Zemsta Wieków
Timur i ziemia, która pamięta
Dla tych, którzy nie umarli za życia
Rozdział 1
Upał tego lata stracił swą moc już kilka metrów pod powierzchnią sandomierskiej starówki. Timurem wstrząsnął lekki dreszcz. Student pomyślał tęsknie o ciepłej bluzie, zostawionej w pokoju Hotelu Sędomir. Starał się słuchać uważnie monologu przewodniczki, roznoszącego się echem w korytarzach Podziemnej Trasy Turystycznej. Nie mógł jednak oprzeć się wrażeniu, że wszystko już gdzieś zobaczył lub przeczytał.
— Oj, nie widziałam — mruknęła jakaś starsza pani, gdy prawie na niego wpadła. Uśmiechnął się przepraszająco i przepuścił ją. Zwolnił tempo tak bardzo, że szybko znalazł się na końcu dwudziestoosobowej grupy.
Ludzie zwykle jednak go zauważali, zanim jeszcze przedstawił się swoim niecodziennym imieniem. Timur Lachowski — nazwisko na wskroś polskie, ale imię wprost przeciwnie. Miał włosy w kolorze głębokiej czerni, kontrastujące z lodowo-niebieskimi oczami i krępą, dość pulchną sylwetkę, owoc niechęci do ruchu i zamiłowania do dobrego jedzenia.
— W latach sześćdziesiątych miały miejsce liczne zapadnięcia się ziemi na terenie starówki… — Timur słyszał gdzieś ponad głowami głos przewodniczki. Wsadził ręce do kieszeni, walcząc z kolejną falą ogarniającej go gęsiej skórki. Przechodzili akurat przez słabo oświetlony fragment trasy, przypominający mu wnętrze ogromnej, wydłużonej w nieskończoność beczki.
Czuł się nieswojo. To nie było zwykłe, nieprzyjemne zimno, które odbiera się dotkliwiej, schodząc do podziemi z rozgrzanego rynku. Korzystając z tego, że grupa zniknęła za zakrętem, przeciągnął się. Uniósł ręce ponad głowę i ziewnął szeroko. Dodatkowa dawka tlenu nieco go otrzeźwiła. Rozejrzał się i z satysfakcją stwierdził, że oto ma dla siebie cały fragment trasy. Słyszał jeszcze gdzieś przed sobą echa oddalającej się grupy.
Tylko na chwilę. Zaraz do nich dobiegnę — pomyślał. Przez moment przeszedł go znajomy z dzieciństwa dreszcz ekscytacji, marzenie o odkrywaniu tajemnic i zaginionych skarbów. Zbliżył twarz do drewnianej ściany. Z pewnością nie liczyła sobie kilkuset lat — zauważył z lekkim rozczarowaniem.
Ruszył powoli dalej. Zawieszone na ścianach latarnie rzucały na jego okrągłą twarz żółtawe błyski, miarowo przechodzące na przemian w cienie. Chociaż nie spodziewał się w tej części niczego szczególnie interesującego, wiedział że przed nim musi być kolejna murowana komnata. Chciał obejrzeć cegły i spróbować rozpoznać, które fragmenty są oryginalne.
Spojrzał na ekran telefonu wyciągniętego z plecaka. Zbliżała się osiemnasta, gdy jego wycieczka miała planowo dobiec końca. Odłożył urządzenie. Pomyślał, że większość trasy z pewnością ma za sobą. Tak jak przewidywał, wkrótce znalazł się w murowanej części. Zobaczył ułożone na drewnianych półkach gliniane naczynia, a pozostałe eksponaty, takie jak fragmenty marmurów, spoczywały na prostopadłościennych cokołach.
Timur rzucił na nie okiem, po czym podszedł do ściany. Szybko poznał, które cegły zostały tu wmurowane w późniejszym okresie. Uderzył w jedną z nich pięścią. Spod jego palców sypnęło się nieco piasku z zaprawy. Uniósł głowę w stronę sufitu w poszukiwaniu kamery, lecz zanim zdołał cokolwiek zauważyć, usłyszał szybko przybliżający się odgłos kroków z tunelu przed nim. Z pewnością go szukali, a grupa musiała już ukończyć trasę.
Przez ułamek sekundy rozważał pobiegnięcie w stronę przybysza i gorączkowe tłumaczenie, że źle się poczuł. Zamiast tego skoczył błyskawicznie za postument z fragmentem marmuru i legł na zakurzonej posadzce. Skulił się i wstrzymał oddech. To chyba nie bardzo po tatarsku — odezwał się głosik w jego głowie, podejrzanie przypominający ten należący do zmarłego ojca.
Ktoś wszedł do komnaty. W jego oddechu Timur usłyszał lekkie rzężenie. Musiał swoje ważyć i zapewne być kimś z ochrony. Student nie śmiał otworzyć oczu. Wyczuł jednak przez zaciśnięte powieki snop światła latarki, który musiał przesunąć się po ścianach. Trwało to tylko chwilę. Kroki zaczęły cichnąć, gdy szukający Timura mężczyzna poszedł do korytarza za komnatą.
Chłopak nie zmienił pozycji, spodziewając się, że ochroniarz jeszcze tu wróci. Wypuścił cicho powietrze i otwarł oczy, zauważając zakurzoną posadzkę i własne zabrudzone dłonie. Postanowił, że gdy będzie pewny że jest sam w tunelu, obejrzy ściany jeszcze raz. Jeśli nie znajdzie nic ciekawego, pójdzie w stronę wyjścia pod sandomierskim ratuszem. Chociaż nie wiedział, czy nie zastanie zamkniętych drzwi, to miał w plecaku kilka kanapek i butelkę wody. Mógłby tu siedzieć choćby i do rana, gdy na podziemny szlak wkroczy kolejna grupa turystów.
Mijały minuty, a do komnaty nikt już nie wszedł. Timur wytężał słuch, odwracając głowę na przemian ku przeciwległym wyjściom, lecz nie wyłowił żadnego dźwięku kroków. Wstał powoli, bo kolana i łokcie całkiem mu zdrętwiały, już nie mówiąc o tym, jak bardzo zmarzł. Rozejrzał się jeszcze raz po pomieszczeniu i ruszył w stronę korytarza, gdzie wcześniej zniknął szukający go mężczyzna.
— Jak w jakimś grobie — szepnął sam do siebie, na pół z fascynacją, na pół ze strachem.
Zaczął opukiwać drewniane ściany, nasłuchując echa. Był pewny, że turyści zwiedzający to miejsce widzą jedynie to, co mają zobaczyć.
Przysiadł na chwilę, chcąc wyciągnąć butelkę wody. Zauważył, że osadziły się na niej małe kropelki. Czyżby było aż tak zimno? Może już się przyzwyczaił? Podniósł ją w geście toastu w stronę ziejącego ciemnością końca korytarza.
— Na zdrowie, kochani — mruknął nieco złośliwie.
Nagle wszystkie światła zgasły, pogrążając studenta w całkowitej ciemności. Drgnął zaskoczony, oblewając sobie rękę wodą. Zaczął szybko mrugać, próbując przyzwyczaić wzrok do ciemności. Na próżno. Pod powiekami migały mu iskierki, tworzące dziwny kalejdoskop w jego głowie.
Wziął kilka głębokich oddechów. Zapewne trasa została zamknięta, a światła wyłączone na noc — powtarzał sobie. Postanowił, że wycofa się do komnaty z marmurami, usiądzie, coś zje. No i miał telefon. Nie pamiętał tylko, w której przegródce plecaka. Mrugał zawzięcie, lecz nie mógł wychwycić choćby półcienia, najmniejszego odbłysku światła. Obrócił się, rękami macając chłodną, drewnianą ścianę, lecz ta zdawała się nie kończyć. Z pewnością nie zdołał zajść tak daleko.
Teraz już naprawdę się zaniepokoił. To przecież nie był labirynt, a stosunkowo prosta trasa, będąca fragmentem dawnych kupieckich piwnic. Razem liczyła mniej niż kilometr — przypomniał sobie lekturę przewodnika. Sięgnął do plecaka, lecz nie mógł znaleźć telefonu, który mógłby mu oświetlić drogę. Czuł pod palcami folię, w którą zapakował kanapki, twarde krawędzie pamiątkowej figurki ratusza, etui okularów przeciwsłonecznych, ale urządzenia nie było.
Jego serce zaczęło bić szybciej. Coraz bardziej nerwowe kroki odbijały się echem w rozciągających się w nieskończoność podziemiach. I ten obrzydliwy ziąb, który robił się coraz gęstszy, niemal namacalny. Przez chwilę odniósł wrażenie, że na ramię opuszcza mu się zimne cielsko jakiegoś gada. Za jego plecami zdawała się rosnąć lepka ściana złożona z kłębowiska płynnego lodu. Timur wydał z siebie zduszony okrzyk. Nie dbając już o nic, rzucił się na oślep w mrok, machając rękami. Biegł najszybciej jak mógł, aż uderzył całym ciałem w ceglany mur, który rozpadł się, jakby był spojony najpodlejszą zaprawą. Poczuł trzask łamanego nosa. Nie zdążył nawet krzyknąć z bólu. Grunt osunął mu się pod nogami. Spadał wraz z gruzem w przepaść.
Desperacko schował twarz w dłonie i przyciągnął nogi do tułowia. Przeszył go trwający nieskończenie krótką chwilę żal niewykorzystanych szans. Nie wiedział już gdzie jest góra, gdzie dół, czy w ogóle jego upadek jeszcze trwa, ile czasu zostało do nieuchronnego uderzenia o dno. Czas jakby zwolnił, jednak Timur napiął całe ciało w oczekiwaniu na koniec.
Ten jednak nie nadszedł. Timur, cały czas zwalniając, zanurzył się w nieprzyjemnie chłodnej mgle, która była na tyle gęsta, że w końcu się zatrzymał. Chłopak poczuł się tak, jakby wylądował w zimnej, poruszającej się galarecie. Leżał tak dłuższą chwilę, pogrążony w odrętwieniu, niepewny, czy w ogóle żyje. Jeśli umarł, to dlaczego bolało go całe ciało, jakby go zbito? Dlaczego oddychał przez usta, wypluwając krew płynącą ze złamanego nosa?
W końcu poruszył palcami u rąk i nóg. Jeśli mógł to zrobić, to najwidoczniej przeżył. Ale gdzie był? Powoli odsunął ręce od twarzy. Widział je w delikatnym świetle z masy tuż pod nim. Zobaczył także nad sobą łukowaty fragment tunelu, jakby uformowany z drgającej mgły.
Usiadł, a masa pod nim zniknęła. Timur miał pod sobą bez wątpienia stały grunt. Mgła zdawała się szumieć, a im dłużej się w nią wpatrywał, tym wyraźniej zaczęła formować pionowe kształty. Rozpaczliwie spróbował poskładać myśli, chociaż całe ciało mu drżało, a serce biło tak mocno, że czuł szum krwi w uszach. Nie był pewny, czy znajduje się gdzieś bardzo głęboko pod ziemią, czy może w jakimś innym świecie.
— Nie powinno cię tu być — usłyszał chłodny, męski głos, ni to w swojej głowie, ni to na zewnątrz.
— Ja… nie — wyjąkał, odwracając się powoli, bojąc się tego, co lub kogo zobaczy.
Nie miał już przed sobą mgły, lecz formujące się coraz wyraźniej sylwetki wojowników, ubranych w jedwabne lub sukienne tuniki podbite futrem. Na nich mieli pikowane kaftany czy kolczugi. Większość nosiła okrycie głowy z futra i broń u boku. Od razu poznał, kim są. Za dużo o nich czytał i zbyt wiele podobizn oglądał, by się teraz pomylić. Jednak nie oznaczało to nic dobrego. Wiedział, co jego przodkowie uczynili w Sandomierzu blisko osiem wieków wcześniej.
Timur wytarł rękawem krew z ust i podniósł się. Jeśli to jego koniec, nie chciał umierać skulony na ziemi. Nie w sytuacji, o której myślał, że po prostu nie jest możliwa.
— Nie powinno mnie tu być. Ale jestem — odrzekł głośno, czując przypływ adrenaliny.
Widma patrzyły na niego w milczeniu. Najwidoczniej ich przybywało — tunel rozświetlał się coraz bardziej niebieskawym, bladym światłem, który bił od ich form. Nie zrobiły jednak nawet kroku w jego kierunku. Po dłuższej chwili Timur podniósł ręce w geście pokojowych zamiarów, lecz przybysze w liczbie przynajmniej setki najwidoczniej go nie znali.
— Widzisz nas. A zatem doznałeś straty — zza wojowników wyłonił się cień starca w obszernej, brązowej szacie.
Timur przyskoczył do niego. Na jego widok poczuł się nieco pewniej. O co chodziło? Tak, stracił ojca, ale przez tyle lat przyzwyczaił się do jego nieobecności. On i jego owdowiała matka.
— Kim jesteście? — zapytał.
— Tymi, którzy nie mogą pójść dalej — odrzekł starzec, być może szaman.
— A czy ja będę mógł? Gdzie jestem? Dlaczego żyję? — wyrzucił z siebie student.
Widmo patrzyło na niego ze smutkiem, marszcząc srebrzyste brwi i skubiąc brodę. W końcu uniosło rękę
— Nie, jeszcze nie teraz. Ale wciąż żyjesz, więc nie jest za późno. Jesteś tam, gdzie zostaliśmy uwięzieni przez czas i zapomnienie.
— Jak długo tu jesteście? — zapytał ostrożnie Timur, chociaż domyślał się odpowiedzi.
Kilka widm zaniosło się śmiechem, pokazując go palcami.
— Czy w wieczności liczy się czas? — zapytał ten z wojowników, który przemówił na początku.
— To pytanie do ciebie, człowiecze z bijącym sercem. Który to wiek? — zapytał szaman.
— Piąty lipca — odrzekł Timur, choć nie był pewny, czy już nie trwa kolejny dzień.
— Roku 2025, Roku Pańskiego — dodał na wszelki wypadek. Wśród widm podniósł się szmer, jakby tunel wypełnił rój pszczół.
Szaman pochylił głowę, nic nie mówiąc.
Timur zdjął plecak. Nagle sobie o nim przypomniał. Gdy pierwszy szok minął, uświadomił sobie, jak bardzo jest spragniony. Duszkiem wypił pół butelki wody. W świetle widm widział w plecaku pogniecione kanapki. Coś błysnęło na samym dnie plecaka. Student wydobył z niego telefon ze zgniecionym ekranem. Nacisnął boczny przycisk, lecz urządzenie nie działało.
— Jak jest po… po drugiej stronie? — odezwał się niepewnie, a widma umilkły.
— Nie wiemy tego. Nigdy na nią tak naprawdę nie przeszliśmy — odrzekł cicho starzec.
— Dlaczego? — zapytał Timur, przez którego głowę przebiegła pełna grozy myśl o niekończącym się uwięzieniu w takiej formie, jak stojące przed nim duchy.
— Nie pożegnano nas. I my także nie zdążyliśmy się pożegnać — brzmiała gorzka odpowiedź.
— Pożegnano? Przecież… jesteście… byliście najeźdźcami. Czytałem o tym. Tutejsi się tylko bronili — powiedział Timur ostrożnie, ale i z pewnym wyrzutem.
Zapadło milczenie, przerywane głuchymi pomrukami wojowników. Student wypuścił z siebie długie westchnienie. Chciałby zadać jeszcze wiele pytań, ale każda chwila w zmęczonym, żywym ciele zaczęła mu ciążyć. Był wyczerpany, tak bardzo wyczerpany…
— Czy mogę stąd wyjść? — odezwał się w końcu. Było to pierwsze rzeczowe pytanie, jakie przyszło mu do głowy.
— Wyjść tak. Ale odejść jeszcze nie — brzmiała odpowiedź starca. Na jego znak wojownicy uformowali dwuszereg z przejściem pośrodku.
— Ona wskaże ci drogę — dodało widmo, podnosząc rękę w kierunku niknącego w ciemności tunelu.
— Ona? Czy były wśród was ko… niewiasty? — zapytał Timur.
— Zemsta grodu. Ofiara, lecz nie dobrowolna. Dlatego pozostała z nami.
Timur, nie zadając już więcej pytań, ruszył przed siebie w milczeniu, mijając cienie Tatarów. Podniósł głowę, patrząc na to, z czego był uformowany tunel. Wyglądał na bardzo stary, lecz chyba nie tworzyła go materia. Ale dlaczego nikt tu wcześniej nie trafił? Pokolenia archeologów badały Sandomierz nie raz, nie dwa…
Pogrążał się znów w ciemności, gdy duchy zostały za nim, a ich blask stopniowo niknął. Zatrzymał się na chwilę w miejscu, myśląc szybko. Znów szedł w nieznane w ciemności… może widma chciały jego zguby? Nowy towarzysz po tylu wiekach — pomyślał z przekąsem.
Nagle poczuł pod butami plusk wody. Wzdrygnął się, gdy wypełniła mu buty. Prędzej spodziewał się nagłego zawalenia murów niż takiej pułapki. Przyklęknął, zanurzając rękę. W tym miejscu woda miała tylko kilkanaście centymetrów, lecz wystarczyło że przesunął się o krok, a głębokość wzrosła.
Powstał zrezygnowany. Odwrócił się w stronę z której przyszedł, gotów zawrócić. Nawet jeśli duchom się to nie spodoba, nic nie mogą zrobić? Chyba nie potrafiły oddziaływać na świat materialny? Przez chwilę się zastanowił, co by było, gdyby spróbował ich dotknąć. Chociaż… chyba już to zrobił, lądując w tej zimnej mgle.
Już wyciągał nogę z wody, wytrząsając wodę z buta, gdy znów ujrzał przed sobą źródło światła. Tym razem dużo mniejsze, lecz jakby silniejsze niż hordy tatarskich wojowników. Stopniowo gęstniało, koncentrowało się, przybierając postać kobiety w białej szacie, z błękitną narzutą i rozpuszczonymi płowymi włosami. Timur wyprostował się. Przez myśl mu przeszło kiełkujące podejrzenie, kim mogła być niewiasta, o której wspominał starzec.
Pochylił głowę w ukłonie. Kobieta, od której biła jasnoniebieska poświata, patrzyła na niego smutno.
— Pani jest… Haliną Krępianką? Córką Piotra?
— Oto ja — odrzekła dźwięcznym głosem, któremu towarzyszyło echo w tunelu.
— Myślałem, że jesteś wolna. Ocaliłaś miasto.
— Ocaliłam, lecz nie dla siebie. I nie do końca tak, jak głosił lud — powiedział gorzko duch kobiety.
— Czy mogę pani… czy mogę wam pomóc? — zapytał Timur niepewnie.
— Póki żyjesz, tak. Ale nie byłoby to proste. Poza tym, nie jesteśmy tu sami. Przyszedłeś do nas, lecz nie my jedni jesteśmy zatrzymani w pół drogi.
Timurowi robiło się coraz bardziej żal. Nie tego się spodziewał po widmach, jeśli w ogóle zastanawiał się nad tym, czy śmierć jest dopiero początkiem. Wyobrażał sobie, jeśli już, zwiewne, lekkie istoty, mogące przemieszczać się błyskawicznie w przestrzeni i czasie, wolne od potrzeb ciała. Wolne od świadomości nieuchronnego końca.
— Ja… zrobię co zechcesz, pani. Ale muszę wrócić… tam… — wskazał palcem w górę — choć na jeden dzień. Dowiem się więcej. Znajdę kogoś. Tylko proszę, powiedz mi, jak to zrobić — wyszeptał gorliwie.
Halina patrzyła na niego dłuższą chwilę. Podeszła bliżej, jeśli można tak nazwać miękkie sunięcie w powietrzu i wyciągnęła świetlistą dłoń. Chłopak podniósł swoją, nagle drżącą rękę. Ku jego rozczarowaniu przeniknęła ciało zjawy, pozostawiając jedynie poczucie igiełek chłodu. Usta obydwojga zacisnęły się w smutku. Ciszę przerwała kobieta:
— Ja nie mogę opuścić tego miejsca. Posłuchaj. Idąc dalej tym tunelem, powrócisz do świata. Oby wystarczyło ci tchu — przestrzegła.
Timur westchnął. Był bardzo zmęczony, a myśl o przepłynięciu przynajmniej kilkuset metrów napełniła go rozpaczą.
— A jeśli nie wrócę?
— Powrócisz tutaj w formie, jaką widzisz przed sobą. Wiem, że także z czymś się nie pogodziłeś, nie pozwoliłeś czemuś odejść.
Timur już otworzył usta, lecz po chwili je zamknął. O co chodziło, skoro i ona to wyczuła? Nie mówiąc już nic, odwrócił się i wszedł do wody. Ruszył przed siebie oddychając głęboko, łapiąc jak najwięcej powietrza, zanim tafla zamknie się nad jego głową. Za każdym razem, gdy lodowata woda sięgała coraz wyżej jego ciała, wydawał z siebie syki. Postać Haliny została za nim, lecz widział bijący od niej blask, oświetlający mu drogę jeszcze przez jakiś czas.
Woda podnosiła się stopniowo, sięgając mu do kolan, potem do pasa. Szedł szybko, nie chcąc mieć czasu na strach. Woda stopniowo zmieniała zapach z metalicznego, zatęchłego na bardziej mulisty. Jego stopa osunęła się nagle w dół, gdzie nie zdołał namacać już powierzchni. Ledwo zdążył wstrzymać oddech, gdy znalazł się pod powierzchnią w absolutnej ciemności.
Panika, ucisk w płucach i poczucie utraty orientacji przeniknęły go jak lodowate płomienie. Machając rękami wyczuwał boki tunelu, pokryte oślizgłym nalotem. Timur zacisnął usta z całych sił, próbując utrzymać choć trochę powietrza. Odepchnął się nogami od ściany, płynąc na ślepo przed siebie. W każdej chwili spodziewał się uderzenia w jakąś przeszkodę. Nie chciał nawet myśleć, ile mu zostało do końca trasy, czy w ogóle jest wyjście, czy duch Haliny Krępianki nie chciał go przypadkiem zgubić. Na przemian otwierał i zamykał oczy drażnione zimną, brudną wodą, lecz nie robiło to żadnej różnicy — nie widział absolutnie nic.
Płynął mechanicznie do przodu. Po ciągnących się w nieskończoność chwilach, gdy każdy jego mięsień zaczął się boleśnie kurczyć w proteście, a nasiąknięte ubrania wraz z plecakiem ciążyły ku dołowi, akurat wtedy, gdy z ust Timura wydobyły się bąble powietrza, jego ręce zanurzyły się w czymś miękkim.
Otworzył oczy, widząc przed sobą tym razem nie nieprzeniknioną czerń, a odcienie głębokiej szarości. Czuł smagające go w twarz drobinki mułu. Ostatkiem sił uniósł głowę. Gdzieś nad nim majaczyło lustro wody, falujące, z szybko przesuwającymi się drobnymi gałązkami. Machnął rozpaczliwie nogami, płynąc w górę.
Pierwszy haust powietrza uderzył mu do głowy jak narkotyk. Otwierał usta, wypluwając wodę i oddychając tak głęboko, jak chyba nigdy w życiu. Prąd szybko znosił go ku brzegowi. Timur poczuł pod nogami cudownie stały grunt. Szedł jak obłąkany, brodząc w mulistej brei. Z jego ubrania i plecaka wyciekała z głośnym chlupotem woda. Wdrapał się na brzeg porośnięty zeschłą trawą i trzcinami i upadł na bok, całkowicie wyczerpany. Kręciło mu się w głowie. Jego dłonie zacisnęły się kurczowo na jakichś kępkach, bo czuł się tak, jakby cały świat falował. Miał siłę pomyśleć tylko o tym, że jest noc.
Długi czas leżał w całkowitym bezruchu, dysząc jak wyrzucona na brzeg ryba. Pragnął tylko, by nikt go nie zauważył i niczego od niego nie chciał. W końcu powoli zdjął ekwipunek i odwrócił się na plecy. Widział nad sobą rozgwieżdżone niebo. Oddychał rześkim, nocnym powietrzem, co po takim czasie było jak zrzucenie nieuświadomionego ciężaru. Żył. Wyszedł jakoś z sytuacji, o której nie wyobrażał sobie nikomu powiedzieć.
Gdy z wolna przychodził do siebie, skupił się na tym, co słyszy. Leżał na brzegu rzeki, ale w którym miejscu? Z daleka dochodził co jakiś czas szum samochodów, pojedyncze roześmiane głosy. Opanowując fale słabości, Timur uniósł się na łokciach. Po swojej prawej stronie widział jedynie niknące w ciemności migoczące lustro wody i zarośla przy brzegu. Gdy odwrócił się w lewo, niemal westchnął ze zdumienia, dostrzegając oświetloną bryłę sandomierskiego zamku i wstęgę mostu nad rzeką. A zatem nie opuścił miasta i był przy bulwarach, całkiem niedaleko miejsca, skąd wyruszył.
Wystarczyłoby, by przeszedł przez bulwar, następnie drogą koło zamku królewskiego i wspiął się ulicą Zamkową, gdzie tuż za rynkiem znajdował się hotel Sędomir, w którym miał wynajęty pokój. Z ciepłym, przytulnym łóżkiem… z laptopem, jego jedynym dostępnym narzędziem z dostępem do internetu. Spacer nie byłby długi, a jednak Timur na myśl o nim czuł ból wszystkich mięśni i pulsowanie złamanego nosa.
Zajrzał do przemoczonego plecaka. Mimo że była noc, z oddalonych o kilkadziesiąt metrów latarni dochodziło wystarczająco dużo światła, by ocenił stan ekwipunku. Ze smutkiem spojrzał na zbitą masę w połyskującej folii, będącą kanapkami jeszcze kilka godzin temu. Portfel był w swojej zasuwanej kieszonce. W przeciwieństwie do telefonu, teraz już z pewnością bezużytecznego, mógł mu się jeszcze bardzo przydać. Tak samo jak kluczyk do pokoju.
Timur wstał, drżąc na całym ciele z powodu mokrych ubrań i ogromnego zmęczenia. Ruszył powoli do przodu, wychodząc z zarośli na brukowaną kostkę. Zapewne wyglądam jak ofiara przegranego zakładu lub imprezy stulecia — pomyślał, gdy przechodząca nieopodal para na jego widok wyraźnie przyspieszyła kroku.
Szedł wytrwale pod górę obok zamku, co jakiś czas przystając dla złapania tchu. Zostawiał za sobą mokre ślady i szlak kropelek cieknących mu wciąż z rękawów i nogawek. Ulice były prawie puste, musiał być środek nocy, ale co jakiś czas kogoś mijał i był właściwie wdzięczny, że nikt nie zapytał, co się stało. I tak by nie uwierzył.
Gdy bryła hotelu ukazała się na horyzoncie, pomyślał o przeżytych wypadkach. Chłód widm, groza zapomnianych lochów. Kara jaką duchy Tatarów poniosły za czyny popełnione za życia… i Halina Krępianka… jej młody, a tak smutny głos… to uczucie, gdy jego żywa dłoń przeniknęła jej niematerialną… wiedział, że musi tam wrócić. Gdy odpocznie, przygotuje się, przeczyta więcej. Może uda mu się im pomóc, uwolnić je? Miał wrażenie, że nie zapytał ich w ogóle o to, co najważniejsze. Z drugiej strony, dotąd uważał takie historie za uroczą, lecz naiwną bajeczkę dla śmiertelników.
Przystanął pod hotelem, otrząsając się starannie. Wziął plecak w rękę i przełożył palcami grzywkę na bok w nieco desperackiej próbie nadania sobie przyzwoitego wyglądu. Ktoś przecież musiał być na recepcji, a ostatnie na co miał ochotę, to tłumaczenie się ze swojego stanu. Poza tym, sprawa uszkodzeń w korytarzu trasy turystycznej zapewne była już gdzieś zgłoszona, a zaginięcie uczestnika tym bardziej — pomyślał ze zgrozą. Starając się resztkami sił utrzymać wyprostowaną postawę, wszedł na hol.
— Przepraszam, czy wszystko w porządku? — zapytała zaskoczona młoda recepcjonistka, unosząc głowę znad monitora. Timura przeszedł dreszcz.
— Muszę się przebrać. Jakaś niewychowana młodzież… oblała mnie wodą — mruknął, zaskoczony własną improwizacją. Nie czekając na odpowiedź nacisnął przycisk windy, która na szczęście była zatrzymana na tym poziomie.
Ciche westchnienie wyrwało się z jego ust, gdy zobaczył się w odbiciu lustra kabiny. Przemoczony, z plamami błota na ubraniu, z podpuchniętym, skrzywionym nosem i cieniami pod oczami. Aż przyjrzał się sobie, czy przypadkiem nie robi się przezroczysty. Pod opadającymi powiekami wyskakiwały mu znikąd iskierki. Lekko chwiejnym krokiem do drzwi pokoju i wygrzebał kluczyk z plecaka. Nawet nie włączył światła. Runął na łóżko, zasypiając natychmiast.
Rozdział 2
Leżał na wznak, mrugając, gdy światło dnia padło przez szparę w żaluzjach wprost na jego twarz. Zanurzył się głębiej w pościeli. Czuł się całkiem rześko, choć nadal był oszołomiony poprzednimi wydarzeniami i obolały. Oraz bardzo głodny. Musiał szybko sprawdzić kilka rzeczy i wreszcie doprowadzić się do porządku.
Timur patrzył pod prysznicem na smugi brudu z jego ciała, niknące w spływającej wodzie. Był trochę posiniaczony i musiał coś zrobić z nosem. Uznał, że to i tak niewielka cena za to, w jakiej sytuacji się znalazł.
Umyty i przebrany zasiadł przy biurku, wyciągając z lodówki wszystko, co jeszcze tam miał. Włączył laptopa, z lekkim niepokojem czekając na wyświetlenie daty na pulpicie. Może tam gdzie był, czas płynął inaczej? Miał opłacony jedynie tydzień pobytu w Sandomierzu, więc z ulgą zobaczył przedpołudnie szóstego lipca. Tak naprawdę dopiero zaczynał wakacje, które wcale nie zapowiadały się beztrosko. Chciał sobie sprawić prezent zarówno z okazji zaliczenia sesji, jak i dwudziestych trzecich urodzin przypadających trzydziestego czerwca.
Po śniadaniu przejrzał jeszcze raz wypożyczone książki na temat tatarskich najazdów. Myślał gorączkowo, co znaczyły wypowiedzi widm, że nie zostały pożegnane. Przypuszczał, że chodziło o jakąś formę pogrzebu. Ale jak miałby to zrobić? Skąd wziąć ich szczątki, jeśli w ogóle istniały po ośmiu wiekach?
Czuł od początku, od kiedy cudem wydostał się z tamtego miejsca, że nie poradzi sobie sam z tą sprawą. Zadzwonił przez Messengera do swojego promotora, profesora Reja. Dość długo słuchał dźwięku nawiązywania połączenia, w ostatniej chwili wyłączając kamerkę laptopa.
— Tak, panie Lachowski? Co się dzieje? — wybrzmiał nieco zasapany głos.
Timur lekko się uśmiechnął. Profesor zawsze zwracał się do niego po nazwisku, chociaż wobec pozostałych członków seminarium jakoś wolał używać imion.
— Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. Jestem właśnie w Sandomierzu, żeby zdobyć trochę źródeł do drugiego rozdziału pracy magisterskiej — odpowiedział.
— Ach, tak tak, to się chwali. Może odezwie się pan wieczorem? Mam zaraz obrony… komisje, rozumie pan.
— Nie mogę tylko znaleźć informacji, co się robiło z ciałami Tatarów poległych w bitwach. Skupiam się na XIII wieku, ale ogólnie też przyda się jakiś kontekst — powiedział Timur szybko.
— Trudno mi tak od razu odpowiedzieć, zapewne palili te ciała w masowych stosach. Ze źródeł nie będzie to wynikać. Za mało ich zostało. Ale może popyta pan w rodzinie? Coś musieli sobie przekazywać.
— To tylko od strony taty, większość mieszka w Turcji — wyjaśnił Timur. — Mama średnio za nimi przepada.
— Proszę działać. Tylko to musi być w temacie pracy, rozmienianie się na drobne na pewno jej się nie przysłuży. Chyba, że coś chce pan opublikować, to byłoby świetnie. Bardzo przepraszam, muszę już kończyć — rzucił profesor Rej.
— Dobrze, do widzenia — pożegnał się Timur.
Był rozdrażniony. Sugestia o spaleniu zwłok zdawała się przekreślać sprawę. Chyba, że coś jednak pod ziemią zostało. O tyle rzeczy nie zdążył spytać samych widm, chociaż same zwykle nie udzielały zbyt precyzyjnych odpowiedzi — pomyślał z przekąsem. Przesiadujący w Warszawie profesor też nie musiał wiedzieć wszystkiego o Sandomierzu. Trzeba znaleźć tutaj kogoś, kto chciałby porozmawiać — postanowił. A zatem znów trzeba wyjść na miasto…
Wyszedł z hotelu po południu. Jaskrawe słońce lekko go oślepiło. Schodził w dół ulicą Zamkową, mijając tłumy turystów. Wśród gwaru, w upale i blasku dnia wspomnienia z ostatniej nocy wydawały się jakimś surrealistycznym snem. Mógłby zupełnie zapomnieć o temacie, wyjechać stąd i nigdy nie wrócić, jednak czuł, że drogo by zapłacił za taką ucieczkę. Nieważne, czy dożyłby stu lat, czy zmarłby przedwcześnie — myśl o wiecznym więzieniu napełniała go trwogą.
Gdy dotarł nad brzeg Wisły, rozejrzał się uważnie. Musiał wypłynąć gdzieś w tym miejscu. Spojrzał pod nogi. Może ten wymiar był gdzieś tam pod nim w ciemnościach, a wraz z nim i duchy. Tak, to musiało być tutaj — stwierdził, odwracając się w stronę odbijającego biel majestatycznego zamku królewskiego. Podziemia dla turystów ciągnęły się tylko na odcinku wokół ratusza, więc skąd wziąłem się nad rzeką? — zastanowił się.
Timur uklęknął nad wodą, patrząc na własne, drgające odbicie. Jeśli to jedyna droga, by tam wrócić, to sprawa jest jeszcze trudniejsza. Gdyby trafił tam znów, z odpowiednim ekwipunkiem, z choćby jednym towarzyszem, na pewno miałby większe szanse.
Ruszył wolno znad Wisły, tym razem kierując się ku błoniom. Jakoś nie uśmiechało mu się iść przez stare miasto obok ratusza, w pobliżu wejścia do Podziemnej Trasy Turystycznej. Przypomniało mu się powiedzenie, że winny zawsze wraca na miejsce zbrodni. Od kiedy stracił telefon, nie sprawdził nowinek z miasta, gdzie zapewne było już coś na temat dziwnych przypadków na szlaku turystycznym. Może i tak było lepiej — mógł iść ze spokojną głową.
Minął oślepiający bielą gmach Collegium Gostomianum i wspiął się Browarną. Potem droga była już prosta. Zrobił zakupy, był w przychodni, a także zaopatrzył się w nowego smartfona. Potem poszedł tam, dokąd skierował pierwsze kroki po przyjeździe do miasta — do biblioteki. Tym razem nie po książki, lecz po kontakty.
— Dzień dobry. Jak tam pisanie pracy? Pomóc coś jeszcze znaleźć? — zapytała czarnowłosa bibliotekarka, podchodząc do niego. Najwidoczniej dał się ostatnio zapamiętać.
— A co to się stało? — jej uśmiech nieco zbladł na widok opatrunku na jego nosie.
— Ciężkie jest życie turysty — westchnął, teatralnie rozkładając ręce. — Ale dziękuję, dobrze. Wielu książek bym gdzie indziej chyba nie dostał. Teraz mam inną prośbę — uśmiechnął się lekko.
— Są tu jacyś lokalni historycy, albo nauczyciele historii? Zwłaszcza tacy, co się skupiają na regionie, nie tak ogólnie? — spytał szybko.
— Wie pan… jakbym miała kogoś polecić… trzeba by popatrzeć na oferty korepetycji, kto się reklamuje… tak to ze szkół proszę sprawdzić. Z Dwikóz też ktoś powinien być…. –zastanawiała się na głos.
— Skąd? — zapytał Timur.
— Dwikozy, w stronę Zawichostu. Za wiele nie wiem o tych tematach, ale ci Tatarzy to spod Zawichostu najeżdżali…
Timur słuchał uważnie. Rzeczywiście, za bardzo się skupił na samym mieście.
— Może ma pani jakieś namiary na tych historyków?
— Ja numerów telefonów nie mogę podawać, wie pan, RODO i te sprawy… — dodała bibliotekarka, wpadając w służbowy ton. Student zrozumiał, że więcej tu nie ugra. Wypożyczył monografię o dziejach Dwikóz i opuścił budynek, dziękując uprzejmie za informacje.
Miał za sobą już kilka kilometrów w nogach, lecz chciał jeszcze zobaczyć park Piszczele. Ponuro brzmiąca nazwa, to musiał przyznać.
Szedł spokojnie przez miejski park. Nie obiecywał sobie zbyt wiele po celu spaceru, lecz jeszcze dzień wcześniej miał zwiedzić podziemia pod starówką jak zwykły turysta. Uświadomił sobie, że zdążył się trochę stęsknić za przypływem adrenaliny, zejściem z utartych szlaków. Miał takie chwile, że wolałby porozmawiać z duchami niż z ludźmi. Spojrzał na ręce, nieco podrapane po wczorajszych wypadkach, zupełnie jakby się spodziewał, że będą lekko prześwitywać. Gdy odwrócił głowę w lewo, aż przystanął z wrażenia, widząc ulicę imienia Haliny Krępianki. Zaśmiał się nerwowo pod nosem.
Timur znalazł się na terenie parku piszczele jakieś pół godziny po wyjściu z biblioteki. Mógł na chwilę zapomnieć, że jest w mieście, gdy otuliła go cisza, którą przenikał jedynie szum liści. Czasem ktoś przeszedł szybko majaczącą na dole aleją. Student chodził powolnym, spacerowym krokiem, zauważając lekko zaniedbany placyk zabaw i nietypowy budynek opuszczonej pizzerii, która przypominała mu siedzibę obcych z otchłani kosmosu.
Przysiadł na ławeczce. Nie widział żadnego punktu zaczepienia, jakiegoś włazu, studzienki czy obrysu na trawie. Jeśli legenda o nazwie miejsca, pochodzącej od ukazujących się kości Tatarów miała w sobie ziarno prawdy, to i tak szczątki zostały sprzątnięte wieki temu, a on nie będzie przekopywać parku gołymi rękami.
Ruszył w dół, ku brukowanej alejce. Nagle, zanim zdążył pomyśleć, rzucił się do żółtawego obiektu pod wiekowym dębem. Miał przed sobą kość kręgową wielkości pięści, lecz nie wyglądała mu na ludzką. Zaśmiał się cicho do siebie.
— Już taniej wyjdzie mi kostium płetwonurka, niż kopanie tutaj — mruknął, zaraz potem się rozglądając, czy nikt nie zobaczył tej sceny.
Przymknął oczy, próbując się wyciszyć. Chciał wychwycić jakiś znak obecności czegoś niematerialnego. Coś — lub kogoś — sprowokować. Powtórzył nawet toast „na zdrowie, kochani”, unosząc butelkę z napojem, tak jak to zrobił w podziemiach, nim go wciągnęły. Tupnął mocno nogą, nasłuchując echa. Nic z tego. Rzeczywistość była uparcie namacalna. Zniechęcony poszedł wolno z powrotem do hotelu, kierując się w stronę Staromiejskiej.
Pierwsze co zrobił to uruchomił nowy telefon, bo karta SIM na szczęście dała się wyciągnąć z poprzedniego. Z lekkim niepokojem wpisał w wyszukiwarkę temat Podziemnej Trasy Turystycznej. Nie znalazł żadnych wiadomości na stronach informacyjnych czy policyjnych, z wyjątkiem oznaczenia na stronie samego obiektu, że jest chwilowo niedostępny do zwiedzania z powodu doraźnych prac konserwatorskich.
Timur musiał przyznać, że się zdziwił. Żadnych sensacji o zaginionym turyście? O zniszczeniach w jednym z najcenniejszych zabytków miasta? Czy to znaczy, że jeśli zginąłby wczoraj, to dla świata — nomen omen — zapadłby się pod ziemię? Poczuł, jak policzki płoną mu z oburzenia.
Chciał porozmawiać z matką, chociaż to mogło chwilę poczekać. Zmarły ojciec, Damir, miał dwie siostry: Khadiję i Zeynep. Jedna mieszkała w Wielkiej Brytanii, druga w Turcji. Ich kontakt ograniczał się do życzeń urodzinowych i okazjonalnych pozdrowień w pocztówkach. Jedną widział na żywo, gdy miał kilka lat, drugiej nigdy osobiście nie poznał. Nie miał pojęcia, ile wiedzą o tradycjach tatarskich, ale musiał od czegoś zacząć. Już szukał numeru do ciotki Khadiji, gdy na ekranie wyświetlił się numer mamy. Wiedział, że lepiej odebrać.
— Tymuś? No nie mogę się dodzwonić. Czemu się nie odzywasz, jak tam? — usłyszał zarazem władczy i opiekuńczy głos.
— No cześć. Musiałem zmienić telefon, teraz miałem zadzwonić — mruknął. — A dobrze, dużo zwiedzam, mam sporo nowych rzeczy do magisterki…
— No ja mam nadzieję. Po co tam samemu jechać? Tam co chwila komuś się coś dzieje. Telefon ci ukradli?
— Nie, upadł mi i chyba nie działa — odpowiedział, robiąc się coraz bardziej czerwony, chociaż w pokoju był sam. — Matka, za dużo Ojca Mateusza. To serial — dodał, siląc się na humor.
— Byś się z tymi z grupy wybrał, to byłabym spokojniejsza. Masz pozdrowienia od Beaty. Liczy na jakąś pamiątkę — kontynuowała matka.
Timur kwaśno się uśmiechnął, patrząc na leżącą na biurku figurkę ratusza z odłamaną wieżą. Musiał kupić coś nowego.
— Jasne, mam taki fajny mały ratusz i parę magnesów. Będę za parę dni — mówił, wiedząc doskonale, że nie ma takiej pewności.
— Wyślij jakieś zdjęcia, tam podobno ładnie — rzekła, chyba lekko uspokojona. Timur postanowił, że wykorzysta okazję.
— Mamo, odzywała się ostatnio może ciocia Khadija albo Zeynep?
— Co? Nie… do mnie na pewno by się pierwsze nie odezwały — głos matki szybko nabrał twardości.
Ciekawe dlaczego — pomyślał ironicznie. Na głos zaś powiedział:
— Aha, jasne. Bo tak sobie pomyślałem, że może by mi coś pomogły z pracą… one pewnie dużo wiedzą o ich kulturze… — zastanawiał się ostrożnie.
— I w jakim języku byś z nimi rozmawiał? — zapytała matka z przekąsem.
— No… muszą znać angielski, przynajmniej ta z Anglii.
— Może tłumaczyła. Rób jak chcesz, ale jak dla mnie to trochę zbyt ambitnie, jak na pracę magisterską. Ci ludzie są… no… inni niż my — powiedziała niepewnie.
— A tata? Był inny? — wyrzucił z siebie Timur.
— To inna sprawa. I to nie jest rozmowa na telefon.
— Dobrze, dobrze, przepraszam — powiedział student ugodowo, tak jak zwykle w takich sytuacjach. Zapadła na chwilę niezręczna cisza.
— Fajnie, że się w końcu odezwałeś. Czekam na parę fotek i wypoczywaj — odezwała się w końcu matka, jakby przestawił jej się jakiś tryb.
— Jasne, zaraz wyślę. To do zobaczenia i usłyszenia — zakończył rozmowę i opadł na łóżko. Poczuł się równie zmęczony, co wczoraj. Nie miał ochoty w tej chwili na jakiekolwiek dalsze rozmowy, toteż odwrócił głowę do poduszki i zasnął dość szybko.
Gdy Timur się obudził, zobaczył sufit skąpany w złotawym świetle zachodzącego słońca. Podszedł do okna, lustrując wzrokiem starówkę. Wyglądała jak serce renesansowego miasta z przeniesionymi w czasie współczesnymi ludźmi.
— I pomyśleć, że już wtedy, w dobie odrodzenia, te wszystkie duchy miały za sobą blisko trzy wieki więzienia — westchnął.
Czuł w sobie narastający niepokój, jakby coś go wzywało. Ale w jaki sposób miałby się tam dostać? Przez trasę turystyczną już nie było to możliwe, a z pewnością nie dałby rady nurkować na ślepo w Wiśle i szukać przejścia. Potajemne włamywanie się do studzienek kanalizacyjnych także mu się nie uśmiechało, nie miał zresztą pewności, czy by go tam doprowadziły.
Dlaczego te wszystkie duchy nie mogą się przemieszczać. W moim pokoju mógłbym z nimi porozmawiać o każdej porze — pomyślał ze złością.
Przez głowę przechodziły mu różne pomysły, lecz szczególnie interesujące wydało się zbadanie jakichś cmentarzy lub opuszczonych domów z piwnicami. Może i pora dnia miała jakieś znaczenie? Chociaż był środek lata, to uświadomił sobie, że czuje zew mroków, gdy dzień dobiega końca.
Otworzył mapy Google. Najbliżej niego znajdował się cmentarz świętopawelski. Timur przymknął oczy, próbując poczuć jakąś podpowiedź. Chyba nie zadziałało, ale kłębiąca się w nim energia i tak domagała się rozładowania. Zatarł ręce z uśmiechem satysfakcji. Miał jeszcze kilka dni w mieście, to z pewnością wystarczy na zwiedzenie wszystkich cmentarzy.
Przewidująco zjadł obfitą kolację oraz zostawił na biurku karteczkę z napisem „cmentarz św. Pawła”. Telefon także został w pokoju. Nie miał ochoty wydawać sporej sumy na następny, jeśli oczywiście zdoła znów wrócić. Omiótł wzrokiem pokój, kiwając wolno głową. Chyba mam coś z samobójcy — pomyślał ironicznie. Nie minęła nawet doba, odkąd cudem uszedł z życiem. Ostatnie promienie słońca zabarwiały chmury na fioletowo-złoto, gdy energicznym krokiem opuścił hotel, zabierając jedynie kieszonkową latarkę i kierując się na zachód.
Nie miał tak daleko do celu, toteż nie spieszył się. Patrzył dookoła, szukając innych potencjalnych przejść do podziemi. Na uliczce pnącej się ponad parkiem Piszczele zobaczył interesujący opuszczony dom z wybitymi piwnicznymi okienkami i zanotował go sobie w pamięci. Park, w którym był wcześniej, także nie wróżył niczego nadzwyczajnego, choć prezentował się zdecydowanie bardziej klimatycznie, gdy z wolna zapadał mrok.
Timur z pewnym zaskoczeniem zorientował się, że już dotarł do cmentarza, ba, niemal zostawił go za sobą. Tak bardzo się zamyślił, idąc wzdłuż Staromiejskiej, że prawie minął nekropolię. Nie była jeszcze całkiem pusta: starsze małżeństwo zapalało właśnie znicza na małym nagrobku, a nieco dalej stała siwowłosa kobieta z pochyloną głową nad kolejnym z grobów.
Zapadał zmrok. Gdzieniegdzie zaczęły być widoczne migoczące światełka pamięci. Student wszedł powoli na cmentarz, mijając w milczeniu spotkanych ludzi i zaczął przyglądać się grobowcom. Większość była stosunkowo nowa, co wprawiło go w lekkie rozczarowanie. Jego poszukiwania trwały krócej, niż się spodziewał. Prawie wydał z siebie okrzyk triumfu, gdy zauważył zniszczony grobowiec z pokrytym mchem nieczytelnym napisem i wizerunkiem czaszki z kośćmi piszczelowymi. Przezornie oddalił się od niego, by nie zwracać na siebie uwagi ostatnich odwiedzających.
Ukradkiem zerkał za siebie, aż nabrał pewności, że został sam. Wówczas podszedł do niego z powrotem i przykucnął. Płyta nagrobkowa była złamana i to najwyraźniej bardzo dawno temu. Timur przysunął głowę do szpary, czując na twarzy powiew chłodu i zapach zatęchłego powietrza. Ostrożnie popchnął dłonią jedną połowę i z zaskoczeniem zobaczył, jak łatwo się przesunęła, wydając przykry dla ucha zgrzyt. Jeszcze raz się rozejrzał, a gdy nabrał pewności, że naprawdę nikogo nie ma, energicznie przesunął płytę na tyle, by mógł się zmieścić w powstałym otworze.
Stanął, lekko drżąc, nad grobowcem. Z pewnością miał jakiś trop, czuł ten chłód w kościach i znany mu z poprzedniego dnia szum w głowie. Widział na wprost siebie oświetloną sylwetkę kościoła świętego Pawła, a nad horyzontem ciągnęły się szybko ciemniejące chmury odchodzącego dnia. Nie chciał włączać ściskanej w ręku latarki, by nie zwrócić na siebie niechcianej uwagi. Wypuścił głęboki oddech, podnosząc nogę i wsuwając ją do otworu. Jeszcze druga noga, jeszcze trzymał się rękami płyty i na raz-dwa-trzy puścił ją, spadając znów w dół. Przeszył go dreszcz paniki, gdy nie napotkał oczekiwanego gruntu pod nogami.
Spadał w ciemność kilka sekund. Skulił się, podświadomie wyczekując zapewne bolesnego uderzenia w ziemię. Po chwili zwolnił, by wpaść znów w grząską, zimną masę. Leżał zwinięty w kłębek, oszołomiony, lecz przygotowany na to, co go czeka. Udało się — pomyślał, jeszcze zanim otworzył oczy.
Mgła pod nim stopniowo zanikała, formując sylwetki i zarazem odsłaniając upiorne podłoże, na którym wylądował Timur. Były to ciągnące się, dokąd mógł spostrzec, stosy żółtobrązowych kości. Nad nim było coś w rodzaju czarnego sklepienia, ponurego i groźnego. Z pewnością nie trafił do tego samego miejsca co ostatnio.
Wstał powoli, czując, jak przenika go chłód, lecz jakiś inny niż wtedy, przy Tatarach. Zrobiło się jaśniej, gdy stanęła przez nim armia widm w mundurach. Timur musiał wytężyć wzrok, by poznać, że ma do czynienia z żołnierzami radzieckimi, gdyż większość prezentowała się w opłakanym stanie. Obszarpane płaszcze, dziurawe buty, plecaki zwisające na jednym pasku. Niektóre postacie miały na sobie grube, futrzane czapy.
— Jak mogę wam pomóc? — odezwał się Timur. Chciał zabrzmieć pewnie, ale i tak głos niezamierzenie mu zadrżał. Zbliżył się o krok, słysząc chrzęst kości pod nogami.
— Pozwól nam spocząć — usłyszał zbiorowe westchnienie, przypominające jęk. Przyjrzał się żołnierzom, którzy zdawali się mówić jednocześnie.
Z tą częścią historii był zaznajomiony znacznie słabiej, niż z dawniejszymi epokami. Kojarzył, że żołnierze radzieccy musieli brać udział w wyzwalaniu Sandomierza, ponoć bez większych zniszczeń miasta, lecz nie umiałby nic więcej powiedzieć na ten temat.
— Co to znaczy? Mam was pochować? To wasze kości? — wyrzucił z siebie, rozglądając się z lekką paniką po morzu szczątków. Z pewnością sam nie dałby rady.
Najbliżej stojący pokiwali wolno głowami.
— Czy jest wśród was jakiś… przywódca? Generał? — dopytał, orientując się przy okazji, że najwidoczniej oni go rozumieli, a on ich. Czy wśród widm liczył się w ogóle język? Może sprawa miała się tak, jak z czasem…
Podszedł powoli do widm, czując jak wzbierają w nim nieswoje emocje: ból, poniżenie, wściekłość pędzona strachem. Wydobywały się z duchów jak nieprzyjemna fala i ogarniały go.
— Generał spoczywa w mauzoleum. Zaznał już spokoju, to znaczy niebytu — wreszcie głos wydobył się z pojedynczego widma w drugim szeregu.
Timur ruszył w jego kierunku, cały czas potykając się o szczątki spoczywające na czymś w rodzaju czarnego klepiska.
— Dlaczego was widzę? — zapytał, zwracając się bezpośrednio do cienia drobnego mężczyzny o okrągłej twarzy. Wyczuwał w nim rodaka, przynajmniej od strony ojca.
— Bo także nie pozwoliłeś komuś spocząć — brzmiała uroczysta odpowiedź.
— Komu?
— My tego nie widzimy. Czujemy tylko, że także czegoś nie zamknąłeś, kogoś nie pożegnałeś — mówił duch tatarskiego poborowego.
Timur zacisnął usta. Dobrze pamiętał podobnie brzmiące słowa, usłyszane wcześniej od duchów najeźdźców sprzed ośmiu wieków. Te liczące sobie osiemdziesiąt lat także to wiedziały. Postanowił, że ustali o co chodzi, jeśli wróci do domu…
— Wyzwalaliście miasto i polegliście?
— W marszu na zachód nie było wyzwolenia. Nie dla nas. Zebrano zwłoki spod wzgórza z białym kolegium i spod góry z krzyżem. Wrzucono je do dołu, gdzie był grób zdrajcy — brzmiała odpowiedź od kilku widm, które wzajemnie sobie dopowiadały.
— Czy to miejsce się kończy? — zapytał Timur cicho. Za widmami rozciągał się mrok.
Nie usłyszawszy odpowiedzi, ruszył przed siebie, starając się omijać duchy. Patrzył uważnie pod nogi, dostrzegając w ich blasku coraz to nowe szczegóły. Nie miał pod sobą wyłącznie kości, lecz i szczątki mundurów, pepesze i manierki z benzyną. Żadne z metalowych elementów nie były widocznie tknięte przez czas.
W końcu minął ostatni szereg żołnierzy. Kości chrzęściły mu pod nogami jeszcze przez chwilę, po czym Timur odniósł wrażenie, że chodzi po jednolitej, ciemnej masie. Tam, gdzie blask widm nie sięgał, była już tylko ciemność. Żadnych punktów orientacyjnych, jak cienie tuneli w tamtych podziemiach. Przeszedł jeszcze kawałek i poczuł się tak, jakby chodził w próżni. Odwrócił głowę, zdezorientowany. Widma patrzyły na niego w milczeniu.
— Możesz iść, póki czas się o ciebie nie upomni — rzekł któryś z duchów.
— Czyli tam dalej nic nie ma? — zapytał student ostrożnie.
— Nic. Bezczas i bez-wiedza.
Timur zadrżał, chociaż nie zrobiło się chłodniej. Nie czuł się także specjalnie zmęczony, ale sytuacja wydawała się znacznie gorsza niż poprzednia. Zastanawiał się, czy zdoła się stąd wydostać, jeśli nie było żadnego wyjścia.
— Jak mam was pochować? Tu w ogóle da się kopać? — zapytał z lekką desperacją.
— Wszystko masz na miejscu — brzmiała odpowiedź.
Timur westchnął. Postanowił, że jeszcze to wyjaśni, lecz przypomniało mu się kilka, o wiele ważniejszych pytań.
— Czy ja dobrze rozumiem… nie możecie się przemieszczać? Musicie być wiecznie tu?
Nikt z żołnierzy nie odpowiedział, ale Timura przeszło duże silniejsze echo ich bólu. Z pewnością tak właśnie było. Nie rozumiał, skąd wynika takie przywiązanie duchów do tego, co stało się z ich ciałami lub uzależnienie losów od okoliczności śmierci.
— Co się stanie, gdy to wszystko znajdzie swoje miejsce? — wskazał ręką na kości.
— Zaznamy spokoju — odrzekło cicho jedno ze stojących bliżej widm.
W tym momencie Timurowi coś zaświtało w głowie. Gdyby polał kości benzyną i podpalił, może by się udało? Czyżby to oznaczały słowa, że wszystko ma na miejscu? To, co wówczas by się z nim stało, odsunął gdzieś na bok swych myśli. Stał przez chwilę nieruchomo, aż w końcu powiedział:
— Ja już spotkałem duchy. Tam pod starówką byli Tatarzy… i Halina Krępianka… są tam od wieków. Też nie mogą pójść dalej. Czy się spotkaliście? — zapytał cicho.
Żołnierze wymienili zdezorientowane spojrzenia, co nie uszło jego uwadze. Jeśli miał rację, to było właściwie nieskończenie wiele podziemi, w każdej jakieś grupy widm, uwięzione w bezczasie. Jedno życie to było zbyt mało, by każdemu pomóc, zwłaszcza że same duchy nic już zrobić nie mogły.
— Nie, nie wiemy o nikim takim. Tatarzy są wśród nas, ale my żyliśmy razem i zginęliśmy razem.
Timur przygryzł wargi. To komplikowało sprawę i potwierdzało jego ponure przypuszczenia.
— No cóż… a czy byli tutaj Niemcy? — zapytał, uświadamiając sobie, z kim walczyli widoczni przed nim żołnierze.
— Tak. Oni mają swój świat po śmierci, do którego nie masz dostępu. Obyś nie miał, młodzieńcze — zabrzmiała ponura przestroga, która rozległa się echem w przestrzeni nieco głośniej, niż wcześniejsze odpowiedzi duchów.
— Dlaczego? — zapytał Timur, który zaczął czuć lekką irytację wszystkimi niedopowiedzeniami.
— Bo nie krzywdziłeś niewinnych.
— Ja… może już zacznę — westchnął i wziął w ręce najbliższy kanister. Był pełen benzyny, lecz na pole kości z pewnością nie mógł wystarczyć. Mimo to student otwarł go i zaczął krążyć od krawędzi szczątków, zataczając koła i wracając stopniowo do środka. Widma usuwały mu się z drogi, obserwując go w milczeniu.
Timur z radością stwierdził, że benzyny jakby w ogóle nie ubywało. Chciał pomóc chociaż tym duchom, którym mógł, bo nadal nie miał pomysłu, co zrobić z widmami Tatarów. Planował rzucić zapalnik i odsunąć się odpowiednio daleko. Ciemność za polem szczątków zdawała się nie mieć końca, więc liczył na bezpieczne schronienie. Jak wróci na powierzchnię? Starał się o tym nie myśleć.
Zaczęły go boleć plecy, a stopy nieprzyjemnie drętwieć od ciągłego chodzenia po wyboistym, upiornym podłożu. Wpadł w coś w rodzaju transu, chodząc z kanistrem tak długo, aby nasączyć możliwie jak najwięcej kości łatwopalnym materiałem.
— Czy… jesteście gotowi? — zapytał zasapany, gdy po dość długim czasie stwierdził, że powinno wystarczyć.
— Jak nigdy wcześniej — zapewnił tatarski poborowy.
Timur podszedł do zapalnika, lecz po drodze zauważył granat. Uznał, że zadziała szybciej i lepiej, choć dawał mu zdecydowanie mniej czasu na ucieczkę. Nigdy nie miał go w rękach, lecz pomyślał, że to nie może być tak trudne. Odbezpieczył go i cisnął jak najdalej, uciekając jednocześnie co sił w nogach w przeciwną stronę.
Zanim dobiegł do końca pola kości, jeden rząd duchów nie zdążył się odsunąć i Timur w niego wbiegł. Poczuł się tak, jakby przeszedł przez niego lodowaty wodospad. Biegł najszybciej jak potrafił, aż w końcu usłyszał za sobą potężną eksplozję, która rozświetliła mu widok czerwonawą poświatą, odmienną od bladoniebieskiej poświaty widm.
Po chwili podmuch fali zbił go z nóg. Upadł w przypominające czarny dywan podłoże, przewracając się na plecy. Z przerażeniem zobaczył pędzącą ku niemu falę ognia, w której niezliczone szczątki na jego oczach zmieniały się w pył. Duchy stały w szeregu między nią a Timurem, jakby osłaniając go od najgorszego, lecz same po kolei znikały, świecąc przez chwilę białym światłem.
Student patrzył na to bezradnie. Czuł się tak, jakby pędził ku powierzchni Słońca, oglądanej w popularnonaukowych programach o wszechświecie. Ryk płomieni jakby przycichł, lecz nie przestały się przybliżać do Timura, zagarniając go w końcu i wyrzucając gdzieś w przestrzeń.
Rozdział 3
Nie miał nawet chwili, by się bać lub cokolwiek poczuć. Szybował wraz z płomieniami, obracany przez nie we wszystkie strony. Był czymś ciskanym do przodu przez rozszalały żywioł. Wreszcie nastąpiło mocne uderzenie w plecy, po którym strumień ognia nagle zniknął. Timur zawisł przez chwilę w powietrzu jak szmaciana lalka, po czym runął ciężko na ziemię. Nastała głucha cisza.
Leżał przez jakiś czas zdezorientowany, z pustką w głowie, jakby nagły rozwój wypadków usunął mu wszelkie myśli. W końcu zdobył się na jedną: najwidoczniej znów przeżył. I znów wszystko go bolało. Otworzył oczy, dostrzegając granitową ścianę grobowca. Majaczył na niej ciemny zarys krzyża. A zatem powrócił na cmentarz. Z pewnym trudem obrócił głowę. Nad nim było pogodne, nocne niebo, pokryte gwiazdami, bladymi z powodu miejskiej poświaty. Kilka jakby mrugnęło do niego.
Ubranie Timura lekko parowało, jakby je dopiero założył, wyprasowane, wilgotne. Chyba ognista pożoga nie wyrządziła mu krzywdy, chociaż uderzenie plecami odczuwał dotkliwie. Nie chciał jeszcze wstawać. Starał się głęboko oddychać, rozluźnić spięte ciało. Wszystko wskazywało na to, że chociaż nie zrobił nic w kierunku rozwiązania sprawy Tatarów, to zupełnym przypadkiem pomógł innej grupie duchów. A więc… było to możliwe. Przepełniła go radość.
Po dłuższej chwili powoli usiadł, mimo wszystko nie chcąc, by ktoś go zobaczył leżącego na wznak na cmentarzu. Miejsce wydawało się puste, zarówno jeśli chodzi o ludzi, jak i jakiekolwiek widma. Gdy Timur podniósł głowę, zobaczył grobowiec, do którego wszedł. Części płyty leżały na ziemi, mocno ukruszone, a alejka była usiana grudkami ziemi. Na ten widok poczuł niepokój. Musiał trochę posprzątać, by nikt nie zainteresował się tym miejscem…
Jęknął cicho gdy wstał, trzymając się najbliższego grobu. Uznał, że znów i tak nie zapłacił drogo za kolejny pomysł, którego nie umiał racjonalnie wytłumaczyć. Rozejrzawszy się jeszcze raz, nachylił się nad starą mogiłą, wyjął latarkę z kieszeni i zaświecił w dół. Tym razem zobaczył zwykłą ziemię metr niżej, porośniętą drobnymi roślinkami i gdzieniegdzie naruszoną przez jego przejście. Zatem portal, wrota czy cokolwiek tam było — już zniknęło.
Oglądał jeszcze przez chwilę grobowiec, nie dostrzegając — ani nie wyczuwając — niczego nadzwyczajnego. Chociaż najwyraźniej nie spędził wiele czasu tam, gdzie to miejsce prowadziło, to gdy pamięć ryku płomieni zaczęła się zacierać, zaczął czuć zmęczenie i głód. W ciągu kilkunastu minut, robiąc sobie częste przerwy, zgarnął z alejki ziemię i piach i zsypał je do grobu. Na koniec spróbował podnieść połowę płyty, lecz nie udało mu się. Przydałby się ktoś do pomocy, ale Timur wolał zanurkować do Wisły, niż przyznać się komuś tutejszemu co się stało. Z westchnieniem rozczarowania przysunął części płyty jak najbliżej nagrobka. Przeklinał każdy zgrzyt marmuru, nie chcąc ściągać niczyjej uwagi.
Oparł ręce na kolanach, dysząc cicho. Na ten moment nie mógł już więcej zrobić. Przynajmniej miejsce było dość zaciszne, oddalone od rynku i jego zabytków. Popatrzył jeszcze raz na zarośnięty mchem wizerunek trupiej czaszki z piszczelami. Co miał znaczyć ten ponury symbol na miejscu wiecznego spoczynku? Czy był tu niegdyś dół, do którego wrzucono poległych radzieckich żołnierzy? Pytań przybywało w lawinowym tempie, a jemu zostało kilka dni w mieście…
Timur wolnym krokiem opuścił cmentarz i ruszył w drogę powrotną do hotelu. Przynajmniej wyglądam jak człowiek, a wydawało mi się, że ogień jest gorszy niż woda — pomyślał. Gdy dotarł w okolice parku Piszczele, spojrzał jeszcze raz w stronę tajemniczego domu, na który zwrócił wcześniej uwagę. Chociaż pragnął jedynie przyłożyć głowę do poduszki, to postanowił, że tylko spojrzy na budynek. W świetle latarni wspiął się dość stromą uliczką, by po chwili stanąć przed dwupiętrowym, ceglanym gmaszyskiem. Musiało być niegdyś okazałe, czego dowodziły łuki nad oknami i eleganckie, choć przerdzewiałe balkony.
Okna na piwnicznym poziomie były wybite i częściowo zasłonięte przybitymi, spróchniałymi deskami. Nie stanowiłyby problemu do wyłamania.
Timur obejrzał się. Kamienice starego miasta były już stąd widoczne, podobnie jak katedra. Popatrzył w zionące ciemnością otwory i wyczuł coś w najniższych kondygnacjach domu. Lecz to było jakieś inne, mniej błagalne czy pełne bólu, lecz… złe, zionące żądzą zemsty. Wzdrygnął się. Zacisnął zdecydowanie pięści.
— Nie dziś — powiedział sobie cicho.
Stał jeszcze chwilę, targany wewnętrzną rozterką, po czym odwrócił się i niemal biegiem ruszył znajomą mu drogą, wiodącą do hotelu.
Z ulgą powitał widok przytulnego, cichego pokoju. Po wypiciu chyba połowy butelki wody naraz położył się na łóżku. Telefon pokazał pierwszą w nocy. A zatem całość zajęła kilka godzin — pomyślał, walcząc z klejącymi się powiekami. Po chwili odpuścił i spróbował zasnąć, chociaż plecy miał boleśnie obite a w głowie nadal zdawał się słyszeć szum ognia. Poza tym nie mógł się opędzić od widoku domu za Piszczelami. W nim też coś musiało być uwięzione, ale nie chciał tym razem iść tam sam.
Prawdę mówiąc, już od rozmowy z matką kiełkował w nim pewien pomysł, chociaż nie miał pojęcia, czy w ogóle wykonalny. Jakby ściągnąć do kraju dwie ciotki, lub przynajmniej jedną z nich… Echo jego chichotu rozbrzmiało w ciemnym pokoju, gdy wyobraził sobie panie w średnim wieku idące za nim do podziemi, potykające się o swe kolorowe suknie. Tak czy inaczej, powinien nawiązać kontakt. Nie mogąc wciąż zmrużyć oka mimo zmęczenia, sięgnął po telefon. Wpisał w wyszukiwarkę WhatsAppa numer ciotki Khadiji, ponieważ nie miał pojęcia, jak to jest z kosztami zagranicznych połączeń.
Po chwili wyświetlił się mały krążek zdjęcia pani w okularach przeciwsłonecznych i kapeluszu, na tle jakiejś soczystej zieleni, zapewne w winnicy. Timur uśmiechnął się lekko. Nie wyglądała na domatorkę i najwidoczniej mogłaby sobie pozwolić na małą wycieczkę…
Już zaczynał pisać: dzień dobry, z tej strony Timur… gdy przypomniał sobie, że ciocia z pewnością nie zna polskiego. Postawił na krótkie powitanie po angielsku i prośbę o rozmowę. Pani Khadija była aktywna 7 godzin temu, więc i tak nie liczył na szybką odpowiedź. To samo chciał zrobić z ciocią Zeynep z Turcji, lecz jej numer nie pokazał się na liście WhatsAppa. Timur postanowił, że najprościej będzie, jeśli jedna siostra ojca przekaże drugiej wszystkie informacje. Choć nie zamierzał się z niczym kryć, przynajmniej przed nimi, to nie miał pojęcia, jak zareagują na to co go spotkało. Odłożył telefon i zasnął.
Następnego ranka, po szybkim doprowadzeniu się do porządku i lekkim śniadaniu, udał się po raz kolejny na starówkę. Chciał obejrzeć tym razem rejony katedry, błonia pod Collegium Gostomianum i może Wąwóz Królowej Jadwigi, lecz pierwsze kroki skierował ku wejściu do Podziemnej Trasy Turystycznej. Miał nadzieję, że nikt go z niczym nie powiąże ani też nie sprowokuje kolejnych wypadków. W świetle kolejnego, wyjątkowo upalnego dnia wspomnienie dwóch wypraw do świata duchów znów zdawało się wspomnieniem snu. Albo i snu we śnie.
Starał się iść swobodnie. Chociaż dokładnie obejrzał się przed lustrem i poza opuchniętym nosem nie miał żadnych widocznych efektów ostatnich przeżyć, to czuł się jak poszukiwany. Mógł być nawet wdzięczny, że w tłumie turystów, często z innych krajów, nie rzucał się tak w oczy. Przystanął przy Kamienicy Oleśnickich, gdzie znajdowało się wejście do podziemnych piwnic. Atrakcja funkcjonowała już normalnie, widział tę samą przewodniczkę co na własnej wycieczce, która właśnie zliczała kolejnych chętnych. Grupa zaczęła schodzić w dół i zniknęła Timurowi z oczu.
Zacisnął usta, ni to z rozbawienia, ni to z gniewu. Powróciła do niego myśl, co by się stało, gdyby nie udało mu się wówczas uratować. Zniknąłby bez wieści, zapewne nawet znalezienie jego szczątków byłoby niemożliwe. Odwrócił się zdecydowanym krokiem i ruszył w stronę budynku ratusza. Upał zaczął mu się dawać we znaki, lecz obiecywał sobie, że odpocznie w cieniu katedry. Wtedy usłyszał powiadomienie z telefonu.
Serce zabiło mu szybciej, gdy zobaczył dymek powiadomienia od ciotki. Napisała, po przetłumaczeniu: witaj, kochany. Bardzo mi miło otrzymać od ciebie wiadomość. Czy masz teraz czas?
Najwidoczniej jest całkiem sympatyczna — pomyślał. Odpisał szybko, że tak. Skierował się w stronę Iluzjonu, gdzie kusiły rozstawione na rynku parasole i gdzie mógłby porozmawiać przy jakimś chłodnym napoju. Miał nadzieję, że jego angielski wystarczy do przedstawienia sytuacji, bo pewnych słów zdecydowanie nie używał na co dzień. Souls… spirits… undergrounds… afterlife… — myślał szybko, wygrzebując z pamięci kolejne zwroty.
Zaledwie zdążył złożyć zamówienie, odezwał się dzwonek połączenia. Z dreszczem ekscytacji, ale i niepewności dotknął ikony zielonej słuchawki.
Na ekranie ukazał się widok pani w okolicach pięćdziesiątki, z dużymi brązowymi oczami i czarnymi włosami z pasmami siwizny. Za plecami miała białą ścianę ze zwisającym bluszczem.
— Dzień dobry — odezwał się Timur na próbę. Nie chcąc czegoś przekręcić, włączył automatyczne tłumaczenie tekstu.
— Timur, kochany, czy widzimy się i słyszymy? — zapytała Khadija dźwięcznym altem.
— Tak, ciociu, wszystko w porządku — zapewnił.
— Ale ja ciebie nie widzę, a bardzo bym chciała — uśmiechnęła się.
Timur z lekkim ociąganiem włączył kamerkę.
Khadija patrzyła na niego przez dłuższą chwilę z nieodgadnionym wyrazem twarzy, w której student dostrzegł jednak cień smutku.
— Cały tata — powiedziała w końcu z dumą. — Tak dawno cię nie widziałam, nie wiem czy byłoby to możliwe tak łatwo. Jest mi bardzo miło, że się odezwałeś. Co to za piękne miejsce?
— Sandomierz. Jestem tu na wycieczce. Chciałem porozmawiać o tym, co mi się przydarzyło. Ale najpierw… cię poznać.
Ciotka pokiwała głową z uśmiechem satysfakcji.
— Cieszę się, że masz swój rozum. Ja niewiele mam do powiedzenia, mieszkam tu w Plymouth z partnerem. Dużo podróżowaliśmy, ostatnio trochę mniej, ale i tak uważam, że jest dobrze.
Timur zastanowił się przez chwilę, co oznaczała uwaga o własnym rozumie. Miał pewne przypuszczenie, ale musiał odłożyć to na później.
— To super. Myślę, że masz bardzo ciekawe życie. Ja jestem po pierwszym roku studiów magisterskich i piszę pracę o najazdach Tatarów, między innymi na to miasto, w którym jestem.
Czoło ciotki na jedno uderzenie serca lekko się zmarszczyło, a uśmiech przygasł. Timur uznał to za dobry znak — może dziedzictwo także nie było jej obojętne?
— Jesteś ambitny, bardzo ambitny. Gratuluję. I zapewne konkretny z ciebie chłopak. Więc… może powiesz teraz, o co chodzi?
Timur nabrał powietrza. Wspomnienie wszystkiego, co się stało jeszcze raz rozbłysło mu pod powiekami.
— Ja… miałem ostatnio dziwne wypadki. W trakcie zwiedzania podziemi odłączyłem się od grupy i trafiłem do miejsca, gdzie były… duchy… Tatarów sprzed wieków i kobieta z legend. Ona jednak istniała naprawdę. Wróciłem do naszego świata, wypływając w rzece. Kolejnego wieczoru coś mnie podkusiło, by iść na pewien cmentarz i gdy zajrzałem do grobu, wpadłem do kolejnego… miejsca? świata? gdzie były widma radzieckich żołnierzy. Udało mi się je uwolnić, wzniecając kulę ognia na ich kościach…
Urwał, czując jak na policzki wpełza mu rumieniec. Opowiadanie tego cioci, ale tak naprawdę obcej osobie w świetle dnia było tak surrealistyczne, że musiał zrobić przerwę. Miał wrażenie, że przytacza sceny z mocno zakrapianej imprezy. Z pewnością brzmiało to jak bajki kogoś, kto zdecydowanie wziął czegoś za dużo.
Khadija słuchała bez słowa, choć wydawała się poważnie zaniepokojona. Zmarszczyła brwi i zaplotła palce.
— I ten ogień mnie zagarnął i wyrzucił z powrotem na cmentarz. Nic mi nie zrobił. Jeszcze zanim wróciłem do hotelu, to trafiłem na taki dziwny, opuszczony dom, gdzie znowu coś wyczułem. Chyba też duchy, ale inne, bardziej… złe. Co wieczór mnie coś ciągnie do takich miejsc. Co się dzieje? — zakończył zapytaniem, na które chyba nikt nie umiałby mu odpowiedzieć. Rozejrzał się dookoła, patrząc uważnie, czy nikt go nie podsłuchuje. Chyba nikt z sąsiednich stolików nie zwracał uwagi na treść rozmowy, chociaż czasem czyjaś głowa się obróciła, słysząc angielski.
Ciotka nadal milczała, przygryzając wargi.
— Czy mnie słychać? — zapytał Timur na wszelki wypadek. Rozmówczyni szybko pokiwała głową.
— Mówiłeś o tym mamie? — zapytała w końcu.
— Nie, w życiu! — wypalił. Jeśli chodziło o takie sprawy, byłaby ona ostatnią osobą na świecie, której przyznałby się do czegoś takiego.
— Cóż… posłuchaj, ja ci wierzę. Nie mam takich doświadczeń, ale siostra tak. Trudno się będzie z nią porozumieć, bo nie przepada za nowinkami technicznymi, ale spróbuję. Nigdy nie chciała powiedzieć, co kiedyś widziała w katakumbach.
Twarz Timura niemal groteskowo rozluźniła się z ulgi. Fakt, że poznana praktycznie od zera ciotka przyznała, że coś takiego może się przytrafić, napełnił go energią. Druga ciocia Zeynep i katakumby gdzieś w Turcji… brzmiało to obiecująco.
— Myślałem, że coś mi się złego dzieje… nawet ciocia nie wie, jakie to dla mnie ważne — odpowiedział z wdzięcznością. — Ja chciałbym tam wejść, do tego domu, ale tym razem nie sam. Czy dałaby ciocia radę przylecieć do Polski? Niekoniecznie do mnie do domu, ale tu, gdzie teraz jestem.
Khadija uśmiechnęła się smutno. Wyciągnęła głowę do przodu, zapewne zerkając na kalendarz.
— Tak z dnia na dzień to niestety nie. Muszę kilka rzeczy sprawdzić i się odezwę. Byłoby bardzo ciekawie cię poznać na żywo. Tylko nie wchodź tam, gdzie mówisz. Jak już raz komuś pomogłeś, to pozostałe będą się naprzykrzać. Wieczory są najgorsze. Zeynep była młodziutka jak to się jej stało, teraz ma męża i pięcioro dzieci, w tym troje dorosłych i chyba ma spokój. Ale nie dopytywałam. Trochę się… różnimy — zakończyła z przekornym uśmieszkiem.
— Ja wracam za kilka dni. Dobrze, będę grzeczny — uniósł dwa palce przed kamerkę.
— Cieszę się. Damy radę — puściła oko. — Muszę już kończyć, ale w razie czego pisz do mnie.
— Oczywiście. Bardzo dziękuję za rozmowę, będę jeszcze dawać znać. Mam nadzieję, że do zobaczenia.
Połączenie zakończyło się. Timur spojrzał machinalnie na swojego drinka, w którym zdążył rozpuścić się cały lód. Czuł się lekko oszołomiony ilością informacji. Druga ciotka też przeżyła coś takiego… ma jakieś rodzeństwo cioteczne… jest szansa na spotkanie… — echa najważniejszych wątków wibrowały mu z głowie. I najważniejsze — Khadija nie wyśmiała go, chociaż opowieść brzmiała jak stek bzdur.
Wieczory są najgorsze… tak, rzeczywiście — przypomniał sobie ten wczorajszy. Coś w rodzaju niepowstrzymanej ochoty, by wyjść w ciemną noc i być wiedzionym jakimś instynktem ku nowym przejściom do podziemnych światów. Niczym gorączka lub pragnienie, które może ugasić tylko jedno. Chociaż było dopiero przedpołudnie, myśl o kolejnym wieczorze napełniła go niepokojem.
Kilka chwil później, dopiwszy drinka, ruszył szybkim krokiem w dół starówki. Gdy zobaczył schody, z których rozciągał się widok na Wisłę i most, bez wahania się tam skierował. Miał nadzieję, że ruch poukłada mu myśli.
Dobrze… jakoś przetrwam te ostatnie dni tutaj, coś ruszę z pierwszym rozdziałem i wracam do domu. Może złapię jakąś pracę w restauracji. Do października daleko. Jakby ciocia przyleciała w tym czasie, to wrócimy do Sandomierza. Razem sprawdzimy ten cały dom i może coś poradzimy z tamtymi Tatarami… — układał sobie w głowie, gdy schodził po schodkach, przyjemnie ocienionych drzewami.
Druga ciotka… o ironio, mogłaby być bardziej pomocna, ale nie będzie chyba ryzykował życiem statecznej matki pięciorga dzieci. Ona sama pewnie też by nie chciała. Nie miał pojęcia jak wygląda Zeynep, ale miał mgliste wyobrażenie statecznej pani w hidżabie, po której nikt by się nie spodziewał, że przeżyła w życiu cokolwiek nietypowego.
Ojciec — Damir Almasow — zmarł blisko piętnaście lat temu. Timur nie miał z nim wielu wspomnień, ale tych kilka, gdy siedział mu na kolanach, a ten opowiadał o jakichś dalekich krajach, starożytnych tradycjach i tłumaczył mu jakieś dziwne języki, utkwiło twardo w pamięci. Tak jak i zacięta twarz matki, gdy starała się być silna i nie uronić nawet łzy, gdy go zabrakło. Ponoć to ojciec przeforsował imię Timur. Matka zwykle używała Tymusia lub Tymonka, bardziej po polsku. Nie miał też pojęcia, jak i kiedy dostał jej panieńskie nazwisko. Bo by cię palcem pokazywali — tłumaczyła.
Rozmyślając o rodzinie, dotarł na błonia pod budynkiem Collegium Gostomianum. Idąc przez nie w stronę giełdy, mijał końskie odchody i poryte kopytami połacie ziemi. Zapewne niedawno odbyła się tu jakaś impreza historyczna. Chciał popatrzeć trochę na miasto, którego najokazalsza część była widoczna właśnie stąd. Przykucnął na chwilę, kontemplując widok.
— To nie wasza pora — mruknął, przenosząc wzrok ku ziemi.
Reszta dnia upłynęła mu na leniwym krążeniu wśród zabytków. Najwięcej czasu spędził w katedrze, gdzie szczególną uwagę poświęcił freskom bizantyjsko-ruskim. Timur wiedział także, że są tutaj katakumby, ale nie wyczuł na miejscu niczego niepokojącego.
Chyba, że przyszedłem w niewłaściwym czasie — pomyślał z przekąsem.
Nieco później przeszedł się do Wąwozu Królowej Jadwigi. Połowę trasy już znał. Ulicę Staromiejską pokonał przecież wczoraj, lecz zamiast iść prosto, skręcił w lewo za winnicą. Po spacerze w pełnym słońcu z ulgą przywitał cień drzew i bijący z ziemi lekki chłód. Spojrzał na zachód, gdzie musiał być cmentarz, który odwiedził wczoraj oraz dziwny dom obejrzany w nocy. Uświadomił sobie, że w ciągu tych kilku dni właściwie poznał większość najstarszych części miasta i że wszystko jest naprawdę zdumiewająco niedaleko od siebie. Przynajmniej, gdy jest wypoczęty i nie ma za sobą ucieczek z dziwnych wymiarów.
Spacerował wąwozem, oglądając pokryte rzadką roślinnością lessowe skały. Wystarczył dotyk dłoni, by ta pokryła się żółtawym pyłem. Nasunęły mu się myśli, jak łatwo byłoby tu coś zakopać, lub jak łatwo ziemia mogłaby coś oddać. Coś, co tkwiło w niej od bardzo dawna… Lecz tu także chyba nie czaiły się niespodzianki. Miał też zdecydowanie za dużo świadków — co chwilę mijali go turyści, w większości rodziny z dziećmi, szukający odrobiny cienia. Timur pomyślał, że wszelkie widma zdecydowanie bardziej wolą spotkania sam na sam.
Krążył po mieście do osiemnastej, starając się odwlec powrót do pokoju. Kupił kilka nowych pamiątek dla mamy i jej koleżanek oraz przewodnik po angielsku dla cioci. Wysłał jej kilka zdjęć ze spacerów, na co szybko dostał w odpowiedzi minkę wyrażającą zachwyt. Chętnie zapytałby jej, czy kontaktowała się już z siostrą, ale w końcu odłożył to na później. Gdy słońce w końcu zaczęło zachodzić, pławiąc rynek w bajecznym, złotawym świetle, wolno skierował się do hotelu. Bolały go nogi i plecy. Miał nadzieję, że kąpiel pomoże, ale bardziej od wszelkich fizycznych pamiątek przeżytych przygód obawiał się kolejnego „kuszenia”, jak nazwał to pragnienie wyruszenia do tajemniczych przejść.
Zamknął się w pokoju na klucz i usiadł na łóżku. Czuł, że się zaczyna. Chwilę patrzył w okno. Cienie powoli się wydłużały, napełniając go niepokojem. Musiał czymś zająć głowę, a jego promotor zapewne podsunąłby mu mnóstwo pomysłów, w tym rozbudowanie pierwszego rozdziału pracy…
Nie miał jednak weny na sporządzanie na laptopie kolejnych przypisów. Wstał i zdecydowanym ruchem wrzucił klucz do pokoju za łóżko, Musiałby się sporo namęczyć, by go stamtąd wydobyć. Zatarł z zadowoleniem ręce. Może to go powstrzyma od wyjścia? Gdy jednak spojrzał mimowolnie w stronę okna, z którego bez wątpienia dałby radę bezpiecznie wyskoczyć, napełniło go przerażenie. Pobiegł do łazienki, gdzie nie było żadnych okien i wskoczył pod prysznic.
Szum płynącej wody nieco go uspokoił i rozluźnił obolałe mięśnie, ale i tak czuł się tak paskudnie, jakby złamał złożoną komuś obietnicę lub był spóźniony na ważne spotkanie. Objął rękami głowę, starając się odpędzić natrętne myśli. Złapał się na tym, że patrzy łapczywie w wirującą w odpływie prysznica wodę, jakby spodziewał się tam jakiegoś przejścia. Jeśli każdy wieczór miał odtąd tak wyglądać, to chyba oszaleje. A co z zimą, gdy zmrok zapada przed szesnastą?
Stał pod prysznicem zdecydowanie za długo, jak na zwykłą kąpiel. Pomyślał z lekką desperacją o jeszcze jednym rozwiązaniu. Owinięty w szlafrok zasiadł przy biurku, zasuwając szybko zasłony, gdzie mieniły się granatowe chmury resztek dnia. Zadzwonił znów do ciotki. Sama wspomniała o tym, że wieczory są najgorsze…
Dzwonek połączenia rozbrzmiewał w pokoju zdecydowanie zbyt długo. A może mu się tak zdawało? W międzyczasie popił szybko Apap trzymany w szufladzie biurka, chociaż wiedział, że nie o fizyczną dolegliwość tutaj chodzi.
— Witaj. Co się dzieje? Czy coś się stało? — zapytała z niepokojem Khadija, której głowa była zawinięta w fioletowy ręcznik. Najwidoczniej sama dopiero wyszła z toalety.
— Ciociu, mówiłaś o tych wieczorach. Znowu mam to uczucie, że muszę iść… do nich. Na razie nigdzie się nie chcę pchać. Dwa razy ledwo mi się udało — powiedział szybko.
— Gdzie jesteś? — zadała równie szybkie pytanie.
— W swoim pokoju, tym w hotelu…
— Bardzo dobrze. Zostań tu. Wiem, że to trudne. Nie da się tego pozbyć, póki nie skończysz sprawy z… tamtymi… — powiedziała ze smutkiem. — Ja wiem, że chciałbyś usłyszeć coś innego. Ale rozmowa pomaga. Zawsze — dodała zamyślona.
— To jest tak, jakbym był komuś coś winien. A chyba jestem, tylko nie mam pojęcia, jak to skończyć — westchnął Timur, zaciskając dłonie.
— Powiedz, jak spędziłeś dzień. Pomyślisz o czymś innym… bo z tymi… zjawiskami… to jak z mafią albo głodnymi gołębiami. Jednemu coś dasz, lub właśnie nie dasz, a uczepi się ciebie cała reszta.
Timur parsknął krótko śmiechem, chyba pierwszy raz od południa. Opowiadał prawie godzinę, przypominając sobie wszystkie szczegóły, nawet te absurdalnie dokładne. Gdy się w końcu rozłączył, poczuł, że jest jakby lepiej. Porobił jeszcze trochę pompek i przysiadów, by rozproszyć krążącą w nim energię. Położył się na łóżku dopiero, gdy natrętne pulsowanie w całym ciele osłabło, pozostawiając cień poczucia winy.
Rozdział 4
Znów jakby nic się nie stało. Pobudka w jasnozłotym świetle poranka, uczucie lekkości i energii. Timur nie mógł nadziwić się tym przeskokom. Miał nadzieję, że zbliżająca się ku końcowi wycieczka do Sandomierza osłabi wieczorny zew, chociaż wspomnienie rozmowy z ciotką nie napawało optymizmem.
Leżał dłuższą chwilę, planując kolejny dzień. Może nieco mniej spacerów, a więcej pisania? Wypożyczył tyle książek do pracy magisterskiej, a zajrzał tylko do trzech i to pobieżnie. Po to przecież przyjechał. Duchów, widm i światów umarłych nie było w planie. Jedna ciotka już wiedziała, druga też wkrótce pozna prawdę, ale to w końcu rodzina, chociaż praktycznie nieznana. Ciekawe, co by powiedział na to ktoś z grupy z seminarium, promotor, a w szczególności własna matka. Jego usta wykrzywił uśmieszek.
Wstał w końcu z łóżka, gdy przypomniał sobie, że z własnej woli zamknął się w pokoju. Ciągle czuł ból pleców i nie w smak mu było przesuwanie ciężkiego mebla, ale przynajmniej fortel zadziałał poprzedniego wieczora. Wytrzymał. Nie wyskoczył z okna, nie wyłamał drzwi, nie wrzeszczał na cały głos, by ktoś go wypuścił — bo musi iść na cmentarz czy do jakiegoś pustostanu. Skrzywił się, pchając ramę łóżka. W końcu zobaczył kluczyk pośród kłębów kurzu. Lekko się zdziwił — myślał, że utrzymuje pokój we wzorowym porządku.
Po zaopatrzeniu się w coś do zjedzenia w pobliskiej Żabce Timur zasiadł do pisania. Właściwie — do uzupełniania rozdziału teoretycznego. Poruszał się jak we mgle niedopowiedzeń, skąpych źródeł i ubarwiania opowieści przez kronikarzy. Zgadzała mu się tylko liczba najazdów tatarskich na Sandomierz i ogólny kierunek ruchu wojsk.
Nieraz myślał nad zmianą tematu na bardziej współczesny, coś w stylu: Tatarzy na wschodnich terenach Polski w latach 1918—1939, ale promotor nie byłby zachwycony taką dezercją. Westchnął, dopisując kolejny akapit o rzezi dominikanów w klasztorze świętego Jakuba. Nie mieli litości jego odlegli krajanie, a może i przodkowie. Timur wiedział, że jego imię nie mogło być przypadkiem. Gdyby ojciec tego nie przemyślał, mógłby być jakimś Mohammedem czy Abdulem. Albo Tymkiem, gdyby matka wygrała — uśmiechnął się.
Po prawie dwóch godzinach wyłączył laptopa i rozprostował plecy. Mimo wszystko chciał teraz się gdzieś przejść. Jeśli za dnia nic mu nie groziło, to może udałoby się sprawdzić cmentarz świętego Pawła… a może i ten dziwny dom? W świetle słonecznym jedynym cieniem, jaki mógł zobaczyć, był ten własny.
Zerknął na kontakt do ciotki. Była aktywna kwadrans wcześniej, zatem w razie czego powinna szybko odebrać — pomyślał, wychodząc spokojnym krokiem z hotelu i znów kierując się na zachód.
Czuł się w tym mieście coraz pewniej. Nie musiał już co chwilę sprawdzać map Google, jak w pierwszych dniach. Przypomniał sobie, że nie przejrzał najnowszych wiadomości lokalnych. Może byłoby coś o uszkodzonym starym grobie? Temat zniknięcia turysty w Podziemnej Trasie Turystycznej jakoś przeszedł bez echa i Timur nabrał dziwnego, lecz dość stanowczego przypuszczenia, że wejście do świata duchów wymazało go z pamięci reszty grupy. A że w środku runął fragment muru… no cóż, konserwatorzy mogli to uznać za normalną kolej rzeczy. Kiedyś całej starówce groziło zawalenie — przypomniał sobie słowa przewodniczki.
Rzucił okiem na opuszczony dom, gdy był mniej więcej w połowie drogi. Nie wyglądał teraz jakoś szczególnie niepokojąco. Prędzej stanowiłby obiekt utyskiwania sąsiadów i zmorę geodetów, a nie miejsce z kategorii paranormal activity. Nie ta pora — pomyślał, mrużąc oczy w słońcu.
Wszedł na cmentarz, rozglądając się uważnie. Przez chwilę nie mógł sobie przypomnieć, gdzie był tamten grobowiec, ale gdy znalazł mogiłę małego dziecka, skojarzył kierunek. Podszedł tam ostrożnie. Obie połowy płyty leżały oparte o boczne ściany, odsłaniając wewnątrz ziemię z kilkoma wątłymi roślinkami i leżącymi kawałkami marmuru. Ktoś nieco uprzątnął teren, ale samo miejsce nie zostało zabezpieczone ani przywrócone do poprzedniego stanu. Mech na połowie czaszki wypłowiał od słońca. Timur z namaszczeniem dotknął go palcami. Nie miał pojęcia kto tu spoczywał, czy to był w ogóle grób jednej osoby przed wojną, bo historię późniejszą zdążył poznać.
Chyba nic tu po mnie, ale przynajmniej trochę się rozruszałem — pomyślał.
Odwrócił się ku wyjściu, gdy w jego kieszeni nagle zadzwonił telefon. Aż się wzdrygnął, jakby zakłócono mu jakąś medytację ryknięciem w ucho. Sądził, że ciocia chce zapytać o jego samopoczucie, ale na wyświetlaczu zobaczył kontakt „mama”. Zanim odebrał, wypuścił oddech, przestawiając się na zdecydowanie bardziej przyziemny ton niż dyskusje o duchach z ciotką.
— Halo? Jak tam, znowu zapominasz o bożym świecie, odezwałbyś się — rozbrzmiał teatralnie nadąsany głos. Timur przyspieszył, wychodząc z cmentarza.
— Hej, mamo. A właśnie sobie zwiedzam. Taki sympatyczny kościółek…
— Tak? Kościół? To mnie zaskoczyłeś — powiedziała matka.
Timur westchnął. I tak brzmiało to lepiej niż informacja, że właśnie kręcił się po nekropolii.
— Co dziwnego w kościele? Miałem tydzień żeby wszystko zobaczyć, to i najstarszych miejsc nie mogłem pominąć — mruknął, zadzierając głowę i patrząc na wysoką, białą dzwonnicę.
— Słyszałam stamtąd tylko o katedrze. To mi potem wszystko pokażesz. Kiedy wracasz?
— Pojutrze, tak mamo, wziąłem trochę pamiątek, starczy dla każdego — zaśmiał się. Kontynuując rozmowę, zaczął iść z powrotem Staromiejską. Mimo wszystko chciał zobaczyć jeszcze tajemniczy dom, korzystając z bezpiecznej pory dnia.
— To się cieszę. Nie rozumiem czemu nagle wyskoczyłeś z tym Sandomierzem, ale skoro ci się podoba… — powiedziała jakby z lekką rezygnacją. — Bo ładny, widziałam fotki, ale my nawet nikogo tam nie mamy, w życiu przedtem nie byliśmy…
Timur przygryzł wargi, by nie wybuchnąć nerwowym chichotem. Nikogo tam nie mamy… no, mając na myśli żywych, to owszem…
— Mówiłem, że tylko tu znajdę pomoce do magisterki i profesor Rej też był zadowolony, bo dzwoniłem do niego.
— No to dzień, dwa by wystarczył, poza tym z biblioteki chyba umieją wysyłać skany? — zapytała z lekką ironią.
— Jak kiedyś przyjedziesz, to zobaczysz — odciął się Timur, wspinając się pod górkę. — Ja zaraz będę z powrotem w hotelu.
— Czytanie chyba bezpieczniejsze. Dobra, no to dawaj znać, jak będziesz wracał. A, bo zapomniałam, nie dzwonił do ciebie jakiś numer zagraniczny? — zapytała matka z charakterystyczną podejrzliwością.
— Zagraniczny? A z jakim kierunkowym?
Głos Timura brzmiał spokojnie, może dałoby się wyczuć lekką zadyszkę, ale w jego głowie natychmiast powstało jedno podejrzenie. Ogarnął go niepokój.
— Nie pamiętam, zaraz sprawdzę — zapadła na chwilę cisza, podczas której Timur zacisnął kciuka wolnej ręki z życzeniem, by nie chodziło o Khadiję. Jeśli chciała się skontaktować z jego matką, bomba mogłaby wybuchnąć o wiele za wcześnie.
— Dziewięćdziesiąt, a co? Skąd to? — odezwała się w końcu.
— Aha… — tyle tylko zdołał z siebie wydobyć, bo kolana zmiękły mu z ulgi. Sam musiał sprawdzić, ale na pewno nie była to Wielka Brytania.
— Halo?
— Sam nie wiem. Zaraz ci napiszę SMS, bo jestem prawie przy hotelu — skłamał, zatrzymując się nieopodal opuszczonego domu.
— W każdym razie nie odbieraj, ja mam spokój, a często dzwonią z jakimiś ofertami, albo żeby tak naciąć człowieka, że do końca życia się nie wypłaci — dodał Timur.
— Tyle to ja wiem, nigdy nie odbieram nieznanych — zapewniła matka z lekką przyganą. Nie znosiła, gdy sugerował jej, że czegoś nie wie.
— To tak trzymać. Kończę, zaraz wyślę parę zdjęć i sprawdzę ten numer.
— Dobra, dzięki, na razie! — zakończyła.
Timur nie schował telefonu, lecz szybko sprawdził tajemniczy numer kierunkowy.
— O żesz… — sapnął, gdy okazało się, że to turecki. Mieszkała tam rodzina drugiej ciotki. Czy mieli numer jego matki — tego nie wiedział. Mógł to być ironiczny zbieg okoliczności, ale ostatnio żadne z nich nie były przypadkowe.
— Czego pan szukasz? — gdzieś zza jego pleców rozległ się podejrzliwy, gderliwy głos starszej pani. Odwrócił się zaskoczony, uświadamiając sobie, że cały czas kręcił się w kółko przed pustostanem. I szukał czegoś w telefonie.
Za nim stała oparta o bramę staruszka ze zmrużonymi, bystrymi oczami. Na głowie miała wzorzystą chustę, spod której wymykało się kilka kosmyków siwych włosów.
— Pytam się. Co pan tu robi? — powtórzyła nieprzyjemnie, gdy zaskoczony nie odpowiedział od razu.
— O, dzień dobry! — zdobył się na szeroki uśmiech, powtarzając odruchowo zachowanie, które pomogło mu już kilka razy. Jednak oblicze staruszki nie złagodniało.
— Przepraszam, czy dojdę tędy do starówki? — zapytał, podchodząc do bramy. — Nie jestem stąd, a hotel mam blisko rynku…
Staruszka lekko się zdziwiła. Przechyliła głowę, obserwując go uważnie.
— No to tam w dół na tę ulicę a potem w prawo i cały czas prosto, przecież stąd widać już starówkę — odpowiedziała niecierpliwie. — Coś pan tu sprawdzał?
— Mapy w telefonie… trochę się dłużej ładowały… — bąknął.
— I jeszcze żeś pan z kimś gadał… akurat tutaj?
— Z mamą, mam listę połączeń pokazać? — zapytał, lekko ironicznie. Wyciągnął telefon i pokazał jej ostatnie rozmowy, na których królowały te przychodzące od matki i kilka od profesora Reja.
— No dobrze już dobrze, nie musisz mi pan tym machać przed nosem. Widać, że nietutejszy — burknęła. Zza domu wyskoczył mały, czarny jamnik i podbiegł do właścicielki, wydając z siebie kilka mało przyjaznych szczeknięć.
— Przepraszam, że panią zaniepokoiłem. Do widzenia — powiedział Timur odwracając się w stronę Staromiejskiej.
— Do widzenia — odparła sucho.
— Nie tacy się tą chałupą interesowali — zawołała za nim, gdy był już kilkanaście kroków dalej. Przeszedł go dreszcz, lecz gdy odwrócił głowę, starsza pani szła już szybko w stronę domu na czele z psem.
Przyspieszył, czując jak pulsują mu policzki. Czuł się jak dziecko przyłapane na czymś zakazanym. Ten dom mu zdecydowanie nie służył, ani w nocy, ani w dzień. Właściwie mógł się przyznać i zapytać co to za miejsce, chociaż wątpił, czy mieszkanka sąsiedniego budynku chciałaby mu coś powiedzieć. Najwidoczniej gmaszysko ściągało niejednego poszukiwacza wrażeń, ale nie tylko. Mogli się tam pojawiać choćby bezdomni szukający tymczasowego lokum, miejscowi pijacy czy drobni złodzieje.
Szedł do hotelu szybkim krokiem. Myślał o dwóch przeprowadzonych rozmowach, jednej z matką, drugiej ze staruszką, jeśli tę ostatnią dało się nazwać rozmową. Już niedługo wróci do domu, ale to będzie zapewne tylko koniec początku. Jeśli wieczorne „objawy” nie dadzą mu spokoju, matka zacznie dopytywać, łączyć fakty… a przyjazd ciotki, niezależnie kiedy nastąpi, ostatecznie odkryje karty.
Z ulgą zamknął drzwi pokoju za sobą, witając chłodniejsze powietrze. Rzucił się na łóżko, jakby było zachęcającym, pływającym pontonem gdzieś na plaży. Dwa wieczory do przetrwania — pomyślał. Ten dzisiejszy i jutrzejszy, a następny spędzi już u siebie. Ciekawiło go, czy zmiana miejsca, wyjazd z tego miasta coś zmieni, czy też problem był… w nim.
Gdy trochę odpoczął, napisał do cioci, czy kontaktowała się z siostrą. Nie liczył na natychmiastową odpowiedź, ale chciał mieć jasność. W międzyczasie wysłał profesorowi najnowszą wersję pracy, a matce kolejny pakiet zdjęć. Było popołudnie, w sam raz by nie czuć się jeszcze zmęczonym, a zarazem mieć większość spraw za sobą.
Telefon zawibrował. Timur, jedzący akurat sałatkę, prawie podbiegł do urządzenia. Spodziewał się odpowiedzi od Khadiji, więc prawie z rozczarowaniem zobaczył maila zapatrzonego w uniwersytecką stopkę:
Szanowny Panie Lachowski,
Dziękuję za przesłanie nowej wersji rozdziału teoretycznego. Proszę oczekiwać wersji z moimi poprawkami do 20 lipca br. Gratuluję zaangażowania w kwerendę badawczą i życzę powodzenia.
Z wyrazami szacunku,
Prof. dr hab. Marek Rej
W zwyczajowych okolicznościach byłby zaskoczony tak szybką odpowiedzią, ale teraz czekał na inną informację. Westchnął i zabrał z biurka portfel, planując się zaopatrzyć w coś do jedzenia. Chciał sprawdzić, czy odczuje wieczorne kuszenie inaczej, jeśli nie będzie na nie czekał z niepokojem, lecz robił to, na co ma ochotę. Miał zamiar porządnie się zrelaksować, oglądać filmy do późna i objadać się, nie przejmując się lekkim brzuszkiem. Jego usta rozciągnęły się w uśmieszku, jakby rzucał komuś wyzwanie.
Gdy minęło pół godziny, wrócił obładowany zakupami z gotowym jedzeniem, które, jak miał nadzieję, wystarczy mu już do końca pobytu. Sprawdził godzinę na telefonie, zostawionym na biurku i wtedy zobaczył nową wiadomość od ciotki. Z palcami drżącymi z ciekawości odblokował ekran.
„Witaj. Dzwoniłam do siostry, ale nie odebrała. Nie jestem tym taka zaskoczona. Rozmawiałam natomiast z jej najstarszym synem, Kadirem, który ma do niej przyjechać za kilka dni. Może zadzwoni do ciebie ze swojego konta i ona też dołączy.” — odczytał.
„Dziękuję! Szkoda, że nie bezpośrednio skontaktowała się ciocia z Zeynep, ale to już coś. Rozmawiałem z mamą. Powiedziała, że dzwonił do niej ktoś z zagranicy, sprawdziłem i to numer turecki.” — napisał Timur, licząc na rozwiązanie przynajmniej tej zagadki. Może i druga ciotka średnio się znała na technologii mobilnej, ale jej dzieci… to już mógł być jakiś trop.
Rozciągnął się na łóżku, zajadając chipsy. Do wieczora zostało parę godzin, słońce oświetlało już ścianę za nim. Z satysfakcją zobaczył, że w konwersacji pojawił się migający wielokropek. Odpowiedź była w drodze.
„Nie wiem nic o tym, ja nie kontaktowałam się z twoją mamą, choć kiedyś będzie trzeba. Jak w ogóle się czujesz?” — odpisała, dodając zatroskaną minkę.
„Na razie wszystko w porządku. Miałem kolejny dzień zwiedzania a teraz jestem w pokoju i czekam na wieczór. Spróbuję być zrelaksowany, gdy… się zacznie.” — odpowiedział Timur, zostawiając na ekranie tłuste ślady z palców pokrytych przyprawą z chipsów.
Przez kilka minut Timur śledził czat, ale nic się nie pojawiło. Gdy już miał włączyć YouTube’a, przyszło nagranie. Odsłuchał głos Khadiji na tle dźwięków smażenia jakiejś potrawy.
„Nie ma mnie dziś w domu wieczorem, niestety. Nie wiem, czy to co piszesz pomoże, ale mam nadzieję. Nie mogłam nic znaleźć w książkach na ten temat, z wyjątkiem jakichś bredni o opętanych. Jakby twoi dziadkowie żyli… ale cóż. Cała nadzieja w siostrze. Mi się wydaje, że te wszystkie… widma, duchy, cienie… jakoś nas odzwierciedlają.” — mówiła z namysłem.
Timur chwilę myślał nad ostatnimi słowami, zastanawiając się, czy dobrze je zrozumiał. On widział dotąd dwie grupy duchów, ale czy ciotka także by mogła? Miał nadzieję, że więzy krwi coś dadzą, bo pomysł o rozmowie z psychologiem czy księdzem odrzucił natychmiast.
Spojrzał na zegarek, a potem za okno. Widział już charakterystyczną, złotawą poświatę. Czy w tym mieście nigdy nie padało? — pokręcił głową. Wypuścił powietrze, sięgając po laptopa i włączając na nim jakiś slasher. Zbliżała się kolejna próba, a on tym razem nie zamierzał drżeć w oczekiwaniu.
Pokój stopniowo ciemniał, a ekran laptopa coraz wyraźniej podświetlał twarz Timura. Student co jakiś czas sięgał ręką po chipsy, a gdy się skończyły — po małe pomidorki. Starał się skupić na fabule, gdzie dwóch zdeformowanych kanibali po kolei łapało kolejne ofiary. Jego plan chyba do końca nie wypalił, bo poczuł pewien niepokój w kościach, a głowa obróciła się w stronę okna. Było przed dwudziestą drugą i na zewnątrz już prawie zapadła noc. Poprawił poduszkę pod głową, odpędzając niechciane myśli i zwiększył głośność dźwięku na laptopie. Wypił chyba pół butelki coli naraz, lecz nagły zastrzyk cukru tylko zwiększył chęć rozchodzenia tej energii.. najlepiej gdzieś na zewnątrz…
Zagryzł zęby. Nie chciał znów zawracać ciotce głowy wiadomością, zresztą sama napisała wcześniej, że nie będzie jej w domu. Wtedy wpadł na jeszcze jeden pomysł.
— Obiecuję, że do was wrócę — powiedział głośno w ciemność pokoju. Musiało to zabrzmieć dość głupio, gdyby ktoś podsłuchał go przez drzwi czy ścianę, ale w końcu od tego się zaczęło… od zwrócenia się do duchów wtedy, w podziemiach miasta.
Zacisnął dłonie na pościeli, starając się regularnie oddychać i przymknął oczy. Gdzieś w tle nadal odtwarzał się film, co powstrzymało go od skupienia myśli na sprawie, w którą się uwikłał. Wreszcie po jakimś czasie stwierdził, że niepokój ustępuje, jakby dostał dawkę leków otumaniających. Skutecznych, lecz bez natychmiastowego działania. Machinalnie liczył uderzenia serca, aż wszystko się skończyło. Usiadł na łóżku, stwierdzając że jest nieprzyjemnie spocony, ale najwidoczniej umiał panować nad tą „wieczorną chorobą”, jak nazwał sobie ten stan.
— Tak, tak. Obiecałem, tylko spokojnie, przygotuję się i zmontuję ekipę — mruknął znów sam do siebie… choć tego faktu nigdy nie mógł być pewny.
Nie było jeszcze północy, ale poczuł się nagle bardzo senny. Spojrzał jeszcze w stronę łazienki, ale uznał, że zostawi kąpiel na rano. Zamknął laptopa i zagrzebał się w pościeli, zasypiając w kilka minut.
Sunął starożytnym, zniszczonym tunelem z podmokniętą posadzką. Nie czuł zmęczenia ani bólu, lecz ciemność go otaczająca budziła ponure myśli o winach, karach, przeznaczeniu i ciężarze dziedzictwa. Jakoś nie zastanowiło go, jak znów się znalazł w tym miejscu. Zupełnie jakby do niego należał, a ziemskie życie było uciążliwym przystankiem.
Spieszył na jakieś spotkanie, ale znał jedynie kierunek, bez planu ani listy gości. Gdy ciemność zaczęła blednąć gdzieś za zakrętem, poczuł ulgę, lecz nie bez niepewności. Był spóźniony — tylko tyle pomyślał, gdy ujrzał przed sobą grono tatarskich widm, a na uboczu stała sama Krępianka.
— Wzywaliśmy cię — oznajmił duch szamana. Timur pochylił głowę ze wstydem.
— Ja… czułem to. Ale jeszcze nie umiałem wam pomóc — odpowiedział, starając się nie brzmieć jak winowajca.
— Dowiedziałbyś się, co czynić. Zatem to my przyszliśmy po ciebie. Masz to, czego my już nie mamy — powiedział starzec.
— Czyli? — zapytał.
— Bijące serce — odpowiedzieli chórem.
Halina, dotychczas słuchająca rozmowy w milczeniu, podpłynęła bliżej Timura i rozchyliła narzutę, ukazując księgę pod pachą. Była pokryta srebrzystymi plamami.
— Co to jest, pani?
— Nic po nas nie zostało, poza ułomną, ludzką pamięcią. Nie można nas pochować, ale są inne metody. Oto Księga Grodów.
— Co tam jest? — zapytał Timur, któremu zaczynało się robić coraz zimniej. Skupiony na Halinie, dopiero teraz spostrzegł, że widma Tatarów otaczają ich coraz ciaśniejszym wieńcem, zbijając się w duszącą masę.
— Klucz do wyzwolenia. Nie szukaj przejścia. Samo cię wezwie, bo my jesteśmy w tobie — ciągnęła.
— Pani, to jakiś… rytuał? Obrzęd? Przecież jest pani ochrzczona… — wyjąkał.
Lecz Halina już nie odpowiedziała. Timur nie dał rady już nic z siebie wykrztusić, bo mgła emanująca z widm sprawiła, że stracił poczucie przestrzeni i zaczął tonąć w zimnej mazi. Halina coś mu wręczyła, po czym sama zniknęła. Timur spojrzał na księgę. Była przezroczysta — podobnie jak jego ręce. Z jego gardła wydobył się okrzyk przerażenia, nim rozpłynął się we mgle.
Uderzył głową w ścianę, miotając się w pościeli. Był cały zlany potem i przerażony do szpiku kości. Musiała upłynąć dłuższa chwila, zanim się zorientował, że to był tylko sen… chyba sen, skoro nadal jest w hotelowym pokoju, a przez okno wpada lekki odblask świtu.
Z wolna uspokajał oddech. Spojrzał na swoje ręce — aż zbyt materialne, bo mokre od potu i niezbyt czyste po wczorajszej uczcie. Leżał tak dłuższą chwilę, aż usiadł na łóżku, chcąc napić się czegoś bardzo zimnego. Wtedy jego wzrok padł na podłogę. Na samym środku pokoju leżała księga, której tu z pewnością wcześniej nie było.
Rozdział 5
Jak w transie podszedł do księgi. Nie była przezroczysta, jak w jego śnie, lecz z ciemnobrązową oprawą. Bez wątpienia liczyła sobie wiele wieków. Bił od niej lekki chłód i woń wilgotnej ziemi. Timur wpatrywał się w nią, jakby nie mógł uwierzyć w to, co widzi. Wszystko wskazywało na to, że znów spotkał się z Tatarami i Krępianką, choć nie opuścił łóżka. Czyżbym był przez ten czas martwy? — pomyślał z lekką zgrozą.
Pokój szybko napełniał się światłem wschodzącego dnia, ostatniego dnia jego pobytu w Sandomierzu. Jeden promień słońca wpadł do środka, uwidaczniając kurz na podłodze, lecz wokół księgi było czysto. Timur wyciągnął ku niej rękę, lecz po chwili zatrzymał ją w powietrzu. Może to kolejne przejście? A on był zdecydowanie w nienajlepszym stanie. Spocony, nieumyty, w piżamie i bez śniadania z pewnością nie miał zamiaru się nigdzie przenosić. Mógłby pospać jeszcze przynajmniej trzy godziny, ale uznał, że niespodziewany dar z innego świata nie może czekać. Poszedł do łazienki, oglądając się co chwilę za siebie, czy księga przypadkiem nie zniknie.
Gdy wrócił do pokoju, odetchnął z ulgą, zauważając ją na swoim miejscu. Uklęknął przy księdze i po krótkim namyśle wziął długopis z biurka. Zbliżył go do niej powoli, wysuwając koniec języka, jakby przeprowadzał najbardziej ryzykowny eksperyment znany nauce. W końcu skuwka dotknęła brązowej oprawy, lecz nic się nie stało. Poczuł się niemal zawiedziony. Nie czekając już dłużej, wyciągnął rękę i wziął tom do ręki.
Nie była to duża księga, lecz musiała ważyć przynajmniej kilka kilogramów. Potrzymał ją przez chwilę i uniósł lekko ramię. Tak, zdecydowanie była zbyt ciężka jak na swój wygląd. Był jeszcze rozgrzany po kąpieli, ale skóra okładki jakoś nie stała się cieplejsza od jego dłoni. Usiadł przy biurku i otwarł ją.
— Co my tu mamy… — mruknął.
Na pierwszej stronie widniała trupia czaszka ze spoczywającymi pod nią piszczelami, a po bokach wiły się ornamenty, które po bliższym przyjrzeniu się były kłębiącymi się ostami. Całą stronę pokrywały plamy, które jednak nie zdołały zatrzeć rysunku. Timur otwarł lekko usta. Drżącymi palcami przewrócił kolejne strony, na których ciągnął się tekst z ozdobnymi, pierwszymi literami zdań i powtarzającym się motywem ostu jako ilustracji.
Przyjrzał się wyrazom. Na początku sądził, że to będzie łacina, jak w większości tekstów sprzed wieków, ale był w błędzie. Westchnął. Przekartkował ostrożnie księgę aż do końca, lecz nie zmieniło się nic, ani język, ani ilustracje. Gdy zamykał okładkę, z tyłu głowy zrodziło mu się podejrzenie, że może być z ludzkiej skóry.
Timur odsunął krzesło od biurka, patrząc tępo na księgę. Z pewnością nie dostał jej od duchów bez powodu, ale jak jej użyć? Domyślał się, że zawiera jakieś zaklęcia lub rytuały, bo przecież każde widmo pragnęło wyzwolenia. Przymknął oczy, próbując sobie przypomnieć sen. Nazwę „Księga Grodów” przywołał sobie niemal od razu. Tak, padła nim otoczyły go duchy… nim sam się nim stał. Aż się wzdrygnął, przypominając sobie widok swych przezroczystych rąk, zimnych i niematerialnych.
A zatem musiał z jej pomocą odprawić jakiś rytuał, a formuły znajdowały się przed nim. Tylko jak je odczytać…
— Przecież masz wszystko w kieszeni… — mruknął do siebie, klepiąc się w czoło. Sięgnął po telefon i z chichotem satysfakcji uruchomił Google Lens, które nieraz mu już pomogło w tłumaczeniu tekstów ze zdjęć. Ustawił smartfona nad drugą stroną, gdzie zaczynało się pismo. Przez chwilę czuł się tak, jakby wykiwał setki lat za jednym zamachem.
Na ekranie pokazał się obraz księgi, lecz obiektyw nie uchwycił słów. Timur oddalił telefon — nic. Odsunął zasłony, by wpuścić więcej światła.
Zrób zdjęcie słów, które chcesz zrozumieć — odezwał się mechaniczny głosik aplikacji.
— Niby co robię? — warknął Timur, na zmianę przybliżając i oddalając księgę. Spróbował z kolejnymi stronami, lecz z tym samym skutkiem. Urządzenie zdawało się nie widzieć żadnego tekstu.
Po kilkunastu próbach musiał się pogodzić z faktem, że technologia właśnie poniosła sromotną porażkę. Księga nie dawała się mechanicznie przetłumaczyć. To musiałby zrobić człowiek — pomyślał ponuro.
Alfabet wyglądał mu na turecki, w każdym razie bliskowschodni. Tylko w ciotkach była nadzieja na odczytanie tekstu, bo nie miał zamiaru pokazywać księgi na jakichś forach pasjonatów Bliskiego i Dalekiego Wschodu, czy prosić o pomoc profesjonalnych tłumaczy. Jeszcze tego mu brakowało, by ktoś spytał, skąd w jego rękach wziął się liczący na oko kilkaset lat zabytek o podejrzanej zawartości i jeszcze bardziej podejrzanym wykonaniu. Przypomniał mu się oglądany w dzieciństwie program o „Biblii Diabła”.
Spojrzał znów na ekran. Było wpół do siódmej. Nie chciał jeszcze informować ciotki Khadiji o swoim darze, miał za to czas na chwilę odpoczynku po zdecydowanie bolesnej pobudce. Położył się na łóżku, zabierając księgę ze sobą. Kartkował ją jeszcze jakiś czas, odnotowując w pamięci, że sprawdzi symbolikę ostu, bo ta trupia czaszka nie wymagała wyjaśnień. A tym bardziej plamy na pierwszej stronie, które musiały być krwią. Księga wydzielała z siebie lekki chłód, który Timur nieprzyjemnie zaczął odczuwać w palcach. Patrzył jeszcze chwilę w rysunek czaszki, aż z westchnieniem odłożył tom na szafkę obok łóżka i pozwolił, by ogarnął go sen.
Gdy Timur znów otwarł oczy, słońce stało już wysoko na niebie. Jego głowa obróciła się szybko w stronę szafki, jakby się bał, że księga rozpłynęła się podczas snu. Ale była — niewzruszona i nad wyraz materialna. Odetchnął z ulgą. Nie wstając z łóżka, wziął księgę na kołdrę i zrobił jej zdjęcie. Chciał je wysłać ciotce, ale ze zdumieniem zauważył, że nie zapisało się w pamięci. Nie podjął kolejnych prób, przypominając sobie poranną przygodę z tłumaczeniem. Zamiast tego wysłał jej informację, że coś zdobył i muszą o tym porozmawiać. Khadija była aktywna kilkanaście minut temu. Timur lekko się uśmiechnął — zapewne nie będzie długo czekał na odpowiedź.
Rozejrzał się po pokoju. Musiał zacząć się powoli pakować, miał wrócić do domu nazajutrz przed południem. Chociaż jeszcze kilka dni temu naszła go nawet chęć skrócenia pobytu, to teraz na myśl o powrocie poczuł coś w rodzaju żalu.
Kartkował księgę, przesuwając po niej z namaszczeniem palcami. Sprawdził też, co znaczy oset w kwiatowej symbolice. Nie brzmiało to wesoło — grzech, cierpienie, walka… ale i świat poza rajem i znak wyzwolenia dusz. Właściwie… wszystko pasowało. Wyzwolenie jak najbardziej, ale wyglądało na to, że będzie poprzedzone iście ciernistą ścieżką.
Porządkował sobie fakty. Tak — księga z pewnością była jakimś zbiorem zaklęć lub opisem rytuałów. Jeśli dostał ją od duchów, musiała być sposobem na ich uwolnienie. Ale jakim sposobem znalazła się w tym pokoju, gdy przecież z niego nie wychodził? Skąd duchy ją miały i jak ją zachowały, skoro nie miały ciała? Tu wszelka logika musiała ustąpić wzruszeniu ramionami.
Z zamyślenia wyrwał go dźwięk wiadomości. To ciotka zapytała co zdobył, dodając zdecydowanie za dużo znaków zapytania. Czym prędzej odpisał, że miał sen z duchami, a gdy się obudził, w jego pokoju leżała starożytna księga. Zatarł ręce — był niezwykle ciekawy jej reakcji. Zamiast odpowiedzi zobaczył na ekranie obraz przychodzącego połączenia.
— Halo? Halo? Timur? — zapytała, włączając kamerkę. Wyglądała na bardzo zaniepokojoną. W tle miała wnętrze galerii handlowej, z której wychodziła pospiesznym krokiem.
— Dzień dobry, ciociu. Niestety nie mogłem ci jej pokazać, bo aparat nie chce jej ująć — wytłumaczył się.
— Robi się poważnie. Na wszelki wypadek nic z niej nie odczytuj — przestrzegła surowo.
— Nawet bym nie potrafił. To nie jest żaden znany mi język — Timur lekko się uśmiechnął.
— Chodzi ci o rysunki czy jakieś pismo? Opisz co tam jest, może coś wymyślę… — mówiła Khadija, jej głos był lekko przytłumiony przez szum ulic. Po krótkiej chwili wsiadła do samochodu i zamknęła drzwi, po czym zrobiło się nieco ciszej.
— Brązowa okładka, chyba ze skóry, może nawet ludzkiej. Na pierwszej stronie rysunek czaszki z piszczelami pokryty plamami krwi, tak myślę. Potem jakaś setka stron zapisanych tym dziwnym pismem, pierwsze litery są ozdobne. Na bokach jest narysowany oset… mozaiki z ostu… sprawdziłem, że to znak grzechu, kary ale i wyzwolenia — zakończył Timur, łapiąc lekką zadyszkę z emocji.
Ciotka słuchała z lekko otwartymi ustami. Zdała mu się bledsza niż zwykle, mimo padających na nią przez szybę ciepłych promieni słońca.
— Wielkie nieba… — szepnęła. — Jak ci mówiłam, nie czytaj tego, nawet jeśli zdołasz to przetłumaczyć. Jesteś nadal w tym mieście, co mówiłeś?
— Tak, ale jutro wracam. Mam nadzieję — dodał po chwili szybko.
— Siostra by lepiej wiedziała. To pewnie jakaś instrukcja, co trzeba zrobić, by ich… odprawić… — zawahała się, szukając odpowiedniego słowa.
— Posłuchaj, Kadir jutro przyjedzie do matki, czyli Zeynep. Wie, że ma zadzwonić i dostał ode mnie twój numer. Naradzimy się. A ja postaram się przylecieć na dniach.
Timur niemal złożył ręce z radości.
— Dziękuję, bardzo dziękuję! Na pewno nie będę nic kombinować z tą księgą, ale nie wiem, czy ona też będzie leżeć w spokoju — zaśmiał się.
Ciotka pokiwała głową.
— Coś poradzimy, bo nie będziesz miał spokoju. I my też — dodała po chwili.
— Myśli ciocia, że jak razem ich wezwiemy, to się uda?
— Tego nie wiem, ale będzie nas więcej… z jednej krwi. To nas wzmacnia. Wiem, że będziesz w domu jak przylecę, ale musimy wrócić do tego miejsca. Z tego co mówiłeś, to te duchy są przywiązane do konkretnych lokalizacji — powiedziała, namyślając się głęboko.
— Sam chciałem tu wrócić, chociaż nie myślałem, że tak szybko — westchnął.
— A… jak tam wieczory? — zapytała Khadija, przypatrując mu się uważnie.
— Ostatnio było trochę lepiej, bo starałem się uspokoić i powiedziałem… tak jakby do nich… że obiecuję… że wrócę — powiedział, ściszając nieco głos.
Uśmiechnęła się jakby triumfalnie. — Doskonale. Czyli chodzi o to, żeby od nich nie uciekać. Pamiętać o nich, mówić do nich, choćby odpowiadała nam cisza.
Timur milczał przez chwilę, rozważając te słowa. Został mu jeszcze jeden wieczór w tym miejscu… może to faktycznie sposób?
— Timur, ja muszę wracać do domu. Pisz, jeśli coś się jeszcze stanie. Ja zaraz będę rezerwować lot. Może i mojego Johna namówię, ale nic nie obiecuję. Nie pozwól, żeby ktoś zobaczył to… tę księgę — przestrzegła ciotka.
— Oczywiście — zapewnił gorliwie Timur, zerkając na przedmiot rozmowy. W promieniach słońca wirowały drobinki kurzu, odskakując od księgi kilka centymetrów nad okładką, jakby emitowała jakieś pole.
— Trzymaj się. Wkrótce się spotkamy.
Gdy połączenie dobiegło końca, Timur zaczął powoli się pakować. Do wieczora było daleko, ale chciał być przygotowany. Jeśli znowu coś mu się przydarzy we śnie, z pewnością zabrakłoby mu rano czasu na posprzątanie, nie wspominając o dojściu do siebie.
Oparł ręce na parapecie, wpatrując się w widok miasta. Dzień był nieco chłodniejszy niż poprzednie, co wreszcie złagodziło efekt unoszącego się żaru nad brukowanym rynkiem. Zamyślił się, wspominając swój początek pobytu. Chciał tylko zdobyć kilka książek i zwiedzić miejsca, o których pisał. Teraz wydawało mu się, że wspomina całą epokę, która bezpowrotnie minęła. Timur wiedział także, że tak naprawdę nigdy nie opuści już Sandomierza na dobre. Odwrócił głowę, patrząc na leżącą na szafce nocnej księgę.
Chociaż dzień mijał zdecydowanie zbyt zwyczajnie, to Timur nie mógł oprzeć się wrażeniu, że w jego pokoju zrobiło się jakby chłodniej. Podejrzewając przyczynę, owinął starannie księgę w kilka warstw papieru prezentowego i reklamówek, po czym schował na samym dnie walizki. Nie pomogło. Jak to mówiły duchy? My jesteśmy w tobie? — przypomniał sobie z lekkim niepokojem. Jakby materializujące się znikąd tomiszcze nie było wystarczającym dowodem, że wcale nie musi szukać grobów ani podziemi.
Po obiedzie zasiadł przed laptopem, szukając opisów rytuałów uwalniania wszelkiego rodzaju widm. Na przemian marszczył brwi ze zgrozy lub unosił je z ironią. Ludzie prześcigali się w opisach odcinania sobie części ciała, upuszczania krwi i zaprzedawania duszy ciemnym mocom, na złożeniu ofiary kończąc. Były i bardziej niewinne sposoby, jak układanie świec w konkretnym porządku, czekanie na odpowiednią porę dnia (a najlepiej — nocy), wypatrywanie stosownej fazy księżyca, przybycie na miejsce śmierci lub pochówku człowieka, którego dusza była uwięziona.
Najchętniej poprosiłby duchy o wyjaśnienie w jakimś nieco milszym i bardziej rzeczowym śnie, jednak czuł, że takie życzenie trafiłoby w próżnię. Wszystko zależało od tej księgi i od pomocy drugiej ciotki.
Lekko się uśmiechnął, wyobrażając sobie reakcję matki na przyjazd szwagierki. Jeszcze nie miał pewności, czy zapowiedzieć ten fakt, czy przecierpieć jej pretensje, gdy fakt stanie się dokonanym. Khadija i tak jeszcze wyglądała dość… europejsko, jeśli miałby już patrzeć kryteriami rodzicielki. Gdyby w ich progach pojawiła się Zeynep, to dopiero byłby szok. Nie była chyba nigdy w Polsce, a Khadija bodajże raz, chociaż nie miał z nią wspólnych zdjęć. Timur miał wówczas kilka lat i chociaż była dla niego miła, to między dorosłymi panowało jakieś napięcie, które zapamiętał o wiele wyraźniej. Nie potrafił sobie za to przypomnieć, kiedy obie ciotki zostały poinformowane o śmierci jego ojca.
Zdecydowanie, w jego rodzinie było zbyt dużo tematów tabu. Ale skoro ojciec, Damir, był równie „inny” jak jego siostry, to dlaczego mama się z nim związała? Timur wiedział, że poznali się na studiach w Petersburgu. Ale to wszystko. Miałby do niej bardzo wiele pytań, ale zawsze przypominało to wchodzenie na pole minowe.
Westchnął, gdy od rozpamiętywania tych historii zaczęła go boleć głowa. Jeszcze raz spojrzał na pokój — z wyjątkiem niezasłanego łóżka i kilku rzeczy, które zostawił w łazience, był już prawie gotowy na powrót. Przyjrzał się sobie w lustrze. Nos nadal miał lekko opuchnięty, a na plecach mieniło się kilka siniaków, ale tych akurat matka nie zobaczy. I tak nie uniknie pytań o szczegóły pobytu, na szczęście — poza kontaktem z duchami — i tak wiele zobaczył i zwiedził. Miał o czym opowiadać.
Przeglądał zdjęcia, kilka najładniejszych z ostatnich spacerów wysłał matce, a także zaktualizował zdjęcie profilowe. Miał zamiar przejść się jeszcze wieczorem na błonia lub nad Wisłę, ale resztę dnia spędził zwinięty w kłębek, pogrążony w drzemce, którą przerywał tylko, by coś przekąsić. Pomyślał, że w najbliższym czasie zapewne nie zabraknie mu okazji, by spalić wszelkie nadprogramowe kalorie. Gdy zrobiło się już całkiem ciemno, wyszeptał w ciemność:
— Niedługo wrócę. Dziękuję za wskazówkę. Będzie dobrze.
Przespał całą noc pierwszy raz od kilku dni bez przerw, a gdy otworzył oczy, towarzyszył mu cień czyjegoś uśmiechu i wyczekiwania, które wyczuwał w powietrzu. Cień, który zniknął, gdy ciszę przerwał ostry dźwięk budzika.
Timur rozejrzał się nieprzytomnie. Od zakończenia zajęć na uczelni nie musiał wstawać na konkretną godzinę, toteż niechętnie zwlókł się z łóżka i zaczął je ścielić. Do pociągu do Warszawy miał godzinę.
Gdy wszystko było gotowe, rozejrzał się ostatni raz po miejscu, które było czymś w rodzaju jego bazy przez ostatni tydzień. Gdy upewnił się, że nic nie zostawił, wsunął rękę do walizki, szukając Księgi Grodów i przez chwilę serce zabiło mu szybciej, gdy jej nie wyczuł. Znalazł pakunek chwilę później. Lekko się przesunęła, trafiając gdzieś w okolice upchniętych spodni i grubej bluzy. Po krótkim namyśle przełożył ją do plecaka, który założył na brzuch, zamiast na plecy. Na wszelki wypadek.
— Chciałbym się wymeldować — powiedział do recepcjonistki, oddając jej kartę.
— Okej. Wszystko pan zabrał? — zapytała, obrzucając go nieco zbyt długim spojrzeniem.
Timur uświadomił sobie, że to znów ta młoda, blond recepcjonistka, która widziała go, gdy pierwszy raz wrócił z podziemi i wyglądał jak siedem nieszczęść. A teraz zapewne prezentował się jak paranoik z tym plecakiem na brzuchu, ale chciał mieć oko na księgę.
— Tak, tak. Dwa razy sprawdziłem. Bardzo dziękuję za gościnę — zdobył się na nieco wymuszony uśmiech.
— My również dziękujemy za pobyt i życzymy udanej podróży. Bo pan chyba nie stąd? — zapytała.
— To znaczy… z Polski, ale tu chyba… byli moi przodkowie — odpowiedział niechętnie, zerkając na zegar na ścianie.
— No to super. Sandomierz poleca się na przyszłość, może znajdzie pan tu nie tylko swoje korzenie? — uśmiechnęła się, zdecydowanie nie służbowo.
— Oby. Do widzenia! — rzucił Timur krótko, czując, jak się rumieni.
Przeszedł szybko przez starówkę i Bramę Opatowską, wywołując turkot kółkami walizki i kierując się w stronę biblioteki. Starał się nie patrzeć za siebie. Wiedział, że z tym miastem się nie żegna. Oddał książki, poszedł na przystanek, a pół godziny później wsiadał już do pociągu. Niemal mimo woli ostatni raz odwrócił głowę na zachód, gdzie na skarpie bielił się gmach Collegium Gostomianum. Zaplótł ręce na plecaku, co jakiś czas wsuwając dłoń do środka i dotykając pakunku.
Niecałe trzy godziny później wysiadał już w stolicy i po przejechaniu kilku przystanków znalazł się przed domem. Spojrzał uważnie na dwupiętrowy, biały budynek ze starannie wypielęgnowanym ogródkiem i drewnianą altanką, odruchowo wypatrując jakichś zmian. Nadal nie mógł się przyzwyczaić do myśli, że był w Sandomierzu tylko tydzień. Czuł się tak, jakby wracał z wieloletniej podróży dookoła świata. Wysłał matce wiadomość, że bezpiecznie wrócił i zaraz wejdzie do domu. Wtedy uświadomił sobie z pewną ulgą, że do jej powrotu z pracy zostały dwie godziny. Otworzył drzwi, witając ciszę i znajomy zapach, który dawał się wyczuć dopiero po dłuższej nieobecności.
Gdy rozpakował się i zrobił sobie coś do jedzenia, wszedł do swojego pokoju. Z pewnością matka czegoś szukała, czego dowodem były nieco nieskładnie ułożone papiery i zeszyty na półkach, które Timur zawsze miał posegregowane. Pokręcił głową z politowaniem. Nie było tam niczego poza notatkami z zajęć i spisem lektur, których mu brakowało. Zawsze się śmiał, że nie trzyma w pokoju kodów nuklearnych.
Chciał się położyć i odpocząć, lecz korzystając z okazji, wszedł do pokoju matki. Zdało mu się, że wyczuł coś dziwnego, co pamiętał ze spotkania z tatarskimi duchami. Jakiś unoszący się w powietrzu odór ciężaru i czegoś niedomkniętego. Nie wiedział, czy to z powodu tego, co przeżył, czy świadomości, że matka zdecydowanie nie pochwalała grzebania w swoich rzeczach, nawet gdy chodziło o pamiątki rodzinne.
Teraz był jednak sam. Przypatrzył się wiszącym na ścianach zdjęciom. Nie było ich wiele. Na jednym była dwudziestokilkuletnia matka w birecie i todze, z dumnie wyciągniętą do góry rolką dyplomu. Na drugim z małym Timurem, gdy mógł mieć zapewne kilka miesięcy. Uśmiechnął się na widok niemowlęcia z kępką czarnych włosów, ubranego w biały kombinezon. No i wreszcie zdjęcie ślubne rodziców na tle pokrytych wrzosem łąk.
Od razu spojrzał na ojca. To było trochę jak zobaczenie siebie, chociaż po chwili wychwycił skórę Damira ciemniejszą o jeden odcień, wyraźnie szczuplejszą sylwetkę i ciemnobrązowe oczy, takie jak Khadiji, w przeciwieństwie do jego lodowo-niebieskich. Nowożeńcy wyglądali na szczęśliwych, chociaż Timur zastanowił się, jak to było z różnicami religijnymi, obrzędami i poglądami dziadków obu stron. Nie miał na ten temat pojęcia. Sycił się jeszcze przez chwilę widokiem, który niby był mu wcześniej doskonale znany, po czym powlókł się do pokoju. Matka mogła wrócić lada chwila.
Rozdział 6
Siedział przy biurku, przeglądając jeszcze raz zdjęcia z wycieczki i robiąc porządki w papierach. Wcześniej ostrożnie rozpakował Księgę Grodów i złożył ją w szufladzie pod łóżkiem, przykrywając stosem ubrań. Właśnie się zastanawiał czy to bezpieczne miejsce dla takiego artefaktu, gdy zachrobotał zamek w drzwiach. Wyprostował się na krześle, jakby go poraził prąd. Niby był u siebie, ale z ciszą mógł się już pożegnać.
— Tymek, jesteś? — zawołała matka.
— Jestem — odkrzyknął. Wstał powoli i otworzył drzwi do pokoju. Matka stała w kuchni i odkładała torbę do szafki. Była to dość niska blondynka z włosami upiętymi w ciasny kok, prostokątnymi okularami i wyprostowaną sylwetką, jakby stała w wojskowym szeregu.
— No, witam pana podróżnika — powiedziała po krótkim przytuleniu się i przyjrzała mu się uważnie, mrużąc oczy w znajomym geście.
— Żebym chociaż z kraju wyjechał — mruknął. — Sandomierz to nie koniec świata.
— Ci małomiasteczkowi to są najgorsi — oznajmiła, a Timur wiedział już, że zobaczyła jego nos i musiała sobie co nieco dopowiedzieć.
— Ja tam się z nikim nie zadawałem. Zwiedziłem co chciałem, mam parę źródeł i tyle. Masz, to ten ratusz co mówiłem, a tym się podziel z koleżankami — zmienił temat, sięgając do torby i rozkładając na kuchennym stole stosik pamiątek.
— O, jakie ładne! — uśmiechnęła się na widok figurek i magnesów. — Tego księdza na rowerze nie mieli?
— Ta… chyba im się skończył, bo jest tylko jeden — odparł przekornie.
— Dobra, jesteś głodny? Dopiero przed domem przeczytałam, że już przyjechałeś.
— Nie, coś już sobie zrobiłem, teraz tylko spać… — ziewnął teatralnie i skierował się w stronę pokoju. Miał jeszcze kilka wiadomości do wysłania. Jego ręka już była na klamce, gdy matka zapytała:
— Pobili cię?
Odwrócił się z niewątpliwie zabawnym wyrazem twarzy. Poczuł, jak zalewa go irytacja i chęć wybuchnięcia śmiechem, ale matka z pewnością pytała zupełnie poważnie. Był od niej wyższy prawie o głowę, ale patrząc teraz na jej ściągnięte brwi i czujne, taksujące spojrzenie jasnoniebieskich oczu, poczuł się znów jak kilkulatek, pytany gdzie się podziały słodycze z szafki.
— Nie… — odpowiedział przeciągle.
— Nie zgrywaj chojraka. Takie rzeczy się zgłasza, a nie udaje, że nic się nie stało — odparła chłodno. — Telefon sam się rozbił? Nosek się sam rozkwasił?
— Strome przejście. Byłem w takiej podziemnej trasie, pod rynkiem, a jeden odcinek nie miał oświetlenia — rzekł Timur, siląc się na spokój. — No i obudowa się złamała, jak upadłem. Wszystko mam opatrzone, ale opuchlizna trochę schodzi…
Matka patrzyła, kiwając ironicznie głową. Wiedział, że wcale w to nie uwierzyła. Z drugiej strony — technicznie rzecz biorąc, nie kłamał.
— Strome przejście pod ziemią… — powtórzyła, unosząc brwi. — Jak tam sobie chcesz, tak mi powiesz. Tutaj jest dużo ludzi z różnym pochodzeniem, także się przyzwyczaiłeś. Ale gdzie indziej… pamiętaj, że trochę się rzucasz w oczy. Uważaj — przestrzegła.
— Uważam — burknął.
— Bandytom się nie przedstawia, ale chociaż o nazwisko zadbałam — dodała, wracając do kuchni. Timur zamknął za sobą drzwi. Odrobinę za głośno.
Właściwie — nie było tak źle. Nie miał gotowego wytłumaczenia na stan swojego nosa, a to co się stało, nie nadawało się do ujawnienia. Domysły matki o jego rzekomym pobiciu za nieco niepolski wygląd były całkiem prawdopodobne.
Rzucił się na łóżko, sięgając po telefon. Poinformował ciotkę o swoim powrocie, uśmiechając się lekko. Bomba dopiero wybuchnie — pomyślał. Spojrzał w okno. Do wieczora jeszcze trochę brakowało, a był szczerze ciekawy, jak jego przeżycia będą o sobie dawać znać tutaj, ponad dwieście kilometrów od Sandomierza. Jeśli nie znajdzie sobie zajęcia do końca września, to przez pół dnia będzie sam w domu, jako że matka siedziała do piętnastej w bibliotece jako sekretarka. No ale w nocy — każdy podejrzany dźwięk mógłby ją obudzić.
Dzwoń między ósmą rano a piętnastą — dopisał do wiadomości wysłanej ciotce.
Khadija jeszcze nawet nie odczytała poprzedniej, co go trochę zastanowiło. Dotąd nigdy nie czekał długo na jej reakcję.
Wieczór płynął spokojnie. Matka już nie wracała do tematu wydarzeń w Sandomierzu, zapewne wiedząc, że i tak nie ma co liczyć na szczerą odpowiedź. Chociaż Timur wyobrażał sobie jej minę, gdyby wyznał prawdę o spotkaniu z duchami, portalach i innych światach. To odpuścił, bo i tak miała przeżyć niezbyt miłą wizytę już w najbliższym czasie. Coś niewypowiedzianego jednak krążyło między nimi.
— Sprawdzałeś coś z tym tureckim numerem? — odezwała się nagle, gdy sięgała po mleko z lodówki.
— Nie ma go w wyszukiwarce tych całych telemarketerów, tyle wiem — odpowiedział Timur, który rzeczywiście nie miał pojęcia, o co mogło chodzić. Jedyne prawdopodobne rozwiązanie musiało poczekać na potwierdzenie od rodziny drugiej ciotki.
Matka zamyśliła się, trzymając butelkę w powietrzu.
— Do mnie to coś nie dzwoniło — dodał szybko. — Może jakiś turecki książę — zdobył się na nieco wymuszony żart, który jednak nie spotkał się z aprobatą.
— Zablokowałam. Nie ma co się wystawiać — mruknęła.
— Wystarczyło nie odbierać i tyle. Nasze numery krążą nie wiadomo gdzie, pewnie operator udostępnił i co jakiś czas będą takie… zjawiska — powiedział Timur, natychmiast żałując tego ostatniego słowa.
— No nie wiem, czy operator. — odrzekła matka, której ton szybko upodabniał się do tropiciela wszelakich spisków. Timur nie wytrzymał.
— A może to ciocia Zeynep? — wypalił.
Trafiony-zatopiony. Twarz matki ściągnęła się, jakby przez pomyłkę użyła pikantnego ketchupu zamiast łagodnego.
— Niby czemu? Ja jej i tej drugiej prawie wcale nie znam. Jak coś wyślą, to przez wzgląd na ciebie, nie na mnie — wyrzuciła, czerwieniejąc na twarzy. — Nawet nie wiem, czy ma mój numer.
— No dobrze, dobrze, to pewnie oszuści — powiedział Timur, którego cała ta reakcja trochę rozbawiła, ale w żadnym stopniu nie zdziwiła. Kusiło go, by wykorzystać fakt, że rozmowa zeszła na temat rodziny i spytać o kilka rzeczy, ale uznał, że jeszcze przyjdzie na to czas. W kuchni zdążyło już pociemnieć. Wracając do pokoju, włączył w niej światło.
— Mam nadzieję, że rozwiążesz paru osobom język — mruknął cicho, klęcząc przy szufladzie pod łóżkiem i patrząc na zawiniątko z księgą.
Kilka godzin później kręcił się z boku na bok, próbując zasnąć, lecz czuł się zbyt pobudzony. Podróż powrotna, wszystkie zdarzenia ostatniego tygodnia i wszelkie pytania matki odbijały się echem w jego głowie. Na szczęście nie czuł tego dziwnego zewu wyjścia gdzieś w teren, czego się obawiał, bo we własnym domu dużo trudniej byłoby mu to ukryć. Czuł za to taki efekt, jakby pod łóżkiem miał jakiś upiorny klimatyzator, nie taki, który przyjemnie schładza powietrze, ale działa jak wyjście na przymrozek w klapkach. W dodatku wiedział, po prostu wiedział, że w tym domu musi być coś jeszcze.
Nie miał pewności, czy spotkania z duchami dały mu coś w rodzaju wewnętrznego radaru, czy też działa tak księga, czy obie rzeczy naraz. Dom liczył sobie niewiele lat mniej od niego, był wzorowo, wręcz sterylnie utrzymany, a najstarsze przedmioty miały co najwyżej pół wieku. Wydawało mu się, że będzie przewracał się w łóżku aż do białego rana. Chyba w końcu zasnął, lecz nie był wcale tego pewny, gdy otwarł powieki.
Coś buczało pod łóżkiem i chwilę mu zajęło zorientowanie się, że to tylko telefon. Wymacał go ręką, mrużąc oczy. Ekran na chwilę go oślepił. Było to przychodzące połączenie z WhatsAppa od jakiegoś nieznanego mu numeru ze zdjęciem ciemnowłosego młodzieńca. To musiał być jego brat cioteczny, ale akurat teraz? — jęknął w duchu.
Przez wrażenia i zdecydowanie kiepską noc miał wątpliwości, czy zdołałby się nawet składnie przedstawić. I jeszcze matka za cienką ścianą. Cóż. Przynajmniej miał już jego numer. Z bólem serca poczekał, aż połączenie zniknie nieodebrane, po czym napisał, zapewne niezbyt gramatycznie, że źle się czuje i prosi o telefon za kilka godzin. Zanim odłożył smartfona, dostał w odpowiedzi kciuk w górę.
Gdy się obudził jakiś czas później, przez chwilę był zupełnie zdezorientowany. Blade światło padało z innego kierunku, niż zdążył przywyknąć. Gdy wyciągnął rękę, uderzył nią o ścianę, która powinna być z drugiej strony. Dopiero cichy dźwięk telewizora zza ściany uświadomił skołowanemu Timurowi, że przecież od wczoraj jest we własnym domu. Musiał być wczesny ranek, a matka szykowała się do pracy. Zakopał się głębiej w kołdrze, stopniowo otrząsając z siebie płytki sen.
Gdy tylko przypomniał sobie telefon od kuzyna, ogarnęło go przykre uczucie, jakby zawalił jakąś bardzo ważną sprawę. Kadir musiał dzwonić razem ze swoją matką, Zeynep, która mogła być kluczem w rozwiązaniu sprawy. Timur miał nadzieję, że nie sprawi im kłopotu rozmowa o nieco późniejszej porze. Jeśli mieszkali w Turcji, to przecież ich zegar był tylko godzinę do przodu. Jeśli tak, to czemu dzwonili w środku nocy? Zanim zdążył wymyślić jakieś wyjaśnienie, wzdrygnął się na trzask zamykanych drzwi. Właśnie został sam w domu, co po chwili napełniło go złośliwą satysfakcją.
Ta pogłębiła się jeszcze bardziej, gdy odpiął telefon od ładowarki i zobaczył w konwersacji z Khadiją link prowadzący do śledzenia lotu do Warszawy. Ciocia już była w drodze i zapewne dlatego nie miała wcześniej internetu. Zatarł ręce z radości i niemalże ulgi. Zanim wstał, wysłał na numer kuzyna prośbę o ponowny kontakt. Chciał zrobić w domu małe przeszukanie, ale tak, by nie zostawić śladów. Ciągle czuł podskórny niepokój, jakby znalazł się w pobliżu czegoś napromieniowanego. Nie chodziło tym razem o Księgę Grodów, bo o niej wiedział. Nie kolekcjonował tajemniczych artefaktów, a matka tym bardziej. Pamiętał jej reakcję na oferty obwoźnych handlarzy, gdy jeszcze pojawiali się w tej okolicy.
Jakieś pół godziny później, gdy siedział nad owsianką przy kuchennym stole, telefon wreszcie zadzwonił. Timur nacisnął ikonę słuchawki, starając się opanować rosnącą ekscytację.
Na ekranie ukazał się profil twarzy, którą wcześniej zobaczył na miniaturce. Kadir, jego kuzyn, siedział na tle wygodnej kanapy i arrasu na ścianie. Mówił coś w bocznym kierunku, machając niecierpliwie ręką. Dźwięk melodyjnej, jakby śpiewnej mowy włączył się dopiero po chwili, niosąc się echem w pustym mieszkaniu.
— Halo? — zapytał Timur ostrożnie.
Kadir skinął głową i uśmiechnął się. Po chwili z boku ekranu wyłoniła się postać odziana w czarny, jednolity strój i chustę na głowie, lecz twarz była odsłonięta. Ciotka Zeynep. Najstarsza z trójki rodzeństwa, podobna do siostry, lecz ze zdecydowanie poważniejszą, surowszą twarzą, na której widniały już zmarszczki przy ustach i na czole. Przybliżyła się do telefonu syna, patrząc uważnie na bratanka. Timur wyprostował szyję. Poczuł się trochę tak, jakby był prześwietlany przez te przymrużone oczy, przypominające mu podwójne przejście do nieznanego.
— Jestem Timur, syn Damira — rzekł, gdy cisza nieco się przeciągnęła. — Miło mi ciebie… was poznać — dodał.
— Mama tak ma. Lubi się przyglądać — wtrącił Kadir całkiem płynnie po angielsku, patrząc na nią z lekkim zniecierpliwieniem.
— Czy ciocia Khadija powiedziała wam, dlaczego chciałem się skontaktować?
— Coś tam wiem, ale to było dziwne. Bardzo dziwne. Jakbym jej nie znał, to bym pomyślał, że zwariowała. Przykro mi, ale mama nie zna dobrze angielskiego, a twojego języka w ogóle. Dlatego muszę ci tłumaczyć — powiedział chłopak, rozkładając ręce.
Zeynep wreszcie coś powiedziała, kiwając wolno głową. Timur przysłuchiwał się potokowi niezrozumiałych dla niego dźwięków. Miała podobny głos do siostry, przypominający mu brzmienie Krystyny Czubówny, ale z czymś w rodzaju echa wibrującego przez czaszkę. Można było się zasłuchać, choćby miotała klątwy.
— Mama mówi, że nie znalazłeś się w tym miejscu przez przypadek. Coś chce być zamknięte, zakończone, uwolnione, trudno mi to oddać — tłumaczył Kadir.
Timur pokiwał głową. To akurat podejrzewał, ale poczuł się trochę niekomfortowo na myśl, że cokolwiek powie, będzie mieć dodatkowego świadka, choćby był nim własny kuzyn.
Zeynep dodała coś jeszcze, co chyba było pytaniem.
— A teraz chce wiedzieć, co takiego znalazłeś.
— Ja… właściwie nie znalazłem, spałem w pokoju w hotelu i miałem… sen z duchami Tatarów. Chcieli bym do nich wrócił i im pomógł, ale ja nie wiedziałem jak. I dostałem w tym śnie księgę.
Krewni słuchali uważnie, chociaż ich reakcje były zgoła odmienne. Kadir, co chwila tłumaczący wypowiedzi, był wyraźnie rozbawiony, jakby słuchał dobrego żartu. Ciotka patrzyła z powagą i smutkiem.
— Bo raz w tym mieście, w Sandomierzu, trafiłem do jakiegoś innego… świata czy wymiaru i spotkałem te duchy. Są uwięzione w czymś na kształt tuneli od prawie ośmiu wieków. Udało mi się stamtąd wydostać dzięki wskazówkom widma kobiety, która doprowadziła do ich śmierci, bo grozili zgubą tego miasta. Od tamtej pory nie mam spokoju. Jeszcze na pewno są inne grupy, jedną już spotkałem i chyba udało mi się im pomóc — kontynuował Timur, znowu czując się lekko zażenowany, jak wtedy na rynku, gdy to samo opowiadał Khadiji.
— A jak się obudziłem, to ona naprawdę była. Pojawiła się… znikąd w pokoju. Jest na niej trupia czaszka i piszczele, motyw ostu i chyba jakieś zaklęcia — zakończył, czując że znów się czerwieni, jakby zmyślał jak najęty.
Kadir przygryzł wargi, próbując nie wybuchnąć śmiechem. Matka spojrzała na niego z przyganą. Starając się jakoś opanować, przełożył opowieść kuzyna. W miarę kolejnych zdań ręka Zeynep wędrowała coraz wyżej, aż położyła ją sobie na ustach. W końcu ukryła twarz w dłoniach.
— A teraz jestem u siebie w domu, w Warszawie. Sam. Matki nie ma, a chyba nie byłaby chętna do pogawędki. Ciocia Khadija niedługo ma przylecieć do Polski — powiedział Timur, starając się jakoś nakreślić sytuację. Rozejrzał się niespokojnie po mieszkaniu, jakby ktoś miał lada chwila wejść i go przyłapać. Nie czuł się dobrze, patrząc na reakcję Zeynep.
Ta po chwili coś zaczęła tłumaczyć synowi przytłumionym głosem. Kadir nadal nie mógł się pozbyć wesołkowatego wyrazu twarzy, choć dzielnie walczył.
— Teraz mama mówi, że musimy być ich potomkami, skoro mamy z nimi kontakt. Ale to za mało, musiałeś być w pobliżu czegoś niepożegnanego. Księga to tylko wskazówka, chociaż nie da się bez niej obejść.
Timur słuchał w milczeniu. Znów ten wątek… a przecież nikomu, żywemu czy umarłemu nie wspominał o czymś „niepożegnanym”. Sam nie miał pojęcia, o co chodzi.
— Dobrze… — bąknął.
Po tej niewiele znaczącej wypowiedzi Zeynep wyraźnie się ożywiła, wyjaśniając coś synowi i patrząc co chwilę na Timura.
— A teraz chce, żebyś pomyślał, co to może być. Jak przyleci Khadija, to musicie razem poszukać. To coś nie może być daleko — dodał, a w jego głosie wreszcie pojawiło się coś na kształt zaciekawienia.
Zeynep wtrąciła kilka zdań, w których Timur wychwycił imię swojego ojca.
— To może mieć coś wspólnego z wujkiem. Twoim ojcem.
— Poczekajcie chwilę — poprosił Timur, któremu przyszło coś do głowy. Nie czekając na odpowiedź, popędził do pokoju i wyjął Księgę Grodów spod łóżka, krzywiąc się lekko na dotyk chłodnej okładki, jeszcze chłodniejszej niż w Sandomierzu.
Po chwili zaprezentował ją do kamery, a ciotka wychyliła się do przodu, lekko blednąc.
— Czy widzisz ją? — zapytał.
Kadir szybko przetłumaczył, a Zeynep skinęła głową i coś znów powiedziała z zamyślonym wyrazem twarzy.
— Widzę starą książkę z pustymi stronami — ale mama mówi, że jest tu pismo i że je zna — rzekł kuzyn.
— Naprawdę? Widzi? Nie mogłem jej zrobić zdjęcia, ani przetłumaczyć — Timur westchnął zaskoczony.
— Nie wiem, dlaczego. Może jak po drugiej stronie jest ktoś, kto też miał kontakt z tymi, którzy nie poszli dalej, to zadziała — brzmiała przełożona wypowiedź.
— Więc? Co tam jest? To pomoże tym duchom? — zapytał Timur, wstrzymując oddech z ciekawości.
— Tak, to stara magia, potrzeba kilku składników. Przepraszam, ale bardzo boli mnie głowa. Muszę odpocząć. Szukaj, nie przestawaj — Kadir przetłumaczył wypowiedź matki i zanim Timur zdołał coś odrzec, połączenie zakończyło się.
Gdy ekran połączenia zniknął, Timur siedział chyba jeszcze minutę z telefonem w ręce. Miał poczucie wielkiego niedosytu. Co chwilę nasuwało mu się kolejne pytanie, którego nie zdążył zadać. Co ma z tym wspólnego ojciec? Czy coś się stanie, gdyby mu podyktowała choć fragment treści z księgi? Co takiego przeżyła, skoro widzi to, co on?
Spisał sobie te kwestie i wysłał kuzynowi, licząc że uda im się jeszcze skontaktować przed powrotem matki. Timur postanowił zrobić to, co planował od rana i rozejrzał się nieco bezradnie po kuchni. Wszystko było stosunkowo nowe, sam dom wybudowali rodzice gdy miał około roku, a wcześniej mieszkali u jego babci od strony mamy. Nie miał nawet piwnicy czy suteren, tylko garaż obok. Żadnego przejścia chociażby metr pod ziemię. Może coś ukryto w ścianach? Ale jeśli tak, to nie było mowy, by dyskretnie się tego pozbyć.
Timur obszedł pomieszczenie opukując ściany, lecz nie znalazł nic podejrzanego. Zajrzał też do łazienki i spiżarni, bez większego przekonania. Przeglądał szafkę z listami i rachunkami, starannie je układając tak, jak wcześniej leżały. Po jakiejś godzinie przymknął oczy, próbując się skupić. Coś czuł, ale słabiej niż we własnym pokoju. Zresztą był dzień, a wtedy wszystko co nieziemskie zdawało się niknąć w świetle.
Wreszcie skierował się do pokoju matki, patrząc szybko na zegarek. Miał jeszcze czas, ale gdyby wróciła wcześniej… nie zdołałby się wytłumaczyć do końca wakacji. Przekroczył próg, jakby wchodził do jakiejś zakazanej strefy. To właśnie tam były wszystkie albumy, dokumenty, akty narodzin, zgonów i większość rodzinnych pamiątek. Był tu wczoraj, a jednak dziwne wrażenie zdało mu się silniejsze, co przywitał nawet z ulgą. Przypominało to przewrotną wersję gry ciepło-zimno.
Spojrzał jeszcze raz na zdjęcia na ścianach, po czym obszedł starannie zasłane łóżko, podchodząc do szaf. Jedna, największa, była garderobą, a na mniejszych stały rozmaite pamiątki, w tym muszelki znad morza, figurki z miast i kuferek z biżuterią. Za nimi, przy ściankach stało kilka białych flakonów z namalowanymi, prawdopodobnie ręcznie, ornamentami. Największy był przysłonięty przez nieco zwiędły storczyk.
Timur przypatrzył się roślinie. Coś wreszcie znalazł, bo według logiki matki taki kwiat powinien już od kilku dni spoczywać na wysypisku. Ostrożnie dotknął palcem ziemi w doniczce, lecz była dobrze nawodniona. Zmarszczył brwi. Tak, to zdecydowanie mu nie pasowało. Storczyk wydawał się czymś zatruty, na łodydze i liściach pojawiły się czarne plamki a całość pochyliła się pod ciężarem swej słabości. Choroba musiała jednak się zacząć bardzo niedawno, bo kwiat mimo wszystko jeszcze żył. Timur odsunął go nieco od wazonu, by miał więcej światła.
Przypatrzył się samym wazonom. Nie pasowały do wystroju sypialni, z pewnością takich wzorów nie dało się kupić w pierwszym lepszym sklepie. Być może były pamiątkami po rodzinie ojca? Przysunął palec do chłodnej ceramiki. Przeszło go nieprzyjemne wyładowanie, jakby się naelektryzował, aż włoski na rękach stanęły mu dęba. Odsunął się, bo na samą myśl o ojcu poczuł niepokój, który narastał w nim, manifestując się niespokojnym biciem serca i przyspieszonym oddechem. Timur odsunął się od szafki. Pokręcił głową i spojrzał na zegarek, próbując się opanować. Może to pamięć o nerwowych reakcjach matki, która lubiła zbywać wszelkie pytania o jego tatarską rodzinę.
Na niższych półkach stał rząd albumów. Timur wyciągnął ten najstarszy, z misiem na okładce, który zawierał dokumentację z pierwszych miesięcy jego życia. Przekartkował go, zatrzymując się dłużej na każdym zdjęciu, gdzie był jego ojciec. Wszystkie zdjęcia musiały zostać zrobione w Polsce. Czy kiedykolwiek odwiedził z rodzicami rejony Tatarstanu? Mógł być za mały, by to pamiętać, ale coś mu mówiło, że nie. Wtedy usłyszał dźwięk powiadomienia z telefonu.
Rozdział 7
„Jestem już na lotnisku w Warszawie z Johnem. Podaj adres. Będziemy za jakąś godzinę” — napisała Khadija.
Timur zamiast ekscytacji poczuł panikę. To by oznaczało, że ciotka przyjedzie niemal jednocześnie z matką, w dodatku z jakimś partnerem, co wieszczyło awanturę na sto fajerek. Był w domu ledwie dzień, stanowczo za mało, by wrócił do zwykłego rytmu życia i by matka choć trochę się uspokoiła o jego losy.