Wstęp
Drodzy czytelnicy, każda porządna książka powinna posiadać wstęp. Jako że jest to moja pierwsza książka, wyjątkowo trudno jest mi zacząć, gdyż nie wiem na pewno, co taki wstęp winien zawierać. Najłatwiej będzie mi chyba zacząć od początku… A na początku było tak… Dawno, dawno temu mały chłopiec, który uwielbiał czytać, zapragnął, by zostać kiedyś pisarzem. No może nie do końca tak było, ale na pewno postanowił sobie, że kiedyś napisze własną książkę. Dzięki pani Danusi Wasilczyk, która rozbudziła w nim te marzenia i pomogła w stawianiu pierwszych kroków, a raczej poprawnie byłoby tu rzec — pierwszych myśli ubranych w zdania, po wielu latach może śmiało powiedzieć swojej nauczycielce, że dotrzymał danego jej kiedyś słowa.
Wiem na pewno, że tej książki nie byłoby, gdyby nie inna kobieta, najważniejsza w moim życiu. To ona dodawała mi otuchy i wspierała w tym przedsięwzięciu, odkąd powziąłem zamiar napisania Zdechlandii. Jej wsparcie pomogło mi uwierzyć w siebie, a jej ciepłe słowa pomogły w przebrnięciu przez trudne momenty podczas procesu twórczego. To ona zaprojektowała również okładkę do mojej książki. Dlatego też mojej kochanej Martuni, bo o niej tu mowa, a której efekt jej pracy możecie Państwo podziwiać, pragnę z całego serca podziękować w pierwszej kolejności. Dziękuję serdecznie także tym wszystkim, którzy zachęcali mnie do pisania, a których nie sposób wszystkich wymienić z imienia. Mojej rodzinie i przyjaciołom za okazane wsparcie szczerze dziękuję.
Pomysł do napisania tej książki zrodził się w wyniku przemyśleń i obserwacji życia na emigracji, do którego zostałem zmuszony wiele lat temu. Uznałem, że powinienem przedstawić inne oblicze życia i perypetii naszych rodaków na obczyźnie, niż te, które przynajmniej ja sam znałem do tej pory z przekoloryzowanych opowieści i miejskich legend, a które funkcjonują wśród rodaków w kraju. Często ludzie nie zdają sobie sprawy, co tak naprawdę kryje się za pozornym sukcesem, jakie wyrzeczenia i koszty ponoszą osoby zmuszone do wyjazdu za granicę. Zaznaczam, że nie jest to jednakowoż jednolita charakteryzacja polskiej emigracji, a tylko jej skrywane i być może nieznane wszystkim do tej pory oblicze. Choć do napisania tych opowiadań skłoniły mnie własne przeżycia i przemyślenia, to pragnę podkreślić, że książka ta jest fikcją literacką. Ewentualne podobieństwo postaci, zdarzeń czy okoliczności nie jest zamierzone i może być jedynie przypadkowe. Na razie zachęcam wszystkich do lektury i życzę miłego czytania. Pozdrawiam serdecznie.
Marcin Florczyk
Jakub i Adam
Tego listopadowego wieczora spadł pierwszy w tym roku śnieg. Grube solidne białe płaty wirowały w powietrzu, napędzane przez wiatr, by w końcu pokryć niewinną bielą szarobury brud po ustępującej jesieni. Pod jeden z bloków na nowo wybudowanym osiedlu w Ełku podjechała taksówka, z której po krótkiej chwili wysiadł młody mężczyzna. Nie zwolnił kierowcy, przechadzał się w pobliżu auta, co rusz nerwowo kierując wzrok na przemian, to na zegarek, to w kierunku drzwi do klatki schodowej, przed którą zaparkowała taksówka. Ponadprzeciętnego wzrostu, o wysportowanej sylwetce, poruszał się bardzo sprężyście. Pomimo zimowej pogody ubrany był w sportowe adidasy i niebieskie, przetarte jeansy. Na czarną sportową kurtkę wyłożony był szary kaptur od bluzy, którą miał pod spodem. Wtem, jedno z okien na pierwszym piętrze otworzyło się z impetem, a z jego wnętrza wynurzyła się głowa kobiety. W tym samym czasie rozwarły się drzwi od klatki schodowej, z hukiem uderzając w stalowy ogranicznik, a z jej wnętrza wybiegł drugi mężczyzna, sprintem kierując się w kierunku oczekującego samochodu. Po drodze krzyknął tylko:
— Wilku, spierdalamy!
Gdy tylko wychynął z wnętrza budynku, kobieta z okna posłała za nim wiązankę słów, które echem odbiły się po osiedlu:
— Ty skurwysynu jebany, dzieciorobie pierdolony, nie wracaj tu więcej…!
Kiedy natomiast spostrzegła oczekującego przed blokiem osobnika, dodała na naprędce:
— Kuba? Przekaż temu chujowi, że nie ma gdzie wracać! Niech do tych swoich kurew idzie!
Chłopak wytrącony z równowagi przez wybiegającego mężczyznę i ewidentnie zdezorientowany słowami kobiety obrócił się na pięcie i mknąc mimo woli w kierunku taksówki, odkrzyknął tylko przez ramię:
— Cześć Renata, przepraszam, my tylko na piwo…
Po chwili sadowiąc się na tylnym siedzeniu starego mercedesa, z trudem łapiąc oddech, próbował w myślach ogarnąć zaistniałą sytuację. Przyjechał taksówką po brata, z którym umówił się na piwo, by omówić szczegóły wspólnego wyjazdu za granicę do pracy, na który to wyjazd zdecydowali się nie dalej jak tydzień temu. Zdziwił się, że jego starszy brat urywał się z domu w tak niejasnych okolicznościach. W głowie dudniły mu wciąż wulgarne słowa bratowej, a duszący zapach choinki zapachowej rozprzestrzeniający się we wnętrzu auta drażnił jego krtań. Odkaszlnął i trzymając się uchwytu nad oknem, zapytał:
— Adam, co się dzieje?
Taksówkarz sprawnie wymanewrował samochód z parkingu i na pełnym gazie sunęli już w kierunku centrum.
— Jebana, wiesz, co odpierdoliła? Wjebała mi ciuchy, co se przygotowałem do wanny z wodą, żebym nigdzie nie poszedł. Bladź jebana.
— To nie mówiłeś, gdzie idziemy? Czemu nie powiedziałeś, że nie możesz wyjść? Byśmy w domu się umówili, zresztą sam chciałeś do baru… — Jakub z trudem próbował odnaleźć się w zaistniałej sytuacji.
— Bo najpierw się zgodziła, a dzisiaj coś jej odjebało, jak mój telefon sprawdzała. Chuj w nią.
— To ona ci telefon sprawdza? I co w ogóle jest grane? Czemu ona tak cię wyzywa? Dzieciaki przecież słuchają…
— Chuj tam. A wiecie, jaka jest różnica między kobietą z okresem a terrorystą?
Kuba pochylił się lekko do przodu, oplatając dłońmi głowę, kierowca natomiast podchwycił żart, pytając z aprobatą:
— No? Jaka?
— Z terrorystą można negocjować! — Adam wybuchnął śmiechem, któremu zawtórował rubieżny rechot spoconego kierowcy.
— A to dobre, muszę zapamiętać!
Tego samego wieczora siedząc przy stoliku w jednym z popularnych barów i popijając zimne piwo, bracia omawiali szczegóły wspólnego wyjazdu do Holandii.
Adam pracował jako mechanik w jednym z lokalnych warsztatów samochodowych, jednak jego ambicją było otwarcie własnego biznesu, na co potrzebował znacznego wkładu finansowego, a co przy obecnych zarobkach i zważając na fakt, iż był równocześnie ojcem dwójki chłopców i mężem bezrobotnej gospodyni domowej, było marzeniem niedoścignionym. Dlatego też oferta pracy za granicą kusiła i obiecywała spełnienie planów w dość krótkim odstępie czasu. To on wypatrzył ogłoszenie w lokalnej gazecie i namówił do wspólnego wyjazdu młodszego o trzy lata brata Jakuba. Świeżo upieczony magister filozofii nie mógł odnaleźć się na krajowym rynku pracy. Wraz ze swoją dziewczyną pomieszkiwali kątem u jego matki, z którą chłopak był bardzo silnie związany. Wspólnie z narzeczoną marzyli jednak o własnym kącie a dorywcze prace, których chłopak imał się mimo woli, z trudem łatały domowy budżet. Mimo że Ewa miała stały etat jako nauczycielka muzyki w szkole podstawowej, to jednak Jakub nie chciał uchodzić za nieudacznika, który zarabia mniej niż jego kobieta.
Firma z siedzibą w Bydgoszczy oferowała bardzo atrakcyjne wynagrodzenie i kontrakt na okres 6 miesięcy. Warunkiem było założenie własnej działalności gospodarczej i zarejestrowanie jej w urzędzie, aby móc podpisać umowę. Chłopcy nie do końca orientowali się jakie konsekwencje się z tym wiążą. Adam jako starszy i bardziej doświadczony popijał kolejne piwo i obłapiając wzrokiem tańczące na parkiecie, na wpół rozebrane dziewczyny, perorował młodszemu bratu:
— Wiesz Wilku, chodzi o ZUS. Jak masz własną działalność, to ZUS trzeba samemu opłacać. Odliczysz ZUS i jedzenie to i tak na czysto ze 3 klocki ci zostanie. To gdzie ty tu kurwa tyle zarobisz w ogóle? A co dopiero odłożysz?
— No dobra, mi tam wisi ogólnie ZUS czy inny SRUS, ale do urzędu trzeba iść i wszystko pozałatwiać i to mnie najbardziej przeraża. Jak znam życie, to zajmie trochę czasu, a tu się trzeba decydować i potwierdzić. Ta kobitka, jak tam ona…?Dagmara czy jakoś tak, chciała, żeby potwierdzić do wtorku a dziś już niedziela.
— Dlatego ja ci potwierdzam uroczyście tu i teraz — spierdalamy do Holandii!
Adam będący ewidentnie pod wpływem alkoholu przebywał już w stanie euforii i teraz nie zdawał sobie sprawy, że krzyknął niemal na cały głos.
W ogóle miał słabą głowę. Upijał się szybko i zawsze następnego dnia bardzo odchorowywał, często lądował z głową w sedesie, co jednak nie zniechęcało go do systematycznych, przeważnie weekendowych ekscesów, w których główną rolę odgrywał alkohol właśnie.
Jakub w tej materii znacząco różnił się od brata. Pijał rzadko, raczej tylko dla towarzystwa a alkohol nie działał na niego tak szybko, jak na większość przeciętnych osób. Koledzy często dziwili się, że w trakcie największych imprez, on potrafił zawsze zachować w miarę przejrzysty umysł i nigdy nie tracił całkowicie kontroli nad swoim zachowaniem, mimo iż pił przecież szklanka w szklankę, a za kołnierz nigdy nie wylewał.
Chłopcy wychowywali się w rodzinie alkoholika. W dzieciństwie przeszli przez wszystkie etapy piekła, które zgotował im nadużywający alkoholu ojciec. Mieszkali na typowym peerelowskim blokowisku, gdzie pełno było rodzin, w których alkohol i przemoc domowa były na porządku dziennym. Pomimo że obaj byli świadkami dantejskich scen, które rozgrywały się w ich domu, to jednak obaj przeżywali te wydarzenia na swój sposób i inaczej wpłynęło to na ich późniejsze zachowanie. To, że jednak alkohol odcisnął swe diabelskie piętno w psychice obu chłopaków, nie ulegało najmniejszej wątpliwości. Jakub dopiero na studiach, gdy natknął się na książkę traktującą o problemie dzieci z rodzin alkoholowych, w pełni zrozumiał traumę, jaka spotkała jego rodzinę. Pozwoliło mu to również bardziej zrozumieć jego własne emocje i postępowanie brata.
Jako dorosłe dzieci alkoholika obaj mieli problemy emocjonalne. W dzieciństwie przyjęli różne postawy obronne do otaczającej ich rzeczywistości. Adam, mimo iż nie radził sobie z nauką, za wszelką cenę chciał zwrócić na siebie uwagę. Zawsze próbował wprowadzić w otoczeniu dobry nastrój. Potrafił rozpoznać, gdy pijany ojciec szukał zaczepki. Adam siadał wtedy ojcowi na kolanach i opowiadał dowcipy lub wymyślał najprzeróżniejsze zabawy, wszystko by nie dopuścić do kolejnej awantury. Nieraz to się udawało i dlatego chłopiec był niczym nadworny błazen, który rozbrajał pijanego ojca z negatywnych emocji. Kuba natomiast zawsze pilnie się uczył. We wszystkim chciał być najlepszy. Widział często, jak ojciec wściekał się na wieść o kolejnej dwójce starszego brata. Dlatego sam przynosił do domu zwykle najlepsze stopnie. Zauważył w ojcu zresztą dziwną przypadłość. O ile, na trzeźwo niezbyt się interesował ich wynikami w nauce, to po pijanemu często odbywał inspekcje, które polegały na przeglądaniu zeszytów i odpytywaniu dzieci z ich lekcji. Podczas takich inspekcji wściekał się na Adama za jego mizerne wyniki w nauce i bił chłopaka na odlew. Matka zawsze stawała w jego obronie, co tylko przekierowywało agresję w jej kierunku i koniec końców obrywała za syna.
Jakub pamiętał szczególnie jedną taką sytuację, gdy miał dziewięć lat i właśnie niedawno przyjął pierwszą komunię świętą. Ojciec, jak mu się często zdarzało, wrócił do domu pijany. Pracował jako hydraulik w firmie budowlanej i często wyrabiał tak zwane fuchy a walutą powszechną w Peerelu była wódka, która stała się nieodzownym elementem tamtych czasów. Chłopcy byli już w łóżkach. Jak zwykle w takich przypadkach, gdy ojciec nie wracał późno do domu, Kuba czujnie leżał w swojej pościeli, nasłuchując dźwięków z klatki schodowej. Zanim ojciec docierał do drzwi ich mieszkania na ostatnim, czwartym piętrze, po dźwiękach, jakie towarzyszyły jego krokom, chłopiec próbował rozpoznać poziom jego upojenia alkoholowego i konsekwencji, jakie to ze sobą niosło.
Znajomy stukot butów połączony z dziwnym szuraniem przerywany raz po raz uderzeniami w metalową poręcz spowodował, że serce zaczęło mu bić coraz mocniej. W końcu dźwięki stały się na tyle głośne i dobitne, że nie ulegało już wątpliwości, że tyran jest już pod drzwiami. Do przedpokoju wybiegła wpierw matka, która tak jak dzieci czuwała w oczekiwaniu na pana domu. Kobieta, chcąc ochronić chłopców przed przebudzeniem, otwierała zawczasu drzwi, aby pijany mąż nie zadzwonił dzwonkiem. Nie zdawała sobie sprawy, że chłopcy i tak przeważnie nie spali, czuwając w ciszy tak jak ona, lub przebudzeni odgłosami z klatki schodowej czuwali w posłaniach, gdyż spali w takich sytuacjach jak przysłowiowe zające na miedzy. Tym razem, gdy tylko uchyliła drzwi, mężczyzna fuknął na nią zachrypłym głosem:
— Co się tak spieszysz? Jeszcze nie dzwoniłem, żebyś mi tu drzwi otwierała! A może na kogoś czekasz, co? — mamrotał, wciskając jednocześnie przycisk dzwonka. Świdrujący dźwięk podobny do świergotu ptaka rozległ się w mieszkaniu.
— Mirek, dzieci pobudzisz! No, wchodź do środka! — kobieta szeptem, próbowała nakłonić mężczyznę do pozostania na tym tonie rozmowy.
Mąż jednak wciskał namiętnie dzwonek, opierając się ręką na przycisku, aby w ten sposób podtrzymać jednocześnie równowagę. Kobieta szarpnęła męża za rękę, aby wciągnąć go do wnętrza mieszkania.
— To tak mnie, kurwa, witasz? Szarpiesz mnie, ty zdziro? — zataczał się już w przedpokoju, z trudem łapiąc równowagę.
Chłopcy nie wstawali jeszcze z łóżek, czuwając w oczekiwaniu na najmniejszy przejaw agresji fizycznej wobec ich matki, by jak zwykle w takich sytuacjach wybiec jej na pomoc. Na razie udawali jeszcze, że śpią i liczyli, że może tym razem matce uda się ułożyć ojca do spania bez kolejnej awantury. Przecież czasem jej się to udawało, ale tylko wtedy, gdy był za bardzo pijany i usypiał zaraz po tym, gdy tylko doczłapywał się do domu. Dlatego Jakub tak czujnie wsłuchiwał się zawsze w kroki ojca po schodach, zanim ten nie dotarł jeszcze pod drzwi, próbując rozpoznać, w jakim jest stanie.
— A na wywiadówce byłaś? Pasa mam zdejmować czy nie? Mów mi zaraz, bo będzie mokra plama na suficie, jak się wkurwię …
— Byłam, Mirek, przestań! Dzieci obudzisz. No, chodź, kładź się spać. — prosiła matka.
— Najpierw mi oceny pokaż. Słyszysz, kurwo? Adaś! Kubuś! Oceny mi tu dawać, już! — Darł się na całe gardło i nawet próbował gwizdać na chłopców, co jednak mu się nie udało, zważywszy na fakt, że był za bardzo pijany, a do tego jego żona próbowała zasłonić mu usta ręką.
W końcu odepchnął ją z taka siła, że uderzyła z hukiem o ścianę, która pokrytą boazerią spotęgowała jeszcze odgłos uderzenia. W tym momencie chłopcy jak na komendę wyskoczyli z łóżek i z krzykiem wybiegli na przedpokój.
— Cześć tatuś! — Adam jak zwykle próbował załagodzić sytuację, czepiając się ojca i całując go na przywitanie, jak by ten zasłużył na takie traktowanie. Kubuś tymczasem podbiegł do matki i uniósł swe rączki, aby mama wzięła go w swe ramiona. Liczył podświadomie na to, że ojciec jej nie uderzy, gdy będzie trzymać go na rękach.
— Oceny pokaż! Tu, do mnie przynieś! Na wywiadówkę się spóźniłem, bo byłem w pracy, ale ja was dopilnuję…
Kuba miał przygotowany swój wykaz ocen. Praktycznie same najlepsze stopnie ze wszystkich przedmiotów, nauka przychodziła mu łatwo. Pobiegł do pokoiku, by po chwili wręczyć ojcowi spis przedmiotów wraz z ocenami, podpisany przez wychowawczynię. Ten obejrzał papier i odparł:
— Brawo, brawo! No, to się ojcowi podoba! A teraz ty pokaż mi swoje oceny. — zwrócił się do starszego z synów, lekko go odpychając od siebie i kierując w stronę pokoiku, który zajmowali wspólnie chłopcy.
— No już, Mirek. — matka ciągle próbowała załagodzić sytuację. — Jutro sprawdzisz, kładź się spać na miłość boską, słyszysz?
— Jak będę chciał, to się położę. Chuj ci do tego. Dziećmi się muszę zająć, bo ty się do niczego nie nadajesz, darmozjadzie pierdolony!
Adam ze łzami w oczach próbował odwlec chwilę, gdy będzie musiał zreferować ojcu wyniki swojej nauki. W końcu i on pokazał swoją kartkę z ocenami. Pan domu spojrzał tylko i od razu chwycił syna za kark, przyginając go do podłogi.
— Zatłukę cię kurwa, matole jebany! Co to ma być? Uczyć ci się nie chce? — Ciągnął chłopca w kierunku jednej z dwóch sypialni, tej, którą zajmowali rodzice.
Matka chłopca płakała i prosiła męża, aby przestał, jej lament był jednak jak woda na młyn dla pijanego psychopaty. Zaciągnął syna do sypialni i z szafy wyciągnął stary wojskowy skórzany pas. Adam leżał już skulony na łóżku, osłaniając rękami ciało przed uderzeniami ojca. Ten stał nad nim, jedną ręką tłukąc malca na oślep, a drugą odpierając ataki kobiety, która starała się ochronić bite dziecko. W końcu matka zdesperowana rzuciła się na Adama, nakrywając go własnym ciałem, by tak uchronić go przed ciosami, które raz po raz ze świstem spadały na jego wątłe ciało. Kubuś próbował złapać ojca za rękę, ale ten strącił go na podłogę jak natrętnego insekta. Mężczyzna najwidoczniej rozzłościł się jeszcze bardziej, gdyż zaczął uderzać z jeszcze większą zaciekłością.
— Zatłukę was, ścierwa jebane! Zajebię! — wrzeszczał w amoku.
Kuba, widząc zaistniałą sytuację, postanowił wybiec z mieszkania, by szukać pomocy. Bał się tak bardzo, że tym razem ojciec ich naprawdę zabije. Ze strachu, zanim wybiegł na klatkę, zsikał się w majtki. Nic nie czuł, po prostu będąc już na zewnątrz, poczuł, że jest cały zmoczony. Trząsł się ze strachu, jednak czuł jednocześnie straszny wstyd. Mimo wszystko zaczął głośno stukać do drzwi naprzeciwko, gdzie mieszkał młody mężczyzna, który, choć wprowadził się stosunkowo niedawno i chłopiec dobrze go nie poznał, to właśnie on wydał mu się odpowiedni, by obronić jego rodzinę.
Czuł dziwny wstyd na myśl, że ma prosić sąsiadów o pomoc i że ktoś obcy miałby wtargnąć w jego prywatną sferę krzywdy. Chłopiec mógłby przysiąc, że usłyszał czyjeś szuranie za drzwiami, te jednak pozostawały zamknięte. Naciskał dzwonek raz za razem, lecz nic się nie działo. Z jego własnego mieszkania wciąż dochodziły przytłumione krzyki ojca i żałosny skowyt mamy. Jakub ukląkł więc na schodach i w obsikanej piżamce z rączkami złożonymi do modlitwy, dygocąc na całym ciele, począł modlić się do Boga o pomoc. Prosił, by wszechmogący Bóg sprawił jakiś cud, by w cudowny sposób zabił jego ojca, aby ten ich więcej nie krzywdził. Gorące łzy ciekły mu po policzkach. Serce waliło jak oszalałe, ale oprócz krzyków z mieszkania zewsząd otaczała go cisza i poczucie bezsilności. Światło na klatce zgasło. Pamiętał z lekcji religii, że cuda się zdarzają, jak to jednak bywa w rzeczywistości, znów nic się nie wydarzyło, a on sam dostał twardą lekcję życia, którą zapamiętał sobie na zawsze. Od tej pory zrozumiał, że może liczyć tylko na siebie i że dobry Bóg nie sprawia cudów, nawet jeśli modli się o nie śmiertelnie wystraszony i zapłakany dziewięcioletni chłopiec klęczący na brudnej klatce schodowej.
Całkowicie zdruzgotany psychicznie, powoli i ostrożnie wślizgnął się do domu. Krzyki ustały już nieco. Ojciec zdyszany, ze spoconą i zaczerwienioną twarzą siedział na podłodze. W ręce ciągle ściskał jeszcze pas. Mama Kuby powoli gramoliła się z łóżka, a Adam stał wystraszony i blady jak papier na przedpokoju. Kiedy zobaczył brata, przytulił go do siebie i wyszeptał mu na ucho:
— Już dobrze, już dobrze. Nic mi nie jest. Już dobrze… — Po czym spojrzał na ojca i na pręgi po pasie na swoim ciele i pomyślał:
— Zabiję cię za to, przysięgam. Któregoś dnia pochłonie cię piekło, bydlaku.
Pijany mężczyzna zwymiotował nagle przed siebie i przekręcając się na bok, usnął w końcu zmęczony ostatnimi zdarzeniami. Kobieta zabrała chłopców do ich pokoiku i po chwili rodzeństwo również zasnęło wtulone w swą zbitą matkę. Mimo wszystko, zawsze, gdy awantura dobiegała końca, odczuwali podświadomie ulgę, emocje odpływały, a im udawało się jakoś usnąć.
Dobry Bóg wysłuchał chyba jednak próśb Jakuba, gdyż dokładnie trzy lata później Adam, wracając po szkole do domu, znalazł ojca nieżywego w wannie pełnej wody. Tamte wydarzenia i wiele innych tym podobnych sprawiły jednak, że Kuba już jako dorosły człowiek stronił od alkoholu i pił tylko okazjonalnie.
Teraz dwaj bracia siedzieli przy jednym stoliku i omawiali ważne dla nich sprawy. Już na pierwszy rzut oka było w nich widać pokrewieństwo. Obaj mieli grubo ciosane twarze, a ich błyszczące oczy okalały charakterystyczne krzaczaste brwi. Jedynie ich kolor, jak i włosów na głowie był całkowicie odmienny. Starszy z braci był typowym blondynem, podczas gdy Jakub miał ciemne, niemalże czarne włosy. Jego brązowe oczy w przeciwieństwie do błękitnych oczu Adama sprawiały wrażenie błyszczących guzików w wojskowym mundurze. Ogolony był na gładko, a jego brat zapuszczał właśnie kozią bródkę, z której był niesłychanie dumny.
— A nazwę firmy już wymyśliłeś, Wilku? — Adam świdrował brata wesołym spojrzeniem.
— No nie wiem właśnie, a ty?
— Adamex Company, ta-dam!
— A same Adamex nie wystarczy?
— Wiocha. A to wiesz, Adamex to prawie jak Adamek, ten bokser, a jak dodasz Company, to już po zagranicznemu brzmi! Renia tak wymyśliła, gites, nie?
— Nie no, może być. To ja jak mam nazwać? Jakubex Company?
— Ni chuja, Company już zajęte. Wymyśl sobie coś innego. Ja se wizytówki porobię i dupy w kolejce będą stały, zobaczysz! Wilk Bud może na ten przykład?
— W sumie to mi obojętne. Wizytówek nie mam zamiaru robić i tak.
— No to ustalone. Piweczko dla pana prezesa, maleńka! — Adam zwrócił się do kelnerki, która właśnie zjawiła się, by zebrać puste kufle po piwie.
— Ja dziękuję. — Jakub uprzedził pytanie dziewczyny, po czym zwrócił się do brata:
— Mieliśmy wrócić przed północą, tak się umawialiśmy.
— A co ci w domu dzieci płaczą? Widziałeś, jakie ta lala miała cycki? Oj zamaczałbym w tym rosole… — Adam ewidentnie świetnie się bawił.
— Chuj mnie obchodzą jej cycki. Ja mam lepsze w domu. Ty chyba też. I to tobie dzieci płaczą. — młodszy brat denerwował się, gdy Adam zaczynał się tak zachowywać.
— Jak by się kot jednej dziury trzymał, to też by zdechł! — odparował Adam. — No dalej Wilku, z bratem się nie napijesz?
Jakub w końcu zdecydował się zostać chwilę dłużej, aby dopilnować brata, który po pijanemu potrafił popaść w przeróżne tarapaty. Sam fakt zaczepiania obcych dziewcząt i to w sposób bardzo nachalny sprawiał, że Adam nie raz wdawał się w bójki, a Kuba nie chciał, by bratowa obwiniała go za to, że zostawił go samego. „Razem wyszliśmy, to i razem wrócimy”. — pomyślał. Zawsze był odpowiedzialny i starał się chronić rodzinę za wszelką cenę.
Do domu wrócił znacznie później, niż ustalił przed wyjściem ze swoją narzeczoną. Trochę mu zeszło, próbując nakłonić brata do powrotu, zwłaszcza że ten resztę wieczoru zajęty był nagabywaniem kelnerki, której wciskał coraz to większe napiwki. Dziewczyna umiejętnie to wykorzystywała, w myślach z pewnością wyzywając go od frajerów. Takich jak on widywała nadzwyczaj często. Słomiani wdowcy na jeden wieczór, jak psy spuszczone z łańcucha szukające dziurki, budzili w niej obrzydzenie. Z premedytacją „doiła” ich zatem z pieniędzy, by na koniec obedrzeć ze złudzeń i odprawić z niczym.
Tak zatem nad ranem klnąc nad podłością wszystkich kobiet, jak zbity pies, z pustym portfelem i bólem głowy, Adam w asyście brata wracał taksówką do domu. Jakub zapłacił za kurs i odprawił samochód, mimo iż kierowca zachęcał, że zaczeka na niego i odwiezie za niewielką dopłatą także i jego. Chłopak mimo spóźnienia postanowił wrócić piechotą a za zaoszczędzone w ten sposób pieniądze kupić Ewie czekoladę na przeprosiny w sklepie nocnym po drodze. Wytaszczył więc Adama z samochodu i prowadząc go pod ramię, kierował się powoli w kierunku wejścia do klatki schodowej, co rusz uważnie zerkając w kierunku okien na pierwszym piętrze. Jego pijany kompan wcale nie ułatwiał mu zadania, buntując się co chwila i hałasując na całe osiedle. Koniec końców wtoczyli się do klatki, która na szczęście nie była domknięta.
Kuba nie wiedział, jak bezpiecznie odstawić brata, nie mając pewności, że ten nie czmychnie nigdzie, tak jak się upierał, gdy tylko wysiadł z taksówki, oraz że nie będzie zmuszony do konfrontacji ze swoją bratową, która jak zwykle wyleje całą złość i zrzuci winę na niego za niestosowne zachowanie jej męża. Po namyśle postanowił wcielić w życie wielokrotnie sprawdzony w takich przypadkach i stary jak świat numer przekazywany wśród jego kumpli na osiedlu, pomocny w takich sytuacjach. Mianowicie dotaszczył brata pod drzwi mieszkania, po czym opierając go o wejście, nacisnął kilkakrotnie przycisk dzwonka, zbiegając szybko i po cichutku pół piętra niżej. Przyczajony w ten sposób kontrolował wciąż brata, sam pozostając niezauważonym przez otwierającą drzwi bratową i mając w razie potrzeby łatwą drogę ucieczki. Zanim drzwi się otworzyły, a w ich prześwicie pojawiła się owalna postać, Adam zdążył rzucić za zbiegającym bratem:
— I pamiętaj Wilku! Czeski film! — po czym w stronę drzwi. — No już, otwierać!
Gdy Jakub wyszedł na podwórko, echo wyzwisk i płacz dzieci przywołały niemiłe wspomnienia z dzieciństwa. Pomyślał, że mimo woli powielają z Adamem zachowania ojca, co tylko wzbudziło w nim niemiłe wyrzuty sumienia. Zły był na brata za jego postępowanie. Nie rozumiał jednocześnie jego stosunku do żony. Kuba dziwił się, że Adam stale oglądał się za innymi kobietami. Był pewien, że zdradził Renatę nie raz, sam mu się do tego przyznając, jak by był to w jego oczach powód do dumy.
— To po co ty się z nią żeniłeś? Kazał ci ktoś, czy co? Przecież czasy, gdy to rodzice swatali dzieci, już dawno przeminęły. Skoro inne ci się podobają, to trzeba było z inną się chajtnąć. — powiedział kiedyś do brata.
— Prawdziwy chłop ma żonę i kochankę na boku. Albo lepiej kilka.
— Prawdziwy chłop to siedzi na roli i pilnuje gospodarstwa. — zakończył rozmowę Wilku.
Wiedział, że tak jak zawsze do tej pory, najdalej pojutrze Adam z Renatą będą paradować przed blokiem, trzymając się za ręce, afiszując się w ten sposób przed sąsiadami i kierując jasny przekaz do świadków ich cyklicznych awantur, że oto są przecież wspaniałą rodziną i kochającymi się małżonkami. Ich mali chłopcy dostaną po nowej zabawce a Renia dyspensę na kolejne zakupy odzieży tudzież podrabianych perfum na giełdzie w nadchodzącą niedzielę.
Wilku naciągnął kaptur z kurtki na głowę i żwawym krokiem wyruszył w stronę osiedla, na którym mieszkał. Nie bał się spacerować nocą ulicami Ełku. Było to jego rodzinne miasto i znał je na wylot. Wychował się na jednym z wielu blokowisk, wśród dorastających młodocianych chuliganów i przestępców, jak zwało ich społeczeństwo. Dla niego byli to po prostu kumple z osiedla, ziomale, dzięki którym poznał życie od jego ciemniejszej strony. Dziś doceniał wychowanie, jakie dała mu ulica i chociaż udało mu się skończyć studia, to zawsze powtarzał, że dumny jest ze swojej podwójnej edukacji. Bieda może być przekleństwem, ale też mądrą nauczycielką życia. Trudne i brutalne dzieciństwo sprawiło, że był twardy jak głaz, natomiast setki przeczytanych książek, które pozwalały mu uciec od brudnej rzeczywistości oraz pobrana edukacja w szkole dały mu wiedzę, jak odróżnić dobro od zła, dzięki czemu nie skończył w kryminale lub jako menel nagabujący przechodniów o drobne na piwo.
Cytował poezję, lecz jednocześnie potrafił zbluzgać człowieka jak szewc. Był silny, jednak wewnątrz uduchowiony i wrażliwy. Od małego trenował różne sporty walki, nigdy nie zaniedbując też nauki. Judo i karate pozwalały mu niejednokrotnie wyjść cało z pojedynku „na solo” w szkole czy na ulicy. Będąc na studiach w Olsztynie, od razu na pierwszym semestrze zapisał się do sekcji taekwondo.
Swoją narzeczoną poznał, wracając piechotą z jednego z treningów. W pewien jesienny wieczór przechodząc obok przystanku autobusowego, zauważył grupkę podchmielonych wyrostków zaczepiających dwie młode studentki.
Dziewczyny wyglądały na wystraszone i były całkiem bezradne wobec wulgarnych i rozochoconych ich bezbronnością chłopaków. Początkowo Kuba nie reagował, przyglądając się całej sytuacji, stojąc nieopodal z torbą sportową zarzuconą na ramię. W zachowaniu chłopców widział charakterystyczne cechy grupki napastników napuszczanych i nakręcających się nawzajem. Te same osobniki działające w pojedynkę, bez wsparcia kamratów i dopingu w postaci promili w ich krwiobiegu nie stwarzaliby nikomu kłopotów. W tej chwili stanowili jednak wysoce niebezpieczne zjawisko, zwłaszcza dla osób o typie ofiary, a te dwie panienki stanowczo wpasowywały się do tego właśnie rodzaju osób.
— Co tam masz, maleńka? — szczupły młodzian z czerwoną czapeczką z daszkiem odwróconą tył na przód próbował wsadzić rękę pod płaszczyk jednej z dziewczyn.
— Odwal się! — usłyszał w odpowiedzi, a dziewczyna zrobiła krok w tył, odtrącając jednocześnie jego rękę.
Jej koleżanka odbiegła już na kilka kroków, zostawiając dziewczynę samą. Wataha tylko na to czekała. We czterech okrążyli średniego wzrostu blondynkę z włosami uplecionymi w warkocz, którym to próbowali się teraz „pobawić”. Dziewczyna miała na sobie kawowy płaszcz sięgający niemal do kolan. Do tego czarne kozaczki na niewielkim obcasie i małą zgrabną torebkę na cieniutkim pasku tego samego koloru. Twarz miała jasną, wydatne usta, które nie potrzebowały szminki i błyszczące zielone oczy. Próbowała się cofnąć jeszcze o krok, ale natknęła się na jednego z wyrostków, który zaszedł ją od tyłu i teraz próbował przytrzymać za kucyk.
— Zostaw! — krzyknęła.
Koleżanka stała kilka kroków dalej, grzebiąc nerwowo w torebce. Prowodyr w czerwonej czapeczce nacierał od frontu.
— Ej, skąd… nie, raczej — z jakiej wsi jesteś? — cała grupka zawyła wspólnym śmiechem.
Jeden z ekipy ubrany w dwuczęściowy czerwony dres adidasa z charakterystycznymi białymi paskami wyciągnął telefon komórkowy i próbował wsunąć go pod jej spódniczkę, którą miała pod płaszczem.
— Zaraz zobaczymy, czy nosi stringi! — wrzeszczał.
— No co ty, na wsi to pantalony noszą! — kolejny wybuch śmiechu i wystraszone spojrzenie dziewczyny, które skrzyżowało się na moment z Jakubem.
Ten krótki moment wzrokowej interakcji wystarczył, by chłopak natychmiast ruszył jej z pomocą. Wiedział, kogo musi wyeliminować najpierw, by rozbić całą grupkę niczym gliniany posąg. Podcinając mu nogi, całość zwali się na ziemię. Podbiegł szybko, upuszczając po drodze torbę treningową. Otwartą dłonią uderzył od tyłu w ucho przywódcę watahy w czerwonej czapeczce, która spadła na ziemię a jej właściciel po solidnym kopniaku został ścięty z nóg i wylądował tuż obok niej. Kopnięciem frontalnym na klatkę piersiową Wilku wyeliminował również posiadacza czerwonego dresu. Reszta odbiegła na bezpieczną odległość niczym wojsko pozbawione dowódcy.
Ewa dała się odprowadzić do akademika a po drodze uległa urokowi bohatera, który okazał się nie tylko wojownikiem, lecz także wspaniałym partnerem do rozmowy. Pierwszy raz poznała faceta, który czytywał poezję i był jednocześnie tak bardzo męski. Szybko zakochali się w sobie. Lubili wspólne spacery i rozmowy o książkach. Kuba nie śmierdział groszem, toteż rzadko wychodzili do barów lub restauracji. Gdy brzydka pogoda zniechęcała do spacerów, wsiadali w autobus i jechali tak aż do zajezdni, czytając wspólnie poezję. Ona ubóstwiała Leśmiana, on gustował w romantykach pokroju Byrona. Mieli również swój ulubiony klub studencki na Kortowie, gdzie czasem bawili się z przyjaciółmi, jeśli mieli ochotę potańczyć. Najchętniej jednak spędzali czas tylko we dwoje. Tak dotrwali do zakończenia studiów.
Kuba wspinał się teraz po schodach na czwarte piętro w bloku, gdzie mieszkali z Ewą u jego mamy. Cichutko przekręcił klucz w zamku, by nie obudzić matki, bo wiedział, że Ewa i tak spała czujnie, jak kot i że obudzi się, choć by tylko po to, by sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku. Ufała mu, lecz martwiła się o niego, ilekroć wychodził gdzieś bez niej.
— Przepraszam — wyszeptał, gdy tylko wszedł do ich pokoiku i spostrzegł Ewę, która uniosła się na łokciu i wlepiła pytające spojrzenie w jego twarz. W ręku ściskał jej ulubioną czekoladę „z okienkiem”, którą zakupił po drodze w sklepie nocnym.
— O której miałeś być? Coś się stało?
— Nie, wszystko w porządku. Wiesz, jaki jest Adam. Jutro ci wszystko opowiem. Kładź się spać. — Nachylił się nad nią i pocałował w czoło.
— Bez ciebie nie mogłam zasnąć. Tęskniłam. — Ewa chwyciła go jedną ręką za szyję i pocałowała namiętnie w usta.
— Śmierdzisz piwskiem. — dodała, nie przestając go całować. — Ostatni raz się spóźniasz, no! I nie przekupuj mnie czekoladą!
Jakub rozebrał się do slipek i wsunął się szybko pod pościel. Dziewczyna pogłaskała go po piersi, gdzie wytatuowany miał wizerunek wilka z uniesionym pyskiem i szczerzącego swe groźne kły. Bardzo lubiła to miejsce na jego ciele i tak jak wiele razy do tej pory, złożyła swoją głowę na jego muskularnej klatce, muskając dłonią tatuaż i wsłuchując się w jego oddech i miarowe bicie serca. To zawsze bardzo ją uspokajało.
— Boże, jakim ja jestem szczęściarzem! — pomyślał Kuba, przytulając się mocniej i zamykając oczy z rozkoszy. Był szczęśliwy i chciał, by tak pozostało na zawsze.
Kilka następnych tygodni upłynęło braciom na załatwianiu spraw urzędowych związanych z założeniem własnej działalności gospodarczej. Polska biurokracja dała o sobie znać mnożącymi się co rusz przeszkodami, co tylko utwierdziło chłopców o słuszności podjętej decyzji i wyjeździe za granicę.
— A niech was chuj wielki upali! — skwitował w końcu w swoim stylu Adam, gdy zmuszony był czekać prawie dwa tygodnie na decyzję o nadaniu numeru REGON.
Jakub był bardziej powściągliwy w publicznym wyrażaniu swych opinii co do sposobu funkcjonowania aparatu administracyjnego w Polsce, niemniej jednak on również doprowadzony do szewskiej pasji klął siarczyście, lecz tylko w myślach i przywołując w głowie sceny z Kabaretu Moralnego Niepokoju o wyjeździe z polskiego „Grajdołu”, co dodawało mu otuchy w brnięciu naprzeciw machinie biurokracji.
W końcu formalnościom stało się zadość i oto dwie nowe firmy na europejskim rynku pracy stawały w szranki o klientelę i profity. Adamex Company i Wilk-Bud reprezentować miały wkrótce nasz kraj na niderlandzkiej ziemi.
Panowie zgłosili się do firmy pośredniczącej z siedzibą w Bydgoszczy i podpisali kontrakty na okres 6 miesięcy, począwszy od stycznia zbliżającego się roku. Chłopcy niewiele rozumieli z zaistniałej sytuacji prawnej, co jednak nie przeszkadzało im snuć dalekosiężnych planów z pokaźnym zarobkiem na horyzoncie ich marzeń. Już na samym początku stycznia mieli wyznaczony termin wyjazdu do kraju Van Gogha, gdzie mieli pracować jako ekipa remontowo — budowlana w jednym z miast niedaleko granicy niemieckiej, w prowincji limburskiej. Choć ani jeden, ani drugi nie mieli doświadczenia w tej branży, nie przeszkadzało im to ani trochę, by czuć się pewnie i z odwagą patrzeć w przyszłość.
Obaj cieszyli się, że święta Bożego Narodzenia oraz sylwester spędzą razem z rodziną w Polsce, bo tak jak wyjazd za granicę był dla nich obu pierwszym tego typu doświadczeniem i mimo to, potrafili się w tej sytuacji odnaleźć, to perspektywa spędzenia świąt z dala od rodziny mogłaby skutecznie odciągnąć chłopców od chęci wyjazdu za granicę w ogóle. Obaj bądź co bądź wychowani w tradycyjnej polskiej kulturze, ogromną wagę przywiązywali do świąt rodzinnych, do których bez wątpienia należały, a nawet zajmowały zaszczytne pierwszeństwo w hierarchii — święta Bożego Narodzenia.
Jakub z Ewą przygotowali tego roku specjalnie lepsze prezenty rodzinie, biorąc to na poczet przyszłych wpływów do domowego budżetu wynikających z wyjazdu Kuby do Holandii. Oboje bardzo się cieszyli, mogąc w końcu sprawić mamie robot kuchenny, na który tak bardzo liczyła. Innym członkom rodziny również nie żałowali, a zwłaszcza dzieciom, które zostały dosłownie zasypane mnóstwem podarunków popakowanych w kolorowe papierki i przyozdobionych wstążkami. Obojgu im sprawiała radość, możliwość obdarowania bliskich prezentami, na co przeznaczyli niemal wszystkie swoje oszczędności. Za resztę wyekwipowali Jakuba na wyjazd. Niezbędne kosmetyki, sporo konserw i paczkowanego jedzenia na zapas, wszystko to wraz z niewielką ilością ubrań i dokumentami czekało złożone w ich pokoiku niczym zapasy na wojenną wyprawę. Zresztą Adam, gdy przypadkowo zajrzał do ich pokoju, spędzając wigilię w rodzinnym domu, gdzie mieszkali przecież Kuba z Ewą, skomentował to właśnie takimi słowami:
— Czy my się na jakąś wojnę szykujemy?
— Chłopie, ja tam tylko majtki, skarpety i szczoteczkę do zębów biorę! — dodał, biorąc się pod boki i kiwając głową z dezaprobatą, kontynuował swój monolog.- Z takim mandżurem to chyba do taboru cygańskiego, a nie do kulturalnego busika z panami budowlańcami. — rozkręcał się w najlepsze jak to miał w swoim zwyczaju, zwłaszcza że był już po lampce wina, które zaserwowane było do kolacji wigilijnej.
— Od przybytku głowa nie boli. — krótko i bez wdawania się w słowne utarczki skwitował sprawę Kuba.
Tegorocznego sylwestra także spędzili rodzinnie. Bracia wraz ze swoimi kobietami udali się na bal do jednej z ełckich restauracji. Jakub z Ewą pierwszy raz spędzali sylwestra w tak ekskluzywnych warunkach. Zazwyczaj bawili się na tak zwanych domówkach, a bywało i tak, że lubili być w taką noc zupełnie sami, przy romantycznej kolacji i tańcach we dwoje. Od samego początku ich znajomości lubili spędzać czas tylko ze sobą i celebrować momenty ważne dla nich tylko w swoim towarzystwie.
Tym razem dali namówić się Adamowi i Renacie na wspólne wyjście do restauracji. I choć nie była to w ich przypadku tania rozrywka, ten wydatek podobnie jak i prezenty na święta postanowili wliczyć na poczet przyszłych zysków, które miały napłynąć już niedługo.
Rodzina bawiła się bardzo dobrze. Niestety, impreza skończyła się kłótnią Adama z jego małżonką, która spoliczkowała go przy wszystkich tuż po północy, gdy ten obłapiał poznaną tego wieczora młodą dziewczynę, pod pretekstem składania jej życzeń noworocznych. Jej partner, zauważywszy powstałą sytuację, miał zamiar dołożyć co nieco Adamowi od siebie, jednak gdy tylko zamachnął się nieudolnie, Wilku szybkim krótkim bocznym kopnięciem w tułów pozbawił go równowagi. Skończyło się na tym, że obu braci wyproszono z lokalu. Renata złapała pierwszą lepszą taksówkę i pojechała do domu. Ewa wymyślała Jakubowi, że nie potrafi się zachować i że nigdy już z nim więcej nigdzie nie pójdzie, Adam zaś stał na środku ulicy w rozchełstanej koszuli i z marynarką przewieszoną przez ramię, krzyczał w kierunku odjeżdżającej małżonki:
— Dawaj mój kurwa portfel!
— No i dobra, no i chuj. — dodał po chwili i zwymiotował przed siebie.
Nowy Rok Kuba przywitał więc, można by rzec, tradycyjnie, odstawiając nieprzytomnego brata do domu. Sprawdzona metoda z oparciem o drzwi i naciśnięciem dzwonka zdała egzamin i tym razem.
Nazajutrz przyszedł czas na pakowanie się do wyjazdu i pożegnanie z rodziną. Adam koił się cały ranek przed żoną, której na poczet przeprosin obiecał nowy telefon komórkowy z kolorowym wyświetlaczem, na który postanowił przeznaczyć część pieniędzy z jego pierwszej przyszłej wypłaty. Jakub po kłótni z Ewą o jego „patologiczne” zachowanie postanowił wybrać się na cmentarz, by odwiedzić przed wyjazdem grób ojca, ale przede wszystkim dziadka Dominika, który zmarł zeszłej wiosny.
Dominik był dziadkiem od strony ojca i po jego pijackiej śmierci w wannie, zastępował go chłopcom, w miarę możliwości oczywiście. Zawsze był bardzo surowy i cichy, jakby zamknięty w sobie. Żył bardzo skromnie, wręcz ubogo, po śmierci małżonki, której Jakub i Adam nie pamiętali, mieszkał samotnie w mieszkaniu komunalnym w starej kamienicy w centrum miasta. Wśród sąsiadów uchodził za dziwaka i odludka. Często zabierał chłopców do lasu, gdzie pokazywał im i objaśniał życie przyrody, jak by znał je nie z podręczników, lecz tak bliżej, bardziej empirycznie. Adama nudziły takie wyprawy i z czasem zaczął ich unikać, jak również kontaktu z dziadkiem, którego po prostu się wstydził. Kuba natomiast nawiązał z nim bardzo bliską więź. Dziadek zabierał go, na co raz to dłuższe wycieczki i uczył wciąż nowych rzeczy, opowiadał wiele ciekawych dla niego opowieści. Snuł opowiadania o wojnie, partyzantach i przyjaźni na śmierć i życie. Objaśnił mu, co znaczy dać komuś słowo i dlaczego trzeba tego słowa dotrzymać. Od niego dowiedział się, że honor jest w życiu mężczyzny najważniejszy. Zainteresował wnuczka historią Polski i militariami. Uczył sztuki przetrwania, orientacji w terenie, dbania o kondycję fizyczną.
Gdy Jakub był już w szkole średniej, kilka razy w tygodniu zaraz po lekcjach zachodził do dziadka Dominika. Pili razem czarną mocną „plujkę” a dziadek opowiadał mu różne ciekawe historie. Pewnego dnia wybrali się razem do lasu, w swoje ulubione miejsce, gdzie rozpalili ognisko. Kuba, nauczony przez dziadka, z niezwykłą wprawą przygotował i rozniecił ogień. Zawsze miał przy sobie zapałki i wbrew opinii matki, nosił przy sobie składany scyzoryk, który dostał kiedyś w prezencie od dziadka.
Chłopiec od dawna czuł, że dziadek nosi w sobie brzemię jakiejś tajemnicy i że to ona właśnie czyni go takim dziwnym. Nigdy nie nalegał jednak na to, by się przed nim otworzył. Stary Dominik, spokojnie, przy blasku ogniska i szumie drzew opowiedział mu tego dnia swój największy sekret. Zwierzył mu się z tego, że był żołnierzem polskiego podziemia antykomunistycznego po drugiej wojnie światowej. Walczył na Lubelszczyźnie w oddziale dowodzonym przez kapitana Brońskiego, „Uskoka”. Po śmierci dowódcy i rozwiązaniu oddziału wyjechał na mazury, gdzie założył rodzinę i żył w strachu o siebie i bliskich, w obawie przed dekonspiracją jego partyzanckiej przeszłości. Mówiąc o tym wszystkim swemu wnuczkowi, łzy napłynęły mu do oczu, lecz w głosie jego brzmiała pewność siebie i duma z wypowiadanych spokojnie słów. Po tylu latach poczuł najwidoczniej ulgę, że może podzielić z kimś brzemię tej tajemnicy, którą postanowił kiedyś zabrać ze sobą do grobu. Prosił, by Jakub ślubował mu dochować tajemnicy i nigdy nie zdradzić się nikomu z usłyszanych tu opowieści. Od tej pory często ich rozmowy dotyczyły tych czasów, ludzi, ideałów, o których Dominik uczył swego wnuczka.
W maturalnej klasie Jakubowi wpadł w ręce przypadkowo tomik poezji Zbigniewa Herberta „Rovigo”, gdzie znalazł wiersz zatytułowany „Wilki”. Gdy czytał wersy tego utworu, serce biło mu jak oszalałe. Zaraz po skończonych zajęciach pobiegł czym prędzej do domu swego dziadka, by odczytać mu ten piękny utwór.
Tego dnia pierwszy i ostatni raz Kuba widział dziadka, który zapłakał a łzy wzruszenia, które spływały z jego szeroko otwartych i wiecznie dumnych oczu, wcale nie odejmowały mu powagi. Czytał ten wiersz jeszcze kilka razy tego dnia na prośbę dziadka, aż w końcu nauczyli się go obaj na pamięć. Dominik bardzo lubił, gdy Jakub recytował go w chwilach, gdy byli razem, bez świadków, najczęściej na swoich wyprawach do lasu.
Wkrótce po tych wydarzeniach Kuba wytatuował sobie wizerunek wilka na swej lewej piersi, co tylko rozzłościło dziadka, gdy tylko się o tym dowiedział. Nikt nigdy oprócz ich dwóch nie poznał jednak jaka była geneza tegoż tatuażu. Zaraz potem Adam zaczął nazywać brata Wilkiem, co przyjęło się szybko tak wśród kolegów, jak i członków rodziny.
Jakub zapalił zatem znicz przy grobie ojca, odmówił szybką modlitwę i na dłużej przystanął kilka alejek dalej, w miejscu, gdzie spoczywały szczątki jego ukochanego dziadka. Spoglądając na ten lichy, wciąż nieobmurowany nagrobek i przekrzywiony prosty krzyż, postanowił, że część zarobionych pieniędzy przeznaczy w przyszłości na porządny nagrobek, choć wiedział, że dziadek, który nie zabiegał o dobra doczesne, z pewnością nie życzyłby sobie inwestowania w jego pośmiertne miejsce spoczynku. Kiedy jednak chłopak rozejrzał się wokoło, dziwnie przykro zrobiło mu się, konfrontując grób dziadka z otaczającymi go innymi, schludnymi granitowymi monumentami.
Wiele by dał za to, by móc podzielić się w tej chwili swymi rozterkami z dziadkiem, który niegdyś tak bardzo go rozumiał. Tęsknił bardzo i dotkliwie odczuwał brak jego obecności. Jak to zwykle bywa, tuż po śmierci dziadka, o czym dowiedział się podczas pobytu na studiach w Olsztynie, Kuba bardzo zarzucał sobie to, że nie spędzali razem za wiele czasu, kiedy ten jeszcze żył. Banalna życiowa prawda, że bliskich doceniamy dopiero w momencie, kiedy odchodzą z tego świata, bolała i kazała mu cierpieć jak większość tych, na których znienacka spada wiadomość o śmierci kogoś ważnego, jak gdyby żyli w przekonaniu o długowieczności lub wręcz nieśmiertelności ludzkiego ciała. Choć wiemy, że słowa potrafią ranić, to właśnie te niewypowiedziane kaleczą duszę od środka i nie dają spokoju. Wszystkie te nieodbyte rozmowy ciążyć nam będą niczym ołów w miękkim sercu. Mimo woli wypowiadał więc półgłosem swoje niepewności i żale, a obłoczki pary, które wydobywały się z jego ust, sprawiały, że postronnemu obserwatorowi wydawać by się mogło, że chłopak pogrążony jest w modlitwie. Nikomu nie przyszłoby na myśl, że toczy się tu dziwna rozmowa, monolog wyrzucanych skarg i pytań zawieszonych w przestrzeni. Im bliżej było wyjazdu, pomimo wszystkich pozytywnych myśli, które starał się wykreować w swojej wyobraźni, w głębi serca Wilku czuł narastający niepokój. Nie potrafił go jeszcze zmaterializować, a nawet dokładnie określić i nazwać bezpośrednio. Tkwił w nim jednak głęboko i nie pozwalał odetchnąć, niczym natrętna myśl, podobna do tej, która towarzyszyła mu, kiedy jako mały chłopiec wyjeżdżał z bratem na dwutygodniowe kolonie nad morze i nie mógł odpędzić od siebie obawy o to, czy mama pozostawiona sama z ojcem- pijakiem poradzi sobie w przypadku jego agresji. Tak jak wtedy nie zaznał psychicznego spokoju przez cały czas trwania kolonii, tak teraz z podobnym uczuciem strachu szykował się do drogi. Prawą rękę zacisnął w pięść i przycisnął do piersi w miejscu, gdzie miał wytatuowaną głowę wilka. Szeptem zaczął recytować zwrotki „Wilków” Herberta. Kilkakrotnie musiał przerywać i szybko mrugać oczami, by powstrzymać napływające do oczu łzy. Wiedział, że pod wpływem mrozu na twarzy pozostaną czerwone ślady, a nie chciał tłumaczyć się w domu, dlaczego rozkleił się na cmentarzu. Nie chciał też przyprawiać Ewie kolejnych niepotrzebnych zmartwień a Adamowi powodów do drwin. Na zakończenie odmówił żarliwie modlitwę za duszę dziadka, przyklękając przy tym, jak miał w zwyczaju na jedno kolano i kiedy powstał na nogi, nabrał mroźnego powietrza w płuca, aż poczuł drapanie w mostku i wypuścił silnie obfite kłęby pary niby namiętny palacz dym papierosowy. Poczuł przypływ siły i czuł, że jest gotowy, by zmierzyć się z losem. Powoli, zdecydowanym krokiem powrócił do domu.
Atmosfera, jaka tam panowała, zdawała się odzwierciedlać stan jego ducha podczas wizyty na cmentarzu. Wszędzie panował harmider, w końcu w stosunkowo niewielkim mieszkaniu zgromadziła się cała familia, by pożegnać wyjeżdżających emigrantów. Adam, w swoim stylu próbował rozbawiać towarzystwo, jednak nawet on zdradzał objawy zdenerwowania i często gubił się w sensie opowiadanych bez tołku anegdot. Chodził nerwowo po mieszkaniu, a dwójka jego rozwrzeszczanych synków nie odstępowała go na krok. Wyglądał niczym olbrzym, na którego ciele uczepiła się para niesfornych elfów, których nie sposób było strącić, by nie zrobić im krzywdy. Torby podróżne i plecaki czekały spakowane na przedpokoju oparte o ścianę z boazerii. Matka pakowała swoim synom słoiki z jedzeniem, na co Adam grymasił i wymyślał mimo wewnętrznej satysfakcji z tak bogatego ekwipunku.
— O, jest nasz Bruce Lee! — wykrzyknął, gdy tylko Kuba przekroczył próg. — Już myślałem, że cię szukać będziemy. Gdzie się szlajałeś?
— E, bez przesady. Byłem na cmentarzu.
— Ja tam wolę żywych odwiedzać, Wilku. Żonce pod ogon zakotłować, a nie znicze palić, hehe… Takie rodeo odstawiłem, że mi na cały wyjazd starczy!
— Te dwa machnięcia dupą nazywasz rodeo? — Renata odgryzła się mężowi, co wznieciło ogólny wybuch śmiechu.
— Dobra, dobra. Skwierczałaś jak wędzony boczek! — Adam się nie poddawał.
— Jebak-teoretyk! — żona punktowała bezlitośnie, zanosząc się śmiechem i oblewając się przez to herbatą.
Całe to obśmiewanie, żarty i wygłupy nieudolnie maskowały emocje, które targały wszystkimi obecnymi tu osobami. Każdy na swój sposób przeżywał nową dla nich sytuację i każdy miał inne obawy co do powziętej przez braci decyzji o wyjeździe.
Ewa podeszła do Jakuba, by poczuć bijącą od niego siłę, która zawsze napawała ją energią. Chciała podładować się niczym akumulator na czas zbliżającej się rozłąki, choć wiedziała, że nie da się „wytulić” na zapas. On starał się trzymać hardo, lecz w głębi duszy chciało mu się wyć. Wilk, który w nim drzemał nie był teraz bezlitosnym drapieżnikiem, a raczej karykaturą kojota z kreskówki. Na zewnątrz jednak przywdział maskę bohatera, by chociaż w ten sposób umniejszyć cierpienia ukochanej.
Nieubłaganie nadeszła jednak pora wyjazdu. Adam z Jakubem pożegnali się z matką i dziećmi, po czym zamówili taksówkę i wraz ze swoimi kobietami, które pomagały im w taszczeniu bagaży, opuścili rodzinny dom. Taksówką dojechali na dworzec, gdzie chłopcy przesiedli się do wysłużonego brudnego busa z napisem „Polska — Holandia”, gdzie jakiś śmieszek dopisał palcem na brudnej karoserii „3 — 0”, niby rezultat na tablicy wyników. W środku siedziało już kilku mężczyzn oraz dwie kobiety, które jedna przez drugą głośno wyrażały swą dezaprobatę z powodu niewystarczającego ich zdaniem komfortu podróży. Koniec końców zapakowany do pełna bus wydając z siebie głośny pomruk i wydalając czarne tumany spalin, odjechał z dworca, pozostawiając na nim machające postacie i wyraźne ślady nierównego bieżnika na świeżo ubitym śniegu.
Jak to bywa w podobnych sytuacjach, pasażerowie dość szybko zaczęli się asymilować. Wszystkie te złe emocje związane z wyjazdem starano się zagłuszyć tradycyjnym polskim sposobem, tak więc już po kilku godzinach wszyscy znali się po imieniu, a bagaże wszystkich niemalże obecnych uszczupliły się o zapas wszelkiego rodzaju „wód ognistych”, w które zaopatrzony był obowiązkowo każdy z podróżujących. Okazało się, że oprócz dwóch wspomnianych wcześniej kobiet, które wysiadały po drodze w Niemczech, a właściwie w „Reichu” jak śmiały kilkakrotnie użyć tego sformułowania, cała reszta wesołej gromady zmierzała do kraju tulipanów. Czerwone podpite facjaty niczym nie przypominały tych samych smutnych twarzy, sprzed momentu wyjazdu. Pośród całego towarzystwa prym wiódł Adam ze swoimi żartami, niczym wodzirej na balu sprzed lat. Niemal po każdej jego wypowiedzi, busem wstrząsał wybuch śmiechu, a on sam krzyczał coraz to głośniej i głośniej, sypiąc dowcipami jak zawodowy komik.
Jakub znał te wszystkie gagi na pamięć, jednak mimo woli uśmiechał się razem z innymi, dając ujścia złym emocjom, które nagromadziły się w nim przed wyjazdem. Doszedł do wniosku, że lubił patrzeć na brata, gdy widział w nim tą radość, choć doskonale zdawał sobie sprawę, że Adam, będąc w centrum zainteresowania, brał odwet za lata upokorzeń i pośmiewisk ze strony rówieśników, gdy byli bardzo biedni i nękani w domu przez ojca, co odbijało się na ich ówczesnych relacjach z rówieśnikami w szkole i na podwórku.
— No to pierdolnąłem naczyniami o zlew, aż się wszystko rozsypało w drobny mak i mówię do niej: „Pozmywane!” — Ha ha ha! — A wiecie, jaka jest różnica między kobietą z okresem a terrorystą?
Ryk śmiechu wyrwał Jakuba z rozmyślań. Kolejny toast i Adam kontynuował występ.
— Byłem ostatnio w kościele. — zaczął opowiadać. — I ksiądz pieprzy to kazanie i pieprzy, aż w końcu ministrant podsuwa mi tacę z pieniędzmi, a ja zrywam się na równe nogi i krzyczę na cały kościół: „Miesięczny!”. Tak było Wilku, co nie?
Jeszcze jedna eksplozja śmiechu, aż Jakubowi zadzwoniło w uszach. W miarę upływu czasu i pokonywanych kilometrów zapał Adama gasł, język mu się plątał, a i widownia wykruszała się, raz po raz kolejno oddalając się w objęcia Morfeusza. Po kilku godzinach niemalże całą ekipę, nie licząc kierowcy, zmorzył zasłużony sen.
Następnego dnia, wczesnym rankiem przekroczyli granicę polsko — niemiecką a niedługo po tym, na jednym z przystanków nastąpiła wymiana kierowcy, z busa natomiast wysiadły dwie panie, które wciąż nie przestawały utyskiwać na poziom usług transportowych świadczonych przez przewoźnika. Adam, jak to on, skwitował ich wyjście w charakterystyczny dla siebie sposób:
— Baba z wozu — koniom lżej! Cała naprzód szefie, bo Holandia czeka! Polskie lafiryndy w rozpaczy, bo król Adaś wyjechał, ale w tej czerwonej dzielnicy w Holandii to już dziwki brawo biją na mój przyjazd! — krzyczał, ciągle będąc pod działaniem wczorajszych drinków.
Patrząc na brata, Jakubowi przyszło na myśl, że człowiek ten w niczym nie przypomina męża i ojca, głowy rodziny, który wyjeżdża w nieznane, by zapewnić swym dziatkom lepszy byt. Rozmyślać zaczął nad smutnym jego zdaniem losem tych ludzi, z którymi dzielił teraz trudy podróży. Obiecał sobie, że kiedy on sam zdecyduje się założyć w przyszłości rodzinę i ożeni się już z Ewą, nigdy nie wyjedzie i nie zostawi jej więcej samej. Nie widział sensu w życiu w odosobnieniu dwóch kochających się osób. Właśnie w tym momencie uświadomił sobie znaczenie słów, które usłyszał kiedyś od swej mamy, która przyjmując pod swój dach obecną narzeczoną Kuby, odezwała się tymi słowami:
— Widzisz synku, lepiej razem chleb z herbatą niż kawior i szampan, ale osobno.
Jego czyste proste uczucie miłości, sprawiało, że nie pragnął do tej pory od życia niczego więcej niż tylko być z ukochaną osobą. Nic więcej się nie liczyło, o nic więcej nie zabiegał. Marzeniem niedoścignionym było, by całe dnie i noce spędzać we dwoje a w przyszłości z gromadką dzieci u boku, bez potrzeby troszczenia się o te wszystkie przyziemne sprawy, które nie pozwalały żyć pełnią życia. Z rozrzewnieniem wspominał wspólne przejażdżki autobusem po Olsztynie. To wtedy, mimo pustych kieszeni był tak bardzo szczęśliwy, bo przepełniony odwzajemnioną miłością. Zachodził w głowę, co doprowadziło do tego, że wyjeżdża teraz sam, zrozumiał, jakim stał się głupcem, porzucając szczęście, które w którymś momencie przestał doceniać. Jak do tego doszło? W imię czego wyzbył się ideałów romantycznej miłości, której doświadczył? Znał przecież tyle związków, na które przypatrywali się z Ewą z ogromnym niezrozumieniem, gdzie miłość, poczucie bliskości, zastępowano komfortem materialnym tłumiącym tęsknotę spowodowaną rozłąką. Był pewien, że uczucie ważniejsze jest od pieniędzy, lecz obserwując otaczający go świat, doszedł w końcu do wniosku, że słowa przysięgi małżeńskiej zamiast finalnego „I że cię nie opuszczę aż do śmierci” winny brzmieć „aż do dnia spłaty kredytu” a świeżo upieczeni małżonkowie, zamiast ślubnych obrączek powinni wymienić się numerami kont. Dlaczego po chwilach uniesień i szczęścia w poczuciu bezwarunkowej miłości, z chwilą zawarcia małżeństwa, dorosłe, podłe życie obdziera nas z tych wyższych pragnień, przytłaczając ogromem obowiązków i prozaicznych problemów? Tak, chciał zapewnić im lepszy byt, chciał wyprowadzić się od mamy, chciał, aby Ewa nie czuła się gorsza od innych kobiet w pracy, by mógł zabierać ją częściej na zakupy, by mogli wyjechać na wczasy, ale czy perspektywa spełnienia tych wszystkich pragnień warta była utraty tych szczęśliwych chwil spędzonych we dwoje? Chwil, których nikt nie był w stanie im zwrócić? Mimo wszystko tkwił teraz w tym cholernym busie, pocieszając się jedynie świadomością, że już tym różni się od, chociażby swojego brata, że wyjazd był dla niego środkiem do celu, nie był radością sam w sobie, a poza tym jedno postanowił sobie na pewno — będzie to jego pierwszy i ostatni wyjazd bez Niej. Tym jednak poczuł wzbierające w nim poczucie złości, gdy przysłuchiwał się z przymkniętymi oczami wywodom brata na temat przyszłych podbojów seksualnych, których to zamiar publicznie wygłaszał teraz wciąż podchmielony Adam. Wkrótce zmienił ton wypowiedzi, przyjmując pozę samca Alfa.
— Bo w życiu trzeba być trochę lisem, trochę wilkiem. Lisem, żeby się nie bać pułapek a wilkiem, co by takiego lisa opierdolić! Tak! Mówię wam, ze mną nie zginiecie moi panowie. Wilku! Zbudźcie go, on nam zaraz powie, kto to taki mądry to powiedział, bo mój braciszek to wyuczony filozof. Ej Wilku, słyszysz?
Szturchnięcie w bok wyrwało Jakuba z rozmyślań, potęgując jeszcze nieznośny nastrój rozbudzony przez smętne myśli i rozpoczynającą się tęsknotę.
— To Machiavelli napisał, że trzeba być lisem i lwem jednocześnie. Lisem, by wiedzieć, co sidła i lwem, by siać postrach wśród wilków. — odburknął niechętnie. Nie lubił wypowiadać się w przypadkowym towarzystwie w sposób uczony, by nie być wziętym za „głupio-mądrego”. Adam za to często nieświadomie przekręcał zasłyszane cytaty bądź słynne bon moty, usilnie chciał bowiem sprawić wrażenie inteligentnego rozmówcy, co było elementem jego nieustającego show.
— Jeden chuj. W każdym razie trzymajcie się mnie, to Holandia będzie nasza. Z tarczą, czy bez tarczy, ze mną nie zginiecie. A ty Wilku się rozchmurz, zapomnij o tej dupie w Polsce. Tego kwiatu to pół światu. Ślubu nie macie, to hulaj dusza-piekła nie ma, co? Chcesz, to ci moją obrączkę pożyczę, bo na obrączkę lepiej bierze! — kolejna salwa śmiechu wybuchła jak na zawołanie, niczym w amerykańskim tasiemcu komediowym.
— Co ci się śniło, bo mruczałeś coś przez sen?
Jakub czuł w sobie pogłębiającą się frustrację, toteż zdecydował się odpowiedzieć tym razem na słowną zaczepkę. Spokojnym tonem odrzekł więc, zaczynając opowiadanie:
— Miałem piękny sen. Śniło mi się, że umarłem. Umarłem i trafiłem pod Sąd Ostateczny, a stamtąd wysłano mnie w końcu do Nieba. Jednak, że droga była niezwykle daleka, po jakimś czasie poczułem się strasznie zmęczony, wręcz wyczerpany. Słaniałem się na nogach. Widocznie ta droga była czymś w rodzaju czyśćca. Bo szedłem, i szedłem, i nie mogłem dojść do bram niebios, choć widziałem je w oddali. To tak, jak nie raz śniło mi się, że przed kimś uciekam i nie mogę biec mimo wszelkich starań, tylko teraz to ja goniłem, a im bardziej się wysilałem, tym bardziej oddalał się cel mego pościgu.
— No i co dalej? — Adam spytał z zainteresowaniem.
— No i po drodze spotkałem Adama — mojego ukochanego brata.
— O, kurwa, to ty raczej w stronę piekła szedłeś Wilku! — Adam ryknął śmiechem zadowolony ze swojego zabawnego wtrącenia.
— I w końcu mój brat zaproponował mi, że mnie zaniesie do bram Raju na własnych plecach.
— O, jak ci bracia Lwie Serce Andersena! — Adam próbował błysnąć elokwencją.
— Raczej Astrid Lindgren, ale do rzeczy. — Kuba kontynuował opowieść.
— A zatem dowlekliśmy się jakoś do bram Niebios, niczym, jak słusznie zauważył mój braciszek, bracia Lwie Serce do Nangijali, a tam u wrót przywitał nas Święty Piotr. Gdy tylko ujrzał nasz dziwny tandem, rozłożył ręce i odezwał się tymi słowami: „Oj Kubusiu, Kubusiu, całe życie na pięknym rumaku a do Nieba na ośle wjeżdżasz!”.
Salwa śmiechu była tym razem tak ogromna, że nawet kierowca, który wtórował im śmiechem, z trudem opanował auto przed wpadnięciem w poślizg po gwałtownym szarpnięciu kierownicą. Mimo wszystko, zaraz po tym, Jakubowi zrobiło się głupio, że nieświadomie zrobił przykrość bratu. Mógł znaleźć inny sposób na ujście złych emocji, które nagromadziły się w jego głowie. Trochę chciał jednak ukarać brata za głoszone poglądy, za apoteozę rozwiązłości i ohydnych prymitywnych pragnień. Nie zdawał sobie sprawy, że Adam poczuł się wręcz upokorzony i zaprzysiągł sobie odwet na bracie, a niewinny żart przyjął za publiczne znieważenie. Oczywiście nie dał tego po sobie poznać, jednak w jego prostej duszy, dawno zasiane ziarno zazdrości wyrastało w tej chwili w drzewo skrywanej nienawiści.
Zaraz po zakończeniu tej opowieści w samochodzie zapanowała na jakiś czas względna cisza, a pasażerowie zajęli się obserwacją mijanych okolic. Kiedy po południu minęli granicę z Holandią, wszyscy spoglądali już przez szyby z nieskrywanym podekscytowaniem. Około godziny osiemnastej dotarli na dworzec w Maastricht, gdzie miał na nich czekać przedstawiciel firmy, dla której mieli pracować.
Pasażerowie opuścili pojazd tylko po to, by zaraz przesiąść się do innego busa, na holenderskich numerach, którym mieli udać się do miejsca zakwaterowania. Wszystko odbyło się błyskawicznie, niczym przegrupowanie wojska, tak że kilku panów należących do grupy palących, nie zdążyło jeszcze spokojnie wypalić papierosa, a już nawoływano ich i poganiano do odjazdu.
Przywitał ich Roman — postawny mężczyzna o wyglądzie wiejskiego wykidajły, ucharakteryzowany nieumyślnie na potulnego baranka. Rude niegdyś włosy ostrzyżone na zapałkę i nabrzmiałe i wiecznie zarumienione policzki wzbudzały łagodne wrażenie, ale ogromne i twarde dłonie oraz atletyczna, choć nieco ulana postura zdradzały drzemiącą w nim siłę. Ubrany w ciemne dżinsy i długą, sięgającą niemal do kolan wojskową oliwkową kurtkę przypominał postać ze szpiegowskiego filmu. Głos miał miękki, łagodny, niemal kobiecy i zupełnie nie pasował do jego surowego wyglądu. W efekcie niemal zawsze przy pierwszym kontakcie wzbudzał w swoim rozmówcy mimowolny uśmiech, ale i sympatię. W sumie siedmiu mężczyzn, wliczając w to Jakuba i jego brata wsiadło z kierowcą do auta, by wyruszyć w dalszą podróż, a z całego towarzystwa dwaj bracia byli najmłodsi. Przy pakowaniu bagaży, Adam, korzystając z okazji, że Roman zajęty rozmową przez telefon oddalił się na kilka kroków, bardzo wysokim, specjalnie zmodulowanym nad wyraz głosem zwrócił się do współtowarzyszy, przedrzeźniając jego sposób mówienia:
— Kuhwa, panowie, jajka to chyba w domu zostawiłem. Holendeh, jaka ze mnie gapa!
Po chwili wszyscy trzęśli się ze śmiechu a za każdym razem, gdy Roman w trakcie jazdy zaczynał rozmowę, spoglądali na siebie znacząco, próbując powstrzymać powracające falami napady śmiechu. W końcu po upływie godziny przedarli się przez miejską dżunglę centrum, potem minęli przedmieścia, aż w końcu skręcając na wschód, skierowali się w kierunku granicy niemieckiej.
— W samym Maastricht mieszkania są kurewsko drogie, więc taniej wam będzie dojeżdżać do pracy. Firma wynajęła wam dom. Do miasta macie jakąś godzinę jazdy samochodem. — odezwał się swoim sopranem Roman. — Zostawię wam busa, ale musicie wyznaczyć jednego odpowiedzialnego kierowcę na stałe. Najlepiej niepijącego. Nie chcę, żeby każdy brał auto, kiedy chce. Jeden dostanie kluczyk i będzie za niego odpowiadał. Do tankowania jest taka specjalna karta. Tankujecie bezgotówkowo na firmę.
Panowie szybko ustanowili Jakuba jako kierowcę-ochotnika. Wiązał się z tym minimalny dodatek do pensji, ale też odpowiedzialność za auto i ludzi, których miał nim przewozić. On sam ucieszył się z takiego obrotu spraw. Dodatkowo miał powód, by utrzymać abstynencję, co jak zauważył, byłoby nie lada wyczynem dla niektórych z jego towarzyszy.
Dom, w którym przyszło im zamieszkać, okazał się położonym na całkowitym odludziu, podniszczonym, starym parterowym budynkiem, sprawiającym wrażenie stodoły obitej blachą falistą. Farba, niegdyś żółtego koloru niczym słoneczniki z obrazu Van Gogha, całymi płatami odchodziła od blachy, pozostawiając metaliczne plamy na jej powierzchni. Szereg wysokich okien, na których mróz pomalował swe fikuśne obrazki i grube sople zwisające z krzywych rynien przydawały całemu budynkowi surowy wygląd. Całość przykryta była grubą czapą śniegu, którego hałdy odgarnięte sprzed wejścia zalegały również po obu stronach chodnika, który w prostej linii prowadził do niewielkiego placyku służącego za parking. Roman pożegnał się i obiecał stawić się nazajutrz by towarzyszyć rodakom w ich pierwszym wyjeździe do pracy.
W środku przywitał ich zapach stęchlizny, choć wnętrze domu było ewidentnie odświeżone. Zaraz za niewielkim przedpokojem mieszczącym kilka wieszaków i olbrzymią półkę na buty, wchodziło się do obszernego pomieszczenia spełniającego funkcję wspólnej kuchni — jadalni. Na każdej z jej ścian znajdowały się przejścia do kolejnych pomieszczeń, co tworzyło efekt kuchni jako centralnego miejsca w domu łączącego i spajającego inne izby w jedną całość. Panowie do dyspozycji mieli dwa dwuosobowe pokoiki i jeden większy, trzyosobowy znajdujący się w szczytowej części budynku. W każdym z pokoików znajdowała się niewielka toaleta i prysznic. Bracia ulokowali się w pokoju położonym na prawo od wejścia do kuchni. Gdy tylko rozpakowali swoje bagaże, wszyscy mężczyźni zebrali się przy ogromnym stole w jadalni i naradzali się co do jutrzejszego dnia, który miał być ich pierwszym dniem pracy. Rozdzielili między siebie miejsca w ogromnej aż pod sufit lodówce i po skromnej, acz wspólnej kolacji, składającej się w głównej mierze z przywiezionych ze sobą konserw i polskiego chleba oraz kilku łyków rodzimej gorzałki, jedni prędzej, inni później udali się w końcu na zasłużony odpoczynek.
— Siedmiu wspaniałych, kurwa, jak w westernie. — Adam podsumował tym samym kolejny dzień, wyciągając się na swym łóżku i wzdychając głośno. — Dobranoc Wilku.
— Dobranoc. Do jutra. — Kuba okrył się kołdrą pod same uszy i zasnął zaraz twardym snem, znużony całodobową podróżą.
Nazajutrz, wczesnym rankiem zjadając skromne śniadanie, cała siódemka usadowiła się w samochodzie, gdzie miejsce za kierownicą zajął Jakub. Roman, prowadząc swojego Volkswagena Passata kombi, pilotował ich aż do miasta, gdzie klucząc zapchanymi o tej porze ulicami, dotarli w końcu przed gmach starego budynku z napisem „Rechtbank”.
— No, to, to ja rozumiem! Gdzie pan pracował w Holandii? Jak to gdzie? W banku! — zawołał Adam na widok ogromnego szyldu.
Roman oznajmił im jednak, że Rechtbank znaczy po holendersku sąd i że właśnie budynek sądu przyjdzie im remontować w najbliższym czasie. Wewnątrz pracowała już ekipa hydraulików i elektryków z Polski. Firmom Adamex Company i Wilk-Bud przypadł natomiast zaszczyt stawiania gipsowych ścianek działowych oraz malowania ścian. Żaden z braci nie miał doświadczenia w pracy z regipsami, toteż tak lawirowali przy podziale prac, by przypadł im przydział do ekipy malarzy, w czym niewątpliwie pomógł talent krasomówczy Adama i jego ogólna przebojowość.
— Dobra Wilku, bierz wałek i spierdalamy jak najdalej od tych płyt, bo nam przyjdzie usiąść i płakać. — Adam instruował brata, pociągając go za sobą w kierunku dwóch innych mężczyzn pochlapanych białą farbą.