Obudził ją głos: "ja ciebie chrzczę..." Usiadła gwałtownie na łóżku, przetarła oczy i rozejrzała się. W ciemnobłękitnej poświacie zza okna zobaczyła półkę z książkami, biurko i obok niego plecak, na ścianie nad biurkiem przypięte rysunki, a nad łóżkiem tapetę z księżniczką. Już od dawna prosiła mamę, żeby zmienić tą tapetę. W końcu już nie jest małą dziewczynką, a taka tapeta z księżniczką w różowej, długiej sukience...to nie dla niej, tylko, że mama ciągle obiecuje i ciągle nie ma czasu, żeby się tym zająć.
— Mamooo! mamo! mamooo!
Drzwi otworzyły się gwałtownie.
— Co tym razem?
Mama miała rozczochrane włosy i mrużyła oczy. Nie weszła do pokoju tylko stanęła w uchylonych drzwiach przytrzymując się jedną ręką futryny a drugą klamki.
— Co to znaczy „chrzczę”?
— Dziecko, jest po dwunastej, a ty mnie wołasz już chyba piąty raz, śpij nareszcie.
— A co to znaczy „chrzczę”?
— Nadaję imię, śpij.
Mama zamknęła drzwi, chyba trochę zbyt gwałtownie, ach ta mama, ciągle nie ma czasu. Nawet w nocy, a przecież w nocy nie pracuje tak jak w dzień. Opadła zrezygnowana na poduszki i zapatrzyła się w sufit pomalowany w gwiazdki. Kiedyś gdy była młodsza liczenie tych gwiazdek pomagało jej zasnąć, szczególnie gdy myliły jej się kolejne cyfry, bo dopiero uczyła się liczyć, ale to było kiedyś, teraz gdy wpatrywała się w ten gwiezdny sufit czuła… że wolałaby już nie widzieć tych gwiazdek, tylko, że znowu mama jej obieca, że pomaluje inaczej i znowu nie będzie miała czasu, żeby to zrobić. Gwiazdki...jedna, druga, trzecia… żółta smuga na błękicie wygląda jakby to była droga przez niebo. Czy to jakiś cień majaczy na tej drodze. Zaczęła usilnie się wpatrywać. Cień ma głowę w ślicznych czarnych lokach, ach mieć takie loki, a nie tylko szare, cienkie włoski, które z takim trudem dają się uczesać. Cień ma sukienkę, długą, różową, przewiązaną złotą szarfą. To chyba Księżniczka. Ta jej znajoma z tapety. Na pewno. Rozpoznaje po kucyku, którego tamta prowadzi. Usiadła na łóżku i żeby lepiej widzieć, przetarła oczy.
— Maleńka, choć ze mną.
Co? Kto to powiedział?
Księżniczka stała tuż przy łóżku z wyciągniętą ręką, którą niecierpliwie potrząsała gestem zachęcającym i ponaglającym równocześnie.
— No Maleńka. Szybciutko, wstajemy, ależ ty nic nie rozumiesz, wkładaj pantofelki, przecież nie możesz iść boso.
Jak to iść? Rozejrzała się wkoło. To jej pokój, ten który zna tak dobrze, dokąd „iść” i to „po dwunastej w nocy” — tak powiedziała mama. No tak, ale mama nie ma czasu, a ona i tak nie może zasnąć, więc czemu nie iść z taką ładną Księżniczką? Wsunęła szybko kapcie, wyskoczyła z łóżka i podała rękę księżniczce, a ta pociągnęła ją za sobą. Ledwie zrobiła krok, znalazła się na wyzłoconej słońcem drodze. Wokół rozpościerały się pola, a w dali widać było zamek.
— No wskakujemy Malutka.
Księżniczka złapała ją wpół, posadziła na koniu i sama, mimo obszernej sukni, wskoczyła zgrabnie sadowiąc się za jej plecami. Zanim dziewczynka zdążyła się zorientować kucyk już dreptał słoneczną droga w kierunku zamku, bo na końcu drogi przed nimi był najprawdziwszy zamek. Obejrzała się jeszcze do tyłu, żeby rzucić ostatnie spojrzenie na swój pokój, lecz zobaczyła tylko zieloną ścianę lasu.
— A gdzie jest mój pokój? — krzyknęła nagle przestraszona.
— Ależ ty jesteś głupiutka, twój pokój jest tam gdzie powinien.
— A gdzie powinien? — nadal była niespokojna.
— No właśnie tam gdzie powinien.
Chciała jeszcze zapytać: „to znaczy gdzie?”, ale Księżniczka już jej nie słuchała, bo właśnie mijali grupkę idących w stronę zamku ludzi, którym łaskawie kiwnęła ręką. Jedna z idących, śliczna młoda dziewczyna zawołała: — „a kogo tam wieziesz Księżniczko?”
— To Maleńka.
Dziewczyna z wesołymi czarnymi oczami podeszła bliżej, a Księżniczka wstrzymała konia. Roześmiana dziewczyna sięgnęła ręką do kieszeni kolorowego fartucha i wyjęła z niej coś.
— Maleńka! Lubisz pierniczki? Masz pierniczka, spróbuj jaki słodziutki, lukrowany. No weź do rączyny, słodziuchnego pierniczka.
Z jednej strony miała ochotę na słodycz, a z drugiej…„dlaczego tak do mnie mówi?”, „pierniczek, rączyna, maleńka?”, przecież nawet mama ostatnio ciężko wzdychając stwierdziła: „ależ ty rośniesz, znowu trzeba ci kupić nowe buty i kurtkę”. Czy to nie znaczy, że już nie jest maleńka? Już otwierała buzię, żeby powiedzieć, że już od dawna nie jest maleńka i że właśnie urosła znowu, bo musi mieć większe buty i kurtkę, ale Księżniczka i wesoła dziewczyna zaśmiały się do siebie.
— Do zobaczenia Księżniczko, uważaj na nią, jest taka Maleńka.
— No właśnie i zupełnie nic nie rozumie.
Jak to nic nie rozumie? Jak to nie rozumie? Kiedy wchodzi do salonu, a mama rozmawia z jakąś swoją koleżanką to ściszają głosy, albo całkiem milkną. Nawet kiedyś usłyszała jak mama mówi „to dziecko już za wiele rozumie”. To właśnie chciała wykrzyczeć, ale zanim zdążyła wziąć oddech, Księżniczka spięła konia i pogalopowały przed siebie. Bała się, że spadnie, więc mocno ściskała końską grzywę, a ciepły wiatr rozwiewał jej włosy i smagał policzki. Właściwie to było przyjemne, ta jazda na koniu. Można nawet zapomnieć o tym co dziwi, albo złości, albo wzbudza strach. No i właśnie kiedy zamknęła oczy i już, już miała zapominać, jazda skończyła się. Księżniczka wstrzymała konia, który powolnym krokiem wszedł w chłodną, mroczną bramę, po czym znalazły się na kamienistej uliczce, wiodącej między tulącymi się do siebie mniejszymi i większymi domkami. Mijały co chwilę jakichś ludzi i nieustannie ktoś je pozdrawiał, równocześnie pytając.
— A kogo ty tam masz Księżniczko?
A Księżniczka nieodmiennie odpowiadała.
— To Maleńka.
I nieustannie słyszała zachwyty.
— Ach Maleńka, jaką ma słodką buziuchnę.
— No tak, Maleńka, pewnie nic nie rozumie.
— Rzeczywiście ona jest Maleńka.
Złościło ją to coraz bardziej. „Jaka Maleńka?”, „Wcale nie chce być Maleńka”.
Miała ochotę krzyczeć i tupać nogami, ale… Po pierwsze trudno jest tupać nogami zawieszonymi w powietrzu, gdy siedzi się na koniu, a po drugie, nikt nie zwracał się do niej i nikt nie czekał, aż coś odpowie. Niby wszyscy ją zauważali, ale nikt nie traktował poważnie i nikt się z nią nie liczył. Taka rozzłoszczona dojechała wraz z Księżniczką do zamku. Na dziedzińcu było to samo. I służący, który odbierał od nich konia i lokaje otwierający przed nimi kolejne drzwi i nawet mijane po drodze, rumiane jak bułeczki panienki służące, których fartuchy pachniały równie mocno jak szeleściły, wszyscy reagowali podobnie.
— No Maleńka, ależ ty masz śliczne włoski.
— Maleńka, co masz takie wystraszone oczęta? No, nie trzeba się bać.
— Nie płacz Maleńka, nikt cię nie skrzywdzi.
Wcale nie miała zamiaru płakać, dlaczego tak do niej mówili?
Tymczasem Księżniczka prowadziła ją szerokim, bogato zastawionym meblami korytarzem, z którego ścian spoglądały na nią szklane oczy jeleni, niedźwiedzi i innych zwierząt, których nazw nie znała, ale wszystkie jednakowo martwe, więc szybko przestała się nimi przejmować.
— Dokąd idziemy? — Spytała Księżniczkę, która wręcz biegła stawiając drobne kroczki i ciągnęła ją za rękę, nie bardzo zwracając uwagę na to, czy dziewczynka za nią nadąża. Wpadły do obszernej komnaty, której większą część zajmowała ogromna szafa, była też jakaś komódka, jakiś stolik, dwa krzesła, bardzo ozdobne, ale najbardziej zdumiało ją wielkie, takie, jakiego jeszcze nigdy nie widziała, lustro. Miała wrażenie, że w tym lustrze odbija się cały świat, a przynajmniej cała komnata. Sama nie wiedziała, która jest większa, ta w której stała, czy tamta, widziana w lustrze. Zapomniała nawet, że jest zła, tak urzekł ją ten widok. Ale...ale… spojrzała szybko za siebie, bo wydało jej się, że w lustrze zobaczyła odbicie, jakby przemykającej sylwetki za jej plecami, nie przypominającej jej niczego. Właściwie to przypominającej...chyba mysz, ale to niemożliwe, bo nie ma takich dużych myszy. Cóż, mówili do niej Maleńka, ale jest na tyle duża, by wiedzieć, że nie ma myszy tak dużych jak człowiek. Na pewno jej się przywidziało. Odwróciła się w stronę Księżniczki, ale znowu miała wrażenie, że kątem oka dostrzegła przemykającą pod ścianą jakby mysią sylwetkę. Nie zdążyła się jeszcze nad tym zastanowić, gdy Księżniczka klasnęła w ręce, a do komnaty weszły dwie nieco od niej starsze dziewczynki w falbaniastych sukienkach i białych, sztywnych fartuszkach.
— No to teraz ubierzemy cię ładnie, bo przecież nie możesz iść na bal w piżamce.
Ojej, za dużo na raz. Na bal?! I czemu ją ubrać, przecież potrafi sama. Och, ale tutaj wszystko szybko się dzieje. Za szybko. Po co tak szybko? Rzeczywiście, dwie dziewczynki — służące przyniosły z sobą coś różowego, co wyglądało trochę jak pianka, jak ptasie mleczko, jak puch, w każdym bądź razie było i puchate i różowe i było tego sporo. Podeszły do niej i zaczęły ją przebierać w różową obfitość, która okazała się być sukienką. Nie podobała jej się. Dopiero teraz poczuła się naprawdę maleńka, jakby ktoś ją zamknął w bezie, ale widocznie Księżniczka była innego zdania.
— No pięknie, ależ jestem teraz śliczniutka.
Rozejrzała się wkoło, „kto?” Dopiero po chwili zorientowała się, że Księżniczka mówi to o niej. I znowu, złapała ją za rękę i pociągnęła za sobą, znowu szerokie, pełne korytarze, znowu szklane spojrzenia i teraz dotarł też do niej zapach. Myślała chwilę, tak, taki właśnie zapach czuła kiedyś, gdy otworzyła starą szafę u babci na strychu. Taki zatykający zapach, którym nie chciało się oddychać. Nieprzyjemny. I jak zwykle nie dane jej było zbyt długo się zastanawiać, bo właśnie stanęły przed ogromnymi drzwiami, Księżniczka wygładziła na sobie sukienkę, a potem zrobiła to samo z jej różową puchatością.
— No Maleńka. Uśmiechamy się i wyglądamy słodko.
O tak, słodko na pewno. Uśmiechnięci lokaje otworzyli przed nimi drzwi i o dziwo, wcale nie biegnąc, tylko poruszając się dostojnie, powolnym krokiem Księżniczka weszła na ogromna salę pełną ludzi. Tylko, czy to aby na pewno byli ludzie? Rozglądała się ciekawie. Pirat z drewnianą nogą i czarną przepaską na jednym oku, król, którego czerwona peleryna z białym gronostajowym kołnierzem falowała przy każdym poruszeniu, dama w długiej sukni ciągle dotykająca wysoko upiętych włosów, wróżka unosząca się nad podłogą z każdym poruszeniem delikatnych skrzydełek, ach nawet jakiś chłopiec ze smutną miną, niewiele większy od niej samej i całe mnóstwo innych, tylko, że wszyscy wyglądali jakby ich ktoś zdjął z półki w cukierni, więc chyba to nie byli prawdziwi ludzie, raczej słodkości w kształcie figurek przypominających ludzkie sylwetki. Zastanawiałaby się nad tym dłużej, ale właśnie Księżniczka, nie puszczając jej ręki, zaczęła bardzo uprzejmą rozmowę z panem w niebieskim fraku, spod którego wystawało mnóstwo koronek a on machał rękami i koronki fruwały wokół jego dłoni jak jakieś chmurki.
— Witam Lordzie Szambelanie, jak twoje zdrowie?
— Dziękuję Księżniczko, widzę, że Maleńka jest z tobą. — Lord Szambelan pomachał chmurkami wokół dłoni.
— Ach pilnuj jej dobrze. — I znowu chmurki w powietrzu, a mina Lorda Szambelana wyrażała zatroskanie.
Księżniczka zaśmiała się, ale dziewczynce wydawało się, że to nie był radosny śmiech. Przypomniała sobie, że mama czasami też tak się śmieje. Kiedyś tego nie rozumiała, bo wydawało jej się, że śmieją się ludzie zadowoleni, ale z czasem nauczyła się odróżniać, że mama w taki sposób śmieje się wtedy, gdy jest zdenerwowana, ale nie chce pokazać tego zdenerwowania. Spojrzała uważniej na Księżniczkę. Czyżby ona też była zdenerwowana.
— Czyżby znowu coś się stało Lordzie Szambelanie?” — Oczami to ta Księżniczka wcale się nie śmiała.
— Ach Księżniczko, znowu … zniknęła… — Lord Szambelan zamachał chmurkami jeszcze bardziej i chyba też jakby nerwowo.
— Ciii, cicho — Księżniczka zerknęła szybko na boki, widać jednak Lord Szambelan bardzo chciał powiedzieć, to co miał do powiedzenia, bo ściszając głos i tworząc wokół siebie koronkowo- chmurkową zawieruchę wyszeptał do Księżniczki.
— Tym razem Marcepanowa…
— Och, Marcepanowa? — Księżniczka wyglądała na naprawdę poruszoną.
— Więc nie ma nadziei, żadnego ratunku?
Oho, coś się dzieje, ktoś im zniknął, ciekawe kto to jest ta Marcepanowa? Jak to zwykle bywa, gdy dorośli ściszają głosy w rozmowie, dzieci tym bardziej nadstawiają uszy, ale już nic więcej nie usłyszała, bo Księżniczka rzuciła tylko:
— Nie upadajmy na duchu Lordzie Szambelanie, to musi się jakoś wyjaśnić. — I pociągnęła ją za sobą w głąb sali. Uśmiechała się i pozdrawiała kolejne napotkane osoby, ale dziewczynka ciągle czuła jak nerwowo ściska jej rękę. Podeszły do wysokiego bladego młodzieńca. Wyglądał jakby cały był upudrowany. Miał białe włosy, a gdy poruszał głową, biała mgiełka pudru unosiła się i opadała z powrotem, tak samo gdy poruszał dłońmi, albo chodził, pyłek z jego postaci unosił się i opadał z powrotem. Przez chwilę przyglądała się temu zafascynowana, bo nigdy nikogo takiego nie spotkała. Księżniczka współczującym gestem położyła dłoń na ramieniu upudrowanego młodzieńca.
— Ach tak mi przykro Markizie z powodu twojej straty, miejmy nadzieję, że to wszystko wkrótce jakoś się wyjaśni.
— Straciłem ją Księżniczko, nic nie jest w stanie mnie pocieszyć. — Poruszył się niespokojnie, a wraz z nim chmurka pudru.
— Nie martw się tak bardzo, coś musi się wyjaśnić. — Księżniczka naprawdę się starała, ale daremnie. Markiz rozsiał wokół siebie nieco pudru przykładając do oczu koronkowa chusteczkę.
— Może mogłem coś zrobić, żeby temu zapobiec, mogłem zrobić cokolwiek, ach czemu jej bardziej nie pilnowałem?
Księżniczka potrząsając ramieniem Markiza wyszeptała dobitnie.
— Nic nie mogłeś zrobić, przecież wcześniej zniknęli inni: Mleczny Królewicz, Rodzynkowa Panienka, Waniliowy Piesek, Słodki Kominiarczyk i też nikt nic nie mógł na to poradzić. Właśnie dlatego się tutaj zebraliśmy, żeby się naradzić co z tym zrobić. Na pewno coś ustalimy i na pewno coś się wyjaśni.
Dziewczynka zaczęła zastanawiać się nad tym co mimo woli usłyszała, więc to chodzi o znikanie, a Marcepanowa nie jest pierwszą, która zniknęła i chyba była przyjaciółką tego upudrowanego Markiza. Księżniczka miała taki sam wyraz twarzy i ton głosu jak mama kiedy rozmawia ze swoim bratem, a rozmowa dotyczy jego przyjaciółki Sabriny. Może nawet ta Marcepanowa miała zostać narzeczoną Markiza, tak jak Sabrina ma być narzeczoną wujka? Nagle zza pleców Markiza wysunął się trochę nieśmiało chłopczyk, trochę od niej większy, cały taki jakby brązowy, tylko policzki miał mocno różowe jak ciasteczka posmarowane malinowym lukrem. Księżniczka natychmiast pochyliła się w jego stronę.
— Witaj Czekoladowy Książę, to jest właśnie Maleńka. Zaprowadzę was teraz do ogrodu, tam jest bezpiecznie. Zajmij się nią. Jest Maleńka, nic nie rozumie i jeszcze się wystraszy.
Ach ta Księżniczka, ciągle powtarza to swoje „ona nic nie rozumie”. Przecież doskonale rozumie, że ma iść z Czekoladowym Księciem do ogrodu, żeby nie brać udziału w naradzie, która się tu ma odbyć. Księżniczka swoim zwyczajem pociągnęła ich teraz oboje, a że ręce miała zajęte i nie dała rady nimi pozdrawiać mijanych osób, więc tylko kiwała głową i powtarzała:
— Witaj Hrabino Migdałowa.
— Witaj Słodka Lukrecjo
— Witaj Kawalerze Cynamonowy
— Witaj Karmelowy Rycerzu
Co to za imiona? Aż nabrała apetytu na coś słodkiego: ciasteczko, karmelek, jakiś deser, albo choćby pierniczek… Pierniczek? Sięgnęła ręką do kieszonki bezowej sukienki. Jest! No tak, cóż z tego, że miała i pierniczka i ochotę na niego, gdy będąc ciągniętą przez Księżniczkę nie miała możliwości go zjeść. Oczywiście mogła spróbować, ale ryzykowała, że albo się udławi, albo odgryzie sobie palce. Westchnęła. Pierniczek poczeka na spokojniejszą chwilę, zresztą i tak dotarli już do ogrodu za wielkimi szklanymi drzwiami, pełnego roślin, których chyba nigdy nie widziała i poprzyglądała by się im chętnie, ale Księżniczka postawiła ich oboje przed sobą i zwracając się do chłopca powiedziała bardzo stanowczym tonem:
— Zostawiam ją pod twoją opieką Książę, najlepiej nie opuszczajcie ogrodu, jak tylko skończy się narada przyjdę po was. Czy zdajesz sobie sprawę Książę z powagi sytuacji?
Książę bardzo poważnie kiwnął głową potakująco, co pozwalało przypuszczać, że zdaje sobie sprawę.
Księżniczka chwilę jeszcze patrzyła na nich z wahaniem. Dokładnie tak samo wygląda mama, gdy rano śpieszy się do pracy, właśnie wyliczyła babci co, jak i kiedy ma zrobić i wiadomo, że już musi wyjść, ale jeszcze chce zostać. I tak samo jak mama wreszcie zdecydowała, że jednak bardziej musi wyjść niż chce zostać. Zostali sami pośród dziwnych i bujnie rosnących drzew i krzewów, przypominających jej ogród botaniczny do którego zabrała ją kiedyś babcia. Przyglądali się sobie przez chwilę.
— Dlaczego ty jesteś Czekoladowy?
Książę wyciągnął do niej brązową rękę: — poliż.
— Czekolada? Mogę jeszcze raz?
— Nie. — Szybko schował dłoń za siebie. -Czy ty chcesz mnie zjeść?
— Można ciebie zjeść?
— Przecież jestem czekoladowy, ale jak mnie zjesz to mnie nie będzie. Nie chcę być zjedzony.