesiadłem się na rower… — zaczął, wzdychając. — Mieszkam dwie kamienice za „Gospodą u Mazurów”. Zawsze przejeżdżam tędy, gdy idę do pracy i wracam do domu. Około godziny 6 mijałem restaurację, kiedy nagle wybiegł z niej jakiś facet.
Piasecka wzięła do ręki swój notes. Otwarła go na czystej stronie, gotowa zanotować jak najwięcej szczegółów.
— Jak wyglądał ten mężczyzna? — zapytała spokojnym tonem, patrząc na świadka z uwagą.
— Taki zwyczajny, szczupły, nie za wysoki. Jasne włosy, koło czterdziestki, może troszkę po czterdziestce. Miał okulary. — odpowiedział, wpatrując się w dal, próbując odtworzyć obraz z pamięci. Po chwili milczenia dodał: — Wydawał się trochę roztrzęsiony, może w jakimś pośpiechu.
Piasecka zanotowała jego odpowiedzi, ale coś zaczęło jej chodzić po głowie. Nagle wyciągnęła z notesu zdjęcie Trąbickiego, które pożyczyła z galerii sztuki. Położyła je ostrożnie na stoliku przed świadkiem.
— Czy to ten mężczyzna? — zapytała, patrząc na reakcję mężczyzny.
Świadek spojrzał na zdjęcie, przyglądając się uważnie, a potem jego twarz rozjaśniła się pewnością.
— Tak, to on! — odpowiedział natychmiast. — To dokładnie ten blondyn. — jego ton zdradzał pewność, a radość z tego, że udało mu się rozpoznać mężczyznę, była wyraźna.
Piasecka kiwnęła głową, zapisując w notesie szczegóły. Dzięki temu zdjęciu byli już znacznie bliżej zidentyfikowania mężczyzny, który pojawił się w „Gospodzie u Mazurów” tej nocy. Zanim zdążyła zadać kolejne pytanie, świadek kontynuował, jakby nieco zafascynowany tym, co miał do powiedzenia.
— Mam coś jeszcze. Tak jak mówiłem często tam przejeżdżam, bo pracuję w tej okolicy. I od pewnego dłuższego już czasu zawsze zwracałem uwagę na jedno… — dodał, patrząc na Piasecką. — W okolicy restauracji pojawiała się bardzo często jakaś kobieta. Nie tylko wtedy, gdy odbywały się imprezy. Widziałem ją również w te dni, kiedy nie było żadnych większych wydarzeń. Zwykle wchodziła do środka, czasami koczowała przed wejściem. Nie znam jej, więc to raczej nikt z sąsiedztwa. Zawsze była tajemnicza, jakby była tam tylko na krótką chwilę, zupełnie jakby przychodziła, żeby coś załatwić… a potem znikała.
Piasecka podniosła wzrok. Ta informacja wzbudziła jej zainteresowanie. Kiedy świadek mówił o tajemniczej kobiecie, poczuła, że to może być nowy trop, który doprowadzi ją do kolejnych odpowiedzi.
— Wie pan, co powinniśmy zrobić? — zapytała. — Proszę się zastanowić, czy może pan pomóc nam w stworzeniu portretu pamięciowego tej kobiety? Jeżeli pamięta pan jakiekolwiek wskazówki, detale… może coś, co zapadło panu szczególnie w pamięć?
— Jasne, mogę spróbować. Choć przyznam, że to była raczej kobieta, która… pojawiała się i znikała bardzo szybko. Ale jej twarz, mimo wszystko, zostaje w pamięci. — świadek pokiwał głową.
— Dobrze, proszę poczekać chwilę. — powiedziała do mężczyzny. — Zaraz zaprowadzimy pana do naszego rysownika, żeby stworzył portret pamięciowy tej kobiety. Może będzie pan w stanie pomóc w odtworzeniu jej wyglądu.
Świadek kiwnął głową, zgadzając się na dalszą współpracę. Piasecka podniosła telefon i zadzwoniła do rysownika, informując go, że ma nowego świadka i prosi o przygotowanie portretu pamięciowego tajemniczej kobiety. Chwilę później poprosiła mężczyznę, by poszedł z nimi.
Kamiński i Piasecka zaprowadzili świadka do pomieszczenia, gdzie czekał rysownik. Pracownia, pełna zdjęć, szkiców i materiałów do odtwarzania portretów, była miejscem, w którym najczęściej odwiedzali ich ci, którzy mieli szansę na rozpoznanie sprawców lub świadków zdarzeń.
Rysownik Piotr Rolnik, mężczyzna w średnim wieku, powitał ich krótko.
— Dzień dobry. — zaczął, patrząc na świadka. — Proszę usiąść i opisać wszystko, co pan zapamiętał. Postaramy się stworzyć jak najdokładniejszy portret tej kobiety.
Świadek, mimo że nie był pewien, czy uda mu się odtworzyć pełny wizerunek kobiety, usiadł na krześle przed rysownikiem. Piasecka i Kamiński zajęli miejsce na stojąco, czekając na szczegóły, które pozwolą odtworzyć jak najwierniejszy portret.
— Pamięta pan jakąś szczególną cechę jej twarzy? Może oczy, usta, włosy? — zapytał rysownik, starając się wyciągnąć jak najwięcej detali.
Świadek spojrzał na niego, starając się przypomnieć sobie jak najwięcej. Po chwili zastanowienia powiedział:
— Miała ciemne, może trochę kasztanowe włosy. Wydaje mi się, że były trochę dłuższe, może do ramion. Jej oczy były ciemne, ale nie potrafię powiedzieć, czy były brązowe czy czarne. Na pewno były intensywne, głębokie. Pamiętam też, że miała wąski nos. Była młoda, może w okolicy trzydziestki, wyglądała bardzo elegancko, nawet w takich codziennych ubraniach.
Piasecka z uwagą słuchała każdego słowa, a Kamiński co chwilę przerywał, zadając dodatkowe pytania.
— Jakie ubrania miała na sobie? — zapytał.
— Często widziałem ją w płaszczu. Zwykle czarnym, eleganckim. Nie wiem, czy to ważne, ale chyba nosiła jakąś biżuterię. Może pierścionek? — odpowiedział świadek, zastanawiając się nad detalami.
Rysownik zaczął szkicować, na razie robiąc szybkie zarysy twarzy i dodając kolejne szczegóły, które mógł wyłapać z opisu świadka. Po kilku minutach rysunek zaczął nabierać kształtu.
Piasecka przyglądała się uważnie. Czuła, że to może być kluczowy element w śledztwie. Tajemnicza kobieta, która odwiedzała „Gospodę u Mazurów” w te dni, kiedy nic się tam nie działo — jej obecność nie była przypadkowa. A teraz dzięki portretowi pamięciowemu mogą zacząć ją identyfikować.
— Gotowe. Proszę spojrzeć. Czy to jest ta kobieta? — rysownik w końcu zakończył szkic, podnosząc ołówek i spoglądając na pozostałych.
Świadek wziął rysunek do ręki, przyglądając się twarzy narysowanej na papierze. Po chwili ciszy skinął głową.
— Tak, to ona. To dokładnie jej wygląd. — mężczyzna potwierdził, choć nadal wydawał się nieco zaskoczony, że udało mu się tak dobrze odtworzyć jej rysy twarzy.
Piasecka wzięła portret, kiwając głową.
— Dziękujemy za pomoc. To może okazać się bardzo istotne dla śledztwa. — powiedziała, patrząc na świadka. — Jeśli przypomni sobie pan jeszcze jakieś szczegóły, proszę nie wahać się z nami skontaktować.
Mężczyzna podziękował i opuścił pomieszczenie, a Piasecka spojrzała na Kamińskiego.
— Teraz musimy dowiedzieć się, jak nazywa się ta kobieta i co łączy ją z „Gospodą u Mazurów”. Musimy sprawdzić, czy nie jest powiązana z kimś, kogo znamy. Może Trąbicki? Może ta kobieta pojawiła się w galerii… — zaczęła zastanawiać się głośno. — Zlecę chłopakom, by sprawdzili zdjęcia w galerii z tych wszystkich wernisaży i wystaw. Może ktoś ją rozpozna na którymś z nich.
Kiedy Piasecka opuściła gabinet rysownika i pożegnała świadka, udała się w stronę gabinetu Pawlaka. Kamiński ruszył za nią, widząc, że kieruje się do pokoju, który dzielili. Gdy weszli, Piasecka przez chwilę przystanęła przy samych drzwiach, a Kamiński poprawił coś na swoim biurku, starając się uporządkować papiery, które rozłożył podczas wcześniejszej pracy.
— No, jak tam z tym portretem pamięciowym? — zapytał Pawlak.
— Świadek dał nam coś do myślenia. — Piasecka usiadła, przerywając chwilę ciszy. — Opisał kobietę, która często pojawiała się w „Gospodzie u Mazurów”. Była tam nie tylko podczas imprez, ale także w zwykłe dni. Wydaje mi się, że to może być ważny trop.
— Dziwne, że taka osoba kręci się w okolicy. — powiedział Kamiński, pochylając się nad biurkiem. — Może coś z nią łączy ofiarę, a może sprawcę? Nie możemy tego zignorować.
Piasecka kiwnęła głową, wyciągając zdjęcie portretu pamięciowego kobiety.
— Rysownik zrobił szkic, a świadek potwierdził, że to ona. Musimy teraz ustalić, kim ona jest. — dodała, wskazując na obrazek. — Może ktoś ją rozpozna.
— Jakie masz ogólne wnioski jeśli chodzi o całe dzisiejsze śledztwo? — zapytał Kamiński.
Piasecka spojrzała na niego z zamyśleniem.
— Śledztwo wymaga coraz więcej uwagi, bo brutalność tego czynu jest niepokojąca. — powiedziała. — Złamane kończyny, brutalność sprawcy. To nie tylko morderstwo, ale i chęć zadania cierpienia.
— Tak, nie wygląda to na zwykłą zbrodnię. — dodał Kamiński. — Sprawca musiał wiedzieć, jak postępować, by zadawać jak największy ból. Łamanie rąk i nóg to symboliczne zniszczenie ofiary, może miało to też na celu uniemożliwienie jej obrony.
— Zgadzam się. — podjął Pawlak. — Każdy szczegół ma znaczenie, nawet to, że ofiara mogła być w pewnym sensie unieruchomiona. Niezwykle brutalny sposób działania sprawcy może nam coś powiedzieć o jego motywach.
Piasecka milczała przez chwilę, analizując wypowiedzi obu mężczyzn. Wiedziała, że każdy z tych elementów prowadzi do nowych pytań, na które będą musieli odpowiedzieć.
— Dobra, więc musimy się skupić na tym, kto mógł mieć motyw, by posunąć się do czegoś takiego. — powiedziała w końcu. — Zajmijmy się tą kobietą. Jeśli uda nam się ustalić, kim ona jest, może uda się znaleźć jakieś powiązanie z ofiarą.
Po krótkiej wymianie zdań zdecydowali się skontaktować z innymi jednostkami, by sprawdzić, czy portret pamięciowy kobiety nie jest przypadkiem znany. Piasecka spojrzała wymownie na Kamińskiego, który zrozumiał, że policjantka planuje zakończyć już na ten moment służbę. Drugi z mężczyzn również odczytał zamiary naczelniczki wydziału.
— Jak rozumiem zbieracie się razem do domu? — zapytał Pawlak, puszczając do Piaseckiej oko.
— Nie mamy innego wyjścia. Jesteśmy jednym samochodem. — odpowiedział mu Kamiński, który właśnie uzmysłowił sobie, że w porannym pędzie nie rozważył nawet innej opcji. Piasecka też o tym nie pomyślała.
— Takie to jakieś coraz bardziej normalne dla mnie, że jeździmy do pracy razem. — powiedziała do Kamińskiego po tym, jak wyszli już z gabinetu.
— Dla mnie też. Mam wrażenie, że mogę doświadczać Ciebie 24 godziny na dobę, a to i tak zawsze będzie dla mnie za mało. — odrzekł, nachylając się i całując policjantkę w czoło. — Jaki mamy plan na dalszą część dnia? — zapytał, marszcząc w zabawny sposób brwi.
— W tym całym miłosnym uniesieniu, które sprawia, że fruwamy gdzieś wysoko, a kolorowe motylki błądzą w naszych brzuszkach… — Piasecka zaczęła żartobliwe przemówienie. — Zejdziemy trochę na ziemię i pojedziemy na zwyczajne zakupy. Nie chcę, by w lodówce za moment zostało tylko światło.
— Ok, a później wyłożymy nogi na kanapie i do wieczora będziemy oglądać filmy! — zaproponował Kamiński z ogromnym entuzjazmem, kierując się w stronę wyjścia.
— Niestety nie poprę Twojego planu. Czeka mnie jeszcze później trening. Chcę trochę pobiegać. — odpowiedziała. — Jeśli chcesz możesz pobiegać ze mną, a jeśli nie to Ty obejrzysz początek filmu beze mnie, a ja zadbam trochę o to, by spalić ostatnie fast foody, które zajadaliśmy.
Wyszli z komendy, trzymając się za ręce. Zrobili w najbliższym markecie szybkie zakupy. Po powrocie do mieszkania Piasecka wskoczyła w strój sportowy i wyszła na zewnątrz na kilkukilometrowy bieg. Kamiński tamtego dnia nie skorzystał z propozycji wspólnego treningu. Wolał zasiąść przed telewizorem i zresetować umysł, zaś wieczorne, rześkie powietrze wpadające do płuc policjantki dodało jej sił, by przebierać nogami po jednej ze swoich ulubionych tras w bliskim jej sercu parku. Wszystko naokoło rodziło się na nowo do życia. Zieleniły się trawy i liście, ptaki zaczynały śpiewać swoje serenady, owady wyfrunęły w powietrze, a gdzieniegdzie przelatywał nawet samotnie motyl. Zimowy letarg odchodził w niepamięć, pozostawiając miejsca wiosennemu szczęściu. Jednak było coś, co nie pozwalało Piaseckiej w pełni skupić się na biegu i wieczornym resecie umysłu. Coś, co tkwiło w jej myślach i wciąż kierowało je na temat pracy. Znalezienie zwłok Oktawiana Mazura nieustępliwie kojarzyło się śledczej z podobną sprawą sprzed lat, w której denat również miał połamane kończyny, choć zamordowany został w zupełnie innych okolicznościach. Sprawcy nigdy nie wykryto. Brak śladów i motywów nie pozwoliły na postawienie nikomu zarzutów, więc sprawa z niewykrytym zabójstwem wylądowała w archiwum. Tego dnia jednak usilnie wracała do umysłu Piaseckiej do tego stopnia, że postanowiła przypomnieć sobie ją dokładniej, dlatego robiąc postój w czasie biegu zadzwoniła do policyjnego archiwisty z prośbą o odszukanie akt sprawy morderstwa mężczyzny, który obok Mazura cały czas pojawiał się w jej myślach.
Po telefonie zaczęła kierować się w stronę mieszkania. Obserwowała z uwagą mijanych ludzi, próbując w międzyczasie wyczytywać z ich twarzy odczuwane emocje i uśmiechała się w duchu, słysząc wyraźnie głośny śmiech dzieci, korzystających z wiosennego wieczoru w parku. Lubiła to miejsce nad wyraz mocno. Wracała do niego za każdym razem, gdy tęskniła za przyrodą i ciszą, splatającą się ze sobą w harmonijnym tańcu. Truchtając, krążyła wiele razy po dobrze znanych sobie ścieżkach, wijących się niczym delikatne piórka, prowadzących ją przez labirynt urokliwej zieleni. Spoglądała zaciekawionymi oczami na drzewa rozpościerające swoje gałęzie jak opiekuńcze ramiona, tworząc tym samym baldachim cieni, przez który wciąż jeszcze przenikały — pomimo wieczornej pory — złote promienie wiosennego słońca. Szum liści, jak cichy szept natury, wypełniał powietrze, podczas gdy lekki wiatr niósł zapach świeżej trawy i wilgotnej jeszcze po zimie ziemi. W oddali, wśród rozkwitających pąków, słychać było śpiew ptaków. Uwielbiała tę ich pieśń. Niespieszną, pełną spokoju, wprowadzającą duszę Piaseckiej w stan błogiego ukojenia.
Zmierzch w parku nadchodził bardzo powoli, zacierając stopniowo kontury drzew w miękkim, granatowym półmroku. Celowo przemierzała te alejki raz po raz, by doczekać rześkiego wieczoru w jednym ze swoich ulubionych miejsc. Wraz z zachodem słońca, cienie drzew rosły i tańczyły, rozmywając granice między światem realnym, a tym, co rozgrywało się wewnątrz policjantki. Przez krótki moment skupiła się na bodźcach dźwiękowych, które wpadały do jej uszu. Zasłuchała się w wiatr, który pomiędzy gałęziami szeptał swoje tajemnice. Zbliżając się do bocznej bramy parku dostrzegła, że na jednej z popękanych ławek siedziała kobieta, której sylwetka była nieco pochylona, a ramiona zgarbione, sprawiające wrażenia uginania się pod ciężarem własnych myśli. Na pierwszy rzut oka nie przykuła niczym szczególnym uwagi Piaseckiej, jednak im bardziej zbliżała się do niej, tym bardziej wyczuwała unoszący się w powietrzu delikatny, ale nieodparty zapach alkoholu. Oczy kobiety były zamglone, sprawiające wrażenie nieobecnych, a ruchy mocno ociężałe tak, jakby absolutnie każdy gest wymagał nadludzkiego wysiłku. W pewnym momencie wzrok siedzącej na ławce kobiety przesunął się po twarzy śledczej, jednak nie wyglądało to tak, jakby naprawdę ją widziała. Było to raczej spojrzenie, w którym zmieszane były wszystkie znieczulone alkoholem wspomnienia, utracone marzenia i przede wszystkim głęboka samotność. Usta napotkanej kobiety poruszyły się prawie niedostrzegalnie, próbując wydobyć z siebie słowa, które w okamgnieniu rozmyły się gdzieś pomiędzy myślą a głosem. Piasecka zwolniła bieg, a po chwili stanęła. Próbowała wsłuchać się w słowa, wydobywające się z trudem z ust kobiety. W pewnym momencie policjantka zdała sobie sprawę, że ta mówi o czymkolwiek: o dawnych przyjaciołach, byłym mężu, utraconych szansach i niespełnionych obietnicach oraz o jakimś dziecięcym marzeniu, które nagle wypłynęło na powierzchnię jej odurzonego umysłu.
Patrząc na kobietę na ławce, Piasecka czuła mieszankę emocji. Jej serce wypełniało współczucie, litość i niewyraźny niepokój. Widziała w niej jakąś tragiczna sprzeczność: z jednej strony chaos, który wypełniał jej wnętrze, a z drugiej strony ciszę otaczającą ją jak nieprzebyty mur. Był to moment, w którym policjantka zrozumiała, że nie chodziło konkretnie o tą dokładnie kobietę, ale o coś większego. O stan, w którym każdy człowiek mógłby się znaleźć w odpowiednich ku temu niesprzyjających człowiekowi okolicznościach. Również i ona, gdyby zatraciła się w przeszłości swojej rodziny. Kobieta z parku była dla Piaseckiej niczym zagubiona dusza, która przepadła gdzieś pomiędzy przeszłością a teraźniejszością. Zawieszona w czasie. Zbyt zmęczona, by walczyć. Zbyt przerażona, by całkiem się poddać. Alkohol, który miał być dla niej przynoszącą ulgę ucieczką, stawał się kajdanami, trzymając ją w miejscu, w którym ból istnienia rozmywa się w letargiczną obojętność.
Wróciła do truchtu. Zbliżając się do opuszczenia parku, poczuła, jak ten obraz zapada jej w pamięć — widok kobiety, która już dawno przestała szukać sensu, a jedyne co robiła teraz to dryfowanie w mroku, wśród zaginionych myśli i zapomnianych ścieżek. Jej obecność, choć tylko przelotna i tak bardzo krótkotrwała pozostawiła w Piaseckiej cichy niepokój oraz echo, które powracało jak odległy szept przypominający, jak cienka granica oddziela wszystkich ludzi od podobnego losu. Było jeszcze coś, co pozostawiła w śledczej kobieta w parku. Rozbudziła w niej przykre wspomnienia i otworzyła rany, które wydawały się być już dawno zagojone i uleczone.
Rozdział II. Zagubiona niewinność
“Przeszłość potrafi nas dopaść znienacka, nawet jeśli przez całe życie staraliśmy się o niej zapomnieć.”
(Guillaume Musso, “Potem…”)
Gdy najbliższe mi osoby dowiadywały się o istnieniu czerwonego pokoju zadawały pytania lub samym wymownym spojrzeniem pokazywały, że zastanawiają się nad jego działalnością w moim niewielkim i na pozór niezbyt popularnym lokalu. Wiele razy czułem na sobie spojrzenia innych ludzi, którzy zastanawiali się, dlaczego ja — człowiek na pierwszy rzut oka spokojny, cichy i raczej mocno zamknięty w sobie, postanowiłem uatrakcyjnić lokal o intymny i dyskretny raj dla osób chcących zrealizować swoje najskrytsze fantazje erotyczne. Dla moich klientów miała to być gwarancja niezadawania pytań i całkowitej akceptacji ich potrzeb, pragnień, fantazji, preferencji i orientacji seksualnych. Niektórzy zawstydzeni tematem próbowali zatuszować go udawanym kaszlem. Inni ironizowali, czy miejsce to powstało z uwagi na moje prywatne doświadczenia i jest przetestowane na mojej własnej skórze. Za każdym razem zastanawiałem się później, czy gdyby ci sami ludzie znali prawdę, potrafiliby zrozumieć więcej i czy z taką samą prędkością wypowiadaliby słowa, które wypływały z ich ust. Ludzie dzielili się na dwa obozy. Jedni twierdzili, że czerwony pokój jest owocem mojego wyuzdania, inni uważali, że zostałem mocno skrzywdzony. Mało kto znał moją przeszłość.
Wychowałem się w rodzinie, która na pozór wyglądała na normalną. Ojciec prowadzący bar dla okolicznej ludności i matka zajmująca się domem i dziećmi. Towarzyscy, otwarci, rozmowni. Lubiani i szanowani przez sąsiadów, którzy to w przeważającej mierze byli klientami ojca i dzięki którym wiązaliśmy koniec z końcem. Coniedzielne wizyty w kościele wskazywały na rodzinną pobożność. Były też dla moich rodziców magicznym amuletem, który sprawiał, że wszystkie inne sprawy przestawały mieć znaczenie w obliczu tego, że odbębnili niedzielne nabożeństwo, siedząc w drugiej ławce tuż przed figurą Jezusa z cierniową koroną na głowie. W praktyce nie dbali o mnie ani o moją siostrę. Ojciec odreagowywał stresy, sięgając po niezliczone ilości alkoholu. Matka spotykała się z kochankami, których moi koledzy nazywali czasami alfonsami. Trzech z nich poznałem mając zaledwie kilka lat. Od jednego dostałem niezły wpierdol, gdy wróciłem do domu przed czasem i nie zdążył zerżnąć mojej matki na kuchennym blacie, do czego właśnie się zabierał zanim usłyszał otwierające się drzwi.
Byłem nastolatkiem, gdy moja matka zmarła. Ojciec opowiadał bajeczki o tym, jak chorowała i że zasłużyła na niebo. Nie byłem już jednak w wieku, gdzie łykałem wszystkie jego brednie. Wiedziałem, że popełniła samobójstwo. Widocznie nie miała już więcej sił, by znosić na przemian albo nieobecność ojca, który swój lokal traktował jak swój prawdziwy i jedyny dom, albo awantury, które wszczynał wracając pijany do mieszkania. Zadawał jej ciosy, upokarzał, wyzywał, zaciągał za włosy do sypialni. Później zapinał swój gruby pasek od spodni, ubierał kraciastą koszulę i pospiesznie szedł do kościoła, by przypadkiem nie ominąć nabożeństwa i zachować w oczach sąsiadów miano przykładnej głowy rodziny.
W domu się nie przelewało. Pamiętam, jak ciotka Aldona ponaglała ojca, by opłacił koszty związane z pogrzebem matki, a on wiecznie znajdował wymówki. Ba, był na tyle wyrachowany, że rozważał nawet zwlekanie z poinformowaniem kogokolwiek o jej śmierci, gdy znalazł ją, niedającą oznak życia, w wannie. Ironią było w naszym życiu to, że ojciec prowadził bar, w którym żywiło się większość okolicznych mieszkańców, zamawiając smaczne, domowe jedzenie, a jego własne dzieci niejednokrotnie chodziły głodne. Bywały momenty, że wyglądałem jak siedem nieszczęść. Same kości powleczone skórą.
Po śmierci matki było tylko gorzej. Ojciec stracił swój worek treningowy, dlatego bardzo szybko to ja stałem się obiektem, na który przelewał buzujące w nim negatywne emocje, które potrzebował wyładować każdego wieczoru po powrocie z gospody. To pozwalało mu kolejnego dnia przybrać maskę i ponownie przez wiele godzin udawać pogodnego, życzliwego mężczyznę. Kupowali to wszyscy. Członkowie rodziny, księża, sąsiedzi. Nawet moje nauczycielki były nim oczarowane mimo tego, że wiele razy sygnalizowałem, że w naszym domu nie dzieje się dobrze.
Dzieciństwo, w którym wzrastałem w cieniu własnych marzeń, praktycznie od zawsze kojarzyło mi się z samotnością i pustką. Mało kto zwracał na mnie uwagę. Mało kto w ogóle mnie dostrzegał. Miałem wrażenie, że mieszkam w cichym domu, w którym słońce rzadko zaglądało przez brudne okna. Pierwsze lata życia kojarzyły mi się ze starym, poszarpanym kocem, pełnym dziur i szwów, którymi wkradało się zimno zapomnienia. Większość dni mojego dzieciństwa były dniami bez kolorów, w których niepewność i smutek tańczyły w rytm nieszczęścia. Rodzice, szczególnie ojciec, był jak zgaszone gwiazdy w bezkresie nocy — nie zauważał nigdy moich drobnych starań czy chęci. Trzymając w ręku butelkę, zanurzał się w alkoholowym świecie, w którym problemy świata znikały na chwilę, a niepokój wypełniał cały dom. Rzadko się uśmiechałem, a mój śmiech był raczej niczym echo, które niknęło w szumie pustki codzienności. Matka kojarzyła mi się z cieniem, przemykającym pomiędzy kuchnią a pokojami, pogrążona w myślach, całkowicie nieobecna, zalękniona.
Wpatrywałem się w zgniłe ściany i zażółcone tapety, marząc o świecie, w którym dostrzega się każdego, gdzie ciepło i miłość są na wyciągnięcie ręki. W moim sercu nieustannie drzemało niewidoczne pragnienie — pragnienie bycia zauważonym, by w końcu poczuć, że jestem kimś ważnym. Chociaż dla jednego człowieka na tym globie. Dni uciekały. Przesuwały się karty kalendarza, a ja pozostawałem niczym więcej niż cichym, samotnym duchem w szarej codzienności, gdzie każde westchnienie było wołaniem w pustkę. W mojej dziecięcej ciszy, gdzie każdy krok i każde łzy były niesłyszane, uczyłem się powoli, że czasami najgłębszy i najdotkliwszy ból nie potrzebuje słów — wystarczy jego milczenie, by odzwierciedlić całą niezmierzoną melancholię.
Błąkając się po samotnych rozdrożach życia, czułem narastający ciężar pustki, bezsensu i bezradności. Nawet gdy żyła matka, moje oczy pełne były niepokoju, a twarz zdradzała głębokie zmartwienia, których i tak nie dostrzegał nikt. Niepewny, dokąd się udać, czułem się opuszczony i niezrozumiany. Wszystko odmieniło się jednego dnia. Dnia, który utkwił w mojej pamięci na długo. Mając trzynaście lat poznałem jedną ze swoich dalszych ciotek, kuzynkę ojca — Joannę. Przeprowadziła się do naszej niewielkiej miejscowości z Warszawy, gdzie od lat pełniła rolę wykładowcy w szkolnictwie wyższym oraz odnosiła sukcesy w dziedzinie muzyki, do której podobno od zawsze miała nieopisany talent. Ciepła, serdeczna kobieta z łagodnym uśmiechem i spokojem w oczach. Od razu, na pierwszym spotkaniu dostrzegła mój stan emocjonalny, moją samotność. Wiele razy odtwarzałem w pamięci moment, w którym podeszła do mnie po raz pierwszy i delikatnie kładąc dłoń na moim ramieniu, po prostu mnie przytuliła. Podniosłem wtedy na nią swój wzrok i poczułem spływające po policzkach łzy. Przyciągnęła mnie do siebie bez słów, otaczając ramionami w ciepłym, bezpiecznym uścisku. Jej głos pełen troski szeptał cicho: “Jestem tutaj, nie musisz się już bać”. Tamtego dnia wtulałem się w nią coraz mocniej, czując, jak moje napięcie powoli opada. To właśnie w jej obecności poczułem się po raz pierwszy od bardzo dawna zrozumiany i zaakceptowany. Choć nie wypowiadaliśmy wtedy zbyt wielu słów, nasze ciche chwile razem wypełnione były poczuciem bliskości i zrozumienia. Był to moment przełomowy w moim życiu. Moment, w którym samotność ustąpiła miejsca poczuciu bezpieczeństwa, jakie dała mi obecność kochającej ciotki. Nie przypuszczałem jednak, że będzie to tylko złudzenie. Bardzo bolesne złudzenie.
Polubiłem ją szczególnie mocno. Pomimo tego, że miałem już wcześniej kontakt z wieloma bliższymi lub dalszymi ciotkami ta w wyjątkowy sposób skradła moje serce. Miała około czterdziestu lat, ale wyglądała na dużo młodszą. Zadbana, elegancka, na pozór wiecznie uśmiechnięta, a w towarzystwie najczęściej rozgadana. Takie sprawiała wrażenie. Podkochiwało się w niej większość moich kolegów. Godzinami opowiadali mi o tym i pokazywali swój punkt widzenia. Z ogromnym zaangażowaniem mówili, co widzą w kobiecie, do której ja mówiłem “Ciociu”. Nie potrafiłem sprecyzować w którym momencie sam przestałem na nią patrzeć jak na członka swojej rodziny, jak na własną ciotkę, a zacząłem czuć to samo, co moi koledzy — zauroczenie. Pierwsze w życiu zauroczenie. Pokazałem jej swoją pasję, wiedząc, że ją zrozumie i zaakceptuje. Wiedząc, że będzie pierwszą osobą z rodziny, którą grana przeze mnie na pianinie w barze ojca muzyka chwyci za serce. Nie myliłem się. Zachęcała mnie do tego, abym rozwijał talent. Powtarzała, że muzyka jest balsamem dla duszy. Zaproponowała, że pomoże mi rozwijać swoją pasję, że będziemy spotykać się, by ćwiczyć. Chciała, by muzyka koiła mój ból.
Spotkania z ciotką Joanną pod pretekstem doskonalenia gry na pianinie sprawiały, że mogłem spędzać z nią więcej czasu. Bez wątpienia była pierwszą kobietą, w której zauroczyłem się tak mocno, mając nieco ponad trzynaście lat. Wcześniej zwracałem uwagę na jakieś koleżanki, ale nigdy nie czułem uczuć i emocji tak silnych jak wówczas, gdy myślałem o niej. Początkowo śmiałem się w duchu, że chyba każdy młody chłopak kochał się kiedyś w kobiecie, która wiekiem mogłaby być jego matką. Z drugiej strony czułem się tak, jakby to było coś niebywale poważnego. Poważnego jak na trzynastolatka. Któregoś razu, podsycony motylkami w brzuchu wyjawiłem swoje uczucia i ku mojemu zaskoczeniu nie zostały one skrytykowane czy wyśmiane. Zamiast tego pozwoliła odprowadzić się do domu po odwiedzinach u nas. Z perspektywy czasu wiedziałem, że nie powinna wyrażać na to zgody. Nie w taki sposób, w jaki ja to odbierałem. Nie powinna przekraczać pewnej granicy, którą jednak bardzo szybko pozwoliła nam złamać.
Rozmawialiśmy długimi godzinami. Opowiadałem jej o sobie, swojej rodzinie z którą po latach nawiązała na nowo kontakt, planach i marzeniach, a ona- ku mojemu zaskoczeniu — otwierała się przed nastoletnim wtedy chłopakiem, wracając wspomnieniami do swojego nieudanego małżeństwa i rozwodu, dzieląc się sprawami związanymi z własnymi dziećmi i problemami dnia codziennego. Wiedziała przy tym, że chociażby z racji młodego wieku nie jestem w stanie powiedzieć zbyt wielu mądrych, wartościowych słów w tematach, które poruszała w naszych rozmowach, uzewnętrzniając się przy mnie. Pozwalała mi jednak spędzać ze sobą coraz więcej czasu nie tylko podczas odwiedzin w moim domu rodzinnym, ale również tylko we dwoje, gdzieś poza moim domem. Spotykaliśmy się na spacerach, placach zabaw czy boiskach. Graliśmy w gry, wygłupialiśmy się, żartowaliśmy. Byłem nią coraz bardziej zauroczony i pielęgnowałem każdą sekundę, którą było mi dane przeżywać właśnie z nią. Któregoś razu napisałem list. Opisałem raz jeszcze to, co czułem. Wspomniałem, że zrozumiem jeśli nasza relacja poza kontaktem w moim domu rodzinnym zakończy się. W domu byliśmy na siebie skazani. Odpowiedziała listem. Listem, w którym zawarła mnóstwo miłych, pochlebnych dla mnie słów, aczkolwiek wielkim łukiem omijała te, które mogłyby wprost wskazywać na jakiekolwiek uczucia skierowane w moją stronę, choć jej zachowanie na co dzień bywało dwuznaczne i nie zawsze wiedziałem, w jaki sposób je interpretować. Gdy miałem emocjonalny wzlot dziękowałem za jej obecność w moim życiu. Gdy upadałem powtarzałem sobie, że to co czuję nie ma żadnej przyszłości chociażby z tego względu, że miała syna starszego ode mnie.
Graliśmy wspólnie na pianinie. Miałem wrażenie, że muzyka otwiera nas na siebie. Potrafiła sprawić, że przestawałem czuć różnicę wieku, która nas dzieliła. Czułem jej przyjaźń i szczere zainteresowanie moją osobą. Nie zliczę ile wieczorów spędziliśmy wspólnie, w półmroku jej pokoju, w którym rozbrzmiewał dźwięk pianina, niczym szept duszy. Twierdziła, że uwielbia patrzeć, jak moje palce — palce młodego pianisty, delikatnie jak skrzydła motyla, z oddaniem przesuwają się po klawiszach. Każdy dźwięk był niczym oddech. Każde uderzenie było niczym puls serca, które biło w rytm melodii. Od zawsze tak było. Od zawsze czułem muzykę całym sobą. Domyślałem się jaki widok ukazuje się mojej ciotce — pasjonatce muzyki: skupienie na twarzy młodego chłopaka, zamknięte oczy i lekko pochylona głowa. To były momenty, w których byłem tylko ja i muzyka. Gdy grywałem dla niej czułem, jak fale emocji przenikały całe moje ciało, jak dźwięki unosiły mnie ponad rzeczywistością. Każda nuta stawała się opowieścią o moich marzeniach, radościach i lękach. Muzyka była moim językiem. Jedynym sposobem, by wyrazić to, czego słowami wyrazić nie potrafiłem. Wiedziała o tym i miałem wrażenie, że doceniała to. Kochałem grać, ale najbardziej kochałem grać dla niej. Była to moja ucieczka, pasja, wolność. W każdym akordzie zostawiałem cząsteczkę swojej duszy, zamkniętą w muzycznym labiryncie. Czas płynął wówczas inaczej, jakby zatrzymywał się na chwilę, pozwalając mi się zanurzyć głębiej tam, gdzie muzyka staje się życiem, a życie muzyką.
Z kolei ja wielokrotnie przyglądałem się jej twarzy, gdy w przyciemnionym pokoju wygrywała na drewnianym pianinie swoje ulubione melodie. Nie była już tak radosna i pewna siebie. Na jej twarzy malował się raczej smutek, pustka i samotność. Jej ramiona były lekko przygarbione, a wzrok utkwiony w pożółkłych nutach, które kiedyś niewątpliwie dawały radość. Zwykle grywała melancholijne melodie. Z zaciekawieniem, podziwem i ekscytacją patrzyłem, jak jej palce suną delikatnie po klawiszach, wydobywając ciche, przejmujące dźwięki, które niosły w sobie jakąś dziwną, nieopisaną, głęboką tęsknotę. Pochłaniała ją wtedy zwykle mocna zaduma, a jednego wieczoru dostrzegłem nawet, jak po policzku spłynęła niewielka łza. Z jednej strony pokój wypełniała muzyka. Z drugiej strony ta muzyka przeplatała się z ciszą, która była prawdopodobnie jedynym sposobem na wyrażenie emocji ciotki Joanny. Była w tym wszystkim zawsze niezwykle poważna. Tak, zdecydowanie kojarzyłem ją z powagą. Powagą, której mi w tamtym okresie życia z pewnością brakowało, ale nie chcąc stracić tej relacji robiłem wszystko, by być w jej oczach tym poważnym, dojrzałym i męskim. Do końca życia nie zapomnę dnia, w którym po raz pierwszy poszliśmy razem, tylko we dwoje na obiad do pobliskiej restauracji, konkurencji mojego ojca. Przyglądałem się uważnie, zafascynowany siedzącą naprzeciwko kobietą, jak z niezwykłą delikatnością operuje sztućcami. Zapamiętałem w tamtym momencie bardzo wyraźnie kształt i kolor jej paznokci, które później odtwarzałem w swojej głowie wielokrotnie. Właśnie wtedy zaczęły rodzić się w mojej głowie pierwsze myśli o bliskości z nią. Nastoletnie, nieudolne obrazy odtwarzane w wyobraźni. Wizje chwil, w których jej dłonie błądziłyby po moim ciele. Pragnąłem, by mnie dotknęła. Musiałem na to jednak poczekać.
Któregoś razu zgodziła się bym odwiózł ją do domu na rowerze. Usiadła na ramie mojego starego górala i pozwoliła mi napawać oczy widokiem jej lekko rozwianych przez wiatr włosów. Gdy zjeżdżaliśmy z dość stromej górki, wygięła się w zabawny sposób, szukając schronienia w moich ramionach. Serce biło mi jak oszalałe. Marzyłem o tym, by ta trasa nie miała końca.
Wiele razy odwiedzała mnie w domu. Nie przychodziła tylko do rodziców, ale nierzadko celem wizyt byłem konkretnie ja. Preteksty były różne: rozmowa o postępach w szkole, o grze na pianinie, o kontaktach z rówieśnikami. Moja matka, na co dzień zimna i niedostępna, udawała wtedy przed nią wylewną troskę i ogromne uczucia skierowane w moim kierunku, zaś ojciec — mimo, że była jego kuzynką — zafascynowany jej zgrabnym tyłkiem, dużym biustem i precyzyjnie zrobionym makijażem, ślinił się na sam jej widok i przytakiwał każdemu wypowiadanemu przez nią słowu. Zresztą rodzice czuli się zaszczyceni wizytą ciotki Joanny za każdym razem. Była w ich oczach kimś ważniejszym, kimś z wielkiego miasta, kto nagle pojawił się na nowo w naszym życiu i należy to bezsprzecznie doceniać. Postrzegali ją jak wyższą klasę społeczną aniżeli samych siebie — właściciela niewielkiego baru i niepracującą kurę domową. Nikogo nigdy nie dziwiła jej obecność. Nie doszukiwali się drugiego dna. Nikt nie miał pojęcia, że za zamkniętymi drzwiami nie toczą się wychowawcze rozmowy o relacjach rówieśniczych czy szkole, tylko leżymy na łóżku i wzajemnie, nieśmiało, bez patrzenia na siebie, dotykamy dłońmi swoich włosów. Takie chwile zdarzały się coraz częściej. Rozmyślałem o nich długimi godzinami, gdy wychodziła. I jeszcze przez długi czas czułem na skórze swojej głowy i twarzy dotyk jej delikatnych palców.
Przy członkach rodziny wymienialiśmy jedynie ukradkiem spojrzenia i uśmiechy. Przekazywaliśmy sobie niepostrzeżenie listy, które z biegiem czasu zaczynały być coraz śmielsze. Wdychałem zapach jej perfum, chcąc czuć ją jeszcze długo po tym, jak znikała z pola mojego widzenia. Można sobie tylko wyobrazić jak dumny czułem się wówczas, gdy zaczęła regularnie, coraz częściej zapraszać mnie samego do siebie. Przekraczałem próg jej mieszkania — zwykłego dwupokojowego mieszkania, które nie wyróżniało się niczym szczególnym — czując się tak, jakbym kroczył po zupełnie innej, pełnej piękna planecie. Siadaliśmy w dość sporym pokoju, w którym stała wielka szafa, kanapa z dwoma fotelami i telewizor, a w rogu duże łóżko małżeńskie starannie pościelone. Za ścianą, w pokoju obok uczyła się zwykle jej córka, młodsza ode mnie o kilka lat, z którą nie potrafiłem za bardzo nawiązać bliższego kontaktu. Syna najczęściej nie było w domu — studiował w innym mieście. W czasie tych spotkań ręce pociły mi się z emocji. Proponowała herbatę. Przynosiła ciasto. Siedziałem na swoim ulubionym miejscu na kanapie, a ona na jednym z foteli. Rozmawialiśmy. Pewnego razu wyciągnęła zdjęcia. Zaczęliśmy oglądać. Chcąc przyglądnąć się temu, co pokazywała mi na jednej z fotografii, kucnąłem przy fotelu. Przejechała dłonią przez moją rękę. Poczułem dreszcz. Nie znałem dotąd tego uczucia, ale było przyjemne. Bardzo przyjemne.
Stała się moją odskocznią od tego, co miałem w domu. Sprawiała, że nie czułem się samotny, a nawet zaczynałem wierzyć, że również i ja daję jej coś wyjątkowego. Będąc blisko niej nie potrafiłem skupić się na niczym. Była dla mnie autorytetem, kimś kogo podziwiałem i do kogo wzdychałem. Kimś, kto mnie dowartościowywał, chcąc spędzać ze mną czas. Kimś, przy kim czułem się ważniejszy. Wiedziała doskonale jak to rozegrać. Jak sprawiać, że będę chciał jej coraz więcej. Po czasie zrozumiałem, że nie było trudno manipulować zauroczonym, samotnym nastolatkiem. Jedyną trudnością było to, że przy członkach rodziny udawaliśmy, że relacja, która nas łączy nie jest aż tak bliska jak była w rzeczywistości. Coraz trudniej było mi skupiać się na wspólnej grze na pianinie, gdy oczami wyobraźni widziałem nasze spotkania we dwoje pełne głębokich rozmów i delikatnych, nieśmiałych dotyków lub przemierzałem wzrokiem słowa, które do siebie pisaliśmy.
Z każdym kolejnym zaproszeniem od ciotki Joanny cieszyłem się coraz mocniej. Jednak tamten dzień zapisał się w mojej pamięci w wyjątkowy sposób. Odszykowałem się jak na randkę, podkradłem ojcu perfumy, rozbiłem skarbonkę, by wyciągnąć z niej drobnianki i kupić po drodze coś słodkiego. Otworzyła mi drzwi ubrana w koszulkę na ramiączkach, która odsłaniała więcej niż zakrywała. Tamtego wieczoru po raz pierwszy położyliśmy się w jej łóżku. Po raz pierwszy przejechałem dłonią przez jej skórę. Po raz pierwszy dotknąłem jej pleców i brzucha. Była zmęczona i obolała po ciężkim dniu. Poprosiła o masaż pleców. Podsunęła do góry swoją bluzeczkę, która jednak wciąż przeszkadzała, gdy przejeżdżałem dłońmi do góry. Poprosiła bym ją ściągnął. Zrobiłem to. Z nieco trzęsącymi się z emocji dłońmi zsunąłem z niej koszulkę. Wtedy dostrzegłem dokładnie, że na łopatce wytatuowane ma dwie róże. Nigdy wcześniej nie widziałem żadnego tatuażu z takiego bliska. Zachwyciłem się nim. Prezentował się nadzwyczajnie na jej opalonej skórze. Podała mi olejek, który rozprowadziłem starannie po całych plecach. Olejek nawilżył tatuaż, który stał się jeszcze wyraźniejszy, kolory wydawały się być intensywniejsze. Zapytałem, czy ten tatuaż ma jakąś ukrytą symbolikę. Powiedziała, że te dwie róże to jej szczęścia. Jej dzieci. Wzruszyłem się. O mnie nikt nigdy tak nie mawiał. Poprosiła, abym odpiął jej stanik, by nie zabrudził się za bardzo od tłustego olejku. Spełniłem prośbę. Zawstydzony, niepewny, trochę zdezorientowany, ale równocześnie podekscytowany trwającą chwilą. Odwróciła się na plecy. Sama polała sobie olejkiem po brzuchu. Rozsmarowałem go. Zauważyłem na nim jasną, niedużą bliznę po operacji. Jej skóra była miękka. Nie potrafiłem nazwać tego, co czułem w tamtym momencie. Nie wydarzyło się jeszcze wtedy nic więcej, ale to co i tak miało miejsce nie wychodziło mi z głowy przez długi czas. Aż do kolejnego spotkania na jej łóżku przy bordowej ścianie.
Czułem się jak wszechmogący Bóg, gdy była obok mnie. Gdy to właśnie ja byłem obiektem jej zainteresowań. Chodziłem z głową podniesioną wysoko, dumny, że to akurat ja dostąpiłem tego zaszczytu. Serce łomotało mi w klatce piersiowej za każdym razem, gdy patrzyłem jak inni ludzie podziwiali ją i liczyli się z jej zdaniem, a w mojej nastoletniej głowie była prawie moją kobietą. Tak sobie to wyobrażałem. Tak pozwalała mi sobie to wyobrażać. Dzieliło nas trochę lat, które dla mnie nie były absolutnie żadną przeszkodą. Wręcz przeciwnie. Podniecał mnie wręcz fakt, że wchodzę w coraz bliższą znajomość z dojrzałą, piękną, mądrą kobietą, która w lokalnym środowisku uchodziła za wzór do naśladowania. Nie miałem wtedy świadomości, że to ona odpowiedzialna jest za naszą relację i że tak naprawdę to ona nią steruje. Ja, zafascynowany nią w każdym calu, tańczyłem tak, jak mi zagrała.
Kolejna wizyta w jej mieszkaniu również skończyła się wspólnym leżeniem na łóżku. Zapalała wtedy niewielką lampkę, wiszącą na ścianie, tworząc subtelny półmrok. Chwilami zastanawiałem się, co mówiła swojej córce, by ta nie wychodziła z pokoju w trakcie moich odwiedzin, ale nigdy nie ośmieliłem się o to zapytać. Gdzieś w luźnych rozmowach wtrącała, że jej córka jest bardzo nieśmiała i woli spędzać czas sama ze sobą. Podkreślała, że jest zupełnym przeciwieństwem jej, która to starała się sprawiać wrażenie osoby otwartej i towarzyskiej. Zwykle łatwo nawiązywała kontakt z innymi, potrafiła rozmawiać, a raczej manipulować ludźmi, by zawsze dostawać to, czego chciała. Stała się dla mnie przewodnikiem nie tylko w temacie gry na pianinie, ale również w tej dziedzinie. To dzięki niej opanowałem umiejętność manipulowania ludźmi do perfekcji. Nauczyłem się jak mówić i co mówić, by ludzie jadali mi z ręki. Nie protestowałem, gdy poczułem dotyk jej dłoni na swoim brzuchu. Leżałem jak sparaliżowany, próbując nazwać emocje, które odczuwałem.
W przeciągu kilku kolejnych tygodni nasza relacja pogłębiła się jeszcze mocniej. Zaczęła pokazywać mi swoje upodobania, powtarzała, że muszę być jej uległy i spełniać wszystko, o co poprosi. Początkowo myślałem, że z racji wieku to ona dominuje w naszym związku — bo tak właśnie zaczynałem myśleć o mojej relacji z ciotką Joanną — ale bardzo szybko dotarło do mnie, że to nie wiek, a potrzeba zawładnięcia nad kimś, posiadania kogoś, kto będzie spełniał wszystkie rozkazy i polecenia były przyczyną tej dominacji. Każde kolejne spotkanie dawało początek fali namiętności i wprowadzało mnie w świat BDSM. Była pierwszą kobietą, która pieściła moje ciało i której ja sprawiałem przyjemność. Zdecydowanie nie gustowała jednak w życiu intymnym, które biegłoby stałymi, spokojnymi torami. Preferowała raczej wypróbowywanie coraz to nowszych, odważniejszych smaków intymności, których z pewnością nie można było zaliczyć do tych delikatnych, czułych i waniliowych. Przeżyłem z nią swój pierwszy raz, nie będąc do końca świadomym swojego ciała ani tematu bliskości. Mimo to byłem podekscytowany i dumny, że zrobiłem to akurat z nią. Nie zastanawiałem się, ilu mężczyzn miała przede mną. W luźnej rozmowie powiedziała mi, że wcześniej sypiała jedynie z własnym mężem. Moja naiwna, nastoletnia głowa uwierzyła w to. Czułem się doceniony, że to ja byłem tym drugim. Przez krótką chwilę łudziłem się, że ostatnim. Niczym pelikan łapałem każde słowo, jakie wypływało z jej ust. Mogła zrobić ze mną dosłownie wszystko. Gdy straciłem z nią dziewictwo, myślałem, że cały świat jest u moich stóp i wyrwę się z domu, w którym czułem się nikim. Nauczyła mnie kontrolowania swoich emocji i wyładowywania ich w pozytywny sposób. Swoją złość, zawód, smutek, samotność rozładowywałem razem z nią podczas pikanterii, którą rozpalała w łóżku, a po wszystkim wychodziliśmy na wspólnego papierosa. Tak, swoją pierwszą fajkę — cienkie, liliowe blanty — zapaliłem z własną ciotką, choć z perspektywy czasu przyznam, że choć było to niestosowne, z pewnością nie odbiło się na moim życiu tak bardzo jak bliskość, która pochłaniała nas oboje. Bliskość, w którą mnie wprowadziła i której mnie wyuczyła.
Gdy moja matka popełniła samobójstwo czułem natłok emocji, z którymi nie potrafiłem sobie poradzić. Od tamtej pory przez dłuższy czas spotykałem się ze spojrzeniami ludzi pełnymi litości i współczucia. Jednak ich wsparcie kończyło się na szybkim rzuceniu: “Będzie dobrze” albo “Po burzy wstaje słońce”, które w ich przekonaniu miały mieć magiczną moc uzdrawiania poranionego serca i wypełniania pustki, które po sobie zostawiła, bo choć nie była mamą na medal to jednak starała się chociaż momentami — w przeciwieństwie do ojca — dać nam namiastkę ciepła. Łudziłem się, że największe wsparcie dostanę od niej. Kobiety, która była moją pierwszą miłością, a dla której ja byłem… Hmm, sam nie wiedziałem kim. Myliłem się jednak. Owszem, nie odsunęła się od nas, nie uciekła od razu, ale to właśnie moment, w którym moja matka odebrała sobie życie był momentem przełomowym w naszej relacji. Momentem, w którym zaczęliśmy się od siebie oddalać, odwiedziny zanikały, spotkania stawały się coraz rzadsze, a bliskość mniej intensywna. Początkowo próbowała mydlić mi oczy, opowiadając bajeczkę o tym, że nagle uświadomiła sobie, że powinienem nawiązać relację z kimś w swoim wieku. Później poleciła mi nawet jedną dziewczynę z osiedla, przedstawiając jako kandydatkę idealną dla mnie. Ignorowała moje próby zabiegania i walczenia o tą relację. Zabroniła mi wręcz walki o nas.
Kilka tygodni po śmierci matki, gdy przyjechałem podczas wielkiej burzy taksówką do domu swojej ciotki, wydając na transport ostatnie oszczędności, nie położyliśmy się jak zawsze w jej łóżku przy bordowej ścianie. To był pierwszy raz od bardzo dawna, gdy pozwoliła mi jedynie spocząć na kanapie, a sama zasiadła w jednym z foteli. Czułem, że to co jest między nami właśnie się rozpada. I choć momentami zaczynałem zdawać sobie sprawę, że łącząca nas relacja jest zakazana i nie spotkałaby się nigdy z akceptacją środowiska, nie potrafiłem wyobrazić sobie tego, że mógłbym ją stracić. To jednak się stało. Nagle, bez żadnych większych wyjaśnień i tłumaczeń odsunęła się ode mnie, zostawiając samego z rodzącymi się pytaniami i buzującymi emocjami, z którymi nie potrafiłem sobie poradzić. Przez blisko dwa lata była obecna każdego dnia w moim życiu. Stała się powietrzem, którym oddychałem. Uzależniła mnie od siebie. Zdominowała całkowicie. Pozwoliła, abym czuł się jej własnością. Byłem chłopcem na jej użytek. Chłopcem, z którym spotykała się, gdy miała na to ochotę i którego odłożyła w kąt, gdy się znudził. Zostawiła mnie w niewyobrażalnym bólu, które może czuć piętnastoletnie, zagubione serce.
Tak naprawdę nie wiem, czy kiedykolwiek podniosłem się po tym, co wydarzyło się między mną a ciotką Joanną. Przez wiele miesięcy próbowałem pozbierać się i poukładać na nowo swoje życie. Bezskutecznie. Pojawiała się w wielu myślach, a wieczorami, gdy leżałem samotnie na łóżku czułem tęsknotę, która przeplatała się z… nienawiścią. Z jednej strony wydawało mi się, że ją kocham, z drugiej — nienawidziłem za to, co mi zrobiła. Winiłem ją za wszystko, czego doświadczałem w późniejszym życiu. Złożyłem sam sobie obietnicę mówiącą o tym, że nigdy nie pozwolę już żadnej kobiecie zawładnąć mną. Od tamtej pory to ja byłem górą i to do mnie należało ostatnie słowo.
Zacząłem bawić się dziewczynami. Moje rówieśniczki wydawały się być płytkie i byle bajer wystarczał, by zyskać nad nimi kontrolę. Gdy miałem ochotę na znajomość ze starszą kobietą, wysilałem się nieco bardziej. Szybko jednak zrozumiałem, że wystarczy udawana troska, zainteresowanie, kilka komplementów i złożonych obietnic, by tańczyły tak, jak im grałem. Miałem wrażenie, że role się odwróciły. Nie miałem też większych trudności na namawianie kobiet na łóżko. Na początku podchodziły nieco sceptycznie do moich propozycji, pragnień i fantazji. Z czasem otwierały się na nie, a niektóre z nich nawet lubiły, gdy całkowicie je zniewalałem. Potrzebowałem czuć kontrolę nad własnym ciałem, ale i nad ciałem tych kobiet. Czułem ogromną potrzebę dominacji nad nimi tak, jak niegdyś moja ciotka dominowała nade mną. Tylko w ten sposób czułem się bezpieczny i spokojny. Musiały być moje. Na własność. Właśnie tego nauczyła mnie ukochana ciocia i nigdy nie poniosła za to ani grama konsekwencji. Nieustannie była podziwiana przez innych, niezależnie od tego jak mocno skrzywdziła mnie i jak bardzo skrzywiła moją psychikę.
Rozdział III. Niewidoczne blizny
“Każda trauma po czasie blednie, zmniejsza się i oswaja, po jakimś czasie można z niej żartować.”
(Katarzyna Berenika Miszczuk, “Przesilenie”)
Był rok 2003, gdy żołnierze amerykańscy, australijscy, brytyjscy i polscy wkroczyli do Iraku. Prowadzone tam działania wojenne obaliły reżim Saddama Husajna, jednak mocno podzieliły Zachód. Miałem wtedy trzynaście lat. Siadałem obok swojego ojca, oglądającego wiadomości i wsłuchiwałem się w przekazywane treści, choć nie wszystkie były dla mnie zrozumiałe. Cała zasadność tej misji była od samego początku mocno podważana. Jednak jako nastolatek, odczuwający prestiż munduru i poczucie obowiązku służby wobec ojczyzny podziwiałem naszych. Z szybkim biciem serca słuchałem o tym, jak polscy żołnierze angażują się w budowę infrastruktury, wyposażanie szkół i sierocińców w najpotrzebniejsze artykuły, służą poradą przy tworzeniu administracji cywilnej, patrolują tereny, konwojują transporty, a w razie potrzeby walczą, odpierając ataki bojowników oraz broniąc siedzib władz Iraku. Imponowali mi odwagą, odpornością na stres, umiejętnością podejmowania ważnych decyzji w trudnych warunkach, zdyscyplinowaniem i chęcią niesienia pomocy, której kosztem mogło być nawet ich życie. Ośmieliłem się zacząć marzyć, by za kilka lat zostać jednym z nich.
Na czternaste urodziny dostałem od rodziców niezapomniany prezent. Strój młodego żołnierza. Mundur pokryty w całości wzorem moro, z flagami Polski oraz stopniami, które można było przyczepiać na ramiona przy pomocy rzep. Byłem wiernym fanem wojska. Kolejne akcesoria kupowałem sobie za własne zaoszczędzone pieniądze. Popularną u służb mundurowych chustkę arafatkę koloru oliwkowego, która nadawała mojemu stylowi militarny charakter. Trzykomorowy plecak z wojskowym wzorem moro, w którym przez kilka lat nosiłem do szkoły wszystkie podręczniki. Przewiewne koszulki, zapewniające kamuflaż oraz lżejszy, pustynny mundur moro. Zacząłem kolekcjonować figurki żołnierzy oraz pojazdy militarne. Pamiętam zestaw wojskowy żołnierza z pontonem, plastikową bazę wojskową, armię żołnierzyków, okręt wojskowy oraz karabiny, pistolety, krótkofalówki, pasy i kaski. Wszystkie akcesoria, dzięki którym mogłem chociaż przez chwilę poczuć się jak zawodowy żołnierz.
Wiedziałem, że istotne znaczenie ma sprawność fizyczna osób, chcących zostać żołnierzami. Oglądając programy telewizyjne, czytając książki tematyczne czy poruszając tematykę wojskowości w rozmowach z ojcem wielokrotnie docierało do mnie, że to między innymi sprawność fizyczna bywa wyznacznikiem jakości danego żołnierza, a co za tym idzie całej armii, którą ten żołnierz współtworzy. Sporty i aktywność ruchowa pochłonęła mnie dogłębnie. Nie było dnia, w którym pominąłbym zaplanowany wcześniej trening. Pracowałem nad wytrzymałością i siłą. Biegałem, jeździłem na rowerze, podnosiłem ciężary, podciągałem się na trzepaku, robiłem brzuszki, pompki i przysiady. Regularnie chodziłem też na basen. Robiłem wszystko to, co dostępne było w tamtych czasach dla przeciętnego nastolatka ze średnio zamożnego domu. Poszerzałem swoją wiedzę teoretyczną, by móc wykorzystywać ją w praktyce. Gdy nieopodal mojego domu otworzono siłownię, wydawałem wszystkie pieniędze z kieszonkowego, by móc korzystać z dóbr, które ofiarowało mi to miejsce. Przez cały czas miałem w myślach egzamin sprawności fizycznej, który zaliczyć musieli żołnierze. Analizowałem normy czasowe i liczby powtórzeń w poszczególnych konkurencjach, sprawdzając, czy dam radę wyjść naprzeciw tym wymogom. Dążyłem do tego, by moje ciało tworzyło rozwiniętą, proporcjonalną muskulaturę, tworzącą kształt litery “V”. Kontrolowałem obwód swojej klatki piersiowej, bioder, pasa, ud, łydek i bicepsów. Euforia rozpierała mnie od środka, gdy docierałem do momentu, w którym moja sylwetka zaczynała kojarzyć się ludziom z prawdziwą siłą. Chciałem budzić respekt.
Z niecierpliwością oczekiwałem ukończenia szkoły średniej. W porównaniu do moich kolegów mogłem pochwalić się wyjątkową wytrzymałością fizyczną i sprawnością ruchową. Dopisywało mi zdrowie, nigdy nie byłem karany. Posiadałem umiejętności, wiedzę i zdolności, które z punktu widzenia służby były najpotrzebniejsze. Złożyłem wniosek, ubiegający się o pełnienie służby wojskowej. Przeszedłem pomyślnie proces rekrutacji, w czasie którego szczegółowo analizowano moje dokumenty, przeprowadzano badania oraz rozmawiano ze mną. Byłem sprawdzany zarówno pod kątem zdrowia fizycznego, jak i sprawności psychologicznej. Po wszystkim wysłano mnie na pięciomiesięczne szkolenie, które rozpoczęło najważniejszą przygodę i misję mojego życia.
Zagraniczne wyjazdy dawały żołnierzom doświadczenia. Miałem 22 lata, gdy wyjechałem po raz pierwszy. Ponad stu oficerów, podoficerów i szeregowych ruszyło wraz ze mną na półroczną misję do Iraku. Zabezpieczaliśmy tam bazy wojskowe i ich personel oraz wykonywaliśmy zadania powiązane ze szkoleniami. Ten wyjazd nauczył mnie życia, otworzył mi oczy. Wypełniałem powierzone mi zadania, zdając sobie sprawę z niebezpieczeństw, jakie czyhały na mnie na każdym kroku. Nie można było nawet na krótką chwilę przestać myśleć, by nie stracić życia. Przez 24 godziny na dobę trzeba było być w pełnej gotowości i oddaniu. Fakt, że wcześniej zostałem wyszkolony, nauczony korzystania z broni, że spędziłem długie godziny na poligonie, a moja dyscyplina oraz sprawność fizyczna były na wysokim poziomie, nie pomogły zbyt wiele w zderzeniu z prawdziwym piekłem, jakie toczyło się na zagranicznych misjach. Tam trzeba było być przede wszystkim silnym i wytrzymałym psychicznie. Wielu moich kolegów nie dawało rady, okazywali się być zbyt słabi. Sam czasami upadałem. Często zderzałem się ze śmiercią własnych kolegów. Ludzi, z którymi jeszcze chwilę wcześniej rozmawiałem. Każda taka śmierć pogłębiała moje wewnętrzne rany i sprawiała, że nigdy już nie byłem w stanie powrócić do tego, jakim byłem człowiekiem zanim wyjechałem na misję do Iraku. Wiele razy, patrząc na ciała współbraci zastanawiałem się: “A co gdybym to był ja?”. Często nachodziły mnie refleksje nad życiem i jego wartością. Nie było czasu na żałobę i panikę, bo kolejnego dnia trzeba było znowu wyjść z bazy na patrol. Każda minuta wypełniona była strachem i świadomością, że w każdym momencie możemy zostać zaatakowani przez jednostki wroga. Wieczorami patrzyłem ukradkiem na moich starszych kolegów, którzy wpatrywali się w zdjęcia swoich żon i dzieci, głaskali je i całowali na dobranoc. Chwilę później zasypiali, zmęczeni minionym dniem, strachem i smutkiem spowodowanym wszechotaczającą nas wizją śmierci. Widziałem w Iraku biedę, zacofanie, ludzkie tragedie i niezliczone ilości niebezpiecznych sytuacji, które odbiły piętno na mojej psychice. Żyłem tak przez pół roku. Ponad 180 dni spędzonych w warunkach polowych, wysokich temperaturach, nieustannej kurzawie, dźwiękach wybuchów, strzałów, krzyków, a czasami i łkania moich kolegów.
Wróciłem do domu ze świadomością spełnienia, ale i wewnętrznego rozdarcia. Nie potrafiłem zrozumieć, jak człowiek — istota empatyczna i rozumna — potrafi uczynić piekło z życia innych ludzi. Obrazy bólu, których doświadczałem podczas misji, pojawiały się jeszcze przez długi czas po powrocie do kraju. Nie mogłem wyzbyć się wspomnień. Zrywałem się w nocy ze snu na każdy, nawet najcichszy dźwięk i gotów byłem do wykonywania rozkazów. Mijały dni, a ja nie potrafiłem powrócić do normalności. Nie udało mi się to już nigdy.
Kolejną misję odbyłem w wieku dwudziestu pięciu lat. Trwała dwanaście miesięcy. Nie miałem czasu zastanawiać się nad politycznymi aspektami konfliktu pomiędzy Ameryką a Irakiem, ponieważ z każdej otaczającej mnie strony natrafiałem na oznaki bólu, cierpienia i krzywd, jakich doznawali ludzie. Musiałem chronić najcenniejsze, co posiadaliśmy. Ludzkie życia. Każda minuta mojego pobytu tam poświęcona musiała być powierzonym mi zadaniom. Kraj był zniszczony działaniami wojennymi zarówno dosłownie, jak i w przenośni. Uszkodzone, wyniszczone budynki, przerwane, zbombardowane mosty. Rozbite szkła, fragmenty murów, ciężkie sprzęty wojskowe na ulicach. Przerażone spojrzenia ludzi, fruwające w górze rakiety i wystrzeliwane z nich pociski. Otaczająca mnie rzeczywistość była w opłakanym stanie.
Tęskniłem za rodziną. Brakowało mi mądrych rad ojca, ciepłego głosu mamy i poczucia humoru mojego brata. Przez cały czas trwania misji nie potrafiłem przyzwyczaić się do problemów z łącznością telefoniczną i internetową. Baza, do której należałem była tą, w której te problemy były dość spore. Bywały dni, że sytuacja normowała się i można było wykonać telefon lub wideorozmowę, ale nie było to zbyt często. Raz na kilka, kilkanaście dni. Zostawały listy, które nauczyłem się pisać w okamgnieniu, a te, przychodzące z domu pielęgnowałem niczym relikwie.
Kilka dni przed planowanym powrotem do kraju wydarzyło się coś, co doprowadziło we mnie do ogromnej traumy. Wraz z moim najlepszym przyjacielem jechaliśmy pojazdem, który nie był odpowiednio zabezpieczony. Niestety braki sprzętowe sprawiały, że żołnierze musieli korzystać z tego, co było na stanie, a tym samym każdy z nas przeszedł mocny chrzest bojowy. Poruszaliśmy się ulicami zrujnowanego miasta, gdy nagle, pod naszym nieopancerzonym samochodem wybuchła mini pułapka. Zostałem ranny. Czułem ból przeszywający całe ciało. Ból, który paraliżował mnie, ale nie poddałem się mu. Doczołgałem się do mojego kompana. Był cały we krwi. Wybuch doprowadził do tego, że stracił obie nogi. Konał w moich ramionach. Nie miałem sił, by wezwać pomoc. Nie potrafiłem się ruszyć, gdy trzymałem jego głowę na swoich kolanach. Szeptem przeplatającym się z płaczem błagałem go, by mnie nie opuszczał. Odszedł po krótkiej chwili, która dla mnie wydawała się być wiecznością. Przejechałem dłonią przez twarz, by otrzeć łzy wymieszane z krwią. Dopiero wtedy poczułem, że w moim policzku tkwił kawałek szkła. Straciłem przytomność. Przetransportowano mnie śmigłowcem do szpitala. Przeszedłem tam operację, która prawdopodobnie uratowała mi życie. Po dwóch tygodniach przewieziono mnie do warszawskiego Głównego Szpitala Wojskowego. Tam dochodziłem do siebie, rozpocząłem rehabilitację i pracę z psychologiem.