E-book
25.99 20
drukowana A5
49.69
ZDRADA I WŁADZA
20%zniżka

Bezpłatny fragment - ZDRADA I WŁADZA

SAGA ARTURA


5
Objętość:
199 str.
ISBN:
978-83-8431-796-9
E-book
za 25.99 20
drukowana A5
za 49.69

ROZDZIAŁ I

Ulice Rotoru

Deszcz padał na ciemne włosy Artura. Woda spływała po jego skórzanym płaszczu, a on wpatrywał się w odbicie swojej zmęczonej twarzy w kałuży. Właśnie zdał sobie sprawę, że został z niczym. Stracił wszystko: samochód, dom, pracę,. A to wszystko przez Merlina — szefa największej szajki narkotykowej w Rotorze.

Ale jak do tego doszło?

Dziesięć lat temu, podczas chłodnej zimy, siedziałem z paroma bezdomnymi i moim przyjacielem Anthonym pod mostem. Moje życie nigdy nie było łatwe, zwłaszcza po śmierci rodziców. Miałem wtedy szesnaście lat. Byłem zawinięty w dziurawe ubrania, siedząc wśród starszych ode mnie o kilkadziesiąt lat bezdomnych, którzy również nie mieli lekkiego życia.

Wtedy właśnie podjechał on — Merlin — razem ze swoimi ludźmi, którzy wcale nie wyglądali przyjaźnie. Dopiero zaczynał swoją działalność i szukał kogoś, kto nie zażąda wiele, ale pomoże mu rozprowadzać nowy produkt. Padło na nas.

Wtedy nie wiedzieliśmy, jak bardzo będziemy tego żałować.

Razem rozprowadzaliśmy Tundrę — tak właśnie nazywał się jego nowy narkotyk, który bardzo szybko zdobył popularność wśród mieszkańców Rotoru. Od nas się zaczęło. Byliśmy świadkami, jak błyskawicznie się bogacił i rozwijał swoją szajkę.

Trzy lata później wezwał mnie i Anthony’ego do biura. Weszliśmy do jednego z bogatszych wieżowców w mieście — to zrobiło na nas ogromne wrażenie. Od razu jego ludzie nas przeszukali, a gdy skończyli, zaprowadzili nas do niego.

Wtedy zobaczyliśmy, jak bardzo się zmienił przez te trzy lata. Nie miał już na sobie dresu — teraz nosił drogi, elegancki garnitur. Nie był łysy — jego długie włosy były splecione w staranne warkoczyki.

Wnętrze jego biura wyglądało równie luksusowo jak jego strój: marmurowe podłogi, drogie meble, a obok niego sześciu uzbrojonych ludzi. Gdy to zobaczyliśmy, ogarnął nas szok i strach. A to był dopiero początek.

Wtedy usłyszeliśmy jego głos — głęboki i niski. Zaczęliśmy słuchać jego monologu o tym, że jest z nas dumny, że od tylu lat dla niego pracujemy. Zdziwiliśmy się i uświadomiliśmy sobie, że tak naprawdę nigdy nie mieliśmy wyboru.

On jednak kontynuował. Mówił, że ma dla nas specjalne zadanie — i że jeśli się sprawdzimy, to przestaniemy rozprowadzać Tundrę. Dostaniemy za to miejsce w jego szeregach. Ale jeśli zawiedziemy… zostaniemy zatrzymani i udowodnimy mu, że się pomylił. Że nie nadajemy się do niczego innego.

Byłem tak przerażony, że jedyne, na co mnie było stać, to przytaknięcie. Nawet się nie zastanawiałem — miałem tylko dziewiętnaście lat. Nadal mieszkaliśmy tam, gdzie popadnie, a za handel Tundrą nie dostawaliśmy prawie nic. Oddawaliśmy wszystko, co zarobiliśmy, i ledwo starczało na jedzenie czy picie. Dla nas to była szansa. Może nawet nadzieja na lepsze życie.

Po chwili Anthony odważył się odezwać. To mnie zaskoczyło. Zapytał:

— A co, jeśli odmówimy?

Odpowiedź była natychmiastowa. Spokojny do tej pory Merlin wstał, podszedł do niego i zamaszyście uderzył go w brzuch.

Anthony padł na podłogę i zwijał się z bólu u jego stóp. Stałem jak sparaliżowany. Bałem się mu pomóc. Ruszyłem dopiero wtedy, gdy Merlin powiedział:

— Pozbieraj swojego przyjaciela.

Kiedy Anthony doszedł do siebie nie wyglądał już tak samo jakby coś właśnie zrozumiał, a Merlin w końcu przedstawił nam zadanie.

Merlin spojrzał na nas uważnie. Oparł się o biurko, splótł palce i przez chwilę milczał, jakby smakował ciszę. W końcu odezwał się spokojnym, głębokim głosem:

— Mam dla was zadanie. Powiedzmy… test lojalności.

Rzucił na blat zdjęcie. Spojrzałem na fotografie gdzie widniał mężczyzna, może koło trzydziestki, z rudymi włosami i cienką blizną na brodzie. Zdjęcie było zrobione z ukrycia widocznie musiał być obserwowany od dawna.

— Marcus Hans — powiedział Merlin. — Zaczyna grzebać przy moim interesie. Próbował sprzedać coś na naszym terenie. Macie go znaleźć i przypomnieć mu, kto tu rządzi. Możecie użyć dowolnych metod. Byle skutecznie.

Zerknąłem na Anthony’ego. Spokojny. Nawet lekko uśmiechnięty. Jego obojętność mnie uderzyła.

— Znasz go? — spytałem szeptem.

Wzruszył ramionami.

— Kiedyś spał w tym samym tunelu co my. Ale czasy się zmieniły. Albo się wspinasz, albo gnijesz z resztą.

Zamilkłem. Coś mnie ścisnęło w środku od tych słów. A Merlin już kontynuował:

— Dostaniecie wsparcie. Rico was przypilnuje, żebyście… nie zbłądzili po drodze. Zaczynacie teraz.- Powiedział z uśmiechem na twarzy i zasiadł z powrotem na krześle.

Za naszymi plecami poruszył się milczący dotąd mężczyzna w czarnej skórze. Rico. Wysoki, łysy, z tatuażem czaszki na szyi. Tylko spojrzał na nas bez słowa i ruszył w stronę windy. W G-klasie jechaliśmy w milczeniu. Ciemność za oknem przemykała jak cień sumienia. Siedziałem z tyłu, obok Anthony’ego, który z każdą chwilą wydawał się inny ale pewny siebie.

— Nie masz z tym żadnego problemu? — spytałem cicho starając się by Rico nie usłyszał bojąc się jego reakcji. — Kiedyś pod mostem mówiłeś, że jesteśmy inni. Że nie będziemy jak oni.

Odwrócił głowę, spojrzał mi w oczy z chłodem.

— A ty kiedy ostatnio jadłeś coś więcej niż suchy chleb? Merlin daje nam szansę. Przestań Artur emocje czasem trzeba odłożyć na bok.

Zamilkłem. Serce biło mi mocniej. Rico zerknął na nas w lusterku, ale nie odezwał się. Może przywykł do takich rozmów. Znaleźliśmy Marcusa w starej hali na obrzeżach Rotoru. Mieszkał tam, sam, z paroma kartonami i zużytym materacem. Spojrzał na z lękiem ale również obojętnością. Jakby wiedział, po co tu przyszliśmy.

— Wiedziałem, że Merlin kiedyś mnie znajdzie — powiedział tylko. — Ale nie spodziewałem się was.

Spojrzałem na siebie i Anthon`ego i muszę przyznać że nie wyglądaliśmy jak profesjonaliści w tych obskurnych ubraniach. Potem spojrzałem na Marcusa. Był zmęczony. Nie wyglądał jak ktoś, kto handluje. Raczej jak ktoś, kto przeżył za dużo, w tedy zacząłem się zastanawiać czy na pewno Merlin mówił prawdę, Ponieważ Markus nie wyglądał na kogoś kto mógł zagrozić jego interesom. Bardziej przypominał nas sprzed paru dni, tylko po prostu musiał się zbuntować i już nie mieć siły na rozprowadzanie Tundry.

— Odszedłem z tego syfu. Nie chciałem wracać. Przysiągłem sobie, że już nigdy…

Nie dokończył. Anthony zrobił krok do przodu i uderzył go z pięści. Marcus upadł.

— To k*rwa nie przysięgaj, jeśli nie masz siły by tego dotrzymać — warknął Anthony.

Zamarłem. Chciałem coś powiedzieć. Zatrzymać to, ale nic nie mogłem zrobić. Antchony zrobił swoje. Kiedy wróciliśmy, Merlin siedział w fotelu jak król w swojej sali tronowej.

— I jak? — zapytał tylko z uśmiechem.

Anthony uśmiechnął się. — Zrobione.

— A ty, Artur? — Merlin spojrzał prosto na mnie.

Nie odpowiedziałem. Tylko skinąłem głową.

Merlin tylko parsknął.

— Ciekawe… — powiedział powoli. — Czasem ludzie pokazują, kim są… dopiero gdy staną twarzą w twarz z wyborem. Zobaczymy, który z was ma w sobie więcej lojalności. I więcej siły.

Nie mówił wprost. Ale obaj zrozumieliśmy. To nie było już tylko zadanie, to była gra. Rywalizacja, I ktoś z nas miał ją wygrać. Wymieniliśmy między sobą tylko spojrzenia ale w nim już nie było starego Anthon`ego tylko kogoś kto się nie zatrzyma przed niczym.

Kilka dni po „zadaniu” z Marcusem, Merlin znów wezwał nas do biura. Tym razem nie mówił za dużo. Siedział tylko w swoim fotelu, z dłońmi splecionymi pod brodą i spojrzeniem, jakby czytał w naszych głowach.

— Macie potencjał — powiedział. — Ale jesteście jeszcze za słabi. Za bardzo… chłopcy z ulicy.

Anthony spojrzał na mnie kątem oka, ale nic nie powiedział. Ja też milczałem. Czułem, że coś się szykuje.

Wtedy drzwi za nami otworzyły się i weszła ona, Ines.

Kobieta może kilka lat starsza od nas, ubrana w czarną, dopasowaną kurtkę i spodnie bojówki. Włosy ciemne, związane w ciasny kucyk, twarz twarda, spojrzenie — jak ostrze noża. Ale nie zimne. W tych oczach było coś… żywego.

Merlin tylko się uśmiechnął.

— To Ines. Od teraz jest waszym opiekunem. Słuchacie jej jak mnie. Może was nauczyć więcej, niż myślicie oraz zabić to zależy od niej.

Ines podeszła, przyglądając się nam bez słowa. W końcu odezwała twardo:

— Jesteście jeszcze dzieciakami. Ale ja z dzieciakami umiem pracować. Będzie bolało. Ale się nauczycie. O ile nie zginiecie po drodze.

Anthony uśmiechnął się zadziornie. — Zobaczymy, kto kogo nauczy.

Spojrzała na niego z pogardą jak na niewychowane dziecko, potem na mnie. Kiedy nasze oczy się spotkały, coś przeskoczyło jej oczy złagodniały ale dalej było widać że jest mocna. Od tamtej pory trenowaliśmy z Ines codziennie. Walka wręcz, broń, czyszczenie terenu, przejmowanie towaru,. Ale przy niej czułem, że… jestem trochę bezpieczny. Jakby patrzyła na mnie inaczej niż na innych. Nie pobłażliwie. Ale… z jakimś cieplejszym cieniem w spojrzeniu. Minęło tak parę tygodni zaczęliśmy zarabiać nie na tyle by kupić dom ale wynająć małe mieszkanie i żyć skromnie. Kupiliśmy sobie ubrania, ale takie w których przypominaliśmy jego ludzi co mnie lekko przeraziło lecz Anthony zdawał się być z tego dumny.

— Podlizujesz się jej — rzucił pewnego wieczoru, kiedy wracaliśmy z akcji.

— Co? — spojrzałem na niego.

— Udajesz grzecznego przy niej, żeby cię lubiła. Ale to nie działa. Ona nie jest dla takich jak ty.

— Skąd wiesz, kto jest dla mnie?

Nie odpowiedział. Ale tego dnia już ze mną nie rozmawiał. Zaczął częściej znikać. Rozmawiać z ludźmi Merlina na boku. Patrzył na mnie coraz bardziej jak na rywala, a nie jak na przyjaciela. Jego zachowanie zaczęło mnie niepokoić.

Kilka tygodni później Ines weszła do magazynu, w którym czekaliśmy na transport. Była zmęczona. Po raz pierwszy wyglądała na kogoś, kto ma… ludzkie emocje.

— Coś się stało? — zapytałem.

Spojrzała na mnie. Długo. A potem usiadła obok.

— Nie wszystko, co robimy, jest takie łatwe nawet jak na to wygląda, Artur. Pamiętaj o tym w co się pakujesz.

Zamarłem. To był pierwszy raz, kiedy powiedziała coś… swojego. Nie komendę. Nie rozkaz. Słowa, które miały ciężar. Z taka myślą też zasnąłem. Co parę dni przychodził ten okropny moment kiedy dostawaliśmy zadanie od Merlina tym razem też się tak stało. Deszcz dzwonił o dach auta jak tysiące ostrzeżeń. Siedzieliśmy w trójkę — ja, Anthony i Ines — w milczeniu, zaparkowani przed starą rampą przeładunkową na obrzeżach miasta.

— To tu? — zapytałem.

Ines tylko skinęła głową. Spojrzała na zegarek, potem na nas.

— Transport przyjedzie za pięć minut. Dwa auta, jeden kierowca, jeden ochroniarz. Cel: przejąć towar, przesłać sygnał, nie zostawiać śladów.

— Proste — rzucił Anthony, zacierając ręce. — Dawajcie mi gościa do odstrzału, a towar zaraz będzie nasz.

— Nie ty wydajesz rozkazy — ucięła Ines chłodno. — Ja dowodzę.

Spojrzała na mnie. Jej wzrok był twardszy niż zwykle. Jakby coś ukrywała.

— Ale dzisiaj… Anthony przejmuje główną pozycję. Ty, Artur, ubezpieczasz od tyłu.

Zamarłem.

— Co k*rwa? Dlaczego on? — nie mogłem powstrzymać głosu.

— Rozkaz — powiedziała cicho. Ale w oczach miała cień wahania.

— Czyli robisz, co Merlin każe — warknąłem. — Nawet jeśli to idiotyczne?

Anthony się zaśmiał.

— Widzisz, Ines? Mówiłem, że ten miękki zrobi scenę.

— Zamknij się — powiedzieliśmy z Ines to w tym samym czasie, ale już nie patrzyła mi w oczy.

Wysiadłem. Deszcz walił mi prosto w twarz. Wiedziałem, co było w tym transporcie. Wiedziałem, że to nie „tylko” towar — że w jednym z pojazdów siedziała dwójka dzieciaków z biednych dzielnic tacy jak my kiedyś, którzy rozwozili pakunki pod groźbą śmierci. Merlin o tym wiedział. Ale miał to gdzieś. Spojrzałem na Anthony’ego, który już ustawiał się z bronią przy kontenerze. I na Ines — która, choć trzymała się twardo, wyglądała jak ktoś, kto właśnie wchodzi w bagno bez powrotu.

— Pi*rdole to — szepnąłem. — Nie biorę w tym udziału.

Spojrzenia Ines i Anthony’ego przecięły się w sekundę. Zamarli. Potem Anthony parsknął śmiechem.

— Serio? Taki twardy jesteś, a teraz się łamiesz? Bo co? Bo towar ma nóżki i dziecięce buzie?

— Zamknij się — warknąłem. — Nawet nie wiesz, co tam jest.

— Wiem jedno — odpowiedział z obojętnością. — Merlin kazał przejąć wszystko. To my jesteśmy tu szefami, nie jacyś gówniarze z dzielnicy. To biznes, Artur.

Zrobiłem krok w jego stronę, ale Ines stanęła między nami.

— Dość — powiedziała ostro, a jej głos uciął wszystko jak nóż. — Artur, to nie czas na rozkminy. Wiem, co czujesz. Ale mamy rozkaz. I mamy zadanie.

— A co, jeśli ten rozkaz jest gówno wart? — rzuciłem. — Wiesz dobrze, co tam przewożą. Nie tylko tundrę. To dzieciaki. Przesyłają je jak kurierkę. Jak śmieci.

— Merlin nie lubi komplikacji — powiedziała cicho, ale twardo. — A ty właśnie wszystko komplikujesz.

Patrzyłem na nią. Szukałem w jej twarzy choćby iskry wątpliwości. Była tam. Ale przygłuszona… obowiązkiem. Strachem. Może lojalnością.

— Więc co? — powiedziałem z bólem w gardle. — Teraz jesteś taka sama jak oni? Masz ich twarz? Zmienili cię tak bardzo?

Zacisnęła zęby.

— Nie. Ale nie mam wyboru. I ty też nie.

— Mam — rzuciłem i ruszyłem w stronę alejki za magazynem. — Mój wybór to wypisać się z tej chorej gry.

— Artur! — krzyknęła. — Jeśli teraz pójdziesz, Merlin ci tego nie wybaczy. Anthony będzie miał twoje miejsce. I nikt nie będzie cię bronił.

Zatrzymałem się. Nie obejrzałem.

— I tak nikt mnie nie broni — odpowiedziałem chłodno i uciekłem.

Zaszyłbym się w kanałach na dobre, gdyby nie jedno: wiedziałem, co było w jednej ze skrzyń. Najważniejszy ładunek. Tundra najnowszej generacji — bardziej uzależniająca, bardziej czysta, bardziej zabójcza. Warta tyle, że sama jedna skrzynia znaczyła więcej niż cały transport.

Pod osłoną deszczu wróciłem. Zakradłem się od tyłu, przez stare ogrodzenie. Wiedziałem, gdzie stanie drugi samochód. Obserwowałem jak Ines i Anthony zajmują się kierowcami.

I wtedy, niezauważony, prześlizgnąłem się do jednej z furgonetek i wyjąłem najcięższą skrzynię. Bolały mnie ręce, plecy, ale adrenalina nie pozwalała się zatrzymać.

Zniknąłem, zanim ktokolwiek się zorientował.

Następnego dnia, przy jednym z bocznych punktów kontaktowych, oddałem skrzynkę bez słowa. Kilka godzin później dostałem na swój rozklekotany telefon wiadomość:

„Towar dotarł. Jesteś mniej głupi, niż myślałem. Ale nie testuj mojego cierpliwości. — M”

Nie wiedziałem, czy to groźba, czy ostrzeżenie.

Nie wiedziałem, co powiedziała Ines. Czy kryła mnie. Czy może się mnie wyparła. Dzień poózniej miałem w końcu troche wolnego. Tak rzadko się zdarzało, że poczułem się trochę zagubiony. Anthony wpadł na pomysł, żebyśmy wyszli razem — wszyscy trzej. Mówił coś o odpoczynku, oderwaniu się od codziennych spraw.

Spotkaliśmy się w starym barze na obrzeżach Rotoru — miejscu, które bardziej przypominało zapomniany przez czas magazyn niż przyjemny lokal. Pękające neony migotały nad naszymi głowami, a zapach dymu papierosowego mieszał się z wonią taniego alkoholu. Tło stanowiła przestarzała muzyka, jakby ktoś odkurzył stary magnetofon i przypadkiem puścił kasetę.

Ines już tam była, czekała przy stoliku. Gdy mnie zobaczyła, uśmiechnęła się lekko, ale jej oczy miały w sobie coś nieuchwytnego — jakby trzymała na dystans to całe otoczenie. Zamówiła whisky z lodem i spojrzała na mnie tak, jakby mówiła: „No, nareszcie ktoś z kim da się rozmawiać.”

Anthony zajął miejsce po mojej lewej, próbując rozluźnić atmosferę, ale jego spojrzenia w stronę Ines nie umknęły mojej uwadze. Co chwilę rzucał w jej stronę nieśmiałe, wymuszone uśmiechy i żarty, które odbijały się od jej kamiennej twarzy.

— Wiesz, Ines — zaczął z nadzieją w głosie — może pójdziemy kiedyś gdzieś sami? Tak na spokojnie?

Ona uniosła brew i odpowiedziała z ledwie widzialnym uśmiechem:

— Anthony, to miłe, ale chyba nie tędy droga.

Ja poczułem ukłucie satysfakcji. Nie było wątpliwości, że to ja mam u niej większe znaczenie, a on jeszcze o tym nie wie… albo nie chce przyjąć do wiadomości.

Zwróciłem się do Ines:

— Też nie lubisz tych miejsc, co?

— Nie przepadam — odparła. — Za dużo udawania, za dużo osób, które udają, że są kimś innym. A ty?

— Też wolę coś prostszego. Gdzie można być sobą, nawet jeśli sobą jest się… no, wiesz — powiedziałem, robiąc gest w stronę swojego zniszczonego płaszcza.

Ines uśmiechnęła się szerzej.

— To dobrze, że są jeszcze tacy jak ty — szepnęła.

Anthony próbował wtrącić się do rozmowy, ale każdy jego komentarz brzmiał teraz bardziej jak nieudolna próba zwrócenia na siebie uwagi niż szczery dialog. Z każdym kolejnym zdaniem stawał się coraz bardziej nieporadny, a ja czułem, jak rośnie we mnie złość.

Po chwili wstałem, rozglądając się po barze.

— Może pójdziemy na spacer? — zaproponowałem. — Tu jest za duszno.

Ines spojrzała na mnie z lekkim zaskoczeniem, ale skinęła głową.

— Chodźmy — zgodziła się.

Anthony został, a ja i Ines wyszliśmy na zimne ulice Rotoru. Miasto było ciche, tylko gdzieś w oddali słychać było kroki przechodniów. Noc miała swój własny rytm, a my mogliśmy na chwilę zapomnieć o wszystkim.

— Czemu zawsze tak jest z Anthonym? — zapytała cicho, kiedy szliśmy obok siebie.

— Bo chce być kimś więcej, niż jest — odparłem. — Ale nie wie, jak.

— A ty? — spojrzała na mnie.

— Ja? Wolę być sobą. Nawet jeśli to oznacza, że nie zawsze wygram. Po prostu wole mieć swój kodeks i działać wobec niego niż działać jak Anthony…

Zatrzymaliśmy się na moment, patrząc na rozświetlone okna starych kamienic.

— Wiesz, Artur rozumiem cie i też bym tak chciała tylko ten Merlin.. — powiedziała cicho.

Jej głos był miękki, niemal przepraszający. Zatrzymaliśmy się przy jakimś zardzewiałym ogrodzeniu, które kiedyś chyba otaczało plac zabaw. Teraz był tylko pustą przestrzenią pełną śmieci i wspomnień, których nikt nie chciał.

Spojrzałem na nią. Miała wzrok wbity gdzieś przed siebie, jakby bała się spojrzeć mi w oczy.

— Też byś tak chciała… czyli jak? — zapytałem spokojnie, choć w środku wszystko mi pulsowało. Chciałem usłyszeć, że nie jest jak oni. Że jeszcze coś w niej zostało z tej Ines, która czasem potrafiła się uśmiechnąć bez powodu.

— Bez tej gry. Bez ciągłego udawania. Bez konieczności lojalności wobec człowieka, który zniszczył życie połowie tego miasta — odpowiedziała.

Zamilkliśmy na chwilę. Chłodne powietrze przynosiło zapach spalonego oleju i dalekich wydechów motocykli. Rotor nigdy nie spało do końca.

— Wiesz… — zaczęła znowu, powoli — kiedy Anthony zaprosił mnie tutaj, myślałam, że znowu chce się popisać. Ale jak zobaczyłam, że też będziesz, zrobiło mi się trochę lżej.

Spojrzałem na nią uważniej.

— Naprawdę? — zapytałem.

Kiwnęła głową i uśmiechnęła się ledwo zauważalnie.

— Z tobą czuję się spokojniej. Nie muszę być twarda. Nie muszę nikomu niczego udowadniać. Przy Anthonym czuję się jak nagroda, którą trzeba zdobyć. Przy tobie… jak człowiek.

Te słowa siadły we mnie ciężko, ale ciepło. Patrzyłem na nią przez dłuższą chwilę i chciałem coś powiedzieć — coś szczerego, coś więcej niż tylko „dziękuję”. Ale wtedy usłyszeliśmy kroki.

Odwróciłem się. Anthony.

— No proszę, romantyczny spacer? — zapytał z udawanym rozbawieniem, ale oczy miał chłodne.

Ines westchnęła, nie kryjąc znudzenia.

— Nie szukaliśmy romantyzmu, tylko oddechu.

— Aha — odparł krótko. — Tylko nie zapomnijcie, że jesteśmy ekipą. I że ludzie patrzą. Merlin patrzy.

Spojrzałem mu prosto w oczy.

— Znam zasady. Ale nie każda zasada zasługuje na to, by ją ślepo przestrzegać.

Przez chwilę staliśmy we trójkę w ciszy. Ines skrzyżowała ręce na piersi, Anthony próbował opanować swoje emocje, a ja… czułem, że coś się zmienia. Niewiele. Jeszcze nie burza. Ale już cienie.

— Chodźmy — rzuciłem cicho do Ines.

Zrobiła krok w moją stronę, nawet się nie oglądając.

A Anthony został tam sam. W miejscu. Z zacisniętymi pięściami i tą swoją maską, która zaczynała pękać. Szliśmy wzdłuż pustej ulicy, powoli, bez pośpiechu. Ines szła tuż obok mnie, cicho, z rękami w kieszeniach. Coś w tej ciszy między nami było… inne. Spokojne.

Za nami wciąż słychać było kroki Anthony’ego. Był wyraźnie niezadowolony, ale starał się tego nie pokazywać. Niestety, z Anthonym zawsze było tak, że prędzej czy później i tak coś powiedział.

— Hej — odezwał się z tyłu — wy dwaj jakoś tak ostatnio ciągle razem. Co, teraz to już tylko we dwoje, a ja mam iść sobie gdzieś indziej?

Zatrzymałem się i spojrzałem na niego przez ramię. Ines zrobiła to samo, choć bez żadnego komentarza.

— Przecież nikt cię nie odsuwa — odpowiedziałem spokojnie. — To był wspólny pomysł, żeby wyjść.

Anthony wzruszył ramionami, ale nie odpuszczał.

— Jasne, wspólny. Ale jakoś mam wrażenie, że nikt nie czekał, aż dołączę.

Ines westchnęła, uśmiechając się lekko, ale bez cienia złośliwości.

— Może dlatego, że zawsze się spóźniasz — powiedziała. — I nigdy nie mówisz, dokąd chcesz iść. A potem i tak kończy się na tym, że robimy to, co ty zaproponujesz.

Anthony spojrzał na nią, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć. Udawał, że go to nie ruszyło, ale jego mina mówiła coś innego.

— Po prostu chciałem, żeby było normalnie — wymamrotał. — Ostatnio wszystko się zmienia.

— Wiem — odparła łagodnie Ines. — Ale czasem warto po prostu być razem i nie komplikować.

Milczeliśmy przez chwilę. Potem ruszyliśmy dalej, już wszyscy trzej, choć atmosfera była odrobinę cięższa niż przedtem.

Zatrzymaliśmy się na placu, gdzie kiedyś były automaty z napojami i stara ławka. Usiadłem na oparciu, a Ines na siedzeniu obok. Anthony stanął z boku, oparty o mur.

— Wiesz, Artur… — zaczęła Ines — ja też czasem mam dosyć tego wszystkiego. Całego udawania, że to, co robimy, to jedyna droga.

Spojrzałem na nią uważnie.

— Dlatego chcę być sobą. Nawet jeśli to oznacza, że nie wszystko będzie idealnie.

Uśmiechnęła się.

— Właśnie to w tobie lubię. Nie kombinujesz, nie grasz. Po prostu jesteś.

Obok Anthony przewrócił oczami i mruknął:

— No pięknie. Jeszcze tylko brakuje, żebyście zaczęli się tu przytulać.

Ines spojrzała na niego z lekkim rozbawieniem.

— Anthony… naprawdę nie musisz być zazdrosny. Chcemy tylko spędzić trochę czasu. W spokoju.

— Nie jestem zazdrosny — odpowiedział szybko, choć zabrzmiało to dokładnie odwrotnie. — Po prostu… trudno się nie poczuć jak piąte koło u wozu.

— Może czasem po prostu warto poobserwować, zamiast się wpychać — powiedziałem cicho.

Nie było w tym złości, tylko stwierdzenie. Anthony już nic nie odpowiedział.

A ja spojrzałem na Ines i poczułem, że choć świat wokół nas był pełen chaosu, ta jedna chwila mogła być prawdziwa. Szliśmy już spokojniej, jakby wcześniejsze napięcie całkowicie się rozmyło. Ciepło między mną a Ines było inne niż to, które znałem z poprzednich dni. Czułem, że jesteśmy bliżej — nie przez słowa, ale przez te drobne momenty ciszy, spojrzeń, krótkich uśmiechów.

Anthony szedł kilka kroków za nami. Nie mówił już nic, i choć próbował udawać, że jest zamyślony, czułem, że w środku aż się gotuje. Ale nie miał już jak wtrącić się między mnie a Ines — nie dzisiaj.

Dotarliśmy do dzielnicy, gdzie mieszkaliśmy tymczasowo — w niskim budynku, który wyglądał jakby miał się zawalić przy silniejszym wietrze. Tylko Ines miała osobny pokój, nas z Anthonym Merlin trzymał razem — „żebyśmy się pilnowali nawzajem”, jak powiedział kiedyś żartem. A może i nie żartem.

Zatrzymaliśmy się pod drzwiami wejściowymi. Ines wyciągnęła klucze i spojrzała na mnie.

— Dzięki za ten wieczór, Artur. Dobrze było… po prostu być.

— Wiem — odpowiedziałem cicho. — I też dziękuję.

Anthony już wchodził po schodach, nie czekając.

— Dobranoc — rzuciła i zanim weszła do siebie, odwróciła się jeszcze raz. — I uważaj na siebie, okej?

Skinąłem głową.

Wszedłem z tyłu za Anthonym. Nasze drzwi znajdowały się dwa piętra wyżej, ale kiedy skręciłem w znajomy korytarz… coś mi się nie zgadzało.

Zgasło światło.

Ktoś zakrył mi twarz od tyłu, szybko, mocno. Złapałem za rękę napastnika, ale nie miałem szans. Coś ostrego przy szyi. Chciałem krzyknąć, ale głos ugrzązł mi w gardle. W sekundzie poczułem, jak moje stopy tracą kontakt z podłogą. Ktoś inny złapał mnie za ramiona.

— Spokojnie, nie chcemy ci zrobić krzywdy, przynajmniej nie od razu — powiedział niski, chropowaty głos, który aż drżał od napięcia.

— Powiedzcie, czego chcecie — wymamrotałem, choć środek gardła ściskał strach.

— Nie znamy twojego imienia i nie zamierzamy się go dowiadywać — odezwał się drugi głos, bardziej stanowczy — Ale wiemy, że jesteś związany z Merlinem, co próbował nam przeszkodzić.

— Kimita — dodał pierwszy — Nasz gang nie zapomina takich rzeczy. A ty, jesteś teraz dla nas przeszkodą.

Poczułem, jak unoszą mnie do góry, ciągnąc w stronę drzwi. Wiedziałem, że to nie przypadek, że pojawili się akurat teraz. Przeciwnicy z Kimity dali jasno do zrozumienia — terytorium, które kiedyś działało pod ich kontrolą, nie jest miejscem dla nas. Uderzyli mnie straciłem przytomność.

Godzinę później opierałem się o miękkie oparcie kanapy nic nie pamiętam sprzed godziny w ciasnym mieszkaniu Ines. Słońce powoli chowało się za wysokimi blokami, a przez okno wpadało blade, wieczorne światło. Ines poruszała się po kuchni z cichą gracją, przynosząc mi szklankę zimnej wody i delikatny opatrunek na zarysowania na mojej twarzy. Każdy jej ruch był spokojny, ale pełen troski.

— Weź to, stary, musisz się trochę ogarnąć — powiedziała miękko, zerkając na niego spod długich rzęs.

Anthony stał z boku, lekko oparty o futrynę drzwi. Jego uśmiech miał w sobie coś złośliwego, jakby oglądał przedstawienie, w którym Artur był głównym bohaterem, a on — bezlitosnym widzem.

— No, Artur, dzisiaj chyba los się do ciebie uśmiechnął… ale nie za bardzo — rzucił, wykrzywiając usta w półuśmiechu.

Zacisnąłem szczękę, próbując ignorować ból w żuchwie i duszność w klatce piersiowej. Cisza w pokoju została przerwana nagłym dźwiękiem telefonu. Wszyscy spojrzeli na migający ekran. Na wyświetlaczu pojawiło się jedno imię — Merlin.

Ines natychmiast usztywniła się, a w jej oczach pojawił się chłód.

— To on — wyszeptała, jakby bała się wypowiedzieć to imię głośno.

Anthony nie tracił czasu. Odebrał połączenie.

— Co jest? — jego głos był krótki i ostry.

— Atak. Magazyn tundry — usłyszeli wszyscy przez telefon. — Gang Kimity wziął na celownik nasze zapasy. Musicie natychmiast ruszać. Nie możecie tego przegrać.

Rozkaz brzmiał jak wyrok. Bez słowa wszyscy szybko się zebrali i wybiegli z mieszkania, adrenalina zaczęła pulsować w ich żyłach.

Na miejscu panował chaos. Dźwięki wystrzałów odbijały się echem od ścian magazynu, a w powietrzu unosił się ostry zapach prochu i spalenizny. Ciała rywali i przyjaciół mieszały się w plątaninie walki.

W tym zamieszaniu Anthony nagle odsunął się od przeciwników i rzucił się na mnie.

— To koniec Artur to za to wszystko tyle lat z tobą zmarnowanych — wykrzyczał mi prosto do ucha, chwytając mnie za ramiona i próbując przewrócić na ziemię.

Artur zaskoczony, ledwo mogąc się bronić, spojrzał na niego z niedowierzaniem. Wokół nich walka toczyła się dalej, ale w tym momencie świat skupił się tylko na Anthony’m.

Wtem pojawiła się Ines — szybko, zdecydowanie i bez żadnej wahania rozdzieliła nas, pchając Anthony’ego na bok.

— Co ty wyprawiasz? — syknęła, a jej oczy błyszczały gniewem.

Anthony wymamrotał coś pod nosem, a potem skłamał z zimnym uśmiechem:

— Ktoś pobił Artura, znalazłem go w tym stanie.

Ines natychmiast przeszła do opieki nad mną nie zastanawiając się czy Anthony mówi prawdę, zakładając mu prowizoryczny opatrunek i próbując go uspokoić.

— Musisz się pozbierać, nie możesz teraz odpaść — mówiła cicho, z troską, której nie ukrywała.

Tymczasem atakujący z gangu Kimity zaczęli zdobywać przewagę, korzystając z tego, że Ines zajęła się mną zamiast walczyć.

Kiedy walka dobiegła końca, a adrenalina zaczęła opadać, zostałem opatrzony, i wróciliśmy do biura Merlina który był wściekły. W jego oczach nie było nawet cienia litości — tylko chłód i zawód, który ciął bardziej niż najostrzejsze słowa.

— Co ty, do k*rwy, zrobiłeś…? — wysyczał przez zaciśnięte zęby. — Straciliśmy najważniejszy magazyn. Przez ciebie. Tyle miesięcy treningów, przygotowań, strategii… i wszystko poszło. Niczego się nie nauczyłeś. W*pierdalaj. I ciesz się, że tylko tyle bo mogło być gorzej ale nawet nie mam siły na ciebie.

Jego głos rozdarł ciszę jak ostrze — brutalny, bezduszny, ostateczny.

Ines nie wytrzymała. Zrobiła krok do przodu, trzęsąc się nie tyle z lęku, co z bezsilnej rozpaczy.

— Błagam… on nie zasłużył na to — powiedziała cicho, jakby każde słowo ważyło tonę. — Artur się przyda. Jeszcze nie wszystko stracone. Proszę…

Merlin odwrócił się do niej powoli. W jego spojrzeniu nie było ani grama współczucia.

— Masz zakaz kontaktu z nim — powiedział lodowato. — Zobaczę, co dalej z tobą zrobię, Ines. A jeśli znowu spróbujesz podważyć moją decyzję, pożałujesz. Z całej waszej śmiesznej trójki tylko Anthony coś sobą reprezentuje.

Anthony stał w cieniu, z rękami w kieszeniach. I kiedy padły te słowa, uniósł głowę i uśmiechnął się z dumą — jak pies, którego właśnie pochwalono za wierną służbę.

— Dziękuję, szefie.

A ja?

A ja znowu wylądowałem pod tym samym, przeklętym mostem. Tylko teraz nie miałem już szesnastu lat, tylko dwadzieścia sześć. I nie miałem już złudzeń. Deszcz padał mi na głowę, spływał po włosach i płaszczu. Znowu straciłem wszystko, co miałem. Dziesięć lat później wróciłem dokładnie tam, gdzie byłem jako dzieciak. Pod most. Sam. Historia zatoczyła koło. Nie wiem, co dalej. Nie wiem, dokąd pójść, skąd wziąć jedzenie, wodę… Nie wiem nawet, co z Ines. Czy jeszcze kiedykolwiek ją zobaczę? Nie mam nic. Nawet planu. Nawet marzeń.

ROZDZIAŁ II

Miasto które nie śpi


Tym razem nie padało tej nocy, ale wszystko było mokre. Jakby miasto spociło się ze zmęczenia. Chodziłem bez celu, bo przecież i tak nie miałem dokąd. Most, pod którym spałem jeszcze parę godzin temu, wydawał się teraz czymś bardziej symbolicznym niż fizycznym. Cieniem nad głową. Ciężarem. Może karą.

Próbowałem znaleźć sens w czymkolwiek — w dźwiękach tramwajów, w rytmie kroków obcych ludzi, w śladach opon na błocie. Nic. Nic nie pasowało. Nic nie dawało odpowiedzi.

Czasem mam wrażenie, że jak się zbyt długo patrzy w swoje własne wspomnienia, to one zaczynają się mścić. Pokazują nie to, co było naprawdę — tylko to, co można było zrobić inaczej. A ja… może właśnie to mnie teraz żre od środka. Nie to, co się stało. Tylko to, co nie.

Zanim wszystko się posypało, były taki0e momenty, kiedy milczeliśmy razem. I wtedy było dobrze. Nie idealnie — po prostu spokojnie. Spokojnie wystarczało.

Teraz już nie ma ciszy. Tylko szum. Głowy. Ulic. Świata.

Zatrzymałem się przy sklepie z wybitymi szybami. Nikt go nie naprawił od miesięcy, może lat. W środku leżały porzucone lalki, puste puszki, jedna kartka z napisem „wracamy za chwilę”. Śmieszne. Ta chwilę musiała trwać wieczność.

Zasłoniłem twarz kapturem, gdy przeszedłem przez zardzewiałą bramę starego targu. Znałem to miejsce. Tu się zaczynały wszystkie podejrzane interesy. I kończyły niektóre życia.

Nie planowałem rozmów. Chciałem tylko zniknąć — może znaleźć coś taniego do jedzenia, może coś ukraść. Może zapomnieć.

Ale wtedy ją zobaczyłem.

Opierała się o betonowy filar, z dłonią schowaną w za dużym rękawie bluzy. Jej włosy były dłuższe niż wtedy, gdy widziałem ją ostatnio — ale nie sposób było się pomylić. Oczy nadal miała takie same. Prześmiewcze, ostre jak szkło, ale dziwnie znajome.

— Artur? — zapytała z lekkim niedowierzaniem, ale bez przesadnego zdziwienia. Jakby wiedziała, że w końcu tu przyjdę.

Zatrzymałem się, nie odpowiadając od razu.

— Nie poznajesz? — Uniosła brew, a potem dodała cicho: — Chociaż teraz bardziej przypominasz tamtego z końca ósmej klasy… Wiesz, kiedy nie odzywałeś się przez cały miesiąc, a potem nagle przyniosłeś mi komiks z własnoręczną okładką.

Pamiętałem.

Pamiętałem ten dzień aż za dobrze. I jej śmiech, gdy go przeglądała, udając, że to śmieszne, choć wiedziałem, że coś ją wtedy poruszyło. Pierwszy raz od dwóch dni zrobiło mi się ciepło, ale tylko na sekundę.

— Sara — powiedziałem cicho, nie do końca wierząc, że to naprawdę ona.

— Myślałam, że nie żyjesz — rzuciła swobodnie, jakby to była zwykła pogoda. — Albo że siedzisz gdzieś w piwnicy z nożem w plecach. Ale patrz. Stoisz. Wciąż blady jak ściana.

Uśmiechnęła się lekko, nie do końca ironicznie. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Patrzyłem na nią i nagle wszystkie wspomnienia wróciły, choć próbowałem je zepchnąć gdzieś głęboko — jej zeszyt z narysowanymi kotami, którym kiedyś pilnowałem miejsca w bibliotece, nasze ucieczki z lekcji na dach szkoły, gdzie rozmawialiśmy o tym, jakby to było, gdyby świat był choć trochę mniej popieprzony.

— Zmieniłaś się — powiedziałem w końcu. — I chyba nie tylko fryzura.

Zaśmiała się, ale krótko.

— Ty też. Tylko że w twoim przypadku to nie zmiana, tylko… przejście. Z chłopaka, który milczał, do faceta, który wygląda, jakby codziennie zasypiał z pięścią w gardle.

Chciałem coś odpowiedzieć, ale ona już ruszyła. Podeszła bliżej — nie za blisko. Pachniała kurzem, mydłem i czymś jeszcze… jakby zgnieceniem starych stron. Jak wtedy, kiedy po raz pierwszy usiadła koło mnie w czytelni i udawała, że czyta ten sam rozdział przez dwadzieścia minut.

— Wiesz — powiedziała cicho, pochylając głowę — jak cię zobaczyłam, to trochę… nie wiem. Jakby czas zagiął się i walnął mnie w twarz. Tyle lat, a ty dalej masz ten sam sposób patrzenia. Trochę jakbyś chciał uciec, a trochę jakbyś nie wiedział, gdzie wracać.

Spojrzałem na nią. W jej oczach coś błysnęło. Może tylko światło.

— Nie mam dokąd wracać.

Sara przygryzła dolną wargę, przez moment nie mówiąc nic.

— Może i nie — szepnęła. — Ale czasem nie trzeba wracać, żeby się zatrzymać. Choć na chwilę.

Jej głos był miękki. Prawie niedosłyszalny. Stała blisko, ale nie dotknęła mnie. Nie musiała.

Miasto Rotor wyglądało, jakby ktoś wrzucił przyszłość w kałużę przeszłości.

Szklane wieżowce przecinały niebo jak ostrza, migocząc od reklam i świateł, które nigdy nie gasły. Ale ulice, po których szliśmy, pamiętały inne czasy — brudne alejki, popękany asfalt, graffiti sprzed dekady, które teraz przypominało o ludziach, którzy albo uciekli, albo zniknęli.

Sara szła obok mnie, milcząc przez chwilę. Kroki odbijały się echem od betonowych ścian. Gdzieś w oddali ktoś krzyczał, ktoś się śmiał, ktoś uciekał. Normalny wieczór.

— Rotor to dalej dwie różne planety — mruknęła w końcu, wskazując głową w stronę eleganckiej stacji przesiadkowej otoczonej dronami i blaskiem neonów. — Jedna świeci, druga gnije. I zgadnij, w której jesteśmy.

— Ja już dawno przestałem zgadywać — odpowiedziałem, zerkając na stare drzwi sklepu spożywczego, w którym kiedyś kupowaliśmy kradzione colty i słone precle. — W tej dolnej warstwie czuję się jak w domu.

Zachichotała, ale nie wesoło. Po prostu, żeby coś przerwać.

I wtedy się zatrzymała.

Patrzyła na mnie, marszcząc brwi. Wskazała dłonią na mój bok.

— Ty… masz na sobie garnitur?

Zamarłem na moment. Zajrzała pod róg mojego płaszcza, zanim zdążyłem zareagować.

— Podarty… ale porządny. I nie taki, co się nosi po ulicy. Coś ty odwalał, Artur?

Westchnąłem i przeczesałem palcami włosy.

— Wpadłem w coś… większego, niż powinienem. — Zrobiłem kilka kroków, licząc, że to wystarczy, ale oczywiście nie wystarczyło. — Nie planowałem wracać, wiesz? Wtedy, po wszystkim. Ale życie miało inne zdanie. A ja miałem głupi plan, że może jeszcze coś z siebie zrobię.

— Coś z siebie…? — mruknęła z przekąsem, idąc za mną. — Bo wyglądasz, jakbyś właśnie przegrał z rzeczywistością, a nie jakbyś próbował ją wygrać.

Uśmiechnąłem się gorzko.

— Dobrze mówisz. Tyle że wtedy wydawało mi się, że to nie koniec. Dostałem szansę, małą, cholernie kosztowną. Przeszedłem przez kilka piekieł, miałem cel, którego nawet nie do końca rozumiałem. Szkolenia, ludzie, misje, lojalność — te wszystkie rzeczy, które mają wartość tylko wtedy, gdy ktoś naprawdę chce cię tam widzieć.

— I?

Zatrzymałem się. Oparłem się o zimną, metalową barierkę, patrząc na światła Rotoru migające w kałuży pod nogami.

— I wszystko się spaliło. — Wzruszyłem ramionami. — Nie powiem ci, kto zawiódł kogo. Ale wyszło na to, że to ja zawiodłem wszystkich. Przynajmniej według ich wersji.

Sara przysunęła się bliżej, jej głos był cichy, niemal ostrożny.

— To dlatego zniknąłeś? Znowu?

Skinąłem głową. Ale nie spojrzałem jej w oczy.

Nie powiedziałem nic o Ines. Nie wspomniałem o tym, jak bardzo jej słowa brzmiały mi w głowie tamtej nocy. Ani o Merlinie. Ani o zdradzie, która bolała bardziej, bo przyszła od tych, którym ufałem. To wszystko było w przemilczeniu. W pauzach między zdaniami.

Sara tego nie dopytywała. Może czuła, że coś omijam. Ale nie naciskała. A to było w niej najgorsze — że wiedziała, kiedy milczenie boli bardziej niż pytanie.

— I co teraz? — zapytała po chwili.

Zerknąłem na nią.

— Teraz? Nie wiem, Może znów coś ukradnę, Może się znów zgubię.

Uśmiechnęła się lekko, prawie bezgłośnie.

— To może tym razem nie gub się sam.

I poszła dalej, nie czekając na moją odpowiedź.

Rotor nocą jest jak iluzja — z daleka olśniewa, z bliska śmierdzi śmieciem i starym tłuszczem. Ale Sara zdawała się znać ten smród lepiej niż ktokolwiek. I wyglądała, jakby jej to pasowało.

— Stary, ty chyba naprawdę nie jadłeś od dwóch dni — powiedziała z kpiącym uśmiechem, wręczając mi zawiniętą w gazetę smażoną bułkę z budki. — Weź, zanim zemdlejesz mi z dramatyzmu.

— Dzięki. — Przez chwilę patrzyłem na to coś w rękach, ale zjadłem. Sara patrzyła, jakby mnie oceniano w jakimś pokręconym reality show.

— Ty zawsze taki poważny byłeś? — spytała nagle, wciągając dym z taniego papierosa, który pachniał jak spalone opony. — Bo nie pamiętam cię aż tak… zasępionego.

— Miałem więcej powodów do śmiechu.

— Nie. Miałeś mniej blizn. — Zaciągnęła się znowu i wskazała na moją skroń. — A ta? Od kogo?

— Od życia. — Wzruszyłem ramionami.

— Phi, ja mam jedną po złamaniu klamki w sklepie jubilerskim. — Parsknęła śmiechem. — I co? Żyję. Czasem warto coś rozwalić. Nawet siebie. Tylko po to, żeby się pozbierać inaczej.

Spojrzałem na nią uważniej.

Sara nigdy nie miała planu, ale zawsze miała jakąś iskrę. Coś nieprzewidywalnego, nieokiełznanego. Była chaosem, który nie próbował udawać, że ma sens. I właśnie w tym była szczera.

— Nie wkurza cię to? — zapytałem. — Że świat nas tak wypluł?

— Wypluł? — zaśmiała się. — Stary, świat mnie nawet nie połknął. Ja sobie z boku żyję, obgryzam mu pięty i kradnę drobne z kieszeni. I jakoś idzie.

Milczeliśmy chwilę. A potem dodała ciszej:

— Ale ty… Ty wyglądałeś, jakbyś naprawdę próbował. Jakbyś wierzył, że można się stąd wyrwać.

Zacisnąłem szczękę.

Nie odpowiedziałem. Bo miała rację. Próbowałem. A oni — Merlin, Anthony — zrobili ze mnie problem, a potem odpad.

— A teraz? — zapytała, przyglądając mi się kątem oka. — Dalej chcesz być dobry?

Pokręciłem głową.

— Już nie wierzę, że to cokolwiek daje.

Sara uśmiechnęła się szeroko. Zrobiła coś dziwnego — chwyciła mnie za rękę, pociągnęła za sobą i zaczęła biec w głąb jednej z ciemnych alejek.

— Chodź. Pokażę ci coś.

— Co znowu…?

— Że życie nadal ma sens. Ale trzeba czasem ukraść go komuś z gardła.

Dobiegliśmy do punktu widokowego, którego nie znałem. Nad nami wieżowce migotały jak złote zęby, poniżej — dzielnica tonęła w żółtym świetle latarni, wijąc się jak ciało śpiącego potwora.

Sara usiadła na barierce, machając nogami jak dzieciak.

— Patrz. — Wskazała gdzieś w stronę najwyższych wież. — Miejsce, gdzie wszystko błyszczy, ale cuchnie od środka. A my? My siedzimy na krawędzi. — Spojrzała na mnie z przekąsem. — Ale czasem to z krawędzi najlepiej się skacze.

Przez moment nic nie powiedziałem. Patrzyłem tylko przed siebie. Coś we mnie drgnęło. Nie wybuch, nie furia. Raczej… pęknięcie skorupy. Jakby coś, co zbyt długo było tłumione, w końcu zaczęło przeciekać.

— Myślałem, że już po mnie. — Powiedziałem to bardziej do siebie niż do niej. — Ale może jeszcze nie.

Sara zmrużyła oczy, lekko się do mnie przechylając.

— Brzmisz, jakbyś miał coś do odzyskania.

Nie zaprzeczyłem. Ale nie przytaknąłem też. Milczałem, a cisza między nami była nagle gęsta, cięższa niż zwykle.

Sara nie dopytywała.

Zamiast tego, sięgnęła do kieszeni i wyciągnęła dwie buteleczki z ciemnego szkła. Jedną podała mi bez słowa.

— Za tych, co zniknęli. I za tych, co jeszcze mogą wrócić. — stuknęliśmy się butelkami.

Wypiłem. Palący smak wrócił mnie na ziemię.

Spojrzałem znów w dół, na to miasto, które znałem jak blizny na własnych dłoniach. I po raz pierwszy od dawna nie czułem tylko pustki. Coś się we mnie poruszyło. Wolno. Cicho. Niepokojąco. Nie powiedziałem Sarze prawdy. Jeszcze nie. Ale wiedziałem jedno coś się zaczęło.

Szliśmy bez słowa, bocznymi alejkami Rotoru, gdzie ściany były brudne od czasu i smogu, a pod nogami chrzęściły szkiełka po rozbitych butelkach. Miasto oddychało nad nami — świetliste neony, gładkie fasady wieżowców i szybkie tramwaje nad głowami. Tam u góry — świat. Tu na dole — reszta.

Sara szła przodem. Miała w sobie coś z kota — lekka, cicha, pewna, jakby znała każdą kratkę w chodniku. I znała, to było widać.

— Prawie na miejscu — rzuciła przez ramię. — Tylko nie zadawaj pytań. Jak coś cię zje, będziesz miał prawo się obrazić.

Zaśmiała się pod nosem. Ja nie. Skupiłem się na jej ruchach, trasie, zakrętach. Znała teren. Ale to ja pierwszy zauważyłem kamerę pod pękniętą rynną.

— Stara ochrona? — zapytałem.

— Serio? Ty to wypatrzyłeś?

Wzruszyłem ramionami.

— Odbiło światło. Przyzwyczajenie.

Nie pytała dalej, ale spojrzała na mnie inaczej. Uważniej.

Dotarliśmy do stalowych drzwi, zżartych rdzą i graffiti. Sara przykucnęła przy zamku.

— To najgorszy typ. Płaski cylinder, podwójny pin. Nienawidzę tego — mruknęła i wyciągnęła cienki wytrych.

— Daj. — Wyciągnąłem rękę.

Spojrzała z niedowierzaniem.

— Ty? Co, przeczuwam, że zaraz mi powiesz, że pracowałeś w ślusarstwie?

— Miałem… zajęcia praktyczne — powiedziałem i przejąłem narzędzie.

Zamek ustąpił po kilkunastu sekundach. Metal zaskrzypiał. Otworzyłem drzwi i puściłem ją przodem.

— Wchodzisz czy będziesz się gapić, jak robię cuda?

Sara weszła pierwsza, ale nie oderwała ode mnie wzroku.

— Kto cię uczył takich rzeczy?

Wzruszyłem ramionami.

— Sam się czasem człowiek musi nauczyć. Albo go nauczą.

Wewnątrz pachniało kurzem i starym olejem. Półki puste, ale dalej, w głębi — było to, czego szukaliśmy. Metalowa skrzynia, zabezpieczona, ale nie pod prądem. Sara już się tam rzucała, ale zatrzymałem ją ruchem ręki.

— Sprawdź najpierw podłogę. Czasem instalowali czujniki ruchu.

— No dobra… — powiedziała powoli. — Kim ty jesteś, Artur?

Milczałem. Ukląkłem i sprawdziłem spód skrzyni. Stare styki, odcięte dawno temu.

— Bezpieczne. Pomogę ci to wynieść.

Sara patrzyła na mnie z lekkim półuśmiechem, jakby widziała mnie po raz pierwszy.

— Serio. Kim ty jesteś?

— Po prostu… ktoś, kto miał kiepskie szkoły życia.


Nie odpowiedziała od razu. Otworzyła skrzynię i wyjęła broń — dwie stare, krótkie jednostki, jeden nóż taktyczny i jakiś pas z przegródkami. Gdy go zakładałem, spojrzała na mnie z ukosa.

— Ej, Artur… ty zawsze byłeś taki zarośnięty? — zmarszczyła lekko brwi. — Czy to jakiś nowy styl „mam wszystko w dupie”?

Zatrzymałem ręce. Przesunąłem dłonią po żuchwie.

— Nie planowałem tego. Po prostu… jakoś przestało mieć znaczenie.

Sara nie odpowiedziała od razu. Wpatrzyła się chwilę, jakby widziała mnie trochę inaczej niż kilka minut temu.

— Dziwny jesteś. Ale wiesz co? Dobry dziwny.

Spojrzałem na nią.

— Pierwszy raz od dawna ktoś zestawił „dobry” i „mnie” w jednym zdaniu.

Uśmiechnęła się krzywo. Z tym swoim nieprzewidywalnym błyskiem w oku.

— To będzie ciekawa noc.

Opuszczony motel stał tuż przy starym torowisku, po którym od lat nie przejechał żaden pociąg. Neon nad wejściem dawno już przestał świecić, ale litery „OTEL LUNA” nadal ledwo widniały na tle obdrapanej ściany. Wiatr szarpał zardzewiałą reklamą piwa, a wejście prowadziło przez zbutwiałe, podparte cegłą drzwi. Gdyby nie Sara, nigdy bym nie pomyślał, że to miejsce jest zamieszkane.

— Wchodź. — Mrugnęła do mnie. — Tylko uważaj, druga deska przy wejściu skrzypi

W środku pachniało kurzem, starym drewnem i… czymś jeszcze. Czymś miękkim. Może lawendą? Może zwykłym mydłem. Jej zapachem.

Przeszliśmy wąskim korytarzem, w którym podłoga była przykryta zużytym, wyblakłym dywanem. Na ścianach — resztki dawnych tapet i kilka krzywo powieszonych ramek, w których ktoś zostawił zdjęcia z czasów, gdy „Luna” była czymś więcej niż tylko ruiną.

Sara otworzyła jeden z pokoi — pokój numer 3.

— No, to moja willa. Tylko nie siadaj na lewym krześle, raz się złamało pod kimś i… no, po prostu nie siadaj.

Wnętrze było dziwnie przytulne. Łóżko, przykryte patchworkowym kocem, niewielka komoda, półka z paroma książkami, lampka z czerwonym abażurem, a przy oknie zasłona zrobiona z dwóch różnych materiałów. Na ścianie wisiała mapa miasta — popisana długopisem, pełna zaznaczonych punktów. W kącie — mały, elektryczny piecyk. Wszystko zebrane z różnych miejsc, ale poukładane z jakąś logiką. Jej logiką.

— Mieszkasz tu? — zapytałem cicho, rozglądając się.

— Od trzech lat. Cicho, zimą czasem szczury w ścianach, ale za to nikt nie puka w drzwi. — Usiadła po turecku na łóżku i poklepała miejsce obok. — Siadaj, nie gryzę. No chyba że bardzo chcesz.

Usiadłem. Uważnie. Trochę jakby to łóżko miało ocenić, czy zasługuję, by tu siedzieć.

Sara przyglądała mi się przez chwilę.

— Nadal się garbisz jak w podstawówce. — powiedziała z lekkim uśmiechem. — Pamiętasz, jak siedziałeś za mną i zawsze rysowałeś coś w zeszycie?

Zamrugałem. Wróciło to do mnie jak migawka.

— Głównie czołgi i roboty. — powiedziałem. — A ty zawsze próbowałaś je pokolorować, nawet jeśli mówiłem, żebyś nie dotykała.

— Bo były zbyt szare. — Wzruszyła ramionami. — A potem… zniknąłeś.

Zamilkłem. Nie odpowiedziałem od razu. Przesunąłem dłonią po szorstkim kocu, jakby nagle stał się ciekawszy niż temat rozmowy.

— Rodzice… — zacząłem. — Zginęli. Po prostu któregoś dnia mnie już nie było. Nie miałem już nic, co by mnie trzymało w tamtym miejscu.

Sara nic nie powiedziała. Tylko przesunęła się bliżej. Nie dotykała mnie, ale była bardzo blisko. Blisko jak wtedy, gdy siedzieliśmy razem w świetlicy i udawaliśmy, że nie słyszymy jak nauczycielka wrzeszczy na innych.

— Długo się nie śmiałeś. — powiedziała cicho. — A miałeś śmieszny śmiech. Trochę jak kot, który się zakrztusił.

Parsknąłem cicho. Chciałem zaprzeczyć, ale… nie dało się.

— Może nadal mam. — powiedziałem. — Tylko nikt go nie słyszy.

Sara wstała, podeszła do komody i zaczęła czegoś szukać. Po chwili wyciągnęła kilka rzeczy: czarny golf, szare spodnie, wełniane skarpety i cienki szalik. Rzuciła to wszystko obok mnie na łóżko.

— Masz. Przebierz się. Ten twój płaszcz niby stylowy, ale pod spodem wyglądasz, jakbyś uciekł z pogrzebu własnego życia.

Zawahałem się. Spojrzałem na ubrania, potem na nią.

— Nie pytasz, skąd miałem ten płaszcz?

— Nie pytam o rzeczy, na które nie jesteś gotowy odpowiedzieć. — Uśmiechnęła się lekko. — Ale serio, przebierz się. Nie chcę, żebyś zamarzł zanim jeszcze zdążysz mi pokazać, jak się rysuje czołgi.

Zacząłem się rozbierać, odwrócony plecami, a ona usiadła na podłodze i coś rysowała palcem po zakurzonej podłodze. Cicho, bez nacisku. Była obecna — ale nie nachalna.

Gdy skończyłem i usiadłem z powrotem, spojrzała na mnie z delikatnym, niemal dziecięcym zadowoleniem.

— No. Teraz wyglądasz jak ktoś, kto może przeżyć do rana.

Spojrzałem na nią.

I pierwszy raz od dawna pomyślałem, że może… może naprawdę przeżyję.

— Gdybyś mógł wrócić do jednego dnia z dzieciństwa — którego byś wybrał?

Zaskoczyła mnie tym nagłym pytaniem. Spojrzałem na nią, oparty plecami o ścianę, otulony ciepłem swetra, który pachniał jak coś między kurzem a lawendą.

— Może ten z wycieczki do ogrodu botanicznego. — odpowiedziałem po chwili. — Pamiętasz?

— Jasne. Zgubiliśmy się i nikt nie zauważył. — zaśmiała się. — Siedzieliśmy przy tym sztucznym jeziorku i udawaliśmy, że jesteśmy tajnymi agentami. Ty robiłeś pistolety z patyków.

— A ty dałaś mi gumę balonową, którą ukradłaś nauczycielce z torebki.

— Ekhm, „pożyczyłam”. Na wieczne oddanie.

Zaśmiałem się cicho. Może rzeczywiście śmiałem się trochę jak zakrztuszony kot. Chyba naprawdę to pamiętała.

— A ty? — zapytałem. — Jaki dzień byś wybrała?

Sara spojrzała na mnie, jakby odpowiedź miała już gotową od lat.

— Ten sam.

Zamilkliśmy.

Cisza między nami nie była ciężka. Była… znajoma. Taka jak kiedyś, kiedy po prostu siedzieliśmy obok siebie w świetlicy i każdy miał swoje myśli. Ale i tak najlepiej było je mieć właśnie razem.

Sara podwinęła nogi i oparła głowę o ścianę, przekręcając się tak, by widzieć mnie kątem oka.

— Wiesz… — zaczęła powoli, ostrożnie. — Myślałam, że jak zniknąłeś, to cię już nigdy nie zobaczę. I przez jakiś czas naprawdę cię nienawidziłam.

— Rozumiem.

— A potem zrozumiałam, że zawsze byłeś trochę zbyt szybki dla wszystkich. Jakbyś biegł do przodu, nawet jak wszyscy jeszcze stali.

Spojrzałem na nią. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Chciałem powiedzieć coś w stylu „to nie tak”, ale… to właśnie było „tak”.

— Czasem się zastanawiałem… — powiedziałem zamiast tego. — Jak wyglądałoby moje życie, gdybym wtedy został. Gdybym… miał wybór.

Sara patrzyła na mnie długo. Zbyt długo. I zbyt cicho.

— Może byłoby nudne. Może byś miał pracę w markecie i psa, który wszystko żre.

Uśmiechnąłem się lekko.

— Może. Ale może bym miał też ciebie w tej nudzie.

Słowa wypadły mi z ust, zanim je przemyślałem.

Sara zamarła. Nie powiedziała nic. Ale jej twarz zmieniła się nieznacznie. W oczach pojawił się błysk. Nie triumfu. Nadziei.

— A teraz? — zapytała cicho. — Teraz też nie masz wyboru?

Spuściłem wzrok. Patrzyłem na swoje dłonie, szorstkie, podrapane, obce.

— Nie wiem. Jeszcze nie.

Znowu zamilkliśmy. W tle cicho brzęczał piecyk. Gdzieś w ścianach coś zaskrzypiało. A mimo to wszystko było… spokojne.

— Hej. — powiedziała po chwili, zmieniając ton. — Pamiętasz, jak się wywaliłeś na lodzie przed szkołą i cały korytarz zamarł, a ty udawałeś, że ćwiczyłeś nowy taniec?

— Pamiętam. — Pokręciłem głową. — To była najgorsza godzina mojego życia.

— A dla mnie najzabawniejsza.

— Dobrze, że przynajmniej ktoś miał z tego radość.

Sara pochyliła się i ułożyła na łóżku, bokiem, z głową na rękach, patrząc na mnie przez ramię.

— Lubię, gdy jesteś tu. Po prostu jesteś.

Skinąłem głową.

— Ja też, Sara.

Ale nie powiedziałem nic więcej.

Nie chciałem, by coś pękło. Jeszcze nie teraz.

Sara przeciągnęła się na łóżku jak kotka, ziewając szeroko, a potem spojrzała na mnie spod przymkniętych powiek.

— Dziś… było dobrze. Dawno nie gadałam z kimś tak długo bez potrzeby kłamania co drugie zdanie.

— Masz talent do gadania — uśmiechnąłem się krótko. — Ale przynajmniej kłamiesz z klasą.

Prychnęła cicho, a potem opadła na plecy, patrząc w sufit, który pamiętał inne czasy — był tam stary, brudny wiatraczek, który nie działał, i rząd przygasłych lampek, których Sara najwyraźniej nie wyłączyła od lat.

— Wiesz… zawsze myślałam, że kiedy znowu cię zobaczę, to albo będziesz już całkiem zły, albo w ogóle cię nie poznam. A ty… jesteś prawie taki sam. Tylko trochę bardziej połamany.

— A ty dalej mówisz jakbyś czytała moje myśli — mruknąłem, opierając się o ścianę.

— Nie muszę czytać — odpowiedziała cicho. — Ja cię pamiętam.

Na moment zapadła cisza.

— Powinniśmy się przespać — powiedziała nagle, łamiąc napięcie. — Jutro… no, jutro to nie plan. Ale jakoś będzie. Zawsze jakoś jest, nie?

— Zawsze — przytaknąłem.

Zgasiła lampkę przy łóżku. Po chwili światło zgasło też w jej oczach — oddychała płytko, spokojnie, z ręką pod policzkiem, skulona jak ktoś, kto przez życie nauczył się spać z połową ciała gotową do ucieczki. Ja położyłem się na starym materacu przy oknie. Sprężyny jęczały, kurz wzbijał się z każdego ruchu, ale było w tym coś… domowego. Jakby choć na chwilę wszystko wróciło na swoje miejsce. Kilka godzin później otworzyłem oczy nagle. Bez dźwięku, bez powodu. Po prostu wiedziałem, że nie zasnę więcej tej nocy. Sara spała, nie ruszała się, delikatnie pochrapując. Cicho zebrałem swoje rzeczy, narzuciłem płaszcz i otworzyłem okno w korytarzu obok. Wyjście na dach było wąskie, nieco ryzykowne, ale pamiętałem takie miejsca z dawnych czasów. Gangi uczyły radzić sobie wszędzie.

Na górze wiało. Miasto Rotor rozciągało się pode mną jak rozświetlona plansza — zimna, monumentalna, obojętna. Ciche, stalowe serce nowoczesności. A na jego obrzeżach, tam gdzie ledwo docierało światło, żyliśmy my.

Usiadłem na krawędzi i po raz pierwszy od dawna… po prostu myślałem.

Nie o przetrwaniu. Nie o tym, co dalej z nocą. Tylko o sobie.

O Ines.

Nie powiedziałem Sarze o niej. Nie mogłem. To było zbyt… kruche. Zbyt nieopowiedziane. A może po prostu nie chciałem zniszczyć tego, co miało zostać niewypowiedziane.

Ale w głowie wracały jej gesty. Jej chłodne oczy, kiedy Merlin rzucał wyroki. Jej dotyk, wtedy, gdy jeszcze mogła mnie dotknąć. Ines pachniała jak lawenda i proch. A Sara?

Sara pachniała kurzem, słońcem i ulicą. I czymś jeszcze. Czymś… ciepłym. Czymś, co przypominało dzieciństwo, jakby można było wrócić do czasów, gdy wszystko było prostsze, zanim świat się zepsuł.

Ines była ciszą, która kłuła jak szkło. Sara — chaosem, który rozgrzewał.

Nie wiedziałem, co z tego wyniknie. Czy w ogóle coś. Ale tam, na dachu, z zimnym powietrzem wpadającym pod kołnierz, uśmiechnąłem się lekko, pierwszy raz od miesięcy.

Bo po raz pierwszy… nie czułem się całkiem sam.

I może to właśnie był początek.

Siedziałem tam do rana. Na dachu opuszczonego motelu, który trzymał się resztek cegieł i wspomnień. Noc odchodziła powoli, jakby niechętnie. Mgła sunęła między budynkami, wijąc się jak duchy starych opowieści. Miasto Rotor budziło się leniwie — nie jako całość, ale jak organizm złożony z osobnych światów. Każda dzielnica wstawała inaczej.

Tam, w centrum — szklane kolosy, oświetlone błękitnym światłem ekranów reklamowych, jak zawsze gotowe do pokazów. A tu, na obrzeżach — zapomniane wieżowce, grafitti przykrywające dawne tynki, klatki schodowe otwarte na przeciąg i ciszę.

Siedziałem z kolanami pod brodą, palcami przesuwając po krawędzi dachu. Nie było już chłodno. Tylko cicho. Spokojnie. Przez chwilę miałem wrażenie, że znów jestem chłopakiem, który chował się przed światem.

Tylko teraz… świat już mnie znał. I wiedział, jak uderzyć.

Nie wiedziałem, czego chcę. Czy chcę walczyć. Czy chcę uciekać. Ale wiedziałem jedno: nie chcę znowu zasypiać, będąc nikim.

Nagle drzwi motelu zaskrzypiały gdzieś pod spodem. Gwałtownie. Z impetem. Po chwili usłyszałem znajomy głos — podniesiony, roztrzęsiony.

— Artur?! ARTUR?! — krzyczała Sara, wybiegając na pustą uliczkę. Rozglądała się dookoła, odrzucając z ramion swój rozciągnięty sweter. — Do cholery, gdzie ty jesteś?!

Wstałem i podszedłem bliżej krawędzi.

— Hej! Tu jestem! — zawołałem. — Na dachu, idiotko!

Zadarła głowę. Zatrzymała się w miejscu. Przez chwilę po prostu patrzyła, a potem… opadła na kolana na chodniku. Jakby coś w niej puściło.

— Jesteś… — powiedziała cicho, niemal szeptem. — Myślałam, że zniknąłeś. Że znowu zniknąłeś… jak wtedy.

Zacisnąłem usta. Coś ścisnęło mnie w środku.

— Nie zniknąłem. Po prostu… musiałem pomyśleć. Sam.

— Zawsze sam, co? — powiedziała już głośniej. — Zawsze musisz wszystko dusić, chować, milczeć, udawać, że nic cię nie rusza.

Nie odpowiedziałem od razu. Zszedłem powoli po bocznych schodach awaryjnych, aż stanąłem naprzeciwko niej. Siedziała na ziemi, ramiona jej drżały, ale nie płakała. Trzymała się. Jak zwykle.

Usiadłem obok. Blisko, ale nie za blisko.

— Nie chciałem cię przestraszyć. — powiedziałem. — Po prostu… czasem czuję się, jakby mnie nie było. Jakby istniała tylko ta wersja mnie, którą świat potrzebuje: silna, wściekła, gotowa na cios.

— A ja nie potrzebuję tej wersji — odpowiedziała miękko. — Potrzebuję ciebie. Nawet jeśli jesteś milczący, brudny, zarosły i śmierdzisz kurzem i przeszłością.

Uśmiechnąłem się lekko.

— Dzięki. Miło to usłyszeć o świcie.

Sara odwróciła głowę, ale widziałem ten cień ulgi w jej oczach. Jakby znów mogła oddychać.

— Obiecałam sobie, że jak cię jeszcze raz znajdę, to cię nie puszczę. I miałam rację, że wrócisz. Bo ty zawsze wracasz do miejsc, gdzie ktoś jeszcze o tobie pamięta.

— Wiem — odpowiedziałem cicho. — Właśnie dlatego zostałem.

Siedzieliśmy chwilę w ciszy. Miasto już żyło, ale dla nas — czas się zatrzymał.

Może właśnie w tym wszystkim chodziło o momenty. A to był jeden z nich.

— Nigdy nie powiedziałeś, co się z tobą stało — odezwała się cicho. — Po podstawówce po prostu… wyparowałeś. Pamiętam, że wtedy… długo cię szukałam.

Wziąłem głęboki oddech. Beton pachniał wilgocią, starymi śmieciami i rdzą.

— Wtedy… po tym, jak moi rodzice zginęli… nie było już nic. Dom, szkoła, miasto — wszystko było jak pokój po pożarze. Zostałem tylko ja, i to w wersji, której nikt nie chciał znać. Nawet ja.

Sara słuchała, milcząc.

— Uciekłem. I trafiłem pod most. Młody, głodny, wściekły. Tam poznałem Anthony’ego. — Nazwałem jego imię po raz pierwszy. — Był jak ja. Albo tak mi się wydawało. I potem przyszedł Merlin.

Zawiesiłem głos.

— Miał charyzmę. Miał plan. Miał odpowiedzi na pytania, których nawet nie zdążyłem zadać. A ja miałem wszystko, czego on potrzebował: lojalność, zapał i brak alternatywy.

Sara zmarszczyła brwi. Delikatnie.

— To on cię wciągnął?

— On mnie zbudował. Od nowa. Po swojemu. — Uśmiechnąłem się gorzko. — I przez dziesięć lat myślałem, że to ma sens. Że jestem częścią czegoś. Anthony piął się wyżej, ja wykonywałem brudną robotę, czasem decydowałem o czyimś życiu. I wtedy pojawiła się… — Zawahałem się. — Ktoś.

Sara przechyliła lekko głowę. Nie przerwała.

— Myślałem, że to coś zmieni. Że dla niej… zrobię coś innego, coś lepszego. Ale okazało się, że uczucia w tym świecie to tylko słabość, którą inni wykorzystują. I tak też zrobili. Anthony pierwszy. Pod mostem. Znowu tam. Jakby historia musiała zatoczyć koło, żeby mnie połamać.

— Zdradził cię?

Skinąłem głową powoli.

— Merlin też. Ale on robi to w białych rękawiczkach. Anthony po prostu dociska gardło, aż przestajesz oddychać.

Sara przysunęła się bliżej, powoli, niepewnie.

— I ta dziewczyna?

Spojrzałem w dal. Światło słońca połknęło już dachy najniższych budynków.

— Jest tam. Po tamtej stronie. Gdzie świat wygląda lepiej z perspektywy gabinetu. Nie wiem, czy ją straciłem. Może nigdy naprawdę nie była „moja”. Ale… zabrała ze sobą część mnie.

Sara nie odpowiedziała. Przez chwilę myślałem, że nic nie powie. Ale wtedy się odezwała, szeptem:

— A teraz? Co teraz zrobisz?

Odchyliłem głowę i spojrzałem na niebo, które coraz wyraźniej przybierało barwy dnia.

— Teraz jestem wolny. Po raz pierwszy od lat. I nikt już nie będzie pisał mi scenariusza. Ani Merlin. Ani Anthony. Ani wspomnienia.

Zamilkliśmy. Ale coś zawisło w powietrzu — nie między nami, tylko we mnie. Uporządkowanie. Jakby wreszcie wszystko było na swoim miejscu, choć dalej w rozsypce.

Sara delikatnie oparła głowę na moim ramieniu. Nie odpowiedziałem. Ale też nie odsunąłem się.

Po raz pierwszy od długiego czasu… nie miałem ochoty znikać.


— Dobra — powiedziała Sara, zrywając się z miejsca, jakby nagle wróciła jej cała energia. — Koniec sentymentów. Musimy coś zjeść, zanim zaczniesz znowu filozofować na czczo.

— Myślałem, że w tym mieście nie ma już nic za darmo.

— A kto mówi o „za darmo”? — Uśmiechnęła się łobuzersko. — Mamy nasze sposoby.

Zeszliśmy na dół. Rotor budził się ociężale. Miasto wyglądało jak zmęczony król po bankiecie — obdrapane mury, ale złote światła; brudne szyby, ale nowoczesne billboardy pulsujące reklamami jak serca. Obok sterty śmieci przejeżdżał chromowany pojazd patrolowy, a ludzie śpieszyli się, by nie patrzeć nikomu w oczy.

Skręciliśmy w boczną aleję. Zatrzymaliśmy się przy automacie, który kiedyś wydawał kawę i kanapki. Teraz był zepsuty — ale nie do końca martwy. W środku, przez pęknięcie w pleksiglasie, migały kontrolki. Sara wyciągnęła z kieszeni długi cienki śrubokręt.

— Ty stój z boku, patrz czy nie lezie patrol. Ja się z tym trochę pobawię.

— Robiłaś to już?

— Proszę cię. Gdyby istniał uniwersytet włamań do maszyn, miałabym doktorat.

Zaczęła majstrować. Spojrzałem na nią — skupiona, z językiem przygryzionym w kąciku ust. Trochę dziecko, trochę wariatka, a trochę… sprytna złodziejka. Minęło może dwadzieścia sekund.

Klik.

Drzwi automatu zaskrzypiały lekko. Wewnątrz — kilka batonów energetycznych, trzy paczki ciastek, dwie wody i jedno coś, co wyglądało jak syntetyczny kebab w tubie. Sara wszystko zgarnęła do plecaka.

— Chodźmy gdzieś wyżej. Zjemy, a potem… pogadamy — powiedziała, zadowolona z siebie.

Usiedliśmy na krawędzi rozbitego parkingu, z którego było widać centrum Rotora — błyszczące wieżowce, ogromne reklamy i lewitujące drony dostawcze.

Bezpośrednio pod nami znajdowała się ulica handlowa, a na rogu — neon „ZEUS — Elektronika przyszłości”. Sklep miał dwa poziomy: parter z urządzeniami domowymi i górny z elektroniką osobistą. Szyby były kuloodporne, ale tylne wejście prowadziło na wąską rampę dostawczą. Miejsce było zabezpieczone, ale nie idealnie.

Zauważyłem, jak Sara patrzy na witrynę z błyszczącymi dronami i najnowszymi smartwatchami. I wtedy przyszło mi do głowy coś niebezpiecznego.

— A gdyby tak… trochę namieszać?

— Hm?

— ZEUS. — Wskazałem brodą. — Widzisz tylne wejście? Kamera pod kątem. Jedna. I brama od rampy na mechaniczny zamek, stary typ. Można to obejść.

Sara przechyliła głowę.

— Znasz się na takich rzeczach?

— Znam się na wielu, o które mnie nie podejrzewasz. — Uśmiechnąłem się krzywo.

— I chcesz go obrobić?

— Nie dziś. Ale może wkrótce. — Wziąłem łyk wody. — Trzeba tylko planu. Dokładnego. Mamy dwie osoby,

Sara wyglądała, jakby w jej oczach właśnie zapłonęła iskra.

— No dobra. Mów, co widzisz.

Wskazałem:

— Sklep otwarty od 8:00 do 22:00. Dwie zmiany ochrony, trzech pracowników wewnątrz. Kamera z przodu, dwie z boku, jedna z tyłu. Drzwi tylne na zamek elektromagnetyczny. Można to rozpracować, jeśli zna się rytm dostaw.

— Jak to sprawdzimy?

— Obserwacja. Dwa, trzy dni. Potem wejście — najlepiej nocne, ale przed porannym przeglądem systemu. Jedno wejście, jedno wyjście. Bierzemy tylko małe, cenne rzeczy. Nie ruszamy sprzętu z zabezpieczeniem GPS.

Sara skinęła głową, coraz bardziej podekscytowana.

— I co? Wciągamy to razem?

— Tak. Ale zrobimy to po mojemu. Po cichu. Bez brawury.

— Okej, szefie.

Uśmiechnęła się szeroko, a ja nie mogłem nie odpowiedzieć lekkim uniesieniem kącika ust.

Plan powoli kiełkował. A pod miastem, w jego własnym cieniu, rodziła się mała wojna.

ROZDZIAŁ III

Spotkanie z przeszłością?

Sara prowadzi mnie przez jeden z tych zaułków, które wyglądają, jakby nawet światło bało się tu zaglądać. Miasto jeszcze śpi. Ludzie nie. W Rotorze to nie zawsze to samo.

Zatrzymujemy się przed dużym, zielonym kontenerem przy starym serwisie tramwajowym. Na boku wymalowany sprayem symbol: przekreślony ptak.

— To tutaj? — pytam cicho.

Sara kiwa głową. — Mówią na niego James. Trochę świr, ale robi niesamowite rzeczy. Mówiłam mu, że przyjdziemy. Dwa razy się nie powtarza.

Pukam. Przez chwilę cisza. Potem szczęk blokady. Kontener zaskrzypi i lekko się uchyla.

W środku… chaos. Przewody zwisają z sufitu jak stalowe pnącza. Stare monitory, blaszaki, porozkręcane drony, lampy warsztatowe o ciepłym świetle i dźwięk serca — wentylatory i kody spływający po ekranach jak deszcz.

Chłopak, może 24 lata, z rozwichrzonymi włosami i jednym cybernetycznym okiem, patrzy na mnie spod kaptura.

— Artur? — pyta, jakby nie miał pewności.

— Mhm. — Wchodzę. — Ty James?

— Jeśli nie, to mam bardzo dziwnych gości.

Sara wsuwa się za mną i zamyka drzwi. Metaliczny stuk. Jesteśmy w środku.

James kręci się na rozklekotanym krześle.

— Przyszliśmy z pomysłem — mówię. — Dużym.

— A ja mam rzeczy, które lubię trzymać w całości, więc zamieniam się w słuch.

Siadam. Nie prostuję się. On lubi kontrolować przestrzeń — daję mu ją. Przez chwilę tylko patrzymy na siebie w milczeniu. On pierwszy pęka. Mruga i wskazuje monitor.

— ZEUS. Centrum elektroniki na S8. Tarcza sygnałowa, trzy poziomy kamer, dostęp biometryczny dla nocnej ochrony. Co dokładnie was interesuje?

— Całe piętro z pamięciami. Dyski, chippy, głębokie archiwa. Sprzęt, który mógłby posadzić pół miasta na kolana — mówię cicho. — Potrzebujemy twoich oczu i twojego umysłu.

James przestaje się kiwać. Patrzy dłużej. Jego dłoń zaciska się na kubku.

— Merlin?

Kiwnięcie. Nie muszę mówić więcej.

Sara siedzi obok mnie na zniszczonym pufie. Nie odzywa się, ale jej spojrzenie robi robotę za nią. Uświadomiliśmy sobie że James też miał z nim wspólną przeszłość a więc mamy wspólny front. James również to wyczuwa.

— Dobra. Wchodzę. Ale mam jedno pytanie.

— Słucham.

— Jesteście gotowi, by być niewidzialni?

Uśmiecham się krzywo.

— Od paru miesięcy próbuję być niewidzialny. Chyba już czas, żeby ktoś mnie w końcu zobaczył — i to po swojemu.

James odpala kolejne ekrany. Rozkłada plan piętra. Schematy zabezpieczeń, punkty wejścia, serwerownię, gniazda zasilania, linie sygnałowe, wszystko.

— Okej. Zaczniemy od prostego: wyciągnę dla was plan czujników i ścieżkę kamer. Dam pętlę czasową, przez którą będziecie mieli 38 sekund martwego pola z tyłu budynku. Od wejścia do schodów. Potem trzeba będzie już improwizować.

— Tego akurat nigdy mi nie brakowało — mówię.

Sara przysuwa się bliżej monitora.

— A alarmy?

— Te muszę obejść ręcznie. Dajcie mi dzień. Jutro pokażę wam ich serce — i wtedy zdecydujemy, jak je zatrzymać.

Kiwam głową.

— Dobrze mieć cię po naszej stronie.

James ziewa i zdejmuje kubek z ust.

— Na razie. Po mojej stronie jest tylko kod. Ale… może i was wpuszczę do mojego systemu.

Zaczynam się śmiać. Pierwszy raz od dawna.

Bo wiem jedno: pierwszy ruch zrobiony.

Parę dni później stoję z tyłu sklepu Zeus. Ciemno. Powietrze zimne i suche, w gardle drapie kurz ze starego asfaltu. Rękawiczki mam mokre od potu, mimo że palce drżą jakby zamarzały. Palec wskazujący spoczywa przy spuście.

Sara stoi po lewej. Jej maska — tania, czarna, z białym uśmiechem jak z kreskówki — wygląda absurdalnie, a jednocześnie… pasuje. Do niej. Do tej nocy. Do nas.

W uchu mam słuchawkę. W niej — James.

— Sygnał z kamery zewnętrznej martwy. — Jego głos spokojny, rzeczowy. — Dajcie mi jeszcze dziesięć sekund. Ochroniarz właśnie wyciąga termos. Trzy… dwa… teraz.

Sara pierwszy raz się odzywa od kilku minut.

— Działa?

— Tak. Tylny zamek nie ma alarmu. Wchodzicie przez drzwi awaryjne, korytarz techniczny, potem prosto do strefy serwisu. Artur, kabel masz w kieszeni. Wepnij, kiedy będziesz przy głównym hubie. Potem dasz mi dostęp.

— Jasne. — Odpowiadam. Głos mam niski, matowy. Nie wiem, czy to adrenalina, czy cisza przed burzą.

Sara kiwa głową. Uśmiecha się lekko pod maską. Czuję to, nie muszę widzieć.

— Gotowy, partnerze? — szepcze.

— Nigdy bardziej.

Podchodzimy do drzwi. Metal zimny jak lód. Wkładam cienki kawałek stali w zamek, pcham, słyszę klik. James w słuchawce:

— Idziecie idealnie. Trzy minuty do restartu kamer wewnętrznych. Potem znowu będziecie widoczni.

Wchodzimy. Drzwi się zamykają cicho jak oddech. W środku pachnie kurzem, starymi kablami i wypaloną elektroniką.

Znam to uczucie. Cisza przed burzą.

Biegniemy wzdłuż korytarza technicznego. Sara zrywa zasłonę z drzwi magazynu. Setki pudeł — drony, laptopy, komponenty.

— James, kamera? — rzucam.

— Jesteście niewidoczni. Macie dwie minuty.

Zaczynamy pakować. Każde pudło do wielkich, czarnych worków. Sara sprawnie, jakby robiła to sto razy. Ja skupiony — żadnych pomyłek.

Wózek. Dwa kursy przez tylne drzwi do ciężarówki, zaparkowanej w martwej strefie. Sara otwiera drzwi, rzuca:

— Jeszcze jeden rzut.

Wchodzę ostatni raz. Wtykam kabel do centrali. James odbiera:

— Mam to. Wycofujcie się.

I wtedy…

WYCIE ALARMU.

Sara zamarza.

— Bierz to! — krzyczę.

Rzucamy ostatni worek. Zatrzaskujemy drzwi ciężarówki. James przez słuchawkę:

— Zjeżdżajcie. Teraz!

Silnik ryczy. Sara siada za kółkiem.

Syreny policyjne dobiegają z oddali niczym narastający grzmot. Słyszę je, nim dostrzegam kogokolwiek na horyzoncie.

— Kur*a! — wyrwało się z ust Sary. — Mamy towarzystwo!

Zerkam nerwowo w lusterka ciężarówki. Kilka świateł miga, odbijając się od mokrego asfaltu, a cienie policyjnych radiowozów coraz bardziej się zbliżają.

— Trzeba się ukryć, teraz! — rzucam, łapiąc ciężki worek z elektroniką i rzucając go na plecy.

Sara skręca gwałtownie w boczną uliczkę, wąską i oświetloną jedynie sporadycznie słabym światłem latarni.

— Tu powinna być dobra kryjówka — mówi, a ja widzę, że jej oczy błyszczą adrenalina.

Gdy dojeżdżamy do opuszczonego magazynu, wyskakuję z ciężarówki, niosąc sprzęt. Sara już otwiera drzwi, za nami policyjne syreny stają się głośniejsze.

Wbiegamy między sterty skrzyń i odpadów. Ciężarówka staje ukryta w cieniu wielkiego kontenera.

— James mówił, że tu będzie bezpiecznie — rzuca Sara, zerkając nerwowo za siebie.

Cisza wokół nas jest napięta. Wiem, że to dopiero początek. Policja nie odpuści

Stoję obok ciężarówki, serce wali mi jak oszalałe. W oddali już słychać policyjne syreny, narastają z każdą sekundą, jak przypomnienie, że czas się kończy. W powietrzu czuć wilgoć i dym spalin. Obok mnie stoi Sara — napięta, jak sprężyna, którą zaraz ktoś pociągnie. Jej ręce drżą lekko, a oczy błyszczą pod światłem księżyca.

— Musimy się rozdzielić — mówię, starając się brzmieć pewnie, choć sam czuję, jak ucisk ściska mi gardło. — Jeśli zostaniemy razem, zginę wszyscy. Nie mogę pozwolić, żebyś ty też wpadła.

Sara odwraca się do mnie gwałtownie, łamiąc ciszę.

— Znowu? — mówi, a w jej głosie słychać łamiącą się nutę. — Znowu mnie zostawisz. Jak wtedy… — robi pauzę, jakby walczyła z łzami. — Tyle lat mnie nie było. Uciekłeś, a ja czekałam.

Widzę, jak powieki drżą, łzy zbierają się na krawędzi oczu.

— Nie chcę znów zostać sama, Artur. Boję się, że odejdziesz i znowu mnie nie będzie.

Przez chwilę milczymy, a powietrze gęstnieje od niewypowiedzianych słów. Przesuwam dłoń po jej ramieniu, powoli, jakby chciał przegonić jej lęk.

— Słuchaj — mówię cicho — nie zostawię cię. Jak tylko zgubię ogon, wrócę prosto do starego motelu. Tam gdzie się znasz, gdzie się czujesz bezpieczna. Nie zamierzam zniknąć na lata. To nie ta historia.

Sara patrzy na mnie, jej oczy błyszczą bardziej niż wcześniej, ale widzę też w nich cień nadziei.

— A jeśli coś pójdzie nie tak? — pyta, choć stara się brzmieć twardo.

— Jeśli coś pójdzie nie tak, to ja zginę, a ty będziesz musiała dalej walczyć — odpowiadam. — Ale nie zamierzam się poddać. Chcę to zrobić. Dla nas. Dla tego, żebyśmy mieli jeszcze szansę.

Jej usta drgnęły w niemal niezauważalnym uśmiechu, ale zaraz potem spojrzała w bok, jakby nie mogła sobie poradzić z emocjami.

— Po prostu… nie chcę czuć się jak wtedy. Jakbyś znów miał zniknąć.

— Nie zniknę — powtarzam z determinacją. — Obiecuję.

Długa chwila ciszy. Nagle Sara sięga do mojego ramienia i ściska je mocno, jakby chciała zachować tę chwilę, tę obietnicę na zawsze.

— Będę czekać — mówi cicho, prawie szeptem.

Patrzę na nią jeszcze przez sekundę, po czym odwracam się i zaczynam iść w przeciwną stronę. Nie oglądam się, ale słyszę jej kroki za sobą, powoli oddalające się.

Wiem, że to będzie najtrudniejsze — i jednocześnie najważniejsze — rozstanie, jeśli chcemy przetrwać.

Ulica przed ciężarówką jest już pusta, ale echo syren wciąż odbija się od ścian budynków, głośne i nieubłagane. Nie mam czasu ani chwili do stracenia.

„Muszę się ruszyć, szybko,” myślę, czując, jak adrenalina pulsuje w żyłach. Podnoszę broń, sprawdzam magazynek, choć wiem, że nie będzie potrzeby — to tylko dla spokoju.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 25.99 20
drukowana A5
za 49.69