Pobudka
W dwóch kącikach ust szept mojej duszy trwa
uciszony rózgą nauczyciela ulicy mrużę oczy,
kraty rzęs uchylają się,
wpuszczają do świadomości dziecko,
ten mały indiański dzieciak to ja o świcie,
step wolności daleki to mój Manitou,
spojrzenie oczu,
moje poczęcie tam,
mój koniec świata tu,
wychodzę z dzieciństwa, by odejść na zawsze
z epoki i kontynentu,
by spędzić życie na szukaniu
chwil bez hipokryzji całunów,
w gniazdo szerszeni wbity sosnowy kij,
dzwon, w którym się odbija echo burzy,
w ustach język mocniej naciska na podniebienie,
drgają wargi,
falują policzki,
rozchylają się szczęki,
usta otwierają się szeroko jak brama obwarowanego miasta
z zadrutowanego gardła,
z cywilizacji głów snów słów
wysuwa się głowa koguta z czerwonym grzebieniem
wolność czy szaleństwo?
Pobudka dla świata? Dla mnie tylko?
Ledwo detektowalne
(Absolutnie zamienić ból w zapamiętany sen w Acapulco)
całokształt tego nocnego czuwania w wydmuszce zapamiętanego snu,
jaki pozostał ze skamlenia ledwo detektowalnego
cząstek elementarnych przedistnienia,
w obliczu jej potęgi całodziennej niezauważalnej w słońcu,
naiwnością niewinności wykarmiony byt,
przebywasz z nią razem bez zrozumienia konsekwencji
energii z cząstek tych pochodzącej, niewybieranej z piękna ust ani oczu,
ale energii zaniechania uznania zgryzoty rzeczywistych
ziemskich nawoływań eschatologicznych.
(Na Aleutach pamięć wspólną w adekwatności pieśni…)
wobec ciszy przeinaczeń chwil wspólnych, godzin bólu
tak nieznośnego jak pamięć twojego ludu wyruszającego w nieznane,
pełnego ufności w miłość stadną, jakżeż energetyczną,
twoją jaźnią sytą odległych miejsc dla pokoleń ona żyje,
a ty jej prześnioną podróżą do nich w tobie
W zaciśniętych ustach
Emulgatory elipsoidalne ciszy w zaciśniętych ustach twoich,
co są jak assemblery podstawówki
front jakiś się odzywa dudnieniem gęsi wciąż nawołujących Rzymian z Zachodu,
gęsi w butach żołnierskich maszerują same na Galów ze Wschodu,
kapsuły czasu w rękach onirycznych selenonautów w podstawówkach
(wojennych) wyuczonych przez funkcjonariuszy nowej oświaty,
w piórach miękkich, a nie mundurach sztywnych zagadujących:
ten tego, panie, akumulatory naładować trzeba na nową rzeczywistość,
tym tego, panie, e-lekcje odbyć na Skaryszewskich Polach Przeoranych,
dzieciom jak w latach pięćdziesiątych podarować aparat pojęciowy,
Błoński i Włodek początkującym ładowali aparaty zdefektowane
reinkarnacją zawieszonej ciszy — tyle zostanie:
padnij w rozgarniętą mgłę bierności, strzeż tajemnicy
strup osiały, redaktorze, widmo naszych en cyklop edycznych wiadomości
z ‘47 z Rakowieckiej Rakowski
cel — nauczanie w oleju onomatopei bez względności, bez wartości,
znika powoli w zaciśniętych ustach
Wybryk
Karygodny wezuwiański wybryk mózgu
przechodzącego z fazy starożytnej w mniej starożytną
okazał się brzemienny w skutkach,
alternatywne kominy wydaliły cudzosłowne popioły,
jak Herkulanum psów gwiezdnych szczekania
i tak przetrwało w pigułce ich opad na łaźnie deformacje
które bodźce były słuszne? Z góry?
A może te wzięte z japońskiego wybrzeża,
płynące wtórnie szeroką ławą fal kar w głąb wybrzeża
po uprzednim oberwaniu się dna,
nad kraterem sobiepańskim pornografów samurajów samobójców
czy te, co zmieniły sytych Rzymian w szkło na potrzeby
dzisiejszych Samarytan prochowych z Oslo?
Czy te, co zmieniły sytych Japończyków w pomniki
na potrzeby przemysłowców nuklearnych ze Sztokholmu?
Działający dla dobra ludzkości panteistycznej uradośnili bezsens,
dla dobra ludzkości nie panteistycznej podrzucili pozostałe
dowody, artefakty Gomory i Sodomy
które bodźce były słuszne? Z dołu?
Ten sam krach, wybryk magmy,
zapadlisko świata kaldery dla postępu,
skamieniałe przestrogi
Epoka drewna
Zanurzony w opiniach drwali socjalnie zdegustowanych
po szalejącym tajfunie parweniuszy miedzianych
na widok przełomów, co zastąpiły regularne wyręby,
skostniały na arendach agend geniuszy z celulozy,
przerzuciłem, przewodziłem, przedmieściłem się
miastem wymarłym za częstokołem z zaostrzonych pni nowych tępych dni,
ludzie w domach, parkach, co natchnione hałasem tramwajów drewnianych
nie doczekały się ostrza siekiery i piły, więc się ostały,
rozpaczając na krawędzi błoni
i strumyków bełkoczącej gawiedzi opasujących miasto,
akuratnie poderwani ze snu śpieszyli do działania
w okrążających wciąż legendach pradawnych borów
kryjących dzikie zwierzęta moralne,
które zastąpiły powolne leniwe dinozaury
jak capstrzyk elity reality zbyt leśny dla stalowych charakterów,
jak siekiery zdegustowanych drwali
stanąłem, by przeczekać epokę drewna
Oświadczyny czasu
Z zadowoleniem przyjąłem oświadczyny nadchodzącego czasu
w kręgach zdobywców trójgłowych, w pałacach czarnogłowych
odrzekłem więc: yes, yes, yes,
z zadowoleniem odwołałem wszelkie Marsze na Waszyngton
i zamówiłem trumnę podróżniczą w sam raz na Długi Marsz ku,
kałasznikowy butelkowe, bomby wieczorów
i Mrije bojowe dozbrojone tniutniami sukcesów,
uniesiony trzema silnikami po każdej stronie jak Mao ostatnich lat
wyszeptałem nad lotniskiem w kształcie kosmodromu Bajkonur,
wyszeptałem: tak, tak, tak, szeptałem, szeptałem, potem spadałem
z kutrem i balonami bajki jego w jestestwo samo,
wiedząc o przezwyciężeniach cierpień zbytych,
przenicowaniach lekarstw wyplutych, przeciążeniach lekarstw połkniętych
i mojej własnej niewygodzie w teraźniejszym grobie
— uśmiechnąłem się na jego przeżegnanie, przysięganie, pożądanie
i wyciągnąłem rękę przed siebie
jak panna młoda, zmieszana, zmarszczona wciąż
Cztery helikoptery
Skromne uderzenia gorąca do głowy
było pierwszym akordem na klarnecie,
zdawało się zrazu, że będą większe,
takie nie były po tej libacji (lekcji homofonii),
ot, libacja na koturnach, a może to nie była libacja,
tylko taniec pingwinów po… powrocie z morza?
Od czego pochodzi słowo libacja? Od libido? Bilokacja?
Rabacja od odrąbywania członków, tak
tak, strachy na lachy przed drzwiami naszymi zastano,
dworce niesamowitości zastane spalono,
a lewitacje sów, które wyleciały stamtąd,
były jak sabat nietoperzy przed… zjazdem… nastroju,
byłem tam, jak przystało na zoologa po Botanice,
pasjonata unurzanego w czci do mechanizmów przyrody
i podziwiacza Kwiatów zła w Ogrodach koncentracyjnych,
na zewnątrz ogłosiłem zaręczyny z piękna gwiazdą narodzoną,
a wewnątrz zbratanie z bólem czarnym tła
i jak trasy mrówek rozległym od horyzontu po horyzont
albo grzech pierworodny od czynów od razy pełnych
tak, z parasolkami i wieszakami na dżdżownice poszliśwa do Rycha
i wracając, utknęliśwa w słowach: rewolucja aliteracja,
oto siedzim w bajorze i patrzim, a tu wu wu wu…
Bayreuth, Wozzeck, tu Stockhausen i cztery helikoptery w głowie tożsamej,
te pulsowania w uszach–skroniach–nosie,
sama już tylko depresji demonstracja odbija się w lustrze wody,
fuga w atonalnych bulgotach w łazience ludzkości,
(Sulima-Strawiński) ech… na klarnecie… te akordy
Do windy etosu
Złote kręgi wieszczów narodu, ale i pasożytów społecznych
widzę wydeptane w zbożach
nadnaturalnie wyrośniętych z nizin aż do księżyca
i to walec słońca nie ma z tym nic wspólnego,
draft i drift na przedmieściach półpustynnego żyznego nieba,
taki arabski, piaskowo-nierealny
jak kobieta w burce na rurze tańcząca
w złotych kręgach widzę jakieś drzwi do windy,
może to elewator z jakiejś farmerskiej gry,
może fatamorgana albo anioły Polski,
znam kilku, ale to nie żaden z nich,
jestem oczkiem klejnotem na głowie Apisa
tego, co w klubach westernowych rapuje Pragi,
jestem wolnym myślicielem całej przyrody
(a nie pogardy i propagandy jesionów)
dobro stanu pokoleń właścicieli ziemskich te zboża
stoję w drzwiach chlebowych jak sierpowy
a kręgi jak pętle zaciskają się wokół
słońce nadąsane, nieco niedocenione schodzi do mnie
otwieram jego drzwi, naciskając przycisk nerki
otwiera się powoli, coś jak neolityczne wrota piątego wymiaru
w środku słońca prawdziwe serce zranione
— wchodzę do windy powszedniości etosu
Ponad powierzchnią
Twój anioł nudzi się w tym mieście od lat
przesiadujesz wciąż na ławce obok jakiejś żeńskiej zawodówki,
twoje usta są tylko dla dorosłych dziewcząt
zamykasz oczy, spuszczasz powieki jak klapy czołgowych włazów,
a w głowie twojej
mały kulawy psiak zdycha ranny pod płotem — to ty
nurkujesz w puch listopadowych dmuchawców, znikasz tam nagi
i nie byłbyś sobą, gdybyś tuż przed Dziennikiem Telewizyjnym wieczornym
nie wystawił na świat wskazującego palca prawdy,
ponad powierzchnię tej miękkości opuchłej obłudy
tej społecznego wszech bezpieczeństwa ułudy
Łąka samopoznania
Kruche, małe, delikatne
w swoim zaniedbanym anturażu uczuć nieskoszonych
kłosy tymotki, wiechliny na mojej tyczce
naszkicowanej emocjonalnej łąki
zasługują na mocniejsze oświetlenie,
oczami zająca, sowy, lisa, świerszcza zaledwie,
a ja czekam z kamerą na wzgórzu z setką reflektorów,
zaraz padnie klaps
i ruszy machina ekipy zniecierpliwionych filmowców
szarża na wszystko, na aspekty zadeptania akcją
albo istoty bezruchu w wieczystym trwaniu,
utrwalenia za wszelką cenę dla pokoleń
tej samopoznania łąki we mnie
ktoś mnie właśnie obraził ordynarnie:
światła, kamera, akcja…
Dezelator przemiany
W moim zbyt ciemnym pomieszczeniu sterowniczym,
o którym śpiewają pieśni,
nazywając go: pakamerą, dyspozytornią, mostkiem kapitańskim,
politbiurem duchowości albo wręcz centralą utopii neurealnej
to i tak jest beznadziejny element
to takie coś rozbłyskujące w najmniej oczekiwanych momentach jak meteor, dioda, piorun kulisty,
jak skalpel wysupłane z zanadrza inteligencji, by trepanować skały
ukazywanie głosem zbyt cichym, mimiką, gestem
poirytowania: pychą, zazdrością, gniewem ledwo okazanym
z ducha historii zwanego histerią zmierzchu
przyrządów nawigacyjnych wszelakich
w czasach odpowiedzialności zbiorowej za grzech indywidualny
taki nieoczekiwany sztos myślowy w bezdenną ułudę świadomości,
o której nikt wiersza nie napisze, a szkoda, szkoda nas i jej
jeden beznadziejny element — dezelator przemiany id
Przeszyty beznadzieją nie jątrzącą
Potencjalną ledwie uchylność systemu odchyleń
telewizji komercyjnych rozklekotanych,
upudrowanego i umalowanego jak kurtyzana
na wprost zmierzchu bogów celuloidowych jednakich,
na wskroś poranka holograficznych stworzeń tożsamych
do szpiku przemarzniętych i dobrych w ocaleniach kopii
dzieł wycofanych z publikacji i podziwiania — obserwujesz,
oto zamszowe świty systemów wynaturzeń w sinawych ocknięciach
kadłubów pozostałych po satysfakcjach Nietschego
i szmaragdowe zmiany systemu odznaczeń,
a ty na dywanie czerwonym czekasz na nie ze wzgardą,
przeszyty beznadzieją niejątrzącą blokujesz uchylność stopą
Pałac świecy
Zanadto ją znam, by skwierczeć jak dopalająca się świeca
na jej świeczniku, to nic nie da
boleć, że to już mija, ten płomień gaśnie, a ja z nim
zanadto jej się przyglądam (w oczach widzę niebieskie znaki),
by rozmyślać jak cherubin tylko o zawartości arki przymierza,
a ona arkę złożyła we mnie, miejscu mniej świętym
zanadto jej złoto przeniknęło do mnie, zanadto pożądanie
zapaliła moją milenijną świecę pocałunkiem w parku, ot tak,
w dłoniach słów ją trzymam i w żyłach wynamiętniam cenny jej kruszec,
będziemy ścierpiać od niej ochędóstwo ciągłych przemian pokór
w kosztownych ornatach odmiennej zwierzchności wyniosłej
dla jednego jedynego dnia wspólnego majestatu dusz
zanadto ją znam, tę moją z Saby Makedę
ja, król snadnych pocałunków w dłoń umykającą ku pustyniom,
nie będę podążał wargami za bóstwem jej piękności wszetecznym,
zdmuchnę w sobie pałac świętej świecy
— w kopalniach bogactw ulotnych obrazoburczy,
niech pozostanie tylko arka zaginiona w pamięci uścisków i pieszczot
Hiszpanka
Jesteś tam na górze — woła żona
— zejdź na dół, ktoś do ciebie, pan Kostrowicki przyszedł
wyszedłem na balkon, żeby zobaczyć go,
odsuwając fotel od klawiatury, stanąłem ponad nim
popatrzył w górę spod hełmu, tam pod drzwiami
poprawił karabin z ogromnym bagnetem — witam pana, rzucił
— witam i ja, to zaszczyt gościć taką osobistość u nas,
co sprowadza mistrza surrealizmu w nasze polskie naturalistyczne progi?
— widziałem się z pana dziadkiem, który wyjechał z Paryża
bronić swojej Polski, szedł sam drogą obok kurhanów tragizmu
za resztkami Armii Karpaty i Kraków, ciągnął na Lwów,
a ja wciąż szukam frontu, który mi przydzieliła Francja,
i oddziału z kosami, na dobry początek
(idę zakosami, trochę mnie zniosło z Galii w Galicję),
widzę, że Pan ma róże przed domem, chciałbym kupić jedną
na swój grób, jutro mają przysłać ambulans po mnie,
taką depeszę dostałem, pewnie coś wiedzą,
to już pewne, zabłąkany szrapnel trafi mnie pod wieczór,
potrzebuję, więc jedną różę — białą koniecznie, na grób, już mówiłem,
chyba miałem walczyć o Zelandię, chyba o Francję, chyba…
— niech pan patrzy, ta głowa w bandażach będzie cała,
jak pański dziadek wyglądać będę bez mała,
cóż, to ile za tę różę?
nic — panie Kostrowicki, łany i naręcza ich dla pana, przeżyje pan,
czy aby na pewno ona róża na grób? (jak tam Lilla, Lou, Madeleine..?)
pan jest świata różą już, a ja
cieniem orła wciąż, na tym balkonie osiwiałym
mitami obaj już Guernic i Wizn wszelakich,
a śmierć naszym gniazdem i ojczyzną,
lepiej niech nie będzie więcej w tej śmiercionośnej Europie,
wie pan, co to pandemia, lockdowny, co to szaleństwa kubistycznych kobiet?
— Nie, drogi panie, u nas przewagę w pląsach ma ognista Hiszpanka, widziałem się z nią..
inna jest niż u Picassa, Trakla, ochotna, ochotnicza, och…
Spod grobów ludzi nieznanych
Skostniałe napoleońskie prawo rodzinne
jak mgła każdej rewolucji prawo mętne smętne
albo raczej jak różowa martwa ośmiornica na placu de la Concorde,
miałki niewielki zakątek piaszczystych konkluzji
antykobiecych niejakiego Robespierre’a,
ogrodu wymiotnej wyobraźni wyroki na lilie białe,
opłacanym i utrzymywanym przez orgiastycznych bluesmanów
z buszu szwajcarskiego nakazane szarpania strun dobra
na manifestacjach pro-life jeszcze w dwudziestym pierwszym wieku
krzyczących: niech się niesie Luwr echem na falach eteru
wieków głuchych starożytnością modernistycznych,
ale koła kata historii symbolizują
na spowiedników dworcach takich jak Père-Lachaise
tylko machiny czasu straconego bezpowrotnie na czekanie rozkoszy.
Zamknij nową bastylię, kokot światowego Baala — Franciszku z Mont-Louis
(uwolnią zapewne z niej znowu szaleńców, fałszerzy i kazirodców)
w imię sprawiedliwości księgi i prawa do życia
nieudziwnionego nawet w Bateau-Lavoir
w przyszłość nowych krystalicznych światów równouprawnionych
z żołnierzami słowa i malarzami wyrusz wreszcie
spod grobów ludzi nieznanych gwieździście
Nad rowem oceanicznym
Pływam w oceanie śmiałków na głębinach niebezpiecznych
kobiecych zachwytów i syrenich przyzywań
(od skrajnych emocji prawie śnięty,
skołatany, spięty, skuty i zaprzęgnięty
do miłosnych tratew meduz oraz trujących ślimaków morskich torped)
nad rowem oceanicznym ledwo zbadanym mitem
zanurzony po uszy w odmęcie idei — Amor,
utrzymuję się na powierzchni jeszcze,
resztką sił trzymając ręką ratunkowe koło
— Caritas
Jadeistyczna
Jadeit drzemie w niej i czeka jednak
na hasło, by wyksztusić poezję leczenia wulgaryzmów,
rozerwać ulicznych burd niewolę,
śmiecie i popioły z niej wciąż lecą lawiną,
co jadeitu nie znają, prawdziwego piękna,
jej dusza krwawi w myślach ściśnięta,
kolczastą nimfomanią otoczenia,
o naiwności społeczna, w krematoriach mateczniki masz,
o jakże on piękny ci się zdaje nagle ten ateistyczny sznyt,
ale budzi się myśl w wewnętrznym sezamie olśnień mistycznych,
jadeistycznych: ja deistyczna? Wolna?
Płodna, władcza, mądra, tak!
Chcę być taka! Jadeistyczna!
Języczki bezmyślnych emocji
Kłótliwy do zniewolenia języczek we wnętrzu storczyka,
co jest taki sam jak wnętrze maszyny,
która wydaje się zbyt ludzka
zakręcona, splątana sterownia samobójczego pilota
malkontent, struchlały, mechaniczny, zaprogramowany,
obskurant z piekła rodem w niej,
rzeźbiarz fallusów w przedsionkach cerkwi,
malarz korowodów śmierci na drzwiach szpitali,
diabelski stwór wywołany pokuszeniem
z koźlej, zygzakowatej procesji podburzonej Galicji
albo z elipsoidalnej panachydy oszukanego Wołynia
wysuwające płazów języczki bezmyślnych emocji
straszne mogą być stworzenia z kolorowych, zdziczałych ostępów
ludzkiego umysłu
Abordaż najwyższych gór
Zanim zapomnisz języka w górach,
może zapadnie zmrok tam,
wtedy korsarze anihilacji zatkną flagi Jolly Roger na Giewontach
otwórz usta, wyjmij go sam,
niech rozkręci się, uderzy jak batem w skał zaniechanie
niech wytryśnie siklawa wyższych praw, a co tam
albo w jaskini ust zgaśnie er przesłanie,
albo zmieni go w trap do abordażu najwyższych gór z głów,
to drugie lepsze, uczyń echo swe tam