Szary deszcz ze śniegiem siąpił od samego rana, rozmiękczając ziemię na obejściu tak, że kiedy tam zaparkowaliśmy, poczuliśmy, że koła ugrzęzły w błocie. Karetka już stała na podwórku, a jej niebieskie światła omiatały stodołę, stojącą w głębi, drewniany niewielki wychodek, rozpadającą się szopę, które rozpływały się w szarzyźnie zacinającego deszczu, jak za brudną mgłą. Podwórko rozmywało się w szarościach deszczu i smogu, w którego drobinkach majaczyło zimne światło ambulansu, a poza nim tylko słabe światło w jednym z okien brzydkiego, niedokończonego domu.
— Sceneria jak z taniego kryminału, psia jucha — przeklął komisarz Bagieta, siedzący wciąż na miejscu kierowcy, stukając palcami o kierownicę i rozglądając się dookoła. Z radia leciało Let it snow Franka Sinatry, ale nie podnosiło nas na duchu, ani nie dodawało świątecznej atmosfery. — Żeby nas tu nie zaciukali — dodał komisarz i spojrzał na mnie, uśmiechając się z sarkazmem.
Bagieta to stary policjant z prawie dwudziestoletnim stażem, który mówił o sobie zawsze per pies. Nie miał ambicji politycznych, nie interesował się awansami i przez wszystkie te lata pozostawał policjantem śledczym. W jakiś sposób lubił swoją robotę i nie zamierzał jej zmieniać. Podobnie jak swojej wysłużonej garderoby. Chodził w starym, znoszonym swetrze tureckim i gównożółtawych sztruksach, startych na kolanach i tyłku. Buty nosił tylko sportowe, bo wygodniejsze, mówił, nawet zimą. Golił się chyba jedynie w niedzielę, aby w kościele jakoś wyglądać, a potem zarost na jego twarzy rósł aż do soboty. I nie czesał się — siwawe już włosy były zawsze na czubku głowy ugniecione.
Wysiadł i przeskakując kałuże długimi susami znalazł się przy drzwiach nieotynkowanego domu z pustaków. Ściany wyglądały tak, jakby były w połowie roboty, jakby zaraz murarze mieli wrócić i je dokończyć, położyć tynk, pomalować. Ale już dobre dwadzieścia lat temu o tym zapomnieli.
Nie zdziwiłbym się, gdyby naprawdę nas tu zatłukli, pomyślałem sobie, kiedy patrzyłem na stodołę, na szopę, na te zabite dechami budynki, te zmurszałe deski wychodka, zardzewiałe okiennice. Gdybym nie miał na sobie munduru, a obok nie siedział stary, doświadczony policjant kryminalny, za żadne skarby nie wszedłbym na to podwórze, a już na pewno nie do tego domu, w którym przed kilkoma godzinami doszło do tragicznego, śmiertelnego w skutkach wypadku.
Ratownicy medyczni zdążyli przyjechać przed nami. Centrum Powiadamiania Ratunkowego otrzymało zgłoszenie zapłakanej i przerażonej kobiety, która wypłakiwała do słuchawki, że znalazła martwego męża, leżącego u podnóża schodów do piwnicy. Chyba nie żyje — szlochała — przyjedźcie szybko.
Nie będę teraz ukrywał, że liczyłem na to, aby nie był to wypadek, ale morderstwo, najlepiej popełnione z zimną krwią. I nie będę ukrywał, że później żałowałem, że moje marzenie się spełniło.
Komisarz Bagieta zadzwonił do drzwi, stojąc pod nagą, kołyszącą się w zimowym wietrze żarówką, a ja szybkimi krokami do niego dobiegłem. Przemoczony pies, jakiś duży kundel przypominający owczarka niemieckiego, zamiast rzucić się na nas wściekle, kulił się w swoim kojcu pod kawałkiem falistej blachy, służącej, zdaje się, za jego budę. Po chwili otworzyła nam starsza, bardzo nieprzyjemna babka o twarzy zaoranej latami życia, pomarszczonej i wysuszonej. Nawet oczy miała suche, choć spodziewałem się zastać zapłakaną i lamentującą kobietę. Ta jednak musiała się już w życiu napłakać, bo spojrzała na nas wzrokiem nie tyle zimnym, co beznamiętnym, pozbawionym już dawno nadziei. Wytarliśmy buty w gumową wycieraczkę, zostawiając na niej grudki rozmiękłej ziemi, i weszliśmy do środka.
Po prawej stronie korytarza, wyłożonego starą boazerią, pamiętającą lata dziewięćdziesiąte zeszłego stulecia, była kuchnia, w której, przy stole, obitym ceratą w niebiesko-białą kratkę, siedziała czterdziestokilkuletnia, zapłakana kobieta z dzieckiem na kolanach. To ona odnalazła martwego męża w piwnicy i zadzwoniła pod numer alarmowy.
— Pani do nas dzwoniła? — zapytał komisarz Bagieta, rozglądając się po kuchni, w której, podobnie jak na podwórzu i w przedpokoju, czas się zatrzymał. Na podłodze wytarte linoleum, pod zachodzącymi grzybem ścianami meble, pamiętające lata pięćdziesiąte zeszłego wieku, pomalowane teraz zieloną olejną farbą.
— Tak, ja go znalazłam — odparła żona, podnosząc swoje zaczerwienione oczy na komisarza. Mnie zdawała się nie dostrzegać, jakbym był statystą w mundurze, rekwizytem doświadczonego policjanta śledczego.
Kobieta tuliła dziewczynkę, na oko ośmio-, może dziewięcioletnią, która płakała równie dramatycznie jak ona. Śliczna blondyneczka o niebieskich, lecz zaczerwienionych oczach, z zapłakaną, prawie całą mokrą twarzyczką. Zrobiło mi się jej żal. Nie wiedziałem jeszcze, czy była świadkiem dramatycznej śmierci tatusia, czy też płakała z rozpaczy po jego stracie.
Komisarz pokiwał głową i, wskazując medyka w głębi korytarza, zapytał:
— Czy możemy…?
Kobieta skinęła głową.
Ruszyliśmy po brudnych, wytartych deskach przedpokoju w głąb mieszkania, gdzie znajdowało się zejście do piwnicy. Medyk, który na nas czekał, pokręcił smutno głową.
— Nie sądzę, żeby to był wypadek — szepnął do nas, kiedy schodziliśmy po schodach. — Jak na takie obrażenia, mało krwi.
Mąż leżał twarzą do ziemi, z nienaturalnie wykręconymi nogami, w rzeczywiście niewielkiej kałuży swojej krwi („gęstej czerwonej cieczy” — zanotowałem w protokole z miejsca zdarzenia). Na stopie miał tylko jeden kapeć, drugi leżał na schodach. Mężczyzna był w znoszonych, dziurawych spodniach od dresu, bez skarpetek, w T-shircie z nadrukiem Naprzód Lachno.
Komisarz Bagieta przyjrzał się z bliska mocno roztrzaskanej głowie mężczyzny, odwrócił się, poświecił latarką na schody i, spojrzawszy w górę, mruknął coś do siebie. Powąchał wreszcie denata i zmarszczył nos.
— Popstrykaj zdjęcia, młody — powiedział do mnie, a sam wszedł po schodach na górę, do kuchni.
Po zrobieniu dokumentacji fotograficznej też poszedłem na górę. Bagieta siedział przy stole w kuchni i zapisywał zeznania żony, która cały czas nie mogła do siebie dojść i tuliła mocno do piersi zapłakaną córeczkę. Piła jakiś napar z ziół. Jej matka, owa kobieta o suchym obliczu, siedziała milcząco obok.
— Alkoholik, mówi pani — powiedział Bagieta, kiedy wszedłem.
— Od kiedy stracił robotę, a było to kilka lat temu, pije codziennie, od rana — tłumaczyła małżonka.
— A skąd mąż brał pieniądze na alkohol, pani Grudzińska?
— Dostaje rentę — odparła. — Czasami udawało mu się odebrać pięćsteplusa od listonosza i wtedy wszystko przepijał. Ale głównie sam pędził bimber.
— Nielegalny bimber? Nie zgłosiła pani tego?
Spojrzała na niego z pogardą.
— To mój mąż… — powiedziała. Komisarz mruknął. — Zgłaszałam za to — ciągnęła od razu dalej. — Zgłaszałam wam, że chleje, że jest agresywny i bije mnie oraz moje dzieci. Ale to mieliście w dupie.
Komisarz odchrząknął. Pokiwał głową i zanotował coś w swoim notesie.
— Dobrze — rzekł. — I pijany spadł ze schodów do piwnicy, tak?
Pani Grudzińska zacisnęła zęby i jej usta zrobiły się wąskie jak tasiemka. Miałem wrażenie, że chce wrócić do tematu, który komisarz zignorował.
— Tak — odparła jednak. — Tam pędził bimber, którego nie zgłosiłam. Na dole, w piwnicy. I latał tam, jak tylko czuł, że trochę trzeźwieje, żeby dolać sobie do słodkiej herbaty.
Komisarz notował.
— Mówiłam mu, żeby tyle nie chlał — ciągnęła. — Ale on mnie nie słuchał. No i masz pan! Gwałtownych uciech i koniec gwałtowny…
— Szekspir — wtrąciłem, sam zaskoczony swoją odwagą. Bagieta i obie kobiety spojrzały na mnie jak na człowieka z księżyca. Nawet dziewczynka podniosła zapłakany wzrok. Wszyscy, jakby pierwszy raz mnie widzieli. Statysta się odezwał.
Opuściłem głowę i cofnąłem się o krok.
— I w tych laczkach — kontynuowała Grudzińska — lazł do tej piwnicy po stromych schodach, zamiast założyć normalne buty. A też mu mówiłam, żeby normalne buty założył, bo w tych bamboszach się jeszcze, nie daj Boże, pośliźnie i nieszczęście gotowe. I co? — zapytała retorycznie, a potem uderzyła pięścią w stół, aż córka się wzdrygnęła. — Pośliznął się! Pijak zachlany alkoholik, uderzył głową o donicę i umarł na śmierć.
Starsza kobieta milcząco pokiwała głową.
— A pani była wtedy mieście? — zapytał komisarz.
— Tak jak panu mówiłam. Musiałam iść na targ. Dziś środa — powiedziała, a stara przytakiwała.
U nas w Lachnie targ odbywa się jedynie w środy i w soboty, a wtedy handlarze z pobliskich wsi do nas przyjeżdżają i sprzedają mięso, warzywa, owoce, kawę i herbatę, niemieckie proszki i płyny do prania, ale także ubrania; spodnie, koszule, T-shirty, garnitury.
Komisarz Bagieta pokiwał głową, mruknął, że rozumie. Zastukał długopisem w notes.
— Rozumiem, że na tym targu ktoś panią widział? — zapytał po chwili.
Grudzińska cofnęła się z miną, jakby nie rozumiała pytania.
— No wszyscy — powiedziała. — Nie łaziłam tam ukryta pod kapturem.
— Będę potrzebował nazwisk — powiedział Bagieta. — Nazwisk ludzi z targu, którzy panią widzieli.
— Nie znam nazwisk sprzedawców — odpowiedziała Grudzińska zaczepnie, może nieco agresywnie. Komisarz zdawał się jednak tego nie zauważyć. Uśmiechnął się.
— Wystarczy nam w takim razie, jak wskaże nam pani, u których sprzedawców pani kupowała.
Mam wrażenie, że nie podobało jej się to, ale kiwnęła głową. Targ w prawdzie przyjeżdżał do Lachna dwa razy w tygodniu, ale większość sprzedawców miała tam swoje stałe miejsca i identyfikacja ich nie stanowiła większego problemu.
— I pani także nie było wtedy w domu? — Bagieta zwrócił się do starszej kobiety.
— Jak mówiłam — powiedziała Grudzińska, zanim stara się odezwała — mama była w kościele. Pomagała księdzu Benedyktowi przy świątecznym ozdabianiu kościoła. Ksiądz Benedykt poświadczy.
Stara kiwnęła głową.
— Oczywiście zapytamy księdza Benedykta — powiedział komisarz i zanotował to sobie w notatniku. — A nasza śliczna dziewczynka jest chora i spała?
Komisarz próbował być uprzejmy, ale kiedy się do niej zwrócił, wystraszona dziewczynka odwróciła się do niego plecami.
— Tak — powiedziała matka. — Nie poszła dziś do szkoły, bo jest chora i spała, kiedy mąż spadł. Obudziła się dopiero, kiedy wróciłam z targu i narobiłam krzyku.
Komisarz spróbował uśmiechnąć się do dziewczynki, ale wyszedł z tego dziwny grymas. Dziewczynka wtuliła się bardziej w matkę.
— No dobrze — powiedział, spoglądając w swój notatnik, i westchnął. — Wydaje mi się, że jak na razie wiemy prawie wszystko. Potrzebowałbym tylko jeszcze informacji, kto tu mieszka, oprócz pań i pani męża.
— Poza córką mam dwóch synów — odparła Grudzińska. — Starszy jest w szkole, młodszy w przedszkolu. I mieszka tu jeszcze brat męża.
— Brat? — zainteresował się komisarz. — Gdzie on teraz jest?
— Śpi na górze — odparła. — Pracuje na nocki. Jest stróżem nocnym w naszej fabryce.
Nie musieliśmy pytać o jaką fabrykę chodzi, bo mamy w Lachnie jedną japońską fabrykę produkującą telewizory i pracuje w niej jedna czwarta mieszkańców.
— Czy można obudzić tego brata? — zapytał komisarz?
— On idzie na noc do pracy — powiedziała kobieta. — Musi się wyspać. Wtedy też spał i niczego nie słyszał.
Komisarz westchnął, spojrzał na notatki, a potem uśmiechnął się do pań.
— No dobrze — powiedział, chowając notes do kieszeni płaszcza i wstając z krzesła. — To my już chyba wszystko wiemy. Dziękujemy bardzo.
Komisarz Bagieta był wyleniałym starym kogutem, alkoholikiem i częstym bywalcem podrzędnych spelun i knajp. Ale przy tym był zwłaszcza nieugiętym policjantem. Dla mnie ważne było jego doświadczenie i wszystko, co będę mógł z niego wyciągnąć dla mojej przyszłej służby. To, niepotwierdzone jeszcze morderstwo, było moim pierwszym śledztwem. Całą dotychczasową wiedzę o pracy detektywa śledczego czerpałem z opowiadań sir Arthura Conana Doyle’a, powieści Agathy Christie oraz amerykańskich filmów i seriali kryminalnych. Wiedzę o pracy w polskiej policji nabierałem podczas siedmiomiesięcznego szkolenia zawodowego podstawowego w Szkole Policji w Pile, które ukończyłem z wyróżnieniem, a praktyczną wiedzę, jaką udało mi się przyswoić, uzyskałem z kilkutygodniowego terminowania w poznańskich Oddziałach Prewencji Policji, kiedy to chowałem się za plastikową tarczą na meczach piłkarskich i odliczałem dni, aż wreszcie się to skończy. No i wreszcie, od trzech tygodni byłem policjantem komisariatu w Lachnie, moim rodzinnym mieście. Komendant Misiecki przydzielił mi doświadczonego partnera — komisarza Bagietę — i tak oto stawałem się policjantem.
A Bagieta, o czym warto wspomnieć, i o czym dowiedziałem się już w szkole, zanim trafiłem na mój komisariat, to policjant niezwykle utalentowany i nieugięty, prawdziwy robocop, który zamknął wielu przestępców i rozwiązał całą masę spraw. Jego psi nos zawsze łapał trop, a kiedy Bagieta chwycił, nie puszczał. Rzadko się zdarzało, że pomylił się w wytypowaniu sprawcy. Czułem więc prawdziwą ekscytację, kiedy, jak tylko wyszliśmy z tego ponurego domu, jeszcze zanim wsiedliśmy do radiowozu, komisarz Bagieta zawyrokował:
— To nie był wypadek. Żona go zabiła.