Wprowadzenie
Kochany Czytelniku!
Na wstępie chciałabym Ci się do czegoś przyznać, tak w sekrecie. Zabranie się za pisanie tej książki nie było dla mnie wcale takie łatwe, choć naprawdę bardzo chciałam ją napisać. W mojej głowie krążyło wiele pomysłów, ale nie miałam odwagi, by w końcu przestać rozmyślać i naprawdę zabrać się do pracy. Czułam w sobie pewien opór wynikający z obaw, że książka nie będzie dość dobra, bo oczywiście nie dam rady jej napisać tak, jakbym chciała. Nie jestem psycholożką czy psychoterapeutką, a przecież temat perfekcjonizmu, któremu poświęciłam swój poradnik, ściśle wiąże się z tymi właśnie dziedzinami. Przez moje myśli przewinęło się naprawdę wiele wątpliwości. I zdałam sobie sprawę, że cały ten opór oraz milion obaw przed podjęciem jakiejś aktywności nie są mi wcale obce. Przeciwnie — towarzyszą mi, odkąd pamiętam, kiedy tylko mam zabrać się za coś nowego, w czym jeszcze nie jestem dobra, co jest mi nieznane i czego dopiero muszę się nauczyć. A w mojej głowie pojawiają się wtedy czarne chmury — że tylko się zbłaźnię, że sobie nie poradzę, że nie spodoba się to innym osobom, że to nie dla mnie. I to właśnie te myśli doprowadziły w końcu do tego, że tym bardziej postanowiłam napisać tę książkę, mając przeczucie, że proces jej tworzenia będzie dla mnie również pewną formą autoterapii. Będę mieć bowiem możliwość zmierzenia się ze swoim własnym perfekcjonizmem, z którym (mniej lub bardziej) zmagam się od wczesnego dzieciństwa, a skłonność do perfekcji niekoniecznie jest czymś pozytywnym w naszym życiu. Wręcz przeciwnie — często je nam utrudnia i podcina nam skrzydła.
Choć nie jestem psychoterapeutką, to psychologią interesuję się już od wielu lat: czytam publikacje psychologiczne, oglądam dokumenty, reportaże o życiu i różnych życiowych problemach, śledzę wypowiedzi psychologów i psychiatrów na temat problemów gnębiących ludzi w obecnym świecie, a także ich zachowań, sposobu myślenia, odczuwania i funkcjonowania. A przede wszystkim dysponuję dość szerokim wachlarzem osobistych doświadczeń związanych z perfekcjonizmem, którymi mogę podzielić się z Tobą. Dlatego stwierdziłam, że jestem w stanie napisać wartościową książkę na ten temat, która być może będzie pomocą dla innych. Jednocześnie jednak pragnę podkreślić, że w przypadku problemów, z którymi nie potrafimy sobie poradzić sami, najlepiej jest skorzystać z fachowej pomocy wykwalifikowanego psychoterapeuty czy psychologa.
Książka ta skierowana jest przede wszystkim do osób, które bezpośrednio zmagają się z perfekcjonizmem, ale również do tych, które mają w swoim otoczeniu jakiegoś perfekcjonistę, bowiem zjawisko to wpływa znacznie nie tylko na samą osobę nią dotkniętą, ale również na jej bliskich.
Jest to też książka dedykowana ludziom ciekawym świata i życia, pragnącym dowiedzieć się czegoś więcej na temat perfekcjonizmu, który w dzisiejszych czasach staje się dla nas chlebem powszednim, a nie zawsze tak łatwo można sobie z nim poradzić. Myślę, że moja historia może być także pomocna ludziom generalnie wymagającym dużo od siebie i innych oraz biorącym wszystko za bardzo na serio, przejmującym się nadmiernie. Zapinam zatem pasy i ruszam w podróż w głąb mojej duszy, aby skonfrontować się z moją przeszłością, lękami i innymi trudnymi emocjami — po to, by być w stanie zdrowo podchodzić do moich sukcesów i porażek. Ruszasz ze mną?
Rozdział I
Perfekcjonizm — przyjaciel czy wróg?
Czy często zdarza Ci się tracić mnóstwo czasu, ślęcząc nad jakimś zadaniem i dopracowując bez końca najdrobniejsze szczegóły, bo wciąż masz wątpliwości, czy aby na pewno jest ono wykonane dostatecznie dobrze? Ciągle odczuwasz lęk oraz frustrację w Twojej pracy i w życiu prywatnym, bo odnosisz wrażenie, że nadal nie jesteś wystarczająco dobry i to, co robisz, można by było zrobić lepiej albo i znacznie lepiej? Czujesz się winny z powodu maleńkich niedociągnięć, których nikt wokół Ciebie tak naprawdę nawet nie zauważa i zupełnie nie zwraca na nie uwagi? Jeśli odpowiedziałeś twierdząco na powyższe pytania, to bardzo możliwe, że cierpisz na perfekcjonizm.
Żyjemy obecnie w świecie kultu perfekcjonizmu. Niemal każdy z nas chce być perfekcyjny w zawodzie, który wykonuje, mieć perfekcyjną pracę, być perfekcyjną żoną czy perfekcyjnym mężem, idealnym rodzicem, mieć nieskazitelne ciało, perfekcyjną sylwetkę. Można by zapytać — ale cóż w tym złego? To chyba dobrze, że ludzie chcą być w czymś najlepsi, chcą się rozwijać. Otóż — i tak, i nie. Na pierwszy rzut oka oczywiście dobrze. Tylko że diabeł tkwi w szczególe. Perfekcjonizm to pewna tendencja do wyznaczania sobie i/lub innym bardzo, ale to bardzo wysokich standardów funkcjonowania i kładzenie dużego nacisku na dokładność wykonywanych czynności, tak, by ich wyniki były jak najbardziej zbliżone do ideału. Może być naszym sprzymierzeńcem albo wrogiem, który rujnuje nam życie na wszelkich możliwych płaszczyznach. Może być dla nas darem lub przekleństwem, przy czym okazuje się, że częściej jest właśnie tym drugim.
Perfekcjonizm nie zawsze musi być czymś negatywnym, choć często tak właśnie jest postrzegany. Fakt, że chcesz coś robić lepiej, szybciej, chcesz zmienić siebie i otoczenie na lepsze, rozwijać się i doskonalić swoje umiejętności, absolutnie nie jest niczym złym i niepożądanym. Może napędzać nas do rozwoju osobistego i być w naszym życiu istotnym elementem, przydatnym w dążeniu do wzbogacenia samego siebie.
Osoba posiadająca cechy perfekcjonisty ma niezwykle silną wolę, cechuje ją upór w dążeniu do celu, determinacja oraz dokładność. Jest gotowa ciężko pracować, by osiągnąć zamierzony cel i najczęściej jej się to udaje. Jeśli już coś robi, to daje z siebie naprawdę wszystko: zapoznaje się z danym tematem na tyle, na ile tylko jest to możliwe, nie zajmuje się czymś, robiąc to po łebkach. I wciąż dąży do czegoś więcej. Perfekcjonizm może więc pomóc nam w osiągnięciu sukcesu. Kiedy, dajmy na to, jakiś malarz, pisarz czy kompozytor tworzy swoje dzieło i jest jednocześnie perfekcjonistą, to będzie ono dopracowane w najdrobniejszych szczegółach i prawdopodobnie wyraźnie lepsze od dzieł innych twórców. Perfekcjonistom zawdzięczamy często postępy techniczne, różne wynalazki, rozwój sztuki i nauki.
Perfekcjonizm może być dobry, jeśli przynosi nam jakieś realne korzyści. Jeżeli dzięki niemu robimy coś z wielkim entuzjazmem, dbamy o szczegóły, wkładamy w to całe swoje serce i odczuwamy z tego satysfakcję, to będzie postrzegany jako coś pozytywnego. Jeżeli robisz coś najlepiej, jak potrafisz, ale jednocześnie potrafisz też pogodzić się z porażką i w odpowiednim momencie jesteś w stanie powiedzieć „stop”, to raczej nie ma powodu do obaw.
Perfekcjonizm może być pomocny, gdyż dzięki niemu możemy poprawić jakość naszego życia. Jakie byłoby ono bez stawiania sobie ciągle nowych celów, dążenia do nich, do samodoskonalenia i rozwijania się na różnych płaszczyznach?
Granica między dobrym, konstruktywnym perfekcjonizmem oraz takim, który nas niszczy, jest jednak dość cienka, choć zarazem i wyraźna. Istnieją bowiem pewne sygnały wskazujące na to, że ta tendencja przestaje być w pewnym momencie pomocna i zaczyna nas tylko wpędzać w kłopoty oraz choroby, stając się czymś negatywnym w naszym życiu — czymś, co podcina nam skrzydła. Gdy nasze powinności stają się dla nas wewnętrznym przymusem, to jest to pierwszy wyraźny znak, nad którym powinniśmy się zastanowić.
Dzieje się tak, jeśli na przykład nie potrafimy powiedzieć „dość” w momencie, gdy jesteśmy już naprawdę wyczerpani lub mamy do wykonania inne obowiązki. Jeśli przedkładamy to, co mamy do zrobienia, ponad własne zdrowie. Sytuacja wygląda podobnie, jeżeli to, co robimy, nie sprawia nam przyjemności, ale mimo wszystko nie potrafimy przestać tego robić i wciąż czujemy jedynie lęk przed porażką, mamy poczucie winy oraz kiedy nie potrafimy zaakceptować i znieść popełnianych błędów. Gdy niewiele rzeczy i osób spełnia nasze oczekiwania i wymagania, a to, czym się zajmujemy, staje się dla nas ogromnym obciążeniem i robimy to jedynie z powodu wyrzutów sumienia, to ten stan rzeczy również może wskazywać na to, że perfekcjonizm przestał być dla nas dobry, tylko wręcz przeciwnie — być może zaczyna nas niszczyć.
Owszem, powinniśmy dawać z siebie wszystko, by osiągnąć określony cel. Ale też nie powinniśmy dawać się ponieść obsesji osiągnięcia czegoś, czego osiągnąć się nie da i po prostu jest poza naszym zasięgiem.
Perfekcjonizm może stać się największym wrogiem ludzi zwłaszcza bardzo ambitnych — blokować nasz rozwój i aktywność, gdyż nigdy nie czujemy się wystarczająco gotowi, by zacząć coś robić. Bo przecież zawsze można byłoby przygotować się jeszcze lepiej, prawda? Jeśli nie mamy idealnego planu, uważamy, że nie warto w ogóle czegoś zaczynać. Czekamy na ten idealny moment, który może niestety nigdy nie nadejść. A gdy już zaczniemy coś robić, to popełniając jakiś błąd, poddajemy się, nie mogąc znieść swojej niedoskonałości, która przecież w procesie nauki jest czymś zupełnie naturalnym. Może on zabijać nasze pomysły i projekty, dusić je w zarodku, a przy okazji dusić również nas samych. Może zrównywać z ziemią naszą samoocenę oraz nasze życie rodzinne i towarzyskie, bo nasze postępowanie staje się zwyczajnie męczące nie tylko dla nas samych, ale i dla naszego otoczenia. Może powodować wypalenie zarówno na polu zawodowym, jak i prywatnym. Może też doprowadzić nas do problemów zdrowotnych — tak fizycznych, jak i psychicznych.
Widzimy więc, że perfekcjonizm często wygląda kusząco, ale jego pozytywny wpływ na człowieka bywa złudny. Można by go wtedy przyrównać do kiepskiego prezentu opakowanego w przepiękny ozdobny papier. Perfekcjonizm na pozór jest cechą ludzi ambitnych, odpowiedzialnych, skupionych na swoich celach i dokładnych. Wydaje się, że jest wręcz cechą pożądaną, bo można dzięki niemu osiągnąć więcej, być lepszym człowiekiem. Ale nie należy zapominać o tym, że może on być dla nas czynnikiem wręcz kontrproduktywnym, ponieważ skupiając się zbytnio na określonym zadaniu i poprzez nieustanne dopracowywanie tak naprawdę niewiele znaczących szczegółów, możemy zaniedbywać nasze inne obowiązki — takie, które są czasem ważniejsze niż te szczegóły, nad którymi tak pracujemy.
Dlatego jeśli nie czujemy się w życiu szczęśliwi, choć według otaczających nas osób wiele osiągnęliśmy, to myślę, że zdecydowanie warto się przyjrzeć bliżej sobie samemu i zastanowić się, czy to przypadkiem nie zapędy do bycia idealnym są przyczyną naszych frustracji, ogólnego zmęczenia wszystkim i innych problemów.
Rozdział II
Mój perfekcjonizm — historia prawdziwa
Zatrzymajmy się na chwilę przy tym produktywnym i destrukcyjnym perfekcjonizmie, ponieważ chciałabym Ci coś opowiedzieć: chcę się z Tobą podzielić moimi osobistymi doświadczeniami związanymi ze skłonnością do perfekcjonizmu. Opowiem Ci między innymi, w której odsłonie — tej pozytywnej czy raczej negatywnej — towarzyszył lub też nadal towarzyszy mi on w życiu oraz jak sobie z nim radzę.
Tak naprawdę to jeszcze do całkiem niedawna postrzegałam swój perfekcjonizm jako coś dobrego, choć jednocześnie czułam coś zupełnie odwrotnego — że on mnie hamuje, pociąga w dół i zwyczajnie niszczy. Od mojego umysłu i serca otrzymywałam dwie sprzeczne informacje — przecież w chęci bycia lepszą nie ma niczego złego, prawda? A jednak czułam się w tym moim dążeniu do doskonałości w jakiś sposób uwięziona. Nie była to zwyczajna chęć, był to raczej jakiś wewnętrzny przymus. Teraz już wiem, że chociaż rozum miał trochę racji, to serce także się nie myliło. A dlaczego serce miało rację? Ponieważ za bycie perfekcyjną (a przynajmniej za usilne starania, by taką być) zapłaciłam w życiu dość wysoką cenę. Ale o tym później.
Wiesz, próbowałam wrócić myślami do czasu, kiedy zaczęłam wykazywać skłonności do perfekcjonizmu. Bez wątpienia miało to miejsce już w okresie dzieciństwa. Przypominam sobie sytuację, gdy w przedszkolu odbywał się konkurs piosenki. Śpiewałam wtedy długą piosenkę Była sobie żabka mała, której pilnie nauczyłam się na pamięć. Zajęłam wówczas drugie miejsce — całkiem niezły wynik, prawda? Powinnam była się cieszyć. Ale ja nie cieszyłam się ani trochę. Jedyne, co czułam, to rozczarowanie, poczucie winy, smutek. W mojej głowie ciągle pojawiały się pytania: dlaczego nie pierwsze? co zrobiłam nie tak? co powinnam była zrobić lepiej? czy nie byłam dość dobra, by wygrać ten konkurs? Skrupulatnie analizowałam, czy się nie pomyliłam w jakiejś zwrotce, w melodii, czy czysto śpiewałam…
Teraz, gdy tak sobie o tym myślę, to jestem zdziwiona, że dziecko w wieku pięciu czy sześciu lat może tak dokładnie i długo rozważać wszystkie czynniki decydujące o wygranej w zwykłym, przedszkolnym konkursie. Większość innych dzieci następnego dnia już o nim w ogóle nie pamiętała. Ja zaś dość długo nie potrafiłam zapomnieć o swojej „porażce”. To było prawdopodobnie pierwsze wydarzenie w moim życiu, które pamiętam i z którego jednocześnie może wynikać, że już wtedy tworzył się u mnie zalążek chęci, a potem wręcz wewnętrznego przymusu bycia najlepszą.
Kiedy zaczęłam uczęszczać do szkoły podstawowej, skłonność do perfekcjonizmu stała się u mnie bardziej widoczna i miała ona swoje przełożenie na wyniki w nauce. Starałam się robić wszystko, by mieć jak najlepsze stopnie i znać odpowiedź na każde pytanie, które mi zadano. W pewnym momencie mojego życia oczywistą oczywistością stało się dla mnie przekonanie, że wszystko musi mi się udawać, wszystko muszę wiedzieć i umieć. Jednocześnie zupełnie nie potrafiłam sobie wyjaśnić dlaczego. Dlaczego muszę być najlepsza? Dlaczego wszystko muszę potrafić? Dlaczego nie mogę popełnić błędu? Bardzo to przeżywałam i nie mogłam sobie darować, kiedy dostałam z klasówki czwórkę, a nie piątkę — czułam się wtedy, jakbym zrobiła coś złego i rozczarowała wszystkich moich najbliższych. Było to koszmarne uczucie, którego nijak nie potrafiłam się pozbyć. Jeśli dostałam piątkę, to z kolei zastanawiałam się, dlaczego nie szóstkę. I tak w kółko.
Już od dzieciństwa skupiałam się zawsze na tym, co mi się nie udało, co mogłam zrobić lepiej, poprawić, a nie na tym, co zrobiłam dobrze. Nie potrafiłam cieszyć się ze swoich sukcesów; zawsze towarzyszyła mi przy tym dziwna złość na samą siebie i poczucie winy z powodu poniesionej przeze mnie domniemanej porażki. Te wszystkie mętne uczucia krążyły wokół mnie niczym natrętne muchy. Kiedy coś nie udawało mi się najlepiej i nie osiągałam najlepszego możliwego rezultatu, wydawało mi się, że jestem nieudacznikiem, że nie jestem tak dobra, jak inni. Jeśli coś mi nie wyszło, to traktowałam to tak, jakby absolutnie nigdy nic mi nie wyszło — dziwny sposób myślenia, prawda?
Pewnego rodzaju przełom w moim życiu nastąpił, gdy miałam dwanaście lat i uczęszczałam do szóstej klasy szkoły podstawowej. Wówczas nauka stała się nagle całym moim światem, zaczęła grać pierwsze skrzypce w moim życiu, stała się najwierniejszym towarzyszem i — jak mi się wtedy wydawało — przyjacielem. Niby nic się takiego wtedy nie wydarzyło. Niby. Z wyjątkiem wyprowadzki moich koleżanek mieszkających po sąsiedzku, z którymi spędzałam dużo czasu.
Oprócz przyrodnich braci, z którymi mam bardzo sporadyczny kontakt, nie mam rodzeństwa, a tamte dziewczyny traktowałam jak rodzone siostry. Tak naprawdę to całą ich rodzinę traktowałam niczym własną. Wychowałam się bez ojca i być może ten fakt sprawił, że zawsze czułam się trochę inna niż pozostałe dzieci wokół mnie mające pełne rodziny. Gorsza? Tego nie wiem. Szczerze mówiąc nigdy za bardzo mi go nie brakowało, nie odczuwałam jego braku jako straty, gdyż nigdy go nie poznałam osobiście, nie utrzymywaliśmy ze sobą żadnego kontaktu i tym samym nie wiedziałam, za kim i za czym miałabym tęsknić. Nie zasmakowałam uczucia bycia kochaną córeczką tatusia. I w jakiś sposób było mi dobrze tak jak było.
Kiedy miałam osiem lat, zmarła bardzo bliska mi osoba, której śmierć mocno przeżyłam — mój jedyny dziadek. Teraz, patrząc na to wszystko z perspektywy czasu i próbując analizować różne zdarzenia w moim życiu, w oczy bardzo rzuca mi się silny lęk przed opuszczeniem przez bliskie mi osoby, a także lęk przed odrzuceniem i brakiem akceptacji. Właściwie to nigdy nie chciałam być najlepsza dla siebie, tylko dla innych — by byli ze mnie dumni, by zdobyć ich sympatię, aprobatę. By ode mnie nie odeszli i mnie nie odtrącili. W mojej dziecięcej główce zaczęło rodzić się przekonanie, że będzie to możliwe tylko wtedy, gdy będę najlepsza. I że tylko będąc perfekcyjna, będę zasługiwać na czyjąś miłość i przyjaźń; tylko wówczas bliskie mi osoby zostaną przy mnie i nie odwrócą się ode mnie. Wydawało mi się, że ludzie będą mnie lubić i akceptować, jeśli będę w stanie spełnić wszystkie ich oczekiwania, a tym samym — uszczęśliwić ich. Jak bardzo się wtedy myliłam!
Na skutek opuszczenia przez ojca, dziadka, a potem w pewien sposób także przez przyjaciółki i ich rodzinę, moim codziennym towarzyszem stała się obawa, że opuszczą mnie też inne osoby z mojego otoczenia, które są dla mnie ważne, jeżeli nie będę robić tego, czego ode mnie oczekują. Bycie idealną równało się dla mnie z byciem dostatecznie dobrą — na tyle, by ci, których kochałam i lubiłam, chcieli mieć ze mną do czynienia, akceptowali mnie.
To była oczywiście totalna pomyłka. W rzeczywistości zwykle jest zupełnie odwrotnie — ludzie nie przepadają za osobami, którym wszystko wychodzi, które wydają się być idealne i są zawsze czy prawie zawsze najlepsze. Często wręcz czekają na ich potknięcie. Człowiek z natury jest istotą nieperfekcyjną i popełniającą błędy, co jest zupełnie w porządku. Tylko że w tamtym czasie nie dawałam sobie zupełnie prawa do żadnych błędów. A bycie idealną było według mnie warunkiem koniecznym, by być przez ludzi akceptowana, lubiana i kochana. Nie pamiętam do końca, w którym konkretnie momencie zaczęłam uważać siebie za osobę niewartościową i żeby mieć taką samą wartość jak inni, musiałam być od nich lepsza, idealna.
Kiedy z dziewczynki stawałam się powoli nastolatką, rosła liczba moich obowiązków szkolnych, a wraz z nimi także i presja. W siódmej klasie szkoły podstawowej zaczęłam uczęszczać do szkoły muzycznej. Zadań było więc jeszcze więcej, a ja czułam jakby jakaś niewidzialna pętla zaciskała mi się na szyi coraz mocniej i mocniej, uniemożliwiając mi swobodne oddychanie — czyli normalne, beztroskie, szczęśliwe życie. Oczywiście sama tego chciałam — nikt mnie nie zmuszał, żebym poszła do szkoły muzycznej, bo to ja marzyłam o tym, by grać na skrzypcach i fortepianie. Na początku uczęszczałam więc do tej szkoły z przyjemnością. Ale radość niestety szybko zamieniła się w udrękę, gdyż zmiażdżył ją mój perfekcjonizm. Na zajęciach, a także pomiędzy zajęciami, wciąż rysowała mi się w głowie myśl, że nie jestem wystarczająco dobra, pomimo iż generalnie byłam uważana za zdolną i pracowitą uczennicę. Ja natomiast dostrzegałam jedynie swoje niedociągnięcia. Na lekcje chodziłam z ogromnym napięciem i lękiem — że coś mi się nie uda, że nauczyciel nie będzie zadowolony, że inne dzieciaki będą się ze mnie po kryjomu naśmiewać i że oczywiście poniosę porażkę. W miarę na luzie i z przyjemnością grałam jedynie sama dla siebie, w domu, kiedy nikogo nie było w pobliżu — a co za tym idzie — nikt mnie nie widział i nie słyszał. Kiedy natomiast musiałam grać przy kimś, robiłam się sztywna, zestresowana i myślałam jedynie o tym, kiedy wreszcie będzie po wszystkim. Chciałam zagrać dany utwór jak najszybciej i zniknąć. Tym oto sposobem przed publiką (a nawet i przed samym nauczycielem) grałam dużo gorzej niż w samotności.
W zwyczajnej szkole podstawowej także stawiałam sobie poprzeczkę coraz wyżej. Powoli moją osobowość zaczęły kształtować i stanowić głównie moje osiągnięcia. Myślałam przede wszystkim w kategoriach sukcesów i porażek. Czułam się tak, jakbym składała się tylko z nich. Przestałam istnieć sama dla siebie. Gdyby ich nie było, to tak, jakbym zniknęła cała ja — tak sobie przynajmniej wtedy myślałam. Ludzie identyfikowali mnie z sukcesami, zdolnościami i ja siebie też w końcu zaczęłam identyfikować w taki właśnie sposób. Co byłoby, gdyby okazało się, że jednak nie jestem osobą sukcesu? Przestaliby mnie lubić? Odwróciliby się ode mnie? Byłabym pośmiewiskiem?
Wraz z upływem czasu było już tylko coraz gorzej. Rosła presja, oczekiwania, wymagania, poczucie winy i niezadowolenie z samej siebie oraz brak samoakceptacji.
Wiesz, długo zastanawiałam się, czy w ogóle opisać swoją życiową historię związaną z perfekcjonizmem. Bo co powiedzą ludzie, którzy mnie znają, gdy to przeczytają? Może to wstyd, może będą plotki… Ale odkąd zachorowałam na wieloczynnikową nadwrażliwość chemiczną (Multiple Chemical Sensitivity), zaczęłam patrzeć na siebie trochę łagodniej, a nie jedynie z ciągłym niezadowoleniem. Jednocześnie zaczęłam akceptować fakt, że nigdy nie będę idealna w oczach wszystkich ludzi wokół mnie. Zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie ze mnie niezadowolony, kto rozczaruje się moim zachowaniem i nie będzie mnie lubić. I przestałam się tym tak bardzo przejmować. Zaczęłam akceptować fakt, że mogę być słaba. A popełniane błędy zaczęłam postrzegać jako cenny drogowskaz na przyszłość. Tak próbowałam je traktować — bardziej jako mojego sprzymierzeńca niż wroga.
Z czasem zaczęłam się o siebie troszczyć, a nie tylko patrzeć na siebie przez pryzmat swoich sukcesów i porażek. Poczułam, że jestem śmiertelna i słaba, nie jestem niezniszczalna. Przestałam się tym samym tak bardzo bać, co powiedzą inni ludzie, co będzie, kiedy dowiedzą się, że ta idealna Asia tak naprawdę wcale nie jest taka idealna. I że moje różne sukcesy mogą być również źródłem wielu problemów. To choroba sprawiła, że przewartościowałam różne sprawy w swoim życiu: w końcu miałam poważniejsze problemy na głowie niż nieustanne zastanawianie się, czy kogoś znowu nie rozczarowałam.
Wróćmy jednak do meritum sprawy, czyli mojego rosnącego problemu chęci bycia idealną.
Ósma klasa to był czas, kiedy doszło do eskalacji moich problemów. Czułam się tym wszystkim bardzo zmęczona — nauką w szkole podstawowej, w szkole muzycznej i osiąganiem przy tym jak najlepszych wyników. W dodatku sen z oczu spędzał mi czekający mnie egzamin wstępny do szkoły średniej. Moje wyczerpanie psychiczne i fizyczne przybierało na sile. Nie mogłam jeść i zaczęłam znikać — fizycznie i psychicznie. Dręczyły mnie koszmary, czułam się tym wszystkim coraz bardziej przytłoczona i miałam wrażenie, że znajduję się w jakiejś ślepej uliczce. Okres nastoletni to z reguły czas pięknych przyjaźni, pierwszych miłości, zabaw, przygód, a ja wkroczyłam w niego z jeszcze większą dozą dziwnego przymusu bycia we wszystkim najlepszą.
Egzaminy zdałam bardzo dobrze, wręcz śpiewająco, jednak zupełnie nie potrafiłam docenić swoich osiągnięć i cieszyć się nimi, bo już martwiłam się na zapas, co czeka mnie w nowej szkole i czy podołam nowym wyzwaniom. Nie byłam w stanie ani na chwilę się wyluzować, nie myśleć o obowiązkach. Bałam się nieznanego — nowej szkoły, nowych nauczycieli i nowych znajomych. Widzisz więc, kochany Czytelniku, jak destrukcyjne okazało się moje (na pierwszy rzut oka pozytywne) dążenie do perfekcji. Oprócz tego, że doprowadziło mnie nie tylko do permanentnego stresu, zamartwiania się, słabej kondycji fizycznej i psychicznej, ale też zwyczajnie zniechęcało do robienia czegokolwiek nowego, w czym jeszcze nie byłam dobra — podejmowania wyzwań, uczenia się nowych rzeczy ze zwyczajnej frajdy, ciekawości i chęci rozwoju. Bo przecież nie byłabym w stanie być w danej aktywności od razu najlepsza — najpierw musiałabym się czegoś nauczyć, a to już wiązałoby się z ryzykiem poniesienia porażki, wyśmiania mnie przez innych, z narażeniem na zbłaźnienie się. Przez całe życie starałam się więc zwykle nie wychylać, jeśli nie zostałam przez kogoś zobligowana do danej aktywności. Tak bowiem było zwyczajnie bezpieczniej.
Nie potrafiłam się także cieszyć samym procesem uczenia się czegoś nowego, zdobywania nowych umiejętności, jak to było chociażby w przypadku szkoły muzycznej. Byłam nastawiona na wyniki, rezultaty, chciałam opanować daną umiejętność jak najszybciej i jak najlepiej, by inni byli ze mnie zadowoleni, dumni, by mnie podziwiali. Wydaje mi się dość ciekawy fakt, że bycie podziwianą utożsamiałam z byciem lubianą, co oczywiście nie jest prawdą, ale wtedy chyba jeszcze nie byłam tego świadoma i żyłam złudzeniem, że tylko będąc najlepsza, mogę zasłużyć na szacunek i sympatię innych, a tym samym i akceptację siebie. Faktycznie, podziwiano moje osiągnięcia, chwalono mnie, ale… raczej z daleka. Najczęściej nie miało to nic wspólnego z sympatią do mnie. Traktowano mnie trochę jak porcelanową lalkę, którą się ogląda, podziwia, ale z dystansem. A ten dystans mnie bolał, bo przecież nie tego chciałam.
Czułam się samotna, nieszczęśliwa i dotarło do mnie w końcu, że bycie perfekcyjną nie zapewni mi bycia lubianą i akceptowaną, ale było trochę za późno na odwrót — wpadłam w pułapkę i nie umiałam się z niej wydostać. Dla perfekcjonisty obowiązki stają się przymusem — tak było i w moim przypadku. Nie mogłam pozwolić sobie na porażki czy błędy, a kiedy już się pojawiały, to płaciłam za nie nienawiścią do samej siebie, ogromnym poczuciem winy i lękiem. Gdy coś mi nie wyszło, sama wyznaczałam sobie kary, by choć trochę uciszyć swoje wyrzuty sumienia.
Szkoła średnia przyniosła sporo zmian. Pierwszy rok był dla mnie tragiczny, gdyż zupełnie nie potrafiłam odnaleźć się w nowym otoczeniu. Prawie całą pierwszą klasę spędziłam w domu, nie chodząc na zajęcia z powodu bardzo słabego stanu zdrowia. Mimo wszystko nadal nie potrafiłam odpuścić i schować niezdrowe ambicje do kieszeni.
W drugiej klasie było na szczęście już lepiej. Spotkałam wówczas na swojej drodze świetnego chłopaka i cudowne przyjaciółki. Mogę śmiało powiedzieć, że częściowo to oni wyrwali mnie ze szponów niezdrowego perfekcjonizmu, który miał chyba zamiar pochłonąć mnie do reszty, chociaż najprawdopodobniej nie zdawali sobie z tego sprawy. To dzięki nim zniosłam szkołę średnią całkiem nieźle. Inaczej pewnie zakopałabym się po sam czubek głowy w książkach i bym się w tym kopcu udusiła. Nareszcie poczułam się akceptowana, lubiana i kochana. Wówczas mój tyran — perfekcjonizm — zaczął się uspokajać i wycofywać, a akceptacja stała się kluczowa przy wychodzeniu z tego problemu.
Okres szkoły średniej to był piękny czas, do którego często wracam wspomnieniami. Nie znaczy to jednak, że moje skłonności do perfekcjonizmu odpuściły wtedy całkowicie. Stypendia naukowe, świetne stopnie, szkoła muzyczna ukończona z bardzo dobrym wynikiem — spirala perfekcjonizmu nakręcała się. W końcu zaczęłam prywatnie uczyć się języka niemieckiego, gdyż w szkole średniej miałam jedynie język angielski. Jak myślisz, co zrobił mój tyran? Znów mnie omotał i hamował, jak zawsze. Bałam się odzywać na zajęciach z niemieckiego z obawy przed ośmieszeniem, popełnianiem błędów, a co za tym idzie — rozczarowaniem nauczycielki. Chodziłam na te lekcje z dużym lękiem, napięciem, stresem. A że bardzo polubiłam swoją korepetytorkę, to tym bardziej czułam ogromną presję — nie chciałam jej rozczarować, pragnęłam, żeby była ze mnie dumna. Presja odgrywa w życiu perfekcjonisty ogromną rolę i zwykle to przede wszystkim ona napędza go do walki o niedoścignioną doskonałość — presja ze strony bliskich, otoczenia, a w skrajnych przypadkach również ze strony zupełnie nieznanych nam osób.
W głowie osób zmagających się z perfekcjonizmem pojawiają się często głosy krzyczące: jesteś beznadziejny! nic nie potrafisz! przecież można to było zrobić lepiej! nie jesteś nic warty! znowu zawiodłeś! Generalnie występuje u nich problem z niską samooceną oraz silnym poczuciem winy. W mojej głowie też pojawiały się takie głosy. Towarzyszyły mi właściwie codziennie, gdy tylko trzeba było zmierzyć się z jakąkolwiek aktywnością. Zastanawiam się, z jak wielu rzeczy zrezygnowałam w życiu — nawet nie próbując — ze strachu przed porażką i ośmieszeniem czy przed tym, co powiedzą inni. I to również ten fakt popchnął mnie do napisania tej książki. Bo jestem pewna, że z perfekcjonizmem zmaga się w życiu naprawdę całkiem spore grono osób. Bardzo chciałabym, żeby moja książka i moje doświadczenia związane z tą przypadłością, które w niej opisuję, pomogły tym osobom zrozumieć w przystępny sposób mechanizm działania perfekcjonizmu, jego ogromny i często niszczący wpływ na życie człowieka i wreszcie uwolnić się im od niego.
Wraz z upływem czasu skłonności do perfekcjonizmu przybierały na sile i przenosiły się na kolejne obszary mojego życia, nie tylko w zakresie edukacji. Skutkowało to rezygnacją z czynności, które dawniej sprawiały mi przyjemność. Zaczęłam unikać rysowania i innych aktywności związanych ze sztuką z obawy, że efekt nie będzie taki, jaki sobie zamierzyłam, i nie spodoba się innym. Gdy pisałam jakiegoś maila czy SMS-a, to przed wysłaniem go zastanawiałam się przysłowiowe dziesięć razy, czy aby na pewno nie ma tam jakiegoś błędu i nie narobię sobie wstydu. Kiedy teraz o tym myślę, wydaje mi się to wręcz śmieszne, ale możesz mi wierzyć, że w tamtym czasie ani trochę nie było mi do śmiechu. Trudno było mi robić cokolwiek bez poczucia winy, że to nie zostało zrobione tak, jak zrobione być mogło i powinno. Nigdy nie byłam z siebie do końca zadowolona.
Kiedy dostałam się na Uniwersytet Warszawski, by studiować język niemiecki, to oczywiście uważałam to za przypadek. Po prostu mi się udało, miałam szczęście — myślałam. W związku z tym jeszcze przed ich rozpoczęciem potwornie się martwiłam, że nie dam tam sobie rady i nie mogę się mierzyć z osobami, które wychowały się w stolicy i miały nieograniczone możliwości rozwoju. Uważałam, że nigdy nie będę dobra tak jak one.
Początek studiów był dla mnie koszmarem. Fakt, że nie byłam wtedy jeszcze zbyt dobrze obeznana z niemieckim (gdyż zwyczajnie uczyłam się go dość krótko i sporadycznie) sprawiał, że siłą rzeczy nie mogłam wiedzieć wszystkiego i być najlepsza. Spędzało mi to sen z powiek. Będąc przeciętna, czułam się tak, jakbym była nikim — nieudacznikiem, który nie wiedział nic. Paranoja, prawda? Przez pierwszy rok studiów każdy dzień był dniem walki z samą sobą — by pójść na zajęcia, by nie zrezygnować z tego kierunku, by się nie załamać. Tak bardzo nie lubiłam uczyć się nowych rzeczy — bałam się tego z obawy przed popełnianiem błędów, stawianiem mnie w sytuacjach, gdy czegoś nie wiem i kiedy mnie ktoś poprawia.
Rozpoczynając studia, kolejny raz musiałam też (w moim mniemaniu) walczyć o uznanie i aprobatę nowych osób. Czułam się bardzo osamotniona, gdyż nie znałam tam zupełnie nikogo. Czułam się także jeszcze bardziej nieperfekcyjna. Chociaż nie — to nie jest do końca dobre określenie — czułam się jak biedna, szara, mała myszka w wielkiej, potężnej, chcącej mnie pochłonąć Warszawie. Tak, w tamtym okresie pojawił się u mnie kompleks pochodzenia z malutkiej wsi. Wydawało mi się, że to widać na pierwszy rzut oka i przez to jestem gorsza od ludzi pochodzących z miasta. Tym bardziej chciałam dorównać pod różnymi względami osobom, które mnie otaczały. Teraz już oczywiście tak nie myślę. Kiedy z powodu choroby zmuszona byłam wyprowadzić się z Warszawy, wieś, w której się wychowałam, stała się dla mnie nie tylko bezpieczną przystanią, ale i moim kołem ratunkowym. W końcu dostrzegłam, że zupełnie nie mam powodu do wstydu. Przeciwnie, jestem teraz dumna ze swojego pochodzenia. Nie jestem gorsza i nie muszę udawać kogoś, kim nie jestem.
Jednak w okresie studiów dalej byłam bardzo niepewna siebie i nieśmiała, ale starałam się za wszelką cenę to ukryć. Inaczej utonęłabym w tej wielkiej i nieznanej mi Warszawie. Moim celem stało się dopasowanie do osób mieszkających tam. Robiłam wszystko, by jakoś przetrwać i się tam zaadaptować. Moja samoocena spadła w tamtym okresie niemal do zera, a niskie poczucie własnej wartości i niepewność siebie dość często występują u osób zmagających się z perfekcjonizmem. Dlatego szukają one potwierdzenia swojej wartości wśród innych ludzi. Jeśli są chwalone, akceptowane, podziwiane i lubiane, wówczas ich samoocena rośnie. Jeśli jednak są krytykowane, wyśmiewane, odtrącane — przeciwnie, czują się nikim, uważają, że są nic nie warte. Dlatego też perfekcjoniści tak często zabiegają o sympatię i aprobatę innych.
Ostatecznie nie zrezygnowałam ze studiów i z czasem zaaklimatyzowałam się w Warszawie, Poznałam nowych znajomych, przyjaciół, polubiłam wykładowców i lektorów. Starałam się z całej swojej mocy robić wszystko najlepiej jak potrafię — dawałam z siebie nie sto, a dwieście procent.
Wydawało mi się, że wszystko zaczyna się w końcu jakoś układać. Niestety, nigdy nie potrafiłam powiedzieć dość. Ja po prostu musiałam odnosić sukcesy — mieć świetne oceny w indeksie, otrzymywać stypendia naukowe, znać odpowiedzi na zadawane mi pytania. Choć wiedziałam, że jest to zupełnie irracjonalne, to czułam pewnego rodzaju przymus i obowiązek, który nakładałam tak naprawdę sama sobie. Najciekawsze w tym wszystkim jest to, że nie robiłam tego dla swojej satysfakcji, dla swojego własnego rozwoju, tylko dlatego że chciałam się poczuć równie wartościowa jak ludzie wokół mnie i być przez tych ludzi lubiana i szanowana.
Po drugim roku studiów, w wakacje, postanowiłam rozpocząć pracę w niemieckojęzycznym call center. To był kolejny moment zwrotny w moim życiu. Pewnie znasz specyfikę pracy w call center — to praca pod dużą presją, z nastawieniem na wyniki, „wyścig szczurów”. Tak naprawdę to była chyba ostatnia praca, jaką powinnam była sobie z moimi problemami wybrać. Sama pchałam się w paszczę lwa. Ale potrzebowałam pieniędzy, a dla studentki było to jedno z najbardziej przystępnych zajęć za całkiem niezłe pieniądze.
W pracy dawałam z siebie wszystko. I osiągałam oczekiwane ode mnie rezultaty, jednak płaciłam za to utratą nerwów, sił i zdrowia. Każdego dnia szłam tam niczym na ścięcie, szczerze nie znosiłam tego miejsca. Czułam się rozdarta, gdyż z jednej strony nie cierpiałam wciskania ludziom kitu, nachalności, a z drugiej były to strategie poniekąd wymagane w tym zawodzie, by osiągać oczekiwane przez pracodawcę wyniki. Z powodu dużej presji i stresu ponownie bardzo schudłam, źle się czułam, byłam zmęczona i zrezygnowana. Paliłam papierosa za papierosem i nie mogłam jeść. Ale moje ambicje nie pozwalały mi tak po prostu zrezygnować, gdyż oznaczałoby to dla mnie porażkę. Ostatecznie jednak zrezygnowałam, gdyż moje coraz gorsze samopoczucie nawet mi samej wydawało się już niebezpieczne dla mojego ogólnego stanu zdrowia, a nie chciałam zawalić studiów.
Aby moja historia nie stała się zbyt długa, powiem Ci tylko, że przez cały okres studiów licencjackich i magisterskich stawałam na głowie, by wszystkiemu podołać, mieć jak najlepsze stopnie, odbyć praktyki nauczycielskie z sukcesem, otrzymywać stypendia naukowe. Ludzie wokół gratulowali mi, ale mnie to jakby w ogóle nie obchodziło. Zupełnie nie potrafiłam się tym cieszyć. Myślałam jedynie o tym, co mogłam zrobić lepiej, wytykałam sobie własne błędy. Uśmiechając się do innych, byłam chyba tak nieszczęśliwa jak nigdy dotąd, uwięziona w swoim perfekcjonizmie i własnym ego. Życie prywatne również zaczęło mi się walić, a mój stan zdrowia pogarszał się coraz bardziej. Czasem z zazdrością patrzyłam na moich znajomych, którzy nie przejmowali się, gdy nie poszło im kolokwium, nie zarywali nocy, by się uczyć, potrafili się wyluzować i nie myśleć ciągle o nadchodzącym egzaminie. Oczywiście nigdy nikomu nie mówiłam o swoich problemach. Próbowałam uporać się z nimi sama. Z marnym, niestety, skutkiem.
No dobrze, jak więc jest teraz — czy nadal zmagam się z perfekcjonizmem, nadal jestem tak chorobliwie ambitna, uparta, zawzięta? Nie! Wysłałam swojego tyrana na długie wakacje. To wręcz nie do uwierzenia, prawda? Zmusił mnie do tego poniekąd mój stan zdrowia. Niecałe dwa lata po ukończeniu studiów stało się coś, czego nigdy w życiu bym się nie spodziewała. Zaczęłam cierpieć na schorzenie zwane wieloczynnikową nadwrażliwością chemiczną (Multiple Chemical Sensitivity) i to głównie ta choroba zmieniła moje postrzeganie życia, świata, dbania o siebie oraz tego, co jest dla mnie naprawdę ważne. Wrażliwość na jakąkolwiek chemię wokół mnie — czy to w postaci środków czystości, kosmetyków, farb, lakierów, klejów, nowych mebli, ubrań czy zanieczyszczeń — wymagała ode mnie całkowitej zmiany stylu życia. Nagle musiałam zamknąć się w domu i zacząć żyć w niemal totalnej izolacji od społeczeństwa oraz odgraniczeniu od normalnego świata i życia. Moje dawne życie przestało istnieć, a ja stałam się jakby inną osobą. Musiałam nauczyć się na nowo je skonstruować, na bazie, którą w danym momencie dysponowałam.
Pewnie domyślasz się, że to nie było łatwe zadanie. Nie tylko z powodu ograniczeń wynikających z izolacji, ale przede wszystkim z poczucia beznadziejności, bycia nieudacznikiem. Możesz sobie wyobrazić, co oznacza dla perfekcjonisty pozostanie bez pracy, izolacja, konieczność rezygnacji z przeróżnych aktywności i zamknięcie się w domu. Jak to — przecież skończyłam dobre studia, tak bardzo się starałam, tyle z siebie dawałam i nagle jestem… nikim??? Tak sobie wtedy właśnie myślałam. Byłam sama dla siebie zerem, które nic w życiu nie osiągnęło i uważałam, że ci, którzy wiedzą o mojej sytuacji, też mnie tak postrzegają…
Nie mogłam tego wszystkiego znieść. Przez długi czas czułam się w tej całej sytuacji trochę jak w klatce — bez wyjścia. Moja samoocena spadała coraz bardziej i bardziej. Wstydziłam się przed ludźmi tego, co zrobiła ze mną choroba, jak przez nią funkcjonuję, jakie mam ograniczenia. Długo nie utrzymywałam żadnych kontaktów niemal z nikim. Nie chciałam, by ktokolwiek z moich znajomych dowiedział się, co się ze mną stało. Że jednak jestem nikim, choć tak bardzo starałam się odnieść sukces. Czas mijał, a ja stałam w miejscu. Aż do momentu, kiedy zdecydowałam się w końcu przestać ukrywać swoje schorzenie przed światem. Tak naprawdę to nie wiem, co do tego ostatecznie doprowadziło — być może fakt, że miałam już tego wszystkiego po prostu dość, być może było mi już wszystko jedno, bo i tak nie miałam nic do stracenia, a przez lata izolacji czułam się naprawdę bardzo samotna. Może to, że bardzo potrzebowałam pomocy, ale żeby ją otrzymać, trzeba było o nią poprosić i przedstawić komuś swoją sytuację… A może wszystko to razem wzięte?
W momencie, kiedy moje otoczenie dowiedziało się, jak naprawdę żyję i jak funkcjonuję z chorobą, wstąpiły we mnie ponownie siły i chęci skonstruowania swojego życia na nowo. Przestałam czuć się kompletnym nieudacznikiem, który nic nie osiągnął. I zaczęłam troszczyć się o siebie — z miłością, współczuciem — oraz walczyć o poprawę swojej sytuacji z tym, co mam, mimo ograniczeń. Zaprzestanie udawania przed innymi oraz przed samą sobą osoby, która jakoś ze wszystkim sobie radzi i odnosi same sukcesy, przyniosło mi ogromną ulgę i spokój.
Na początku choroba była dla mnie końcem świata, ponieważ przez lata kształtowałam w sobie przekonanie, że abym była szczęśliwa, wszystko musi być w moim życiu idealne, wszystko musi mi się udawać. A jeśli nie zostanie spełniony szereg ściśle określonych warunków, to absolutnie nie mogę być zadowolona. Kiedy więc zachorowałam, czułam się najnieszczęśliwszym człowiekiem na Ziemi. Przecież nie tak miało być, wszystko poszło zupełnie nie tak! Nie dopuszczałam do siebie myśli, że życia nie da się wyreżyserować i nie zawsze sprawy potoczą się tak, jakbyśmy tego chcieli, chociaż dajemy z siebie wszystko.
Jako perfekcjonistka żyłam w przekonaniu, że skoro nie mam wszystkiego, to nie mam nic. Skoro zachorowałam i mam teraz mnóstwo ograniczeń, to stałam się nikim i nic już dobrego mnie nie czeka. A jednak, całe szczęście, myliłam się! Zmiany zaczęły następować, kiedy stałam się znów aktywna pomimo uwięzienia w domu i życia w mojej malutkiej wsi. Kiedy nagle cieszyłam się drobnymi rzeczami wokół mnie; zaczęłam być wdzięczna za to, co mam; kiedy odkryłam, co naprawdę mnie pasjonuje i interesuje, czego potrzebuję. Wtedy właśnie moja usilna potrzeba i przymus bycia perfekcyjną zaczęły powoli zanikać. Wiedziałam, że nie mogę sprawić, że moje schorzenie zniknie, ale to, co mogę, to zmienić swoje nastawienie do niego. I do siebie. Przestałam więc ciągle tylko od siebie wymagać, wyrzucać sobie swoje niepowodzenia, rozpamiętywać błędy. Zamiast tego po prostu zaczęłam coś robić. Tak, coś. Po dość długim czasie stagnacji i użalaniu się nad swoich losem, czułam, że to jest właśnie to, czego potrzebuję, choć nie wiedziałam, co z tego wyniknie.