1. Czarna Dalia
Odkrycie ciała Elizabeth Short
Gdy 15 stycznia 1947 roku Betty Bersinger wyszła na poranny spacer ze swoją trzyletną córeczką po spokojnej dzielnicy Leimert Park w Los Angeles, nic nie wskazywało na to, że za chwilę stanie się świadkiem odkrycia, które na zawsze zapisze się w annałach amerykańskiej kryminalistyki. Było około 10:30 rano, słońce świeciło jasno, a temperatura oscylowała wokół przyjemnych 18 stopni Celsjusza — typowy styczniowy dzień w południowej Kalifornii.
Bersinger szła chodnikiem wzdłuż Norton Avenue, między 39. a Coliseum Street, gdy nagle jej wzrok padł na coś, co z daleka wyglądało jak złamana w połowie lalka. Miejsce to znajdowało się w zaniedbanych terenach niedaleko centrum miasta, gdzie między pojedynczymi domami rozciągały się niezabudowane działki porośnięte trawą i chwastami. To właśnie na jednej z takich pustych działek, około sześciu metrów od chodnika, leżał przedmiot, który przykuł jej uwagę.
Gdy zbliżyła się kilka kroków, przerażająca prawda uderzyła ją z całą mocą. To, co wzięła za zniszczoną zabawkę, okazało się być ciałem młodej kobiety, przeciętym w pasie na dwie części. Ciało leżało na wznak, ułożone w sposób, który wskazywał na świadomą aranżację przez sprawcę. Bersinger natychmiast zawróciła z córką i pobiegła do najbliższego domu, by wezwać policję.
Betty Bersinger później wspominała, że pierwszy impuls kazał jej osłonić oczy córeczki i jak najszybciej oddalić się od tego przerażającego widoku. Drżącymi rękami zapukała do drzwi najbliższego domu przy Norton Avenue, gdzie mieszkała rodzina Degnan. Zdenerwowana i ledwo łapiąca oddech, poprosiła o natychmiastowe wezwanie policji. Właściciele domu, widząc jej stan, nie wahali się ani chwili i o 10:35 wykonali telefon na posterunek University Division LAPD.
Gdy pierwsi funkcjonariusze przybyli na miejsce około 10:45, zastali scenę, która wyglądała bardziej jak starannie wyreżyserowany spektakl grozy niż spontaniczne miejsce popełnienia przestępstwa. Ciało młodej kobiety zostało ułożone w sposób, który nie pozostawiał wątpliwości co do intencji sprawcy — miało to być odkryte.
Zwłoki leżały na wznak na trawiastej działce, dokładnie w połowie drogi między chodnikiem a tylnym płotem posesji. Ręce były uniesione ponad głowę, nogi lekko rozstawione. Najbardziej przerażający był fakt, że ciało zostało przecięte w pasie tak precyzyjnie, jakby sprawca miał doświadczenie chirurgiczne. Obie części były ułożone w linii prostej, z zaledwie centymetrową przerwą między nimi.
Wokół ciała nie było śladów krwi — ani kropli. Ta nieobecność krwi na miejscu odkrycia natychmiast wskazywała detektywom, że kobieta została zamordowana gdzie indziej, a następnie przewieziona i starannie ułożona na tej pustej działce. Sprawca wyraźnie chciał, by ciało zostało znalezione szybko i w sposób, który maksymalnie wstrząśnie znalazców.
Betty Bersinger w panice chwyciła córkę za rękę i pobiegła z powrotem w kierunku Norton Avenue. Jej pierwszą myślą było znalezienie telefonu — w 1947 roku nie każdy dom miał jeszcze własną linię telefoniczną. Zapukała do drzwi domu przy numerze 3815, gdzie mieszkała rodzina, która na szczęście okazała się pomocna. Drżącym głosem wyjaśniła sytuację i poprosiła o natychmiastowe wezwanie policji. Telefon na posterunek University Division LAPD został wykonany o 10:35.
Gdy pierwsi funkcjonariusze — oficerowie Frank Perkins i Joe Perkins — przybyli na miejsce dziesięć minut później, stanęli przed widokiem, który na zawsze pozostał w ich pamięci. Pusty teren przy Norton Avenue przypominał scenę z gotyckiego horroru, starannie przygotowaną przez kogoś o mocno zaburzonej psychice.
Ciało młodej kobiety leżało na suchej, żółtawej trawie, około sześciu metrów od krawędzi chodnika. Było ułożone z niemal geometryczną precyzją — na wznak, z rękami wyprostowanymi ponad głową, jakby w geście poddania się. Nogi były rozstawione pod kątem około czterdziestu pięciu stopni. Najbardziej przerażający był jednak sposób, w jaki ciało zostało przecięte w pasie — cięcie było tak czyste i precyzyjne, że obie części pasowały do siebie idealnie, oddzielone jedynie wąską szparą.
To, co natychmiast rzuciło się w oczy doświadczonym policjantom, to całkowity brak krwi w okolicy zwłok. Sucha ziemia wokół ciała nie nosiła żadnych śladów płynów ustrojowych. Ten szczegół był kluczowy — oznaczał, że młoda kobieta została zamordowana gdzie indziej, a jej ciało zostało przywiezione na to miejsce już po śmierci. Sprawca wybrał tę lokalizację nieprzypadkowo: była na tyle odsłonięta, by ciało zostało szybko znalezione, ale jednocześnie na tyle odizolowana, by mógł je spokojnie ułożyć według swojego chorych wizji.
Funkcjonariusze Frank Perkins i Joe Perkins z University Division LAPD przybyli na Norton Avenue w rekordowym czasie. Gdy wysiedli z radiowozu, natychmiast zabezpieczyli obszar, nakazując gapiom — a tych szybko się zgromadziło — zachowanie bezpiecznej odległości. Pierwszy rzut oka na ciało sprawił, że nawet ci doświadczeni policjanci, którzy widzieli już niemało w swojej karierze, poczuli dreszcz przebiegający po plecach.
To, co zobaczyli funkcjonariusze, wykraczało daleko poza typowe przypadki morderstw. Ciało młodej kobiety zostało nie tylko przecięte w pasie, ale także poddane torturom, które wskazywały na sadystyczne skłonności sprawcy. Twarz ofiary była tak zniekształcona pobiciem, że rozpoznanie jej będzie niemal niemożliwe. Szczególnie przerażający był fakt, że kąciki ust zostały przecięte od ucha do ucha, tworząc groteskowy, szeroki uśmiech.
Na całym ciele widoczne były liczne siniaki, skaleczenia i ślady po narzędziach. Sprawca najwyraźniej przez długi czas zadawał cierpienie swojej ofierze. Włosy kobiety były czyste i starannie ułożone, co kontrastowało z okaleczonym ciałem i sugerowało, że sprawca mył zwłoki przed ich porzuceniem.
Oficer Frank Perkins, który wcześniej służył w wojsku i widział rany zadawane różnymi narzędziami, natychmiast zwrócił uwagę na niezwykłą precyzję cięcia w pasie. Rana była tak czysta i równa, jakby wykonał ją ktoś z chirurgicznym doświadczeniem lub przynajmniej dogłębną znajomością anatomii ludzkiej. Nie było śladów szarpania czy wielokrotnego cięcia — jeden, pewny ruch ostrza.
Funkcjonariusze szybko uświadomili sobie, że mają do czynienia z czymś więcej niż zwykłym morderstwem. To była zbrodnia wykonana z premedytacją, sadyzmem i chorą starannością, która wskazywała na sprawcę o głęboko zaburzonej psychice.
Funkcjonariusze Perkins natychmiast rozciągnęli taśmę policyjną wokół obszaru o promieniu około dwudziestu metrów od zwłok. W 1947 roku procedury zabezpieczania miejsca zbrodni nie były jeszcze tak wyrafinowane jak dzisiaj, ale nawet wtedy doświadczeni policjanci wiedzieli, że mają do czynienia z czymś wyjątkowym. Około 11:15 na miejsce przybyli detektywi Harry Hansen i Finis Brown z wydziału zabójstw LAPD, którzy przejęli kontrolę nad śledztwem.
Detektywi rozpoczęli systematyczne przeszukiwanie terenu w poszukiwaniu jakichkolwiek dowodów — śladów opon, odcisków stóp, porzuconych przedmiotów. Niestety, sucha ziemia i fakt, że ciało zostało tam złożone prawdopodobnie w nocy, znacznie utrudniały znalezienie użytecznych tropów. Hansen nakazał również przesłuchanie wszystkich mieszkańców okolicy, licząc na to, że ktoś mógł widzieć podejrzane pojazdy lub osoby w ostatnich dniach.
Już około południa pierwsi reporterzy zaczęli pojawiać się na Norton Avenue. W Los Angeles 1947 roku konkurencja między gazetami była zaciekła, a historia młodej kobiety znalezionej w tak makabrycznych okolicznościach obiecywała wysokie nakłady. Reporter Sid Hughes z „Los Angeles Examiner” był jednym z pierwszych na miejscu i to właśnie on nadał ofierze pseudonim, który przylgnął do niej na zawsze — „Czarna Dalia”.
Media szybko przekształciły śledztwo w prawdziwy cyrk. Fotoreporterzy robili zdjęcia z każdego możliwego kąta, a dziennikarze nękali policjantów pytaniami. Niektórzy z nich posunęli się nawet do tego, że próbowali przekupić funkcjonariuszy za informacje ze śledztwa. LAPD, nieprzygotowane na taką medialną zawieruchę, straciło kontrolę nad przepływem informacji już pierwszego dnia.
Do wieczora 15 stycznia historia morderstwy zdominowała pierwsze strony wszystkich losangeleskich gazet. Makabryczne szczegóły, tajemnicza tożsamość ofiary i sadystyczny charakter zbrodni stworzyły idealną mieszankę dla sensacyjnej prasy. Nie wiedział jeszcze nikt, że rozpoczyna się jedna z najsłynniejszych zagadek kryminalnych w historii Ameryki — sprawa, która będzie fascynować kolejne pokolenia i nigdy nie zostanie rozwiązana.
Media nie tylko relacjonowały wydarzenia, ale aktywnie wpływały na przebieg śledztwa, czasem pomagając, a czasem przeszkadzając policji. Tak rozpoczęła się historia, w której granica między faktami a sensacją zostanie bezpowrotnie zatarta.
Życie ofiary przed śmiercią
Elizabeth Short przyszła na świat 29 lipca 1924 roku w Hyde Park, dzielnicy Bostonu w Massachusetts. Była trzecim z pięciu córek Cleo i Phoebe Short — rodziny, która z pozoru wydawała się typowym przykładem amerykańskiej klasy średniej. Jej ojciec prowadził niewielki interes budowlany, matka zajmowała się domem i wychowywaniem córek. Nic nie wskazywało na to, że ta ciemnowłosa dziewczynka o przenikliwych oczach kiedyś stanie się jedną z najsłynniejszych ofiar morderstwa w historii Ameryki.
Gdy Elizabeth miała zaledwie sześć lat, jej świat legł w gruzach. Podczas Wielkiego Kryzysu ojciec stracił wszystko — interes, dom, oszczędności. Pewnego dnia po prostu zniknął, porzucając żonę z pięcioma małymi córkami. Phoebe Short musiała samotnie zmierzyć się z wychowywaniem dzieci w czasach, gdy znalezienie pracy dla kobiety było niemal niemożliwe. Rodzina przeprowadziła się do skromnego mieszkania w Medford, gdzie Elizabeth spędziła resztę dzieciństwa.
Już jako nastolatka Elizabeth wyróżniała się spośród rówieśniczek. Była wyższa od większości dziewcząt, miała długie, czarne włosy i porcelanową cerę, którą podkreślała jasnymi szminkami. Uwielbiała chodzić do kina i godzinami mogła wpatrywać się w gwiazdy srebrnego ekranu. Veronica Lake, Rita Hayworth, Lana Turner — to były jej idolki, kobiety, które reprezentowały wszystko, czego Elizabeth pragnęła: sławę, piękno, luksus i adorację milionów.
W szkole średniej Elizabeth nie była szczególnie pilną uczennicą, ale za to brylowała w szkolnych przedstawieniach. Nauczyciele wspominali, że miała naturalny talent sceniczny i magnetyzm, który przyciągał spojrzenia. Już wtedy mówiła znajomym, że pewnego dnia zostanie wielką gwiazdą Hollywood. Dla dziewczyny z ubogiej rodziny z Massachusetts te marzenia wydawały się niemożliwe do spełnienia, ale Elizabeth wierzyła w nie z całego serca.
Trudne warunki domowe sprawiły, że Elizabeth wcześnie nauczyła się marzyć o lepszym życiu. Gdy inne nastolatki interesowały się chłopakami z sąsiedztwa i planowały przyszłość w rodzinnym mieście, ona wpatrywała się w magazyny filmowe i studiowała każdy szczegół stylu swoich ulubionych gwiazd. Uczyła się chodzić, mówić i ubierać jak aktorki, które podziwiała na ekranie.
Już w wieku siedemnastu lat Elizabeth zaczęła planować ucieczkę z Massachusetts. Wiedziała, że jeśli ma spełnić swoje marzenia, musi dostać się do Kalifornii, do serca przemysłu filmowego. W 1942 roku, mając zaledwie osiemnaście lat, spakuje swoje skromne rzeczy i wyruszy w podróż, która doprowadzi ją prosto do tragedii.
W styczniu 1943 roku, mając zaledwie osiemnaście lat, Elizabeth Short wsiadła do pociągu jadącego na zachód. W walizce miała kilka sukienek, trochę kosmetyków i wszystkie swoje oszczędności — niecałe pięćdziesiąt dolarów. To była suma, która w tamtych czasach wystarczyła na życie przez kilka tygodni, ale Elizabeth była przekonana, że jej talent szybko zostanie dostrzeżony i pieniądze przestaną być problemem.
Kalifornia przywitała ją słońcem, palmami i bezlitosną rzeczywistością. Los Angeles w 1943 roku to miasto pełne młodych, pięknych kobiet, które przyjechały tu z dokładnie takimi samymi marzeniami. Elizabeth szybko odkryła, że jej uroda, która robiła furorę w Massachusetts, tutaj była jedną z tysięcy. W kolejkach do castingów stały dziesiątki dziewcząt o podobnej aparycji, wszystkie równie zdeterminowane, by zostać gwiazdami.
Pierwsze miesiące w Hollywood były dla Elizabeth prawdziwym koszmarem. Wynajmowała pokoje w tanich pensjomatach, czasem dzieląc je z innymi aspirującymi aktorkami. Gdy pieniądze się kończyły, a zdarza się to regularnie, musiała polegać na życzliwości nowych znajomych. Spała na kanapach, jadła to, co udało jej się zdobyć, i ciągle szukała jakiejkolwiek pracy, która pozwoliłaby jej utrzymać się na powierzchni.
Próbowała dorabiać jako kelnerka, ale jej brak doświadczenia i skłonność do marzeń sprawiały, że szybko traciła kolejne posady. Właściciele restauracji i kawiarni potrzebowali pracowników koncentrujących się na pracy, a nie dziewcząt, które co chwilę zerkały w lustro, sprawdzając makijaż przed ewentualnym pojawieniem się agenta talentów.
Elizabeth zdołała zdobyć kilka bardzo małych ról jako statystka w filmach, ale to były zaledwie jednodniowe prace za symboliczne pieniądze. Czasem spędzała całe dni na planie, czekając w tłumie innych statystów, by przez kilka sekund pojawić się w tle jakiejś sceny. Te momenty dawały jej jednak nadzieję — była blisko świata, o którym marzyła, mogła obserwować prawdziwe gwiazdy i przekonywała się, że jej marzenia nie są całkowicie nierealne.
Kiedy pieniądze się kończyły całkowicie, Elizabeth musiała polegać na męskiej życzliwości. Spotykała się z różnymi mężczyznami, którzy obiecywali jej pomoc w karierze lub po prostu zapewnienie dachu nad głową na kilka nocy. To był niebezpieczny styl życia, który stawiał ją w coraz bardziej ryzykownych sytuacjach. Nie wszystkich mężczyzn, których poznawała, interesowała wyłącznie jej kariera aktorska.
W ostatnich miesiącach przed śmiercią Elizabeth Short wiodła życie pełne niepewności, opierając swoje codzienne funkcjonowanie na serii krótkotrwałych związków z mężczyznami, którzy obiecywali jej pomoc. Jej przyjaciele później opisywali ją jako osobę desperacko poszukującą stabilności, ale jednocześnie niechętną do kompromisów, które mogłyby ją na stałe związać z kimś, kto nie mógł pomóc w jej karierze.
Jednym z ważniejszych mężczyzn w jej życiu był Robert „Red” Manley, dwudziestopięcioletni sprzedawca z Huntington Park, żonaty i ojciec małego dziecka. Elizabeth poznała go w grudniu 1946 roku i szybko stał się on jedną z jej głównych opcji, gdy potrzebowała miejsca na noc. Manley był oczarowany jej urodą i marzeniami, ale jego żona zaczynała podejrzewać romans. To właśnie on był ostatnią osobą, która widziała Elizabeth żywą.
W okresie świąt Bożego Narodzenia 1946 roku Elizabeth mieszkała z różnymi znajomymi, nigdy dłużej niż kilka nocy w jednym miejscu. Jej przyjaciółka Dorothy French wspominała później, że Elizabeth była w tym czasie szczególnie nerwowa i tajemnicza. Mówiła o jakimś mężczyźnie, którego poznała, ale nie chciała zdradzić jego nazwiska ani charakteru ich relacji.
W pierwszych dniach stycznia 1947 roku Elizabeth zatrzymała się u siostry Dorothy French, ale atmosfera szybko stała się napięta. Elizabeth otrzymywała telefony o dziwnych porach, które sprawiały, że stawała się podenerwowana. Podczas jednej z takich rozmów Dorothy słyszała, jak Elizabeth mówi: „Nie mogę teraz rozmawiać, dzwonię później”. Po tej rozmowie wyglądała na przestraszoną.
9 stycznia 1947 roku Elizabeth po raz ostatni spotkała się z Red Manleyem. Powiedziała mu, że jedzie do San Diego, by spotkać się z siostrą, ale znajomi wiedzieli, że to nieprawda — jej siostra mieszkała na wschodnim wybrzeżu. Manley odwiózł ją do hotelu Biltmore w centrum Los Angeles, gdzie miała podobno czekać na kogoś, kto zabierze ją dalej.
W lobbyu hotelu Elizabeth była widziana przez kilka osób, ale nikt nie zauważył, z kim w końcu wyszła. Świadkowie opisywali, że wyglądała na zdenerwowaną i często spoglądała na zegarek. Około 18:30 widziano ją po raz ostatni, gdy opuszczała hotel w towarzystwie niezidentyfikowanego mężczyzny.
Od 9 do 15 stycznia Elizabeth Short jakby rozpłynęła się w powietrzu. Nikt z jej znajomych nie wiedział, gdzie przebywa. Jej zwyczaj częstego przenoszenia się między różnymi mieszkaniami sprawiał, że przez kilka pierwszych dni nikt nawet nie zauważył jej nieobecności. Dopiero gdy nie pojawiła się na umówionym spotkaniu z jedną z przyjaciółek, niektóre osoby zaczęły się niepokoić.
Te sześć dni pozostają największą zagadką w całej sprawie. Gdzie była Elizabeth? Z kim spędzała czas? I co się działo podczas tych ostatnich godzin jej życia, gdy padła ofiarą kogoś, kto przekształcił jej marzenia o sławie w najgorszą z możliwych rzeczywistości? To pytania, na które detektywi nigdy nie znajdą odpowiedzi.
9 stycznia 1947 roku Elizabeth Short zameldowała się w hotelu Cecil w centrum Los Angeles — tanich kwaterach, które były popularnym wyborem wśród osób o ograniczonych środkach. Hotel ten miał już wtedy reputację miejsca, w którym zatrzymywali się ludzie żyjący na marginesie społeczeństwa. Elizabeth wynajęła skromny pokój na trzecim piętrze, płacąc za jedną noc z góry.
Recepcjonista hotelowy, Ed Burns, później wspominał, że wyglądała na zdenerwowaną i zmęczoną. Nieustannie spoglądała przez ramię, jakby sprawdzała, czy nikt jej nie śledzi. Tego wieczoru wykonała kilka telefonów z budki telefonicznej w holu hotelu, ale rozmowy były krótkie i prowadzone przyciszonym głosem. Burns słyszał fragmenty, z których wynikało, że próbowała się z kimś umówić na spotkanie.
10 stycznia rano Elizabeth opuściła hotel Cecil, nie zabierając ze sobą swoich rzeczy. Powiedziała recepcjoniście, że wróci tego samego wieczoru, ale nigdy się nie pojawiła. Jej walizka z kilkoma sukienkami i kosmetykami została w pokoju przez kolejne dni, aż hotel oddał ją policji po odkryciu ciała.
Tego samego dnia, około południa, Elizabeth została zauważona w kawiarni niedaleko Union Station. Kelnerka, która ją obsługiwała, zapamiętała ją, ponieważ przez cały czas nerwowo wykręcała w palcach chusteczkę i co chwilę spoglądała na zegarek. Zamówiła tylko kawę i płacek, ale ledwo go tknęła. Około 14:00 wyszła pospiesznie, nie zostawiając napiwku.
Najważniejsze zeznanie złożył taksówkarz Tommy Devlin, który około 15:30 tego samego dnia odebrał Elizabeth spod Union Station. Opisywał ją jako „wyraźnie podenerwowaną” kobietę, która kazała mu jechać do hotelu Biltmore w centrum miasta. Podczas jazdy mówiła do siebie półgłosem, ale Devlin nie mógł zrozumieć słów. Zapłaciła dokładną sumę i nie czekała na resztę.
W lobby hotelu Biltmore Elizabeth spędziła ostatnie potwierdzone godziny swojego życia. Portier hotelowy, Martin Lewis, zauważył ją około 16:00, gdy siedziała w jednym z foteli w holu głównym. Wyglądała, jakby na kogoś czekała — co chwilę spoglądała w kierunku głównego wejścia i sprawdzała zegarek. Lewis zapytał ją, czy może w czymś pomóc, ale Elizabeth odpowiedziała, że wszystko w porządku.
Ostatni raz Elizabeth Short została widziana około 18:30, gdy wychodziła z hotelu Biltmore przez główne wejście. Świadek opisywał, że szła obok niezidentyfikowanego mężczyzny — wysokiego, w ciemnym płaszczu i kapeluszu. Mężczyzna delikatnie trzymał ją pod rękę, a ona wyglądała, jakby go znała. Nie było śladu przymusu czy strachu w jej zachowaniu.
Od tego momentu Elizabeth Short znika na sześć dni. Sześć dni, podczas których padła ofiarą jednego z najbardziej sadystycznych morderców w historii Los Angeles. Gdy jej ciało zostało odnalezione 15 stycznia na Norton Avenue, rozpoczęła się jedna z najsłynniejszych zagadek kryminalnych Ameryki — zagadka, która po dziś dzień nie została rozwiązana, a ostatnie godziny życia młodej aktorki pozostają owiane mroczną tajemnicą.
Ślady i dowody
Gdy koroner Los Angeles, Frank Jemison, przystąpił do wstępnych oględzin ciała Elizabeth Short, natychmiast stało się jasne, że ma do czynienia z jednym z najbardziej sadystycznych morderstw w swojej długiej karierze. Obrażenia zadane młodej kobiecie wykraczały daleko poza to, co było potrzebne do pozbawienia jej życia — sprawca najwyraźnie chciał zadać jak największe cierpienie.
Ciało zostało przecięte w pasie między drugim a trzecim kręgiem lędźwiowym z chirurgiczną precyzją. Cięcie było tak równe i czyste, że koroner początkowo podejrzewał użycie profesjonalnych narzędzi medycznych. Nie było śladów szarpania czy wielokrotnych prób — jeden, pewny ruch ostrza wskazywał na sprawcę o znacznej sile fizycznej lub doświadczeniu w operowaniu na ciele ludzkim.
Szczegółowa sekcja zwłok ujawniła, że Elizabeth Short była torturowana przez kilka godzin, być może nawet dni, przed śmiercią. Na jej ciele stwierdzono ponad pięćdziesiąt różnych ran i siniaków, zadanych w sposób, który wskazywał na metodyczne zadawanie bólu. Sprawca używał różnych narzędzi — noży, tępych przedmiotów, a także prawdopodobnie papierosów, którymi wypalał na skórze ofiary okrągłe ślady.
Najbardziej przerażającym elementem była rana na twarzy — kąciki ust Elizabeth zostały przecięte od uszu, tworząc groteskowy, szeroki uśmiech zwany przez śledczych „Glasgow smile”. Ta rana została zadana, gdy ofiara jeszcze żyła, co potwierdzały ślady krwawienia. Sprawca najwyraźniej chciał, by jego dzieło nosiło charakterystyczny znak rozpoznawczy.
Stan ciała wskazywał również, że Elizabeth była przetrzymywana w zamknięciu przez kilka dni. Ślady na nadgarstkach i kostkach sugerowały użycie linek lub kajdanek, którymi była przykuta. Na jej skórze znaleziono również substancje, które koroner zidentyfikował jako wosk i sadze, co mogło wskazywać na przetrzymywanie w piwnicy lub garażu.
Szczególnie niepokojący był fakt, że włosy ofiary były czyste i starannie ułożone, a ciało zostało umyte przed porzuceniem. Sprawca najwyraźnie poświęcił czas na „przygotowanie” zwłok do publicznej prezentacji. Ten element wskazywał na głęboko zaburzoną psychikę — kogoś, kto traktował morderstwo jako dzieło sztuki, które miało być podziwiане przez innych.
Jednym z najbardziej zaskakujących odkryć było to, że mimo sadystycznego charakteru zbrodni, nie doszło do gwałtu. Badania wykazały, że Elizabeth Short zmarła jako dziewica, co było niezwykłe w przypadku tak brutalnego morderstwa o charakterze seksualnym. Ten fakt dodatkowo pogłębiał zagadkę motywów sprawcy — jego działania nie były motywowane typowymi popędami seksualnymi, ale czymś znacznie bardziej skomplikowanym i niepokojącym.
Okoliczność ta sugerowała, że sprawca mógł mieć problemy z normalnymi kontaktami seksualnymi lub że jego satysfakcja płynęła z zadawania bólu i kontrolowania ofiary, a nie z aktów seksualnych. To odkrycie znacznie zawęziło profil psychologiczny mordercy i wskazywało na osobę o bardzo specyficznych zaburzeniach.
Jednym z najbardziej uderzających aspektów miejsca znalezienia ciała była całkowita nieobecność krwi. Detektywi Harry Hansen i Finis Brown, którzy mieli za sobą dziesiątki spraw morderstw, nigdy wcześniej nie widzieli czegoś podobnego. Zwykle miejsca zbrodni były nasycone krwią ofiary, zwłaszcza w przypadkach tak brutalnych okaleczenia ciała. Tutaj jednak sucha, żółtawa trawa wokół zwłok Elizabeth Short nie nosiła nawet śladu czerwonej plamy.
Ta obserwacja natychmiast pchnęła śledztwo w nowym kierunku. Stało się jasne, że Norton Avenue nie była miejscem popełnienia morderstwa, lecz jedynie punktem porzucenia ciała. Sprawca zabił Elizabeth gdzie indziej, a następnie przewiózł jej zwłoki w to spokojne miejsce w Leimert Park. To odkrycie oznaczało, że detektywi muszą szukać prawdziwego miejsca zbrodni — lokalizacji, która może skrywać kluczowe dowody.
Bliższe badanie zwłok ujawniło dodatkowe dowody na to, że ciało zostało przemieszczone. Na plecach Elizabeth znaleziono ślady trawy i ziemi, które nie pasowały do rodzaju gleby na Norton Avenue. Były to pozostałości ciemniejszej, bardziej gliniastej ziemi, mieszanej z fragmentami liści, których nie było w okolicy miejsca znalezienia.
Co więcej, sposób ułożenia ciała wskazywał na staranną aranżację. Obie części zwłok były idealnie wyrównane, jakby sprawca używał linijki do ich ustawienia. Ręce były symetrycznie rozłożone ponad głową, nogi ustawione pod precyzyjnym kątem. Taka kompozycja wymagała czasu i spokoju — rzeczy, których sprawca nie miałby na ruchliwej ulicy w środku nocy, gdyby to tam dokonał morderstwa.
Detektywi rozpoczęli systematyczne przeszukiwanie okolicy w poszukiwaniu miejsca, gdzie mogła zostać zamordowana Elizabeth Short. Sprawdzali opuszczone budynki, garaże, piwnice i wszystkie lokalizacje, które mogły zapewnić sprawcy prywatność przez kilka dni. Wiedzieli, że szukają miejsca, gdzie znajdą ogromne ilości krwi i prawdopodobnie inne dowody rzeczowe.
Przeszukiwania objęły również okoliczne szpitale i kliniki, ponieważ precyzja cięcia w pasie sugerowała znajomość anatomii. Detektywi sprawdzali, czy w żadnej z placówek medycznych nie zgłoszono kradzieży narzędzi chirurgicznych. Sprawdzali również motuaria i zakłady pogrzebowe — miejsca, gdzie sprawca mógł zdobyć wiedzę o obchodzeniu się ze zwłokami.
Analiza sposobu transportu ciała ujawniła, że sprawca musiał mieć dostęp do samochodu lub furgonetki. Przeniesienie dwóch części ciała o łącznej wadze około 50 kilogramów wymagało nie tylko pojazdu, ale również znacznej siły fizycznej. Detektywi sprawdzali rejestry wypożyczalni samochodów i przesłuchiwali właścicieli warsztatów samochodowych, szukając śladów krwi w pojazdach naprawianych w tamtym okresie.
Fakt, że ciało zostało porzucone w miejscu łatwo dostępnym dla przechodniów, ale jednocześnie na tyle odludnym, by sprawca mógł je spokojnie ułożyć, wskazywał na doskonałą znajomość topografii Los Angeles. Sprawca wiedział dokładnie, gdzie jedzie i co robi. To nie był spontaniczny wybór miejsca, lecz wcześniej zaplanowana lokalizacja, która miała zapewnić szybkie odkrycie zwłok przy minimalnym ryzyku przyłapania na gorącym uczynku.
Gdy ciało Elizabeth Short dotarło do kostnicy, głównym priorytetem było ustalenie tożsamości ofiary. W 1947 roku metody identyfikacji były znacznie bardziej ograniczone niż dzisiaj — nie istniało jeszcze DNA, a bazy danych odcisków palców były stosunkowo małe i prowadzone głównie przez FBI oraz lokalne wydziały policji.
Detektywi LAPD natychmiast przystąpili do pobierania odcisków palców ze zwłok. Był to proces skomplikowany ze względu na stan ciała — skóra na opuszkach palców była pomarszczona od długiego kontaktu z wodą, którą sprawca najwyraźnie obmywał zwłoki. Technicy musieli użyć specjalnych technik, by uzyskać czytelne odciski, w tym delikatnego masowania opuszków i zastosowania specjalnych płynów do wygładzenia skóry.
Pobrane odciski palców zostały niezwłocznie wysłane do FBI w Waszyngtonie, które prowadziło największą w kraju bazę danych odcisków osób zatrzymanych za przestępstwa. W 1947 roku proces porównywania odcisków był całkowicie manualny — specjaliści musieli przeszukiwać tysiące kart, porównując charakterystyczne wzory linii papilarnych.
Lokalna baza LAPD również została przeszukana, ale bez rezultatu. Elizabeth Short nigdy nie została aresztowana w Los Angeles, więc jej odciski nie figurowały w kartotekach policyjnych. Detektywi rozesłali kopie odcisków do departamentów policji w całej Kalifornii, a następnie do innych stanów, licząc na to, że ofiara mogła mieć problemy z prawem gdzie indziej.
Po kilku dniach intensywnych poszukiwań nastąpił przełom. FBI odnalazło odciski Elizabeth Short w swojej bazie, ale nie pochodziły one z kartoteki kryminalnej. Odciski zostały pobrane w 1943 roku, gdy dziewiętnastoletnia Elizabeth aplikowała o pracę w kantynie wojskowej w Camp Cooke w Kalifornii. Podczas wojny wszystkie osoby pracujące przy obsłudze wojska musiały przejść sprawdzenie bezpieczeństwa, które obejmowało pobranie odcisków palców.
Ta informacja dała detektywom pierwszą konkretną wskazówkę dotyczącą tożsamości ofiary. Z dokumentów wojskowych wynikało, że nazywa się Elizabeth Short, urodziła się w Massachusetts i w 1943 roku mieszkała tymczasowo w Kalifornii. To pozwoliło policji skontaktować się z jej rodziną na wschodnim wybrzeżu i ostatecznie potwierdzić tożsamość ofiary.
Sukces w identyfikacji Elizabeth Short podkreślił zarówno możliwości, jak i ograniczenia ówczesnych metod kryminalistycznych. Gdyby nie fakt, że pracowała dla wojska i musiała przejść sprawdzenie bezpieczeństwa, jej tożsamość mogłaby pozostać zagadką przez miesiące lub nawet lata. Tysiące młodych kobiet, które przyjeżdżały do Hollywood w poszukiwaniu sławy, żyły w półlegalni sposób, nie pozostawiając po sobie żadnych oficjalnych śladów.
Proces identyfikacji trwał prawie tydzień — czas, który w dzisiejszych standardach wydaje się bardzo długi, ale w 1947 roku był to całkiem dobry wynik. Detektywi zdawali sobie sprawę, że mają szczęście — gdyby Elizabeth nigdy nie aplikowała o pracę w bazie wojskowej, sprawa mogłaby pozostać zagadką „niezidentyfikowanej Jane Doe” przez bardzo długi czas, co znacznie utrudniłoby śledztwo.
Po zabezpieczeniu ciała detektywi rozpoczęli systematyczne przeszukiwanie terenu wokół miejsca znalezienia zwłok. W promieniu dwudziestu metrów od ciała przeszukiwali każdy centymetr ziemi, zaglądali pod krzaki, sprawdzali rynsztoki i wszystkie możliwe kryjówki, gdzie sprawca mógł ukryć dowody. Niestety, ich wysiłki przyniosły rozczarowująco skromne rezultaty.
Najbliżej ciała, w odległości około trzech metrów, znaleziono pojedynczy ślad buta — odcisk obcasa damskiego buta na rozmiar 6, który pasował do stóp Elizabeth Short. Ten ślad wskazywał, że sprawca prawdopodobnie nosił ciało, a następnie upuścił je lub położył w tym miejscu. Nie znaleziono jednak żadnych śladów obuwia sprawcy, co sugerowało, że albo był bardzo ostrożny, albo miejsce to zostało dokładnie posprzątane.
W odległości około stu metrów od ciała, w zaroślach przy tylnej granicy jednej z posesji, odnaleziono czarną damską torebkę. Po otwarciu okazało się, że zawiera przedmioty należące do Elizabeth Short — szminkę, puder, grzebień i kilka monet. Co jednak najbardziej intrygujące, w torebce brakowało dokumentów tożsamości, pieniędzy i wszystkich przedmiotów, które mogłyby pomóc w szybkiej identyfikacji ofiary.
Sposób, w jaki torebka została porzucona, również budził podejrzenia. Leżała zbyt blisko powierzchni, by zostać tam przypadkowo upuszczona, ale jednocześnie była częściowo ukryta w zaroślach. Detektywi podejrzewali, że sprawca celowo usunął z niej wszystko, co mogło prowadzić do jego identyfikacji, pozostawiając jedynie przedmioty osobiste, które potwierdzały tożsamość ofiary.
Na poboczu Norton Avenue, w miejscu najbliższym do ciała, technicy znaleźli słabe ślady opon w miękkiej ziemi. Wzór bieżnika wskazywał na samochód osobowy, prawdopodobnie z lat czterdziestych, ale ślady były zbyt niewyraźne, by dokładnie określić markę czy model pojazdu. To odkrycie potwierdzało teorię, że sprawca używał samochodu do transportu ciała.
Analiza śladów sugerowała, że pojazd zatrzymał się na krótko — nie było śladów długotrwałego postoju czy manevrowania. Sprawca najwyraźniej wiedział dokładnie, co robi, i wykonał swoją makabrycną misję szybko i sprawnie. Brak głębszych śladów wskazywał również na to, że samochód nie był mocno obciążony, co mogło sugerować, że ciało zostało przeniesione w częściach.
Równie ważne jak to, co znaleziono, było to, czego nie znaleziono. Brak ubrania Elizabeth Short, biżuterii czy jakichkolwiek przedmiotów osobistych (poza zawartością torebki) sugerował, że sprawca zatrzymał je jako trofea lub po prostu się ich pozbył w innym miejscu. Nie znaleziono również narzędzia zbrodni ani żadnych śladów biologicznych sprawcy.
Szczególnie frustrujący był brak jakichkolwiek świadków materialnych, które mogłyby wskazać na tożsamość mordercy. Miejsce zbrodni było tak „czyste”, że detektywi zaczęli podejrzewać, iż mają do czynienia ze sprawcą o dużym doświadczeniu kryminalnym lub osobą, która bardzo dokładnie zaplanowała każdy aspekt swojego działania. Ten brak dowodów sam w sobie stał się częścią profilu sprawcy — kogoś metodycznego, ostrożnego i prawdopodobnie działającego nie po raz pierwszy.
Główni podejrzani
George Hill Hodel był jedną z najbardziej kontrowersyjnych postaci w historii sprawy Czarnej Dalii, choć jego nazwisko pojawiło się w śledztwie dopiero dekady po morderstwie. Urodzony w 1907 roku, Hodel był błyskotliwym lekarzem i intelektualistą, który ukończył medycynę na Uniwersytecie Kalifornijskim w San Francisco. W latach czterdziestych prowadził prywatną praktykę w Los Angeles, specjalizując się w chorobach wenerycznych — dziedzinie, która dawała mu kontakt z przedstawicielami półświatka miasta.
Hodel nie był typowym lekarzem swojej epoki. Fascynowały go surrealizm, sztuka awangardowa i filozofie graniczne. W swoim domu na Franklin Avenue w Hollywood organizował ekstrawaganckie przyjęcia, na które zapraszał artystów, pisarzy i innych przedstawicieli cyfrowej bohemy Los Angeles. Niektórzy z gości później opisywali te spotkania jako orgiastyczne i pełne narkotyków, co było skandaliczne w purytańskich latach czterdziestych.
Najbardziej szokujące oskarżenia przeciwko George’owi Hodelowi wysunął jego własny syn, Steve Hodel, który sam był detektywem LAPD przez ponad dwadzieścia lat. W 2003 roku, już po śmierci ojca, Steve opublikował książkę „Black Dahlia Avenger”, w której przedstawił dowody wskazujące na George’a jako sprawcę morderstwa Elizabeth Short.
Steve Hodel twierdził, że już jako dziecko podejrzewał ojca o dziwne zachowania. Wspominał noce, gdy George znikał na długie godziny, wracając nad ranem z ubranymi poplamionym czymś, co mogło być krwią. Opisywał również znajdujące się w domu ojca fotografie nagich kobiet w pozach przypominających sposób ułożenia ciała Elizabeth Short. Jedna z tych fotografii, według Steve’a, przedstawiała samą Elizabeth Short, choć eksperci nigdy nie potwierdzili jednoznacznie tej identyfikacji.
George Hodel posiadał wszystkie umiejętności potrzebne do dokonania tak precyzyjnego rozczłonkowania ciała. Jako lekarz miał dogłębną znajomość anatomii ludzkiej i dostęp do profesjonalnych narzędzi chirurgicznych. Precyzja cięcia w pasie, która tak bardzo intrygowała śledczych, byłaby dla doświadczonego chirurga zadaniem stosunkowo prostym.
Co więcej, jego specjalizacja w chorobach wenerycznych oznaczała, że regularnie badał młode kobiety, często pochodzące z marginesu społecznego — dokładnie takiego środowiska, z którego pochodziła Elizabeth Short. Steve Hodel sugerował, że ojciec mógł poznać Elizabeth podczas takiej wizyty lekarskiej, a następnie zwabić ją obietnicą pomocy lub leczenia.
Szczególnie intrygujące były powiązania George’a Hodela ze środowiskiem artystycznym Los Angeles. Był kolekcjonerem sztuki surrealistycznej i przyjacielem kilku znanych artystów, w tym fotografa Man Raya. Steve Hodel argumentował, że sposób ułożenia ciała Elizabeth Short przypominał kompozycje z dzieł surrealistycznych — artystyczną aranżację, która miała szokować i prowokować.
W domu Hodela znajdowały się reprodukcje dzieł przedstawiających zniekształcone i rozczłonkowane ciała ludzkie, które według jego syna mogły stanowić inspirację dla mordercy. George często wyrażał poglądy o wyższości intelektu nad moralnością konwencjonalną, co mogło uzasadniać w jego umyśle popełnienie „doskonałej zbrodni” jako formy artystycznej ekspresji.
Robert „Red” Manley był dwudziestopięcioletnim sprzedawcą z Huntington Park, który stał się kluczową postacią w śledztwie jako ostatnia osoba, która przyznała się do widzenia Elizabeth Short żywej. Żonaty mężczyzna i ojciec małego dziecka, Manley poznał Elizabeth w grudniu 1946 roku w kawiarni w centrum Los Angeles. Była to znajomość, która miała zmienić jego życie w sposób, jakiego nigdy się nie spodziewał.
Manley później opisywał Elizabeth jako „najpiękniejszą kobietę, jaką kiedykolwiek widział”. Była to dla niego ucieczka od monotonii małżeńskiego życia — młoda, ambitna aktorka, która śniła o sławie i mówiła o świecie, który wydawał się o lata świetlne oddalony od jego codzienności sprzedawcy. Ich relacja szybko przerodziła się w romans, choć Elizabeth wyraźnie traktowała go raczej jako źródło wsparcia finansowego niż obiekt uczuć.
9 stycznia 1947 roku Manley odebrał Elizabeth z miejsca, gdzie nocowała u znajomych w Hollywood. Późne przypomina, że tego dnia wyglądała inaczej niż zwykle — była nerwowa, rozdrażniona i ciągle sprawdzała zegarek. Mówiła mu, że musi jechać do San Diego, by spotkać się z siostrą, choć Manley wiedział, że jej rodzina mieszka na wschodnim wybrzeżu.
Podczas jazdy do centrum miasta Elizabeth była wyjątkowo milcząca. Zwykle uwielbiała opowiadać o swoich planach kariery lub plotkować o ludziach z Hollywood, ale tego dnia ledwo odpowiadała na jego pytania. Kilka razy wspomniała o jakimś ważnym spotkaniu, ale gdy Manley dopytywał o szczegóły, zmieniała temat lub mówiła, że „nie może teraz o tym rozmawiać”.
Około 18:30 Manley odwiózł Elizabeth do hotelu Biltmore w centrum Los Angeles. Powiedziała mu, że spotka się tam z kimś, kto zabierze ją do San Diego, ale nie chciała zdradzić, kim jest ta osoba. Manley zaproponował, że poczeka z nią, ale Elizabeth zdecydowanie odmówiła, mówiąc, że wszystko jest już załatwione.
Manley wspominał, że podczas pożegnania Elizabeth wydawała się jednocześnie podekscytowana i przestraszona. Pocałowała go na pożegnanie — co było nietypowe, bo zwykle unikała publicznych oznak czułości — i powiedziała, że skontaktuje się z nim za kilka dni. Były to ostatnie słowa, jakie do niego skierowała. Manley odjechał, nie wiedząc, że właśnie pożegnał się z Elizabeth na zawsze.
Gdy ciało Elizabeth zostało odnalezione, Manley natychmiast stał się głównym podejrzanym. Był ostatnią znaną osobą, która widziała ją żywą, miał romans z zamężną kobietą i nie mógł przedstawić wiarygodnego alibi na okres między 9 a 15 stycznia. Detektywi poddali go intensywnym przesłuchaniom, podczas których Manley wielokrotnie zmieniał szczegóły swojej relacji z Elizabeth.
Początkowo twierdził, że ich relacja była czysto platoniczna, ale pod presją przyznał się do romansu. Zaprzeczał jednak, by ich związek miał podłoże seksualne, co potwierdzały późniejsze badania medyczne ciała Elizabeth. Jego żona, Harriet, początkowo dawała mu alibi, ale później przyznała detektywom, że w ostatnich tygodniach przed morderstwem Manley często wychodził z domu na całe noce, nie wyjaśniając, gdzie przebywa.
Manley zgodził się przejść test na wykrywaczu kłamstw — nowatorskim wówczas narzędziu, które LAPD zaczynało wprowadzać w najważniejszych sprawach. Wyniki testu były niejednoznaczne — wykazywały stres i ukrywanie niektórych informacji, ale nie dostarczały definitywnych dowodów winy. Manley utrzymywał, że jego nerwowość wynika z faktu, że zdradza żonę, a nie z udziału w morderstwie.
Po kilku tygodniach intensywnego śledztwa detektywi musieli go zwolnić z braku konkretnych dowodów. Manley do końca życia utrzymywał swoją niewinność, ale sprawa zniszczyła jego małżeństwo i zdrowie psychiczne. Jego historia stała się przestrogą przed niebezpieczeństwami, jakie niesie ze sobą znajomość z osobą, która stanie się ofiarą głośnego morderstwa.
Hollywood lat czterdziestych to nie tylko błysk fleszy i czerwone dywany. Za fasadą glamouru kryła się ciemna strona przemysłu filmowego — świat pełen desperacji, wyzysku i ludzi gotowych na wszystko dla pieniędzy lub sławy. Elizabeth Short poruszała się na samym dnie tej hierarchii, gdzie młode, piękne kobiety były traktowane jak towar, a granica między legalnością a przestępczością często się zacierała.
Śledczy szybko odkryli, że Elizabeth miała kontakty z kilkoma podejrzanymi postaciami z kręgów rozrywkowych. Wśród nich był Mark Hansen, właściciel klubu nocnego Florentine Gardens, gdzie Elizabeth czasem bywała w poszukiwaniu pracy jako hostessa. Hansen był znany z organizowania prywatnych przyjęć dla bogatych klientów, podczas których młode aktorki „zabawiano” wpływowych mężczyzn w zamian za obietnice ról filmowych.
Szczególną uwagę detektywów przyciągnął Mickey Cohen, jeden z najpotężniejszych gangsterów Los Angeles, który miał słabość do świata show-biznesu. Cohen regularnie finansował produkcje filmowe i utrzymywał bliskie kontakty ze studiami filmowymi. Jego metody „przekonywania” były powszechnie znane — ludzie, którzy stawali mu na drodze, często znikali bez śladu lub zostali znalezieni w stanie, który służył jako ostrzeżenie dla innych.
Elizabeth Short była widziana w klubach kontrolowanych przez Cohen, a świadkowie twierdzili, że kilka razy rozmawiała z jego współpracownikami. Istniały plotki, że Cohen interesował się młodymi aktorkami nie tylko z powodów biznesowych, ale również osobistych. Jego sadystyczne skłonności były legendarne w półświatku Los Angeles, a metody eliminowania problemów często charakteryzowały się okrucieństwem wykraczającym poza zwykłą konieczność biznesową.
Inną grupą podejrzanych byli fotografowie i samozwańczy agenci talentów, którzy polowali na młode kobiety przyjeżdżające do Hollywood. Wielu z nich obiecywało dziewczętom sesje zdjęciowe, które miały trafić do odpowiednich osób w studiach filmowych. W rzeczywistości większość tych sesji kończyła się na pornograficznych zdjęciach sprzedawanych na czarnym rynku.
Jack Anderson Haldoem, pseudofotograf działający w okolicach Sunset Boulevard, był przesłuchiwany w związku ze sprawą Elizabeth. Świadkowie twierdzili, że Elizabeth odwiedzała jego studio kilka razy w grudniu 1946 roku. Haldoem specjalizował się w „artystycznych” aktach, które często przekraczały granice dobrego smaku. Jego klienci pochodzili z wyższych sfer społecznych Los Angeles, a wśród nich było kilku wpływowych biznesmenów i polityków, którzy płacili krocie za dyskrecję.
Szczególnie intrygującą teorią było powiązanie morderstwa z zemstą związaną z przemysłem filmowym. Elizabeth podobno poznała kogoś, kto obiecał jej przełomową rolę w nadchodzącym filmie. Gdy okazało się, że obietnice były fałszywe, mogła grozić ujawnieniem kompromitujących informacji o tej osobie lub całej sieci wykorzystującej młode aktorki.
W tamtych czasach skandal mógł zniszczyć karierę nawet najpotężniejszych ludzi w Hollywood. Istniały podejrzenia, że Elizabeth mogła posiadać kompromitujące zdjęcia lub dokumenty dotyczące wpływowych osób. Jej nagła śmierć mogła być sposobem na uciszenie kogoś, kto wiedział za dużo o brudnych interesach prowadzonych pod przykrywką przemysłu rozrywkowego.
Niektórzy śledczy rozważali również możliwość, że morderstwo Elizabeth było dziełem kogoś z kręgów artystycznych, kto traktował zbrodnię jako formę „sztuki”. W latach czterdziestych w Los Angeles działały różne sekty i grupy okultystyczne, które przyciągały artystów i intelektualistów poszukujących nowych doznań. Sposób ułożenia ciała Elizabeth, jego „teatralność” i symbolika mogły wskazywać na sprawcę, który widział w morderstwie realizację jakiejś chorwackiej wizji artystycznej.
Te wszystkie tropy tworzyły skomplikowaną sieć podejrzeń, motywów i możliwości, która sprawiała, że sprawa Czarnej Dalii stała się nie tylko zagadką kryminalną, ale również lustrem, w którym odbijały się najciemniejsze aspekty amerykańskiego marzenia o sławie i sukcesie.
Gdy detektywi LAPD zaczęli analizować szczegóły morderstwa Elizabeth Short, niektórzy z nich doszli do niepokojącego wniosku — poziom sadyzmu i precyzji wykonania wskazywał na sprawcę, który prawdopodobnie działał już wcześniej. Sposób torturowania ofiary, chirurgiczna precyzja rozczłonkowania i teatralna aranżacja ciała sugerowały kogoś, kto doskonalił swoje „umiejętności” przez lata.
Detektyw Harry Hansen, prowadzący śledztwo, rozpoczął systematyczne przeszukiwanie archiwów w poszukiwaniu podobnych zbrodni. To, co odkrył, sprawiło, że sprawa Czarnej Dalii nabrała jeszcze bardziej mrożącego krew charakteru. W latach 1943—1947 w rejonie Los Angeles odnotowano kilka morderstw młodych kobiet, które nosiły podobne cechy — ekstremalne okrucieństwo, brak motywu seksualnego i staranną aranżację ciał.
Szczególną uwagę przyciągnęło morderstwo Georgii Bauerdorf z października 1944 roku. Dwudziestoletnia dziedziczka została znaleziona martwa w swojej wannie w Hollywood. Choć ciało nie zostało rozczłonkowane, sposób zabójstwa wykazywał podobny sadyzm — ofiara była torturowana przed śmiercią, a na jej ciele znaleziono ślady systematycznego zadawania bólu. Co więcej, Georgie, podobnie jak Elizabeth, miała aspiracje aktorskie i poruszała się w tych samych kręgach Hollywood.
Najbardziej niepokojące było jednak odkrycie, że obie kobiety mogły znać tego samego mężczyznę. Świadkowie twierdzili, że widzieli Elizabeth w towarzystwie kogoś, kto pasował do opisu mężczyzny ostatnio widzianego z Georgią Bauerdorf. Ten ślad nigdy nie został jednak oficjalnie potwierdzony, a różnice w metodzie zabójstwa sprawiły, że większość detektywów odrzuciła tę teorię.
Analiza przestępczości w rejonie Los Angeles w latach 1940—1950 ujawniła niepokojący wzorzec. Co kilka miesięcy ginęły młode kobiety, często aspirujące aktorki lub modelki, które znajdowano w stanie wskazującym na długotrwałe tortury. Większość z tych spraw nigdy nie została rozwiązana, a media skupiały się głównie na najbardziej spektakularnych przypadkach.
W czerwcu 1949 roku znaleziono ciało Jeanne French, które nosiło podobne ślady sadyzmu co ciało Elizabeth Short. French została pobita, a na jej ciele wyryto napis „F*** YOU BD” — możliwe odniesienie do „Black Dahlia”. Chociaż metoda zabójstwa różniła się od tej zastosowanej wobec Elizabeth, poziom okrucieństwa i sposób traktowania ciała jako „płótna” dla komunikatu sprawcy były uderzająco podobne.
Eksperci kryminalni lat czterdziestych nie mieli jeszcze rozwiniętych narzędzi do profilowania seryjnych morderców, ale niektórzy detektywi intuicyjnie wyczuli, że mają do czynienia z kimś, kto zabija nie z pasji, ale z zimnej kalkulacji. Sposób preparowania ciał, brak śladów na miejscach zbrodni i umiejętność unikania wykrycia przez lata wskazywały na sprawcę o wysokiej inteligencji i doskonałej znajomości procedur policyjnych.
Teoria seryjnego mordercy zyskała na popularności, gdy okazało się, że w kilku nierozwiązanych sprawach z tamtego okresu świadkowie opisywali podobny typ mężczyzny — wysokiego, dobrze ubranego, w średnim wieku, który emanował pewnością siebie i często przedstawiał się jako lekarz lub agent talentów. Ten człowiek miał talent do zdobywania zaufania młodych kobiet, obiecując im pomoc w karierze lub leczenie.
Mimo intensywnych poszukiwań związków między różnymi zbrodniami, detektywi nigdy nie znaleźli konkretnych dowodów na istnienie seryjnego mordercy. Każda sprawa miała swoje unikalne cechy, a różnice w metodach zabójstwa były na tyle znaczące, że większość śledczych wolała traktować je jako oddzielne przypadki.
Teoria seryjnego mordercy pozostała jedną z wielu niepotwierdzonych hipotez w sprawie Czarnej Dalii. Paradoksalnie, brak dowodów na jej potwierdzenie stał się jeszcze jednym argumentem za jej prawdziwością — gdyby rzeczywiście istniał sprawca na tyle inteligentny i ostrożny, by przez lata unikać wykrycia, najprawdopodobniej nie pozostawiłby łatwo dostrzegalnych związków między swoimi zbrodniami. Być może Elizabeth Short była jedną z wielu ofiar kogoś, kto potrafił zabijać i znikać jak duch, pozostawiając po sobie jedynie cierpienie i niewytłumaczalne zagadki.
Teorie śledczych
W oficjalnych dokumentach Los Angeles Police Department sprawa Elizabeth Short została sklasyfikowana jako morderstwo o podłożu seksualnym, choć paradoksalnie nie doszło do gwałtu. Główni śledczy, detektywi Harry Hansen i Finis Brown, po miesiącach intensywnych dochodzeń przedstawili teorię, która stała się oficjalnym stanowiskiem departamentu do czasu zamknięcia aktywnego śledztwa.
Według LAPD sprawca był mężczyzną w wieku 30—45 lat, prawdopodobnie białym, o wykształceniu wyższym niż przeciętne i znacznej wiedzy medycznej. Departament utrzymywał, że morderstwo zostało popełnione przez kogoś, kto znał Elizabeth Short osobiście — nie był to przypadkowy atak, lecz zaplanowana zbrodnia wymierzona w konkretną osobę. Ta teoria wynikała z faktu, że Elizabeth była przetrzymywana przez kilka dni przed śmiercią, co wskazywało na osobisty charakter konfliktu.
Oficjalna teoria LAPD skupiała się na motywie zemsty osobistej lub frustracji seksualnej. Detektywi argumentowali, że sprawca prawdopodobnie próbował nawiązać intymną relację z Elizabeth, ale został przez nią odrzucony. Jej znana niechęć do kontaktów seksualnych — co potwierdziły badania medyczne wykazujące, że zmarła jako dziewica — mogła wywołać furię u mężczyzny, który czuł się oszukany lub poniżony.
Hansen i Brown twierdzili, że tortury zadane Elizabeth miały charakter sadystyczny, ale były również próbą wymuszenia na niej czegoś — możliwe, że zgodę na stosunek seksualny lub informacje o innych osobach. Gdy sprawca nie osiągnął zamierzonego celu, zabił ją w akcie zemsty, ale jednocześnie okaleczył ciało w sposób, który miał odzwierciedlać jego frustrację seksualną.
Departament policji Los Angeles stworzył szczegółowy profil psychologiczny sprawcy, który był nowatorski jak na standardy lat czterdziestych. Według oficjalnej analizy morderca był osobą inteligentną, prawdopodobnie z wykształceniem medycznym lub para-medycznym, która miała dostęp do profesjonalnych narzędzi chirurgicznych i miejsca, gdzie mogła bezpiecznie przetrzymywać ofiarę przez kilka dni.
Sprawca charakteryzował się również narcystycznymi cechami osobowości — sposób ułożenia ciała wskazywał na kogoś, kto chciał, by jego „dzieło” zostało podziwiowane i omawiane. LAPD uważało, że morderca prawdopodobnie śledził media i czerpał satysfakcję z rozgłosu, jaki wywołała jego zbrodnia. To wyjaśniało, dlaczego ciało zostało umieszczone w miejscu, gdzie szybko miało zostać znalezione.
Jedna z oficjalnych hipotez LAPD koncentrowała się na możliwości, że Elizabeth poznała swojego zabójcę w gabinecie lekarskim. W tamtych czasach młode kobiety z problemami finansowymi często szukały tanich lub darmowych usług medycznych, zwłaszcza ginekologicznych. Sprawca mógł być lekarzem, który wykorzystał swoją pozycję do zdobycia zaufania Elizabeth, a następnie zwabił ją w miejsce, gdzie mógł ją przetrzymywać.
Ta teoria zyskała na wiarygodności, gdy detektywi odkryli, że Elizabeth w ostatnich miesiącach życia skarżyła się znajomym na problemy zdrowotne, które mogły wymagać konsultacji lekarskiej. Oficjalnie LAPD nigdy nie ujawniło szczegółów tych problemów, ale niektórzy śledczy sugerowali, że mogły one dotyczyć schorzeń ginekologicznych, co tłumaczyłoby, dlaczego Elizabeth mogła zaufać nieznanemu lekarzowi.
Mimo że oficjalna teoria LAPD wydawała się logiczna, miała istotne luki, które nigdy nie zostały zadowalająco wyjaśnione. Przede wszystkim, brak było konkretnych dowodów na istnienie takiej osoby w życiu Elizabeth. Mimo przesłuchania setek świadków i sprawdzenia wszystkich znanych kontaktów ofiary, detektywi nie zdołali zidentyfikować mężczyzny, który pasowałby do stworzonego profilu.
Ponadto, ekstremalne okrucieństwo zastosowane wobec Elizabeth wykraczało poza typowe morderstwa motywowane zemstą osobistą. Poziom sadyzmu i czas poświęcony na torturowanie ofiary sugerowały raczej głęboko zaburzoną osobowość niż zwykłą frustrację seksualną. Te wątpliwości sprawiły, że część detektywów nigdy nie w pełni zaakceptowała oficjalną wersję wydarzeń, choć publicznie ją popierała.
Los Angeles lat czterdziestych to miasto kontrolowane przez potężne syndykaty przestępcze, które rywalizowały o wpływy w przemyśle filmowym, hazardzie i prostytucji. Część detektywów LAPD od początku podejrzewała, że morderstwo Elizabeth Short mogło być związane z tymi kręgami — zbyt wiele wskazywało na profesjonalne wykonanie zbrodni i doskonałe zatarcie śladów.
Mickey Cohen, jeden z najpotężniejszych bossów mafijnych zachodniego wybrzeża, kontrolował znaczną część nielegalnych interesów w Hollywood. Jego organizacja była znana z brutalnych metod eliminowania problemów, a sposób zabójstwa Elizabeth — długotrwałe tortury połączone z demonstracyjnym porzuceniem ciała — pasował do stylu ostrzeżeń stosowanych przez mafię. Cohen miał również słabość do młodych, pięknych kobiet i często wykorzystywał je w swoich interesach.
Teoria mafijna zyskała na wiarygodności, gdy okazało się, że Elizabeth bywała w klubach kontrolowanych przez Cohen i jego ludzi. Świadkowie twierdzili, że widzieli ją rozmawiającą z mężczyznami, którzy byli znanymi współpracownikami syndykatu. Możliwe, że Elizabeth nieświadomie stała się świadkiem czegoś, co mogło zagrozić interesom organizacji, lub została wykorzystana jako narzędzie w jakiejś wewnętrznej rozgrywce między gangsterami.
Najbardziej frustrującym aspektem śledztwa było napotkanie „muru milczenia” wszędzie tam, gdzie śledczy próbowali docierać do powiązań Elizabeth z półświatkiem. Ludzie, którzy normalnie chętnie współpracowali z policją, nagle tracili pamięć lub stawali się niezwykle ostrożni w swoich zeznaniach. Ten wzorzec był charakterystyczny dla spraw, w które była zamieszana zorganizowana przestępczość.
Detektywi podejrzewali również, że niektóre dowody mogły zostać celowo ukryte lub zniszczone przez korupcyjnych funkcjonariuszy LAPD, którzy mieli powiązania z syndykatami przestępczymi. W latach czterdziestych korupcja w policji Los Angeles była powszechna, a wielu funkcjonariuszy otrzymywało regularne łapówki od organizacji przestępczych w zamian za „przymykanie oka” na określone działania.
Alternatywną teorią, która zyskiwała coraz większe poparcie wśród criminologów, była hipoteza psychopatycznego mordercy działającego w pojedynkę. Ta teoria tłumaczyła wiele aspektów zbrodni, które nie pasowały ani do motywu osobistego, ani do działań zorganizowanych grup przestępczych.
Sprawca-psychopata byłby osobą inteligentną, prawdopodobnie społecznie funkcjonującą, która ukrywała swoje zaburzenia pod maską normalności. Tacy mordercy często wybierają ofiary spośród osób, które łatwo można zwabić i które prawdopodobnie nie będą szybko poszukiwane — dokładnie jak Elizabeth Short, która żyła na marginesie społeczeństwa i często zmieniała miejsce pobytu.
Według tej teorii sprawca prawdopodobnie obserwował Elizabeth przez jakiś czas przed atakiem, studiując jej zwyczaje i słabości. Psychopaci często charakteryzują się zdolnością do manipulowania innymi i zdobywania ich zaufania — umiejętność, która tłumaczyłaby, jak udało mu się zwabić Elizabeth w miejsce, gdzie mógł ją przetrzymywać przez kilka dni.
Ekstremalne okrucieństwo zadane ofierze wskazywało na kogoś, kto czerpał sadystyczną przyjemność z zadawania cierpienia. Sposób preparowania i ułożenia ciała sugerował, że sprawca traktował swoją zbrodnię jako dzieło sztuki — charakterystyczną cechę niektórych psychopatycznych morderców, którzy postrzegają swoje działania jako formę kreatywnej ekspresji.
W przeciwieństwie do teorii zemsty osobistej, hipoteza psychopatycznego sprawcy zakładała, że Elizabeth mogła być przypadkową ofiarą — wybrano ją nie ze względu na osobiste porachunki, ale dlatego, że pasowała do fantasii mordercy. Psychopaci często mają bardzo specyficzne preferencje co do swoich ofiar i mogą polować na określony typ osoby przez długi czas.
Ta teoria tłumaczyła również, dlaczego sprawa nigdy nie została rozwiązana. Psychopatyczni mordercy działający w pojedynkę są znacznie trudniejsi do złapania niż sprawcy motywowani osobistymi porachunkami lub działający w grupach. Nie mają emocjonalnych powiązań z ofiarą, które mogłyby prowadzić do ich identyfikacji, a ich zdolność do utrzymywania normalnej fasady społecznej sprawia, że mogą ukrywać się na widoku przez lata, a nawet dziesięciolecia.
Brak świadków, którzy mogliby połączyć sprawcę z Elizabeth, idealnie pasował do modus operandi inteligentnego psychopaty, który starannie planował swoją zbrodnię i miał doświadczenie w unikaniu wykrycia.
Jeden z najbardziej przekonujących aspektów całej sprawy to niezwykła precyzja, z jaką zostało rozczłonkowane ciało Elizabeth Short. Koroner Frank Jemison, który podczas swojej kariery widział setki ofiar różnego rodzaju przemocy, wielokrotnie podkreślał, że cięcie w pasie zostało wykonane z umiejętnościami przekraczającymi możliwości przeciętnej osoby. Rana była tak czysta i równa, jakby wykonano ją skalpelem chirurgicznym, a nie nożem kuchennym czy innym improwizowanym narzędziem.
Sposób, w jaki sprawca przeciął ciało między drugim a trzecim kręgiem lędźwiowym, wymagał nie tylko odpowiednich narzędzi, ale przede wszystkim dogłębnej znajomości anatomii ludzkiej. Przecięcie w tym miejscu pozwalało na rozdział ciała przy jednoczesnym uniknięciu uszkodzenia głównych narządów, co wymagało precyzyjnej wiedzy o rozmieszczeniu kręgosłupa, mięśni i tkanek miękkich.
Detektywi konsultujący się z lekarzami usłyszeli jednoznaczną opinię — taki rodzaj cięcia mógł wykonać jedynie ktoś z wykształceniem medycznym lub para-medycznym. Chirurdzy, patologowie, a nawet niektórzy weterynarze posiadali umiejętności potrzebne do tak precyzyjnego rozczłonkowania ciała. Ta obserwacja natychmiast skierowała śledztwo w stronę środowisk medycznych Los Angeles.
Szczególnie intrygującym aspektem była całkowita nieobecność śladów wielokrotnych cięć czy prób. Większość ludzi bez odpowiedniego wykształcenia, próbując rozczłonkować ciało, zostawiłaby ślady niepewności — wielokrotne nacięcia, nieczys linie cięcia, uszkodzenia sąsiadujących tkanek. Tymczasem ciało Elizabeth wyglądało, jakby zostało przygotowane przez kogoś, kto dokładnie wiedział, gdzie i jak ciąć.
Równie ważny jak wiedza był dostęp do odpowiednich narzędzi. Skalpele chirurgiczne, piły do kości i inne instrumenty medyczne nie były łatwo dostępne dla przeciętnych obywateli. Sprawca musiał mieć legalny dostęp do takiego sprzętu, co dodatkowo zawężało krąg podejrzanych do osób pracujących w szpitalach, klinikach, szkołach medycznych lub zakładach pogrzebowych.
Detektywi sprawdzili wszystkie przypadki kradzieży narzędzi medycznych zgłoszonych w Los Angeles w miesiącach poprzedzających morderstwo, ale nie znaleźli nic, co mogłoby wskazać na przygotowania sprawcy. To sugerowało, że miał on legalny dostęp do potrzebnego sprzętu i nie musiał go kraść.
LAPD przeprowadziło szeroko zakrojone dochodzenie w środowisku medycznym Los Angeles. Przesłuchano setki lekarzy, studentów medycyny, technicznych pracowników szpitali i pracowników zakładów pogrzebowych. Szczególną uwagę poświęcono lekarzom specjalizującym się w chirurgii, ginekologii i patologii — dziedzinach, które dawały najlepsze przygotowanie do typu okaleczenia zadanego Elizabeth.
Niektórzy śledczy skupili się na lekarzach, którzy mieli problemy z alkoholem, narkotykami lub zaburzeniami psychicznymi. W latach czterdziestych kontrola nad pracownikami medycznymi była mniej rygorystyczna niż dzisiaj, a lekarze z problemami osobistymi często mogli praktykować przez lata, zanim ktoś zauważył niepokojące symptomy.
Jedna z bardziej mrożących krew teorii sugerowała, że sprawcą mógł być lekarz lub pracownik medyczny, który wcześniej eksperymentował na pacjentach. W szpitalach lat czterdziestych, zwłaszcza w oddziałach psychiatrycznych i dla ubogich, zdarzały się przypadki nadużyć, które nigdy nie były oficjalnie zgłaszane. Sprawca mógł doskonalić swoje „umiejętności” na bezbronnych pacjentach, zanim przeszedł do polowania na ofiary poza szpitalem.
Ta teoria zyskała dodatkową wiarygodność, gdy detektywi odkryli, że w latach poprzedzających morderstwo Elizabeth w kilku szpitalach Los Angeles odnotowano podejrzanie wysoką śmiertelność wśród młodych pacjentek. Choć nigdy nie udało się udowodnić związku tych zgonów z morderstwem Czarnej Dalii, zbieżność była na tyle niepokojąca, że niektórzy śledczy do końca swoich karier podejrzewali istnienie seryjnego mordercy ukrywającego się za białym fartuchem.
Mimo intensywnych poszukiwań w środowisku medycznym, detektywi nigdy nie znaleźli sprawcy. Paradoksalnie, sama precyzja wykonania zbrodni, która miała być kluczem do rozwiązania sprawy, stała się jedną z największych przeszkód. Każdy lekarz w Los Angeles miał teoretyczne umiejętności potrzebne do dokonania takiego rozczłonkowania, ale żaden z nich nie wykazywał innych cech, które wskazywałyby na niego jako na mordercę.
Dlaczego sprawa pozostaje nierozwiązana
Gdy funkcjonariusze LAPD przybyli na Norton Avenue 15 stycznia 1947 roku, popełnili szereg podstawowych błędów, które miały katastrofalne konsekwencje dla całego śledztwa. Pierwszy i najgorszą pomyłką było nieprawidłowe zabezpieczenie miejsca zbrodni. Zamiast natychmiast odgrodzić większy obszar, policjanci pozwolili gapiom gromadzić się w bezpośredniej bliskości ciała, a niektórzy z nich zdążyli podejść tak blisko, że mogli dotykać zwłok.
Jeszcze gorzej postąpili dziennikarze, którzy pojawili się na miejscu zanim przybyli detektywi. Fotoreporterzy nie tylko robili zdjęcia z każdego możliwego kąta, ale także przemieszczali się po całym terenie, niszcząc potencjalne ślady. Jeden z reporterów podobno przesunął nawet fragment ciała, by uzyskać lepszy kadr. Gdy detektywi Harry Hansen i Finis Brown w końcu przejęli kontrolę nad miejscem zbrodni, teren był już tak zdeptany i zmieniony, że szukanie śladów sprawcy stało się niemal niemożliwe.
Media lat czterdziestych charakteryzowały się znacznie mniejszą odpowiedzialnością niż dzisiejsze. Konkurencja między gazetami Los Angeles była zaciekła, a historia tak spektakularnego morderstwa oznaczała wysokie nakłady. Reporterzy nie wahali się przekupywać policjantów za informacje, a niektórzy z nich posunęli się nawet do kradzieży dowodów z miejsca zbrodni.
Najgorszym przykładem dziennikarskiej bezwzględności było zachowanie ekipy „Los Angeles Examiner”, która dotarła do mieszkania, gdzie Elizabeth ostatnio nocowała, zanim zrobili to detektywi. Reporterzy przeszukali pokój, zabierając kilka przedmiotów osobistych ofiary, w tym listy i fotografie, które mogły być kluczowymi dowodami. Gdy policja w końcu dotarła na miejsce, część materiałów była już bezpowrotnie utracona lub skażona.
Procedury zabezpieczania dowodów w 1947 roku były znacznie mniej rygorystyczne niż dzisiaj. Policjanci często nie nosili rękawiczek podczas przeszukiwania miejsca zbrodni, przez co na potencjalnych dowodach pozostawiali własne odciski palców. Torebka Elizabeth Short została przez kilka godzin przekazywana z rąk do rąk, zanim ktoś wpadł na pomysł, by ją odpowiednio zabezpieczyć.
Równie problematyczne było przechowywanie dowodów. LAPD nie miało jeszcze wyspecjalizowanych magazynów dla materiałów dowodowych, a przedmioty związane ze sprawą były czasem przechowywane w zwykłych szafach biurowych. Niektóre dowody zostały zniszczone przez wilgoć, inne przez przypadek zmieszano z materiałami z innych spraw. W ciągu pierwszych miesięcy śledztwa utracono prawdopodobnie więcej dowodów niż udało się zabezpieczyć.
W 1947 roku kryminalistyka znajdowała się we wczesnej fazie rozwoju, a wiele metod, które dzisiaj uważamy za podstawowe, nie istniało lub było w stadium eksperymentalnym. Brak testów DNA oznaczał, że jedynymi sposobami identyfikacji biologicznej były odciski palców, grupa krwi i analiza włosów — metody o ograniczonej przydatności w przypadku, gdy sprawca nie figurował w bazach danych.
Fotografia kryminalistyczna była również prymitywna w porównaniu z dzisiejszymi standardami. Zdjęcia były robione zwykłymi aparatami, często bez odpowiedniego oświetlenia lub skal pomiarowych. Detale, które dzisiaj można by uchwycić i powiększyć cyfrowo, ginęły w ziarnistych, słabo oświetlonych fotografiach. Brak było również możliwości natychmiastowego przesłania zdjęć do innych departamentów — wszystko musiało być fizycznie transportowane.
Analiza śladów biologicznych w latach czterdziestych ograniczała się do podstawowych testów krwi i identyfikacji włosów pod mikroskopem. Nie było możliwości określenia DNA ze śladów nasienia, krwi czy skóry pod paznokciami ofiary. Ekspertyzy toksykologiczne były również bardzo ograniczone — można było wykryć jedynie najpowszechniejsze trucizny i w dużych stężeniach.
Badania psychologiczne i profilowanie sprawców były praktycznie nieznane. Detektywi musieli polegać na intuicji i doświadczeniu, a nie na naukowych metodach analizy zachowań przestępczych. Nie istniały bazy danych modus operandi czy komputerowe systemy pozwalające na porównanie podobnych zbrodni z różnych jurysdykcji.
W 1947 roku komunikacja między różnymi departamentami policji była niezwykle ograniczona. Telefony były drogie i nie zawsze niezawodne, a informacje musiały być przekazywane listownie lub telegraficznie. Nie było centralnych baz danych, które pozwalałyby na szybkie sprawdzenie, czy podobne zbrodnie wystąpiły w innych miastach czy stanach.
To oznaczało, że jeśli sprawca działał na większym obszarze lub miał wcześniejsze problemy z prawem w innym stanie, LAPD mogło nigdy się o tym nie dowiedzieć. Fragmentaryczność informacji sprawiała, że każda sprawa była śledzona w izolacji, co znacznie utrudniało wykrycie wzorców czy powiązań między różnymi przestępstwami.
LAPD w 1947 roku nie miało jeszcze wyspecjalizowanych jednostek do spraw seryjnych morderców czy przestępstw o charakterze seksualnym. Detektywi pracujący nad sprawą Elizabeth Short zajmowali się jednocześnie dziesiątkami innych przypadków — kradzieży, napadów, zwykłych zabójstw. Nie mieli czasu ani zasobów na dogłębną analizę tak skomplikowanej sprawy.
Brak psychologów policyjnych i profilowców oznaczał, że śledczy nie mogli skorzystać z naukowych metod analizy osobowości sprawcy. Wszystkie teorie dotyczące motywów i charakterystyki mordercy opierały się na domysłach i doświadczeniu, a nie na systematycznej analizie zachowań przestępczych.
Sprawa Czarnej Dalii od pierwszego dnia stała się sensacją medialną bez precedensu w historii Los Angeles. Konkurujące ze sobą gazety — „Los Angeles Times”, „Los Angeles Examiner”, „Herald Express” i „Daily News” — prowadziły ze sobą prawdziwą wojnę o najświeższe informacje, ekskluzywne zdjęcia i sensacyjne szczegóły. Ta walka o czytelników szybko przerodziła się w chaos, który nie tylko utrudnił pracę detektywów, ale wręcz sabotował śledztwo.
Reporterzy płacili informatorom za dostęp do miejsc związanych ze sprawą, przekupywali funkcjonariuszy policji za poufne informacje i nie wahali się oszukiwać świadków, by uzyskać bardziej spektakularne zeznania. „Los Angeles Examiner” posunął się nawet do zorganizowania własnego śledztwa równolegle z policyjnym, zatrudniając prywatnych detektywów i oferując nagrody za informacje. Ta działalność nie tylko wprowadzała chaos, ale często niszczyła dowody, zanim dotarła do nich policja.
Najgorszym przykładem dziennikarskiej bezwzględności było zachowanie ekipy „Los Angeles Examiner” w mieszkaniu Dorothy French, gdzie Elizabeth nocowała w ostatnich dniach życia. Reporterzy dotarli tam przed policją i nie tylko przeszukali pomieszczenie, ale także skonfiskowali listy i pamiętniki Elizabeth. Gdy w końcu „wielkodusznie” przekazali te materiały policji, okazało się, że były już zredagowane i częściowo zniszczone.
Media systematycznie manipulowały świadkami, oferując im pieniądze za bardziej kolorowe wersje wydarzeń. Kilku kluczowych świadków zmieniło swoje zeznania po rozmowach z dziennikarzami, dodając szczegóły, które później okazały się być całkowicie zmyślone. Betty Bersinger, która znalazła ciało, przez tygodnie była nękana przez reporterów oferujących jej coraz większe sumy za „ekskluzywne wywiady”, co sprawiło, że w końcu zaczęła unikać kontaktów z policją.
Każda gazeta starała się być pierwsza z najnowszymi „odkryciami”, co prowadziło do publikowania nieprawdziwych informacji, plotek i półprawd jako faktów. „Herald Express” przez tydzień informował o „przełomie w śledztwie”, opisując aresztowanie podejrzanego, który okazał się być całkowicie niewinnym mężczyzną mylnie zidentyfikowanym przez świadka. „Daily News” opublikował szczegółowy opis domniemanego miejsca zbrodni, które policja nigdy nie znalazła.
Te fałszywe informacje nie tylko myliły opinię publiczną, ale także wprowadzały w błąd innych świadków. Ludzie zaczęli „dostosowywać” swoje wspomnienia do tego, co czytali w gazetach, tworząc fałszywe zeznania, które pasowały do medialnych teorii. Detektywi musieli tracić cenne czas na sprawdzanie informacji, które okazywały się być dziennikarskimi wymysłami.
Ogromne zainteresowanie mediów wywołało presję publiczną na policję, by szybko znalazła sprawcę. Każdego dnia gazety krytykowały LAPD za brak postępów, publikowały artykuły podważające kompetencję śledczych i domagały się natychmiastowych rezultatów. Ta presja sprawiła, że detektywi zaczęli podejmować pochopne decyzje, aresztować niewinnych ludzi i skupiać się na efektownych tropach zamiast metodycznej pracy.
Burmistrz Los Angeles, Fletcher Bowron, który obawiał się o swoją karierę polityczną, wywierał dodatkową presję na szefa policji i głównych śledczych. Codzienne konferencje prasowe, na których nic nowego nie było do przekazania, stawały się coraz bardziej krępoujące, a detektywi musieli marnować czas na przygotowywanie się do wystąpień medialnych zamiast na prowadzenie śledztwa.
Medialny rozgłos sprawy spowodował prawdziwą lawinę fałszywych tropów, które całkowicie zdezorganizowały śledztwo. W ciągu pierwszych trzech miesięcy LAPD otrzymało ponad 5000 telefonów od osób twierdzących, że znają sprawcę, widziały Elizabeth Short w towarzystwie podejrzanych mężczyzn lub posiadają kluczowe informacje. Każdy z tych telefonów musiał być sprawdzony, co zajęło łącznie setki godzin pracy detektywów.
Szczególnie problematyczne były fałszywe zeznania składane przez osoby pragnące chwili sławy. Dziesiątki mężczyzn przyznawało się do morderstwa, niektórzy nawet z przekonującymi szczegółami, które jednak okazywały się być informacjami zaczerpniętymi z gazet. Mark Hansen, właściciel klubu nocnego, przez miesiące był bombardowany przez ludzi twierdzących, że widzieli go z Elizabeth w miejscach, gdzie nigdy nie był.
Chaos informacyjny spowodował, że detektywi musieli przesłuchać setki całkowicie niewinnych osób. Każdy mężczyzna, który był widziany z Elizabeth w ostatnich miesiącach jej życia, automatycznie stawał się podejrzanym. Każdy lekarz, dentysta czy pracownik szpitala w Los Angeles był sprawdzany jako potencjalny sprawca ze względu na precyzję cięć na ciele ofiary.
Robert Manley przeszedł przez piekło przesłuchań, testów na wykrywaczu kłamstw i inwigilacji, mimo że szybko stało się jasne, iż nie ma nic wspólnego z morderstwem. Dziesiątki innych mężczyzn przeszło przez podobne doświadczenia, tracąc pracę, rodziny i reputację tylko dlatego, że media nagłośniły ich nazwiska jako „osób zainteresowań policji”.
Po kilku miesiącach chaos medialny był tak wielki, że praktycznie niemożliwe stało się odróżnienie prawdziwych dowodów od fałszywych. Świadkowie nie wiedzieli już, co naprawdę widzieli, a co wydawało im się po przeczytaniu gazet. Detektywi tracili wiarygodność w oczach opinii publicznej, a każda nowa teoria była natychmiast kwestionowana przez media, które miały swoje ulubione hipotezy.
Ten medialny chaos sprawił, że nawet gdyby prawdziwy sprawca w końcu został zidentyfikowany, jego oskarżenie i skazanie byłoby niezwykle trudne. Poziom dezinformacji był tak wysoki, że każdy dowód mógł być podważony przez obronę jako wynik medialnej manipulacji lub policyjnej presji. Sprawa Czarnej Dalii stała się pierwszym przykładem w historii amerykańskiej kryminalistyki, gdzie nadmierne zainteresowanie mediów faktycznie uniemożliwiło rozwiązanie zbrodni.
2. Zbrodnia w Orient Expressie
Morderstwo Georgesa Lemaître
Georges Lemaître to postać, którą prawdopodobnie kojarzy się głównie z kręgami naukowymi, choć jego odkrycia zmieniły sposób, w jaki patrzymy na kosmos. Ten belgijski astrofizyk i jednocześnie katolicki kapłan już w latach dwudziestych XX wieku sformułował teorię, która później stała się znana jako teoria Wielkiego Wybuchu. To właśnie Lemaître jako pierwszy zaproponował, że wszechświat się rozszerza i miał swój początek w jednym, pierwotnym „atomie”.
Wyobraź sobie człowieka, który potrafił połączyć głęboką wiarę religijną z bezcompromisową pasją naukową. Lemaître nie widział sprzeczności między swoim powołaniem kapłańskim a badaniem tajemnic kosmosu — wręcz przeciwnie, uważał, że poznawanie praw rządzących wszechświatem to forma modlitwy. W 1927 roku, na długo przed Hubble’em, opublikował pracę o rozszerzaniu się wszechświata, która początkowo została zignorowana przez środowisko naukowe.
W 1966 roku Lemaître miał już 72 lata i był uznanym autorytetem w dziedzinie kosmologii. Choć jego teoria spotkała się z początkowymi oporami, z czasem zyskała powszechne uznanie. Einstein, który początkowo odrzucał jego koncepcje, ostatecznie przyznał, że Lemaître miał rację. Ten belgijski uczony otrzymał liczne nagrody i wyróżnienia, a jego prace cytowali największe umysły epoki.
Październikowa podróż Orient Expressem miała być dla niego czymś więcej niż zwykłym przejazdem. Lemaître planował uczestniczyć w międzynarodowej konferencji astrofizycznej w Stambule, gdzie miał przedstawić swoje najnowsze badania dotyczące mikrofalowego promieniowania tła, które właśnie zostało odkryte i stanowiło dodatkowy dowód na słuszność jego teorii sprzed czterech dekad. To była jego chwila triumfu — moment, gdy mógł powiedzieć światu: „Widzicie? Wszechświat rzeczywiście miał swój początek.”
Dla starszego już uczonego podróż luksusowym pociągiem była również okazją do refleksji nad długą i owocną karierą. Orient Express, symbol elegancji i międzynarodowych kontaktów, wydawał się idealnym miejscem na spokojną podróż człowieka, który całe życie podróżował myślami po nieskończonych przestrzeniach kosmosu.
23 października 1966 roku, około godziny trzeciej nad ranem, Orient Express przemierzał ciemne krajoby północnej Jugosławii, gdzieś między Belgradem a Nišem. W przedziale pierwszej klasy numer 7 Georges Lemaître spał spokojnie, gdy jego życie dobiegło końca w sposób, który do dziś budzi kontrowersje wśród historyków i śledczych.
Milan Petrovič, doświadczony konduktor z dwudziestoletnim stażem na Orient Expressie, rozpoczął swoją rutynową obchód około szóstej rano. Znał każdy centymetr tego pociągu i potrafił rozpoznać niemal każdy dźwięk — turkot kół, skrzypienie drzwi, a nawet różne odgłosy oddechów pasażerów przez cienkie ściany przedziałów. Gdy dotarł do przedziału numer 7, od razu wyczuł, że coś jest nie tak.
Zapukał delikatnie, zgodnie z protokołem, ale nie otrzymał odpowiedzi. Po chwili wahania użył swojego klucza uniwersalnego i uchylił drzwi. To, co zobaczył, na zawsze pozostało wyryte w jego pamięci. Georges Lemaître siedział w fotelu przy oknie, z głową lekko odchyloną do tyłu, wpatrując się pustym wzrokiem w przeciągający krajobraz. Jego ręce spoczywały spokojnie na poręczach, jakby zasnął podczas podziwiania widoku.
Petrovič podszedł bliżej i natychmiast zauważył, że coś było zdecydowanie nie w porządku. Oczy uczonego były szeroko otwarte, źrenice nienaturalnie rozszerzone. Na twarzy Lemaître’a malował się wyraz, który konduktor później opisał jako „zaskoczenie zmieszane z lękiem” — jakby w ostatniej chwili uświadomił sobie, co się dzieje.
Co jednak najbardziej zaniepokoiło doświadczonego kolejarza, to zapach. W przedziale unosił się słodkawy, migdałowy aromat, który zdawał się pochodzić od szklanki stojącej na stoliku. Petrovič, który podczas wojny pracował w szpitalu polowym, od razu skojarzył ten zapach z cyjankiem potasu — trucizną, którą partyzanci często wykorzystywali przeciwko okupantom.
Konduktor natychmiast wezwał lekarza pociągu, doktora Heinricha Müllera, niemieckiego medyka, który podróżował w pierwszej klasie do Stambułu. Müller przybył w ciągu kilku minut i po krótkich oględzinach potwierdził najgorsze obawy — Georges Lemaître nie żył prawdopodobnie już od kilku godzin.
Doktor zauważył charakterystyczne objawy: różowawe zabarwienie skóry, które mogło wskazywać na zatrucie cyjankiem, oraz fakt, że ciało było wciąż ciepłe mimo upływu czasu. Sprawdził puls, oświetlił źrenice latarką — wszystko potwierdzało, że uczony zmarł około trzeciej lub czwartej nad ranem. Jednak to, co go najbardziej zaniepokoiło, to pozycja ciała. Lemaître siedział wyprostowany, z rękami ułożonymi na poręczach fotela — pozycja zbyt naturalna jak na kogoś, kto nagle utracił przytomność z powodu zatrucia.
Müller polecił natychmiast zatrzymać pociąg na najbliższej stacji i powiadomić władze. Wiedział, że ma do czynienia z czymś więcej niż naturalna śmierć starszego człowieka.
Orient Express z wizgiem zatrzymał się na peronie głównej stacji w Nišu o godzinie 7:24 rano. Maszynista, poinformowany przez doktora Müllera o sytuacji, nie czekał na następną planową stację — natychmiast skierował pociąg na najbliższy tor. Pasażerowie, którzy spodziewali się spokojnej podróży, zostali nagle wybudzeni z porannej drzemki przez głośne ogłoszenie w trzech językach: francuskim, niemieckim i serbsko-chorwackim.
Kapitan stacji, Božidar Jovanović, początkowo myślał, że ma do czynienia z rutynową kontrolą celną lub problemem technicznym. Gdy jednak konduktor Petrovič zbiegł z pociągu i zaczął gwałtownie gestykulować, mówiąc o „zmarłym pasażerze” i „możliwym morderstwie”, sytuacja nabrała zupełnie innego charakteru. Jovanović, były partyzant z doświadczeniem wojennym, od razu zrozumiał wagę sytuacji.
W ciągu piętnastu minut na peronie pojawił się inspektor Miloš Stojanović z niskiej policji wraz z dwoma funkcjonariuszami. Orient Express był przecież pociągiem międzynarodowym, a śmierć obcokrajowca mogła wywołać dyplomatyczne komplikacje. Stojanović, mężczyzna o surowej twarzy i przenikliwych oczach, miał już doświadczenie z podobnymi sprawami — w latach pięćdziesiątych zajmował się kilkoma zagadkowymi zgonami w pociągach tranzytowych.
Gdy wszedł do przedziału numer 7, od razu dostrzegł szczegóły, które umknęły pierwszym świadkom. Zwrócił uwagę na fakt, że okno było lekko uchylone — w październikową noc na Bałkanach to dość nietypowe. Zauważył również, że jedna z walizek Lemaître’a stała nieco skośnie, jakby ktoś ją przesunął i nie ustawił dokładnie w pierwotnej pozycji.
Stojanović nakazał natychmiast opieczętować przedział i zabronić wstępu wszystkim osobom postronnym. Następnie polecił spisać wszystkich pasażerów pierwszej klasy — łącznie dwanaście osób, w tym trzech dyplomatów, dwóch biznesmenów, jednego dziennikarza oraz kilka osób podróżujących w celach prywatnych. Każdy z nich musiał podać dokładne informacje o tym, gdzie był między godziną drugą a szóstą nad ranem.
Co szczególnie intrygujące dla inspektora, żaden z pasażerów nie słyszał żadnych niepokojących dźwięków z przedziału Lemaître’a. W pociągu panowała cisza, przerwana jedynie monotonnym turkotem kół. Nikt nie widział nikogo podejrzanego w korytarzu, nikt nie zauważył niczego niezwykłego. To było niemal niemożliwe — w tak małej przestrzeni, gdzie każdy krok słychać przez ściany, śmierć przeszła całkowicie niezauważona.
Stojanović wiedział, że ma przed sobą zagadkę, która może okazać się jedną z najtrudniejszych w jego karierze. Georges Lemaître, człowiek, który odkrył tajemnice wszechświata, zabrał ze sobą do grobu tajemnicę swojej własnej śmierci.
Pasażerowie i ich alibi
Wagon pierwszej klasy Orient Expressu przypominał tego feralnego października małą, międzynarodową enklawę. Dwanaście osób z różnych krajów, każda z własną historią i celem podróży, znalazło się w centrum jednej z najbardziej zagadkowych zbrodni XX wieku. Inspektor Stojanović, spisując pasażerów, szybko zorientował się, że ma do czynienia z wyjątkowo różnorodną grupą.
W przedziale numer 3 podróżował hrabia Alessandro di Montecroce, włoski arystokrata w podeszłym wieku, który wracał z wizyty u swojej córki w Paryżu do swojej willi nad Bosforem. Ten elegant o siwych wąsach i staroświeckich manierach był znaną postacią w kręgach dyplomatycznych — jego dom w Stambule słynął z przyjęć, na które zapraszał wpływowych polityków i biznesmenów z całej Europy.
Obok niego, w przedziale numer 5, jechała madame Françoise Dubois, francuska dziennikarka pracująca dla prestiżowego tygodnika „L’Express”. Kobieta po czterdziestce, z przenikliwym spojrzeniem i zawsze gotowym notatnikiem, podróżowała do Turcji, aby przygotować reportaż o zmieniających się relacjach między Europą Zachodnią a Bliskim Wschodem. Jak sama przyznała, interesowała ją szczególnie rola Turcji jako pomostu między światami.
Przedział numer 9 zajmował Hans Mueller, niemiecki przemysłowiec z Düsseldorfu, właściciel fabryki produkującej precyzyjne instrumenty optyczne. Mueller, mężczyzna w średnim wieku o wojskowej postawie, jechał do Stambułu negocjować kontrakt na dostawę sprzętu dla tureckiej armii. Jego firma, założona jeszcze przed wojną, specjalizowała się w produkcji urządzeń, które znajdowały zastosowanie zarówno w astronomii, jak i w celach militarnych.
W sąsiednim przedziale podróżował Viktor Petrov, attaché kulturalny ambasady radzieckiej w Ankara, który wracał z urlopu spędzonego w Paryżu. Ten spokojny mężczyzna w okularach, oficjalnie zajmujący się wymianą kulturalną między ZSRR a Turcją, budził pewne podejrzenia innych pasażerów — w czasach zimnej wojny każdy radziecki dyplomata automatycznie kojarzył się z działalnością wywiadowczą.
Przedział numer 11 zajmowała młoda para — David i Sarah Thompson, amerykańscy nowożeńcy podróżujący w podróży poślubnej. On pracował jako inżynier w NASA, ona była nauczycielką matematyki w liceum w Houston. Ich obecność w Orient Expressie wynikała z fascynacji historią i chęci przeżycia romantycznej przygody w stylu Agathy Christie — ironia losu sprawiła, że znaleźli się w centrum prawdziwej zagadki kryminalnej.
W przedziale numer 13 podróżował sam dr Mehmet Özkan, turecki profesor archeologii z Uniwersytetu Stambulskiego, który wracał z konferencji naukowej w Sorbonie. Ten brodaty uczony w średnim wieku był specjalistą od bizantyjskich mozaik i przez lata współpracował z wieloma europejskimi muzeami. Jego obecność w pociągu była czysto akademicka — planował wykorzystać podróż do przygotowania się do wykładów na nowy semestr.
Ostatni przedział, numer 15, zajmowała najzagadkowa postać — pani Irena Kozłowska, elegancka kobieta w średnim wieku, która przedstawiła się jako polska emigrantka mieszkająca w Paryżu. Podróżowała do Stambułu w celach, które określiła jako „prywatne sprawy rodzinne”, nie chcąc wdawać się w szczegóły. Jej perfekcyjny francuski z lekkim słowiańskim akcentem i drogie ubrania sugerowały zamożność, ale pochodzenie jej fortuny pozostawało tajemnicą.
Inspektor Stojanović rozpoczął przesłuchania od hrabiego di Montecroce, który jako najstarszy z pasażerów wzbudzał najmniejsze podejrzenia. Włoski arystokrata zeznał, że około drugiej w nocy wziął środek nasenny — leki na przepisane przez lekarza z powodu bezsenności. Spał głęboko aż do rana i niczego nie słyszał. Jego zeznania potwierdziła służąca, która podróżowała w drugiej klasie i przyniosła mu przed snem herbatę z miodem oraz tabletki.
Madame Dubois przedstawiła zupełnie inną wersję wydarzeń. Jako dziennikarka przyzwyczajona do nocnej pracy, nie mogła zasnąć i do około trzeciej nad ranem czytała książkę przy włączonej lampce. Zeznała, że słyszała kroki w korytarzu, ale uznała je za normalne — ludzie przecież chodzą do toalety czy wagonu restauracyjnego. Około wpół do trzeciej słyszała dźwięk otwieranych i zamykanych drzwi, ale nie wiedziała, z którego dokładnie przedziału pochodził.
Hans Mueller utrzymywał, że spał od dziesiątej wieczorem do szóstej rano. Jako człowiek o żelaznej dyscyplinie, twierdził, że zawsze zasypia o tej samej porze i śpi bez przerwy. Jednak jego zeznania wydawały się zbyt doskonałe — nikt nie śpi tak głęboko w podróżującym pociągu, zwłaszcza przy hałasie kół i zatrzymaniach na stacjach. Inspektor zauważył również, że Mueller wydawał się nerwowy i często przecierał okulary, co mogło świadczyć o stresie.
Viktor Petrov, radziecki dyplomata, zeznał ostrożnie i wyważenie każde słowo. Twierdził, że około drugiej nad ranem nie mógł spać i postanowił przejść się korytarzem. Widział światło pod drzwiami kilku przedziałów, w tym prawdopodobnie tego należącego do Lemaître’a. Około wpół do trzeciej wrócił do swojego przedziału i próbował zasnąć. Jego zeznania były szczegółowe, ale inspektor miał wrażenie, że Petrov ukrywa coś istotnego.
David i Sarah Thompson przedstawili najbardziej szczegółową relację z tamtej nocy. Młodzi nowożeńcy przyznali się ze wstydem, że około drugiej nad ranem postanowili… wykorzystać romantyczną atmosferę podróży Orient Expressem. Sarah zeznała, że wyraźnie słyszała kroki w korytarzu oraz dźwięk otwieranych drzwi, ale była zbyt zajęta, żeby zwracać na to uwagę. David dodał, że około trzeciej słyszał dziwny odgłos — jakby ktoś upuścił szklankę lub butelkę.
Co ciekawe, para potwierdziła zeznania madame Dubois o krokach w korytarzu, ale ich relacje czasowe nie do końca się zgadzały. Thompson twierdził, że aktywność w korytarzu trwała dłużej niż kilka minut opisanych przez francuskę dziennikarkę.
Dr Mehmet Özkan zeznał, że spał od jedenastej wieczorem, ale budził się kilkakrotnie z powodu hałasu pociągu. Około drugiej trzydzieści wstał do toalety i wtedy zauważył, że pod drzwiami przedziału Lemaître’a świeci się światło. Nie słyszał jednak żadnych rozmów ani niepokojących dźwięków. Wrócił do łóżka i zasnął ponownie około trzeciej.
Najzagadkowsze okazały się zeznania Ireny Kozłowskiej. Polka twierdziła, że około pierwszej nad ranem wzięła proszek nasenny i spała do świtu. Jednak inspektor zauważył, że jej oczy były przekrwione, jakby nie spała całą noc, a także to, że jej ręce lekko drżały podczas składania zeznań. Gdy zapytał o szczegóły dotyczące rodzinnych spraw, które miała załatwić w Stambule, odpowiadała wymijająco i nerwowo.
Już po pierwszej rundzie przesłuchań Stojanović zauważył kilka niepokojących sprzeczności. Co najmniej trzy osoby twierdziły, że słyszały kroki w korytarzu około drugiej-trzeciej nad ranem, ale nikt nie widział, kto chodził. Világło pod drzwiami Lemaître’a widziało dwóch świadków, ale w różnych momentach. Najbardziej podejrzane było to, że wszyscy pasażerowie mieli zbyt wygodne alibi — albo spali, albo byli zajęci sprawami, które uniemożliwiały im zwracanie uwagi na otoczenie.
Inspektor zdawał sobie sprawę, że jeden z tych pozornie niewinnych podróżnych kłamie, a prawda o śmierci Georges’a Lemaître jest ukryta gdzieś między wersami ich starannie przygotowanych zeznań.
Obsługa Orient Expressu składała się z siedmiu osób, z których każda miała dostęp do wszystkich części pociągu i mogła poruszać się swobodnie bez wzbudzania podejrzeń pasażerów. Inspektor Stojanović zdawał sobie sprawę, że ci ludzie nie tylko mogli być świadkami, ale również potencjalnymi sprawcami — ich znajomość pociągu i rutyny podróżnych dawała im przewagę nad każdym zewnętrznym obserwatorem.
Milan Petrovič, konduktor, który odkrył ciało, pracował na tej trasie od 1952 roku. Znał każdy przedział, każdy korytarz i każdy dźwięk, jaki mógł wydać Orient Express. Jego zeznania były precyzyjne i szczegółowe — twierdził, że wykonał rutynową obchód o północy, sprawdzając bilety spóźnionych pasażerów i upewniając się, że wszystko jest w porządku. Wtedy Lemaître żył — konduktor widział światło pod jego drzwiami i słyszał szmer kartek, prawdopodobnie uczony czytał swoje notatki naukowe.
Petrovič zeznał również, że między pierwszą a piątą nad ranem nie wykonywał kolejnej obchodu — to była najspokojna część nocy, gdy pasażerowie zwykle spali. Jednak jego wyjaśnienie dlaczego nie słyszał żadnych niepokojących dźwięków, mimo że jego kabina służbowa znajdowała się zaledwie trzy przedziały od miejsca zbrodni, wydawało się nieprzekonujące.
André Moreau, francuski kelner z wagonu restauracyjnego, przedstawił najbardziej interesującą relację. Około drugiej nad ranem serwował kolację jednemu z pasażerów drugiej klasy, który nie mógł zasnąć. Przechodząc korytarzem pierwszej klasy, zauważył kobietę w szlafroku wychodzącą z toalety — była to prawdopodobnie madame Dubois lub pani Kozłowska, ale w półmroku korytarza nie mógł być pewien. Co więcej, około wpół do trzeciej widział mężczyznę w ciemnym garniturze idącego w kierunku przedziału Lemaître’a, ale nie zdołał rozpoznać jego twarzy.
Moreau zeznał też, że wcześniej tego wieczoru, około dziesiątej, Lemaître zamówił do przedziału herbatę i ciastka. Uczony wydawał się spokojny i uprzejmy, pytał po francusku o godzinę przybycia do Stambułu i czy będzie można zjeść śniadanie przed dotarciem na miejsce. Nic w jego zachowaniu nie wskazywało na niepokój czy obawę o własne bezpieczeństwo.
Dimitrije Nikolić, serbski pomocnik konduktora, przyznał, że około trzeciej nad ranem chodził po pociągu, sprawdzając ogrzewanie — w październikowe noce na Bałkanach robiło się chłodno. Widział kilku pasażerów w korytarzu, ale uważał to za normalne. Jeden z mężczyzn — nie potrafił określić który — pytał go po niemiecku o toaletę, mimo że znajdowała się zaledwie kilka metrów dalej. To wydało mu się dziwne, ale nie nadał temu większego znaczenia.
Maria Popescu, rumuńska pokojówka odpowiedzialna za czystość przedziałów pierwszej klasy, zeznała, że wieczorem przed tragedią Lemaître prosił ją o dodatkowe ręczniki i butelkę wody mineralnej. Wydawał się nieco zdenerwowany, ale wyjaśnił, że przygotowuje się do ważnego wystąpienia na konferencji. Popescu zauważyła również, że uczony miał na stoliku rozłożone liczne dokumenty i notatki — więcej niż zwykle wiozą pasażerowie.
Najbardziej zagadkowe zeznanie złożył Josef Wagner, austriacki mechanik pociągu. Twierdził, że około wpół do czwartej rano usłyszał dziwny dźwięk dobiegający z przedziału Lemaître’a — jakby ktoś przesuwał ciężkie meble lub walizki. Wydało mu się to na tyle nietypowe, że przez chwilę zastanawiał się, czy nie zapukać i zapytać, czy wszystko w porządku. Ostatecznie zrezygnował, uznając, że pasażer być może nie może spać i repakowuje bagaże.
Inspektor Stojanović zauważył, że żaden z członków obsługi nie wspomniał o widzeniu kogokolwiek obcego w pociągu. Orient Express był zamkniętym środowiskiem — morderca musiał być jedną z osób znajdujących się na pokładzie. Zeznania załogi, choć różniące się w szczegółach, potwierdzały, że między drugą a czwartą nad ranem w pociągu panowała niezwykła aktywność jak na nocne godziny. Ktoś wykorzystał ten chaos, aby zamordować jednego z najwybitniejszych umysłów swojej epoki.
Co najbardziej niepokojące, każdy z członków obsługi miał klucz uniwersalny do wszystkich przedziałów pierwszej klasy.
Analiza miejsca zbrodni
Gdy inspektor Stojanović po raz pierwszy wszedł do przedziału numer 7, miał wrażenie, że patrzy na fotografię idealnie uporządkowanego pokoju hotelowego. Wszystko stało na swoim miejscu z niemal matematyczną precyzją, jakby Georges Lemaître przygotowywał się do inspekcji, a nie do snu. Ta nadmierna pedantyczność od razu wzbudziła podejrzenia doświadczonego śledczego — prawdziwy chaos byłby bardziej naturalny niż ta sterylna perfekcja.
Walizka uczonego stała przy łóżku, starannie zapięta i ustawiona równolegle do ściany. Jej zawartość — eleganckie garnitury, koszule i bielizna — była złożona z precyzją godną najlepszego kamerdynera. Jednak inspektor zauważył jeden szczegół: jeden z garniturów leżał nieco inaczej niż pozostałe, jakby ktoś go przeszukał i próbował następnie ułożyć tak, by wyglądał nietknięte.
Na stoliku przy oknie panował pozorny porządek, ale Stojanović, przyzwyczajony do obserwowania najmniejszych szczegółów, dostrzegł subtelne oznaki ingerencji. Dokumenty naukowe Lemaître’a były ułożone w równe stosy, ale jeden z nich — notatki dotyczące teorii kosmologicznych — leżał odwrócony o kilka stopni względem pozostałych. Kartki wyglądały, jakby ktoś je przeglądał, a następnie starał się odtworzyć pierwotny układ.
Na środku stolika stała butelka wody mineralnej marki Evian, otwarta, ale niemal pełna. Obok niej szklanka z resztkami płynu, który wydawał charakterystyczny migdałowy zapach. Ten aromat, rozpoznany już przez konduktora Petroviča, wypełniał cały przedział, ale był szczególnie intensywny przy stoliku.
Co zastanawiające, szklanka była ustawiona bardzo blisko krawędzi stolika — w miejscu, gdzie mogła łatwo spaść przy najmniejszym wstrząsie pociągu. Dla kogoś tak pedantycznego jak Lemaître, który według relacji obsługi zawsze dbał o porządek, to było nietypowe. Inspektor zauważył również, że na stoliku nie było żadnych plam czy śladów rozlanego płynu, jakby szklankę ustawiono tam dopiero po śmierci uczonego.
Najbardziej intrygujący był fakt, że obok butelki leżała mała, srebrna łyżeczka — przedmiot, którego obsługa pociągu nie serwowała z wodą mineralną. Łyżeczka była czysta, ale pod lupą można było dostrzec mikroskopijne ślady białego proszku, który mógł być pozostałością po jakiejś substancji rozpuszczonej w wodzie.
Georges Lemaître siedział w fotelu przy oknie w pozycji, która zdawała się zbyt naturalna jak na kogoś, kto nagle utracił przytomność. Jego plecy były wyprostowane, ręce spoczywały spokojnie na poręczach, a głowa tylko lekko odchylona do tyłu. Nogi miał złożone równolegle, stopy płasko na podłodze — pozycja charakterystyczna dla kogoś, kto siedzi świadomie i komfortowo.
Wyraz twarzy uczonego był jednak niepokojący. Jego oczy, szeroko otwarte i skierowane w stronę okna, wyrażały zaskoczenie zmieszane z niedowierzaniem. Źrenice były nienaturalnie rozszerzone, a usta lekko rozchylone, jakby Lemaître chciał coś powiedzieć w ostatniej chwili. Na jego twarzy nie było śladów bólu czy konwulsji, co mogłoby wskazywać na szybko działającą truciznę.
Najbardziej zastanawiające było to, że uczony był w pełni ubrany — miał na sobie garnitur, koszulę i krawat, jakby przygotowywał się do wyjścia, a nie do snu. Jego buty stały starannie ustawione obok fotela, ale skarpetki były nadal na nogach. To sugerowało, że śmierć zaskoczyła go w momencie, gdy być może szykował się do spotkania z kimś lub planował opuścić przedział.
Inspektor zwrócił szczególną uwagę na stan okna — było lekko uchylone, co w chłodną październikową noc wydawało się dziwne. Świeże powietrze mogło służyć rozproszeniu zapachu trucizny, ale równie dobrze mógł to być naturalny odruch Lemaître’a, który lubił spać przy otwartym oknie.
Na podłodze, tuż przy drzwiach, leżała pojedyncza zapałka — nieużywana, ale wyglądająca jakby wypadła z pudełka. W przedziale nie było popielniczki ani żadnych śladów palenia, więc obecność tej zapałki była zagadkowa. Mogła należeć do mordercy, który ją upuścił w trakcie ucieczki, lub do samego Lemaître’a, który być może próbował zapalić lampkę, gdy zorientował się, że jest w niebezpieczeństwie.
Ostatnim zastanawiającym elementem był stan łóżka — pościel była lekko pognieciona, jakby ktoś na niej siedział, ale nie spał. Poduszka nosiła ślad głowy, ale bardzo płytki, sugerujący, że Lemaître położył się tylko na chwilę, może podczas oczekiwania na kogoś lub podczas czytania dokumentów.
Dr Heinrich Müller, poproszony przez inspektora Stojanovića o dokładniejsze oględziny ciała, nie znalazł na ciele Georges’a Lemaître’a żadnych śladów przemocy fizycznej. Żadnych ran kłutych, cięć, siniaków czy innych obrażeń, które mogłyby wskazywać na walkę lub atak. Skóra uczonego była nietknięta, ubranie nie nosiło śladów szarpaniny, a nawet jego starannie zaczesane włosy pozostały w idealnym porządku.
To odkrycie jeszcze bardziej pogłębiło zagadkę. Lemaître był mężczyzną w podeszłym wieku, ale wciąż sprawnym fizycznie — trudno było uwierzyć, że poddałby się bez walki, gdyby ktoś próbował go zaatakować. Brak jakichkolwiek obrażeń obronnych na dłoniach i przedramionach sugerował, że albo śmierć nastąpiła natychmiastowo, albo ofiara nie zdawała sobie sprawy z zagrożenia aż do ostatniej chwili.
Jedynym fizycznym śladem, który mógł wskazywać na sposób zabójstwa, były niewielkie ślady zaschniętej śliny w kącikach ust Lemaître’a. Dr Müller zauważył również lekkie sinienie paznokci — objaw, który mógł wskazywać na problemy z oddychaniem w ostatnich chwilach życia, choć równie dobrze mógł być naturalną konsekwencją wieku i stanu zdrowia uczonego.
Najbardziej wymowne były objawy, które dr Müller obserwował podczas oględzin ciała. Różowawe zabarwienie skóry, szczególnie widoczne na policzkach i szyi, charakterystyczne rozszerzenie źrenic oraz migdałowy zapach unoszący się w przedziale — wszystko to wskazywało na otrucie cyjankiem potasu. Ta trucizna była znana z szybkiego i relatywnie „czystego” działania — zabijała w ciągu kilku minut, nie pozostawiając widocznych śladów przemocy.
Cyjanek potasu był również trucizną, którą można było łatwo ukryć w płynie. Jego charakterystyczny migdałowy zapach mógł zostać zamaskowany przez aromat mocnej herbaty lub alkoholu, ale w przypadku Lemaître’a morderca najwyraźniej nie zadał sobie tego trudu. Może liczyła na to, że śmierć zostanie uznana za naturalną, a dokładna analiza toksykologiczna nie będzie przeprowadzona.
Dr Müller oszacował, że ilość trucizny potrzebna do zabicia człowieka o wadze Lemaître’a wynosiła około 200—300 miligramów — niewielka ilość, którą można było ukryć w łyżeczce cukru lub rozpuścić w szklance wody. Szybkość działania trucizny wyjaśniała również, dlaczego uczony pozostał w siedzącej pozycji — prawdopodobnie pił zatruty płyn, a gdy zorientował się, co się dzieje, było już za późno na jakąkolwiek reakcję.
Analiza szklanki i jej zawartości dostarczyła kluczowych informacji o sposobie przeprowadzenia morderstwa. Resztki płynu w szklance miały wyraźny migdałowy aromat, a także słodkawy posmak, który dr Müller ostrożnie przetestował, dotykając kropli językiem — natychmiast poczuł charakterystyczne mrowienie, które zmusiło go do wypłukania ust.
Co szczególnie interesujące, w szklance znajdowały się również ślady wysokiej jakości koniaku — marka Hennessy, jak później ustalono. To sugerowało, że morderca użył alkoholu, aby zamaskować gorycz cyjanku i zachęcić Lemaître’a do wypicia całej zawartości. Dla starszego mężczyzny szklanka dobrego koniaku na koniec dnia mogła wydawać się całkiem naturalną przyjemnością.
Srebra łyżeczka znaleziona obok butelki nosiła mikroskopijne ślady białego proszku, który pod lupą wyglądał na cyjanek potasu w postaci krystalicznej. Morderca prawdopodobnie użył łyżeczki do wymieszania trucizny z koniakiem, a następnie pozostawił ją na stoliku — być może celowo, jako swoisty podpis lub wyzwanie dla śledczych.
Na podstawie stanu ciała i stopnia zaawansowania stężenia pośmiertnego, dr Müller oszacował, że śmierć nastąpiła między godziną drugą trzydzieści a trzecią nad ranem. Cyjanek potasu działał szybko — Lemaître prawdopodobnie stracił przytomność w ciągu 2—3 minut od wypicia trucizny, a śmierć nastąpiła maksymalnie po pięciu minutach.
To czasowe okno było kluczowe dla śledztwa. Oznaczało, że morderca musiał być w przedziale lub w jego pobliżu dokładnie w tym czasie. Musiał również wiedzieć, jak szybko działa trucizna, aby zdążyć opuścić miejsce zbrodni przed śmiercią ofiary. Ta wiedza sugerowała, że sprawcą była osoba z medycznym lub chemicznym wykształceniem, albo ktoś, kto wcześniej miał do czynienia z tego typu substancjami.
Najbardziej chłodną krwią świadczyła jednak staranność, z jaką morderca uporządkował miejsce zbrodni po dokonaniu zabójstwa. Ustawienie szklanki na stoliku, ułożenie dokumentów, zamknięcie walizki — wszystko to wymagało co najmniej kilkunastu minut spokojnej pracy w przedziale ze zwłokami. To był czyn kogoś, kto nie tylko planował morderstwo, ale również przygotował się psychicznie na jego konsekwencje.
Jednym z najbardziej intrygujących aspektów całej sprawy był fakt, że drzwi do przedziału numer 7 były zamknięte od wewnątrz na klucz. Gdy konduktor Petrovič próbował wejść rankiem, musiał użyć swojego klucza uniwersalnego, ponieważ normalne pukanie i obracanie klamki nie dawały rezultatu. To odkrycie natychmiast przypomniało inspektorowi Stojanoviciowi klasyczne zagadki „locked room mystery” z powieści kryminalnych.
Dokładne oględziny zamka nie wykazały żadnych śladów gwałtownego otwierania czy manipulacji. Mechanizm działał sprawnie, klucz obracał się płynnie, a ościeżnica nie nosiła śladów podważania. Zamek był standardowym modelem używanym w Orient Expressie — solidna konstrukcja niemieckiej firmy, znanej z produkcji mechanizmów kolejowych. Złamanie go lub otwarcie bez odpowiedniego klucza wymagałoby znacznej siły i specjalistycznych narzędzi.
Inspektor sprawdził również stan klamki od wewnętrznej strony drzwi. Była ona ustawiona w pozycji „zamknięte”, co oznaczało, że ostatnia osoba, która opuszczała przedział, musiała przekręcić klucz z wewnątrz, a następnie… jakoś wydostać się z hermetycznie zamkniętego pomieszczenia. To wydawało się fizycznie niemożliwe.
Stojanović systematycznie przeanalizował każdą możliwą drogę wydostania się z przedziału. Okno było jedyną alternatywą dla drzwi, ale jego rozmiary — 60 na 40 centymetrów — pozwalały co najwyżej na przeciśnięcie się dziecka lub bardzo szczupłej osoby. Żaden z pasażerów Orient Expressu nie mieścił się w tej kategorii, a dodatkowo pociąg jechał z prędkością około 80 kilometrów na godzinę przez górzysty teren — wyskok przez okno byłby samobójczy.
Inspektor sprawdził również stan ramy okiennej i jej zamknięcia. Mechanizm był sprawny, a na zewnętrznej stronie okna nie było żadnych śladów, które mogłyby wskazywać na próbę wydostania się przez nie. Brak śladów na zewnętrznej ścianie wagonu, zadrapań na metalowej powierzchni czy innych oznak wspinaczki ostatecznie wykluczył tę możliwość.
Przeanalizował również stan ścian i sufitu przedziału. Orient Express był konstrukcją solidną — grube ściany z dźwiękoszczelną izolacją nie pozwalały na przedostanie się do sąsiednich przedziałów. Sufit był monolityczny, bez żadnych otworów wentylacyjnych czy innych elementów, przez które można by się przeprawić.
Najbardziej zastanawiającym elementem całej układanki był klucz do przedziału Lemaître’a. Inspektor znalazł go w kieszeni marynarki uczonego — dokładnie tam, gdzie powinna się znajdować. To oznaczało, że Lemaître po zamknięciu drzwi od wewnątrz schował klucz do kieszeni, zgodnie ze swoim zwyczajem. Ale jak w takim przypadku morderca opuścił przedział?
Petrovič wyjaśnił inspektorowi system zabezpieczeń Orient Expressu. Każdy przedział miał swój unikalny klucz, ale obsługa posiadała klucze uniwersalne, które otwierały wszystkie drzwi w wagonie. Było ich tylko trzy: jeden u konduktora, drugi u zastępcy konduktora, a trzeci w sejfie w kabinie służbowej na wypadek awarii. Wszystkie trzy klucze zostały sprawdzone i znajdowały się na swoich miejscach.
Teoretycznie ktoś mógł przemycić dodatkowy klucz uniwersalny, ale jego wykonanie wymagałoby dostępu do oryginalnego wzorca i specjalistycznej wiedzy ślusarskiej. Ponadto, nawet gdyby morderca posiadał taki klucz, nie wyjaśniałoby to, jak udało mu się zamknąć drzwi od wewnątrz po opuszczeniu przedziału.
Zamknięty od wewnątrz przedział skłaniał do rozważenia możliwości samobójstwa. Lemaître mógł sam przygotować truciznę i ją wypić, a następnie zamknąć drzwi, żeby nie zostać zakłóconym w ostatnich chwilach życia. Jednak ta teoria miała poważne słabości.
Po pierwsze, nie znaleziono żadnej notatki pożegnalnej, co byłoby nietypowe dla kogoś tak metodycznego jak Lemaître. Po drugie, uczony był w doskonałym nastroju podczas kolacji i rozmów z obsługą — nic nie wskazywało na depresję czy myśli samobójcze. Po trzecie, cyjanek potasu nie był substancją, do której przeciętny człowiek miałby łatwy dostęp, zwłaszcza podczas podróży pociągiem.
Najważniejszym argumentem przeciwko teorii samobójstwa był jednak sposób ułożenia przedmiotu w przedziale. Gdyby Lemaître sam przygotowywał się do śmierci, raczej nie zadawałby sobie trudu z tak starannym uporządkowaniem swoich rzeczy. Szklanka stojąca przy krawędzi stolika, rozłożone dokumenty i obecność srebnej łyżeczki — wszystko to wyglądało na inscenizację przygotowaną przez kogoś innego.
Inspektor Stojanović stał przed zagadką, która zdawała się przeczyć prawom fizyki. Ktoś zamordował Georges’a Lemaître’a w hermetycznie zamkniętym przedziale i jakoś zniknął bez śladu. To było niemożliwe, a jednak stało się. Gdzieś w tej układance musiał się kryć element, który umknął jego uwadze — szczegół, który wyjaśniłby całą tajemnicę zamkniętego pokoju w Orient Expressie.
Inspektor Stojanović, wspomagany przez miejscowego technika kryminalistyki z Niša, Miloša Radovanovića, przystąpił do żmudnej analizy każdego centymetra przedziału. Ich pierwszym odkryciem były niemal niewidoczne ślady na klamce od zewnętrznej strony drzwi — delikatne odciski palców, które ktoś próbował wytrzeć, ale nie do końca skutecznie. Niestety, technika daktyloskopii w 1966 roku była jeszcze w powijakach, a porównanie odcisków z całą grupą podejrzanych wymagało specjalistycznego sprzętu, którego nie było w prowincjonalnym komisariacie.
Na podłodze korytarza, tuż przed drzwiami przedziału Lemaître’a, znaleźli jednak coś znacznie bardziej konkretnego — pojedynczy włos, ciemny i kręcony, który wyraźnie różnił się od rzadkich, siwych włosów uczonego. Włos był świeży, nie pokryty kurzem, co sugerowało, że dostał się tam w nocy tragedii. Pod mikroskopem okazało się, że należał do kobiety — jego struktura i grubość były charakterystyczne dla włosów damskich.
Najbardziej intrygującym dowodem okazała się jednak plama na dywaniku tuż przy wejściu do przedziału. Na pierwszy rzut oka wyglądała jak kropla wody, ale dokładniejsza analiza wykazała, że to ślad po perfumach — drogie francuskie perfumy o intensywnym, orientalnym zapachu. Ten aromat był na tyle charakterystyczny, że Radovanović, człowiek z doświadczeniem w rozpoznawaniu różnych substancji, od razu skojarzył go z luksusowymi perfumami dostępnymi tylko w najdroższych paryskich perfumeriach.
Systematyczne przeszukanie korytarza przyniosło kolejne odkrycia. Na miękiej wykładzinie podłogowej, w miejscu gdzie dywany stykały się ze sobą, znaleziono niewielki ślad błota — specyficznej, czerwonawej gliny, która nie pochodziła z okolic, przez które przejechał pociąg. Analiza pokazała, że ten rodzaj gliny występował głównie w rejonie Paryża, co sugerowało, że ktoś z pasażerów niósł ją na butach jeszcze z początku podróży.
W szczelinie między ścianą a grzejnikiem ukryta była mała, złota guziczek — elegancki, prawdopodobnie z kobiecego płaszcza lub sukienki. Guzik był wykonany z wysokiej jakości metalu i ozdobiony delikatnym grawerkiem przedstawiającym inicjały „I.K.” — zbyt wyraźne, by były przypadkowe. Ten szczegół natychmiast skierował podejrzenia w stronę Ireny Kozłowskiej, polskiej emigrantki, która podróżowała w przedziale numer 15.
Na poręczy w korytarzu, na wysokości odpowiadającej ręce dorosłego człowieka, technicy znaleźli ślady nietypowego pudru. Nie był to zwykły puder kosmetyczny, ale substancja o drobniejszej strukturze, przypominająca talk apteczny. Co ciekawe, ten sam rodzaj pudru używano czasami do lepszego chwytu przy manipulowaniu drobnymi przedmiotami — jak klucze czy narzędzia ślusarskie.
Wewnątrz przedziału Lemaître’a odkrycia były jeszcze bardziej intrygujące. Na krawędzi stolika, tam gdzie stała szklanka z trucizną, znaleziono mikroskopijny ślad czerwonej szminki — ledwie widoczny, ale wystarczająco wyraźny dla doświadczonego technika. Kolor był intensywny, głęboki karmin, typowy dla eleganckiej kosmetyki stosowanej przez kobiety z wyższych sfer.
Pod fotelem, w którym zmarł uczony, leżała mała karteczka — fragment papieru listowego wysokiej jakości, na którym widniało kilka słów napisanych eleganckim charakterem pisma: „…koniecznie musimy porozmawiać o Paryżu…” Reszta notatki była podarta lub zagubiona, ale już te słowa sugerowały, że Lemaître umawiał się z kimś na spotkanie w swoim przedziale.
Najbardziej zastanawiający był jednak ślad znaleziony na zewnętrznej stronie okna. Mimo że wydawało się niemożliwe, by ktoś przedostał się przez tak małe okno, na jego ramie odkryto delikatny ślad materiału — fragment jedwabiu w kolorze ciemnogranatowym. Materiał był wysokiej jakości, prawdopodobnie z eleganckiej sukienki lub szala, i wydawał się świeży, jakby zostaw tam w nocy morderstwa.
Radovanović, który miał wyjątkowo wrażliwy węch, zauważył jeszcze jeden istotny szczegół. W przedziale Lemaître’a, oprócz migdałowego aromatu cyjanku, unosił się bardzo delikatny zapach papierosów — nie zwykłych, ale drogich tureckich papierosów z złotym ustnikiem. To było dziwne, ponieważ Lemaître nie palił, a w przedziale nie było popielniczki ani żadnych śladów palenia.
Ten zapach był na tyle charakterystyczny, że inspektor postanowił sprawdzić, który z pasażerów palił tego typu papierosy. Okazało się, że tylko dwie osoby w całym wagonie mogły być źródłem tego zapachu: hrabia di Montecroce, który słynął z zamiłowania do tureckich wyrobów tytoniowych, oraz Viktor Petrov, radziecki dyplomata, który jak później się okazało, otrzymywał takie papierosy w ramach dyplomatycznych prezentów.
Wszystkie te dowody tworzyły mozaikę wskazującą na to, że morderca prawdopodobnie znał Lemaître’a osobiście, miał dostęp do drogich przedmiotów i kosmetyków, a także posiadał wiedzę o układzie Orient Expressu. Co najważniejsze, fizyczne dowody sugerowały, że sprawcą mogła być kobieta — albo ktoś, kto bardzo starannie przygotował inscenizację mającą na celu skierowanie podejrzeń w tę stronę.
Inspektor Stojanović zdawał sobie sprawę, że ma w rękach fragmenty układanki, ale ich połączenie w spójną całość wymagało jeszcze wielu godzin śledztwa i przesłuchań.
Motyw i poszlaki
Georges Lemaître nie był zwykłym uczonym — był wizjonerem, który przewrócił do góry nogami całe rozumienie wszechświata. Jego teoria, którą w 1927 roku przedstawił w belgijskim czasopiśmie naukowym, brzmiała jak herezja w uszach ówczesnych fizyków. Wszechświat miał się rozszerzać? Miał mieć początek w jednym, pierwotnym „atomie”? To przeczyło wszystkiemu, w co wierzyli największe umysły epoki.
Przez dziesięciolecia panował w nauce dogmat o statycznym, niezmiennym kosmosie. Sam Albert Einstein, którego równania teorii względności mogły sugerować rozszerzanie się wszechświata, wprowadził do nich tak zwaną stałą kosmologiczną, żeby „poprawić” wyniki i zachować statyczny obraz rzeczywistości. Gdy Lemaître przedstawił mu swoje obliczenia podczas konferencji w Brukseli w 1927 roku, Einstein miał powiedzieć: „Pańskie obliczenia są poprawne, ale pańska fizyka jest obrzydliwa”.
Opór środowiska naukowego wobec teorii Lemaître’a nie wynikał tylko z przywiązania do starych koncepcji. Jego idea niosła ze sobą niepokojące implikacje filozoficzne i religijne. Jeśli wszechświat miał początek, to kto lub co go zapoczątkował? Dla materialistów i ateistów wśród naukowców, teoria belgijskiego kapłana była niebezpiecznie bliska religijnym koncepcjom stworzenia świata.
W latach trzydziestych i czterdziestych Lemaître stał się obiektem ataków ze strony wpływowych środowisk naukowych. Brytyjski astronom Fred Hoyle, twórca konkurencyjnej teorii stanu stacjonarnego, celowo ukuł pogardliwe określenie „Big Bang” (Wielki Wybuch), żeby ośmieszyć koncepcję belgijskiego uczonego. Ironią losu, ta nazwa przylgnęła do teorii Lemaître’a na stałe.
Osobiste ataki na Lemaître’a często miały podtekst antyreligijny. Jego podwójna tożsamość — kapłana i naukowca — była solą w oku dla tych, którzy uważali, że religia nie ma miejsca w nauce. Otrzymywał listy z pogróżkami od fanatycznych ateistów, którzy oskarżali go o próby przemycenia Boga do fizyki. Z drugiej strony, niektórzy fundamentaliści religijni krytykowali go za to, że jego teoria sugeruje, że wszechświat był młodszy niż sądzono wcześniej — co przeczyło ich interpretacjom Biblii.
Co szczególnie frustrujące dla Lemaître’a, jego odkrycia były często ignorowane lub przypisywane innym. Gdy Edwin Hubble w 1929 roku przedstawił dowody obserwacyjne na rozszerzanie się wszechświata, świat naukowy oklaskiwał Amerykanina, zapominając, że Belg przewidział to zjawisko dwa lata wcześniej na podstawie samych tylko obliczeń matematycznych.
Do 1966 roku, mimo że teoria Lemaître’a zyskała już powszechne uznanie, uczony wciąż miał licznych przeciwników. W środowisku radzieckich fizyków, gdzie materializm dialektyczny był obowiązującą doktryną, jego koncepcje były nadal oficjalnie potępiane jako „burżuazyjne pseudonaukowe fantazje”. Viktor Petrov, attaché kulturalny podróżujący Orient Expressem, reprezentował system, który oficjalnie odrzucał wszystko, co mogło sugerować interwencję nadnaturalną w powstanie wszechświata.
Również w środowisku niemieckich naukowców, szczególnie tych, którzy przetrwali nazistowską „czystkę” akademicką, teoria Lemaître’a budziła opór. Hans Mueller, przemysłowiec produkujący instrumenty optyczne, utrzymywał bliskie kontakty z niemieckimi instytutami astronomicznymi, gdzie wciąż dominowały konserwatywne poglądy na kosmologię.
Ironia losu sprawiła, że właśnie w 1966 roku Lemaître miał doczekać się pełnego uznania swojej geniuszności. Odkrycie mikrofalowego promieniowania tła przez Arnesa Penziasa i Roberta Wilsona było ostatecznym dowodem na słuszność teorii Wielkiego Wybuchu. Uczony jechał do Stambułu, żeby przedstawić swoje komentarze do tego przełomowego odkrycia — po czterech dekadach walki miał wreszcie powiedzieć światu: „A nie mówiłem?”
Dla jego wrogów naukowych, ten triumf był nie do zniesienia. Człowiek, którego przez dziesięciolecia ośmieszali i ignorowali, miał zostać okrzyknięty jednym z największych umysłów stulecia. Jego teoria miała zostać wpisana do podręczników jako fundament nowoczesnej kosmologii. Dla kogoś, kto poświęcił życie na walkę z koncepcjami Lemaître’a, perspektywa takiego upokorenia mogła być dostatecznym motywem do desperackiego czynu.
Tym bardziej że belgijski uczony, mimo swojej skromności, nie krył satysfakcji z tego, że historia dała mu rację. Podczas kolacji w Orient Expressie opowiadał innym pasażerom o swoich odkryciach z entuzjazmem młodego naukowca, nie zdając sobie sprawy, że jeden z słuchający może planować uciszenie go na zawsze.
Georges Lemaître od samego początku swojej kariery naukowej znajdował się w wyjątkowo delikatnej sytuacji. Jako katolicki kapłan prowadzący badania kosmologiczne, musiał lawirować między dwoma światami, które w XX wieku często postrzegano jako nieprzejednanie wrogie. Jego sukces naukowy nie uszedł uwadze Watykanu, który w jego osobie widział doskonałą odpowiedź na zarzuty o wstecznictwie Kościoła wobec nauki.
W 1951 roku papież Pius XII wygłosił przemówienie do Papieskiej Akademii Nauk, w którym przedstawił teorię Wielkiego Wybuchu jako naukowe potwierdzenie biblijnego opisu stworzenia świata. Lemaître był przerażony taką interpretacją swoich odkryć. Natychmiast udał się do Watykanu i przekonywał papieża, że nauka nie powinna być wykorzystywana do udowadniania prawd wiary. Jego interwencja odniosła skutek — Pius XII wycofał się z tej retoryki, ale w Kościele pozostały wpływowe grupy, które widziały w Lemaître’u narzędzie apologetyczne.
Ta dwuznaczna pozycja uczonego budziła podejrzenia po obu stronach barykady. Ateiści oskarżali go o to, że jego teorie są zamaskowaną próbą wprowadzenia Boga do fizyki. Fundamentaliści religijni zarzucali mu, że podważa dosłowną interpretację Księgi Rodzaju, sugerując, że wszechświat jest starszy niż 6000 lat. Lemaître znalazł się w ogniu krzyżowym, będąc zbyt religijny dla naukowców i zbyt naukowy dla religijnych ortodoksów.
Do 1966 roku Lemaître miał już za sobą kilkanaście lat skomplikowanych relacji z Watykanem. Jego teoria była wykorzystywana przez katolickich intelektualistów w debatach z materialistami, co stawiało go w pozycji niechcianego bojownika w wojnie ideologicznej. Otrzymywał listy z pogróżkami od radykalnych ateistów, którzy widzieli w nim zdrajcę nauki, „popa w przebraniu naukowca”, jak napisał jeden z korespondentów.
Szczególnie niebezpieczne były jego relacje ze środowiskami komunistycznymi. W krajach bloku wschodniego jego teoria była oficjalnie potępiana nie tylko jako nienaukowa, ale także jako narzędzie imperialistycznej propagandy Zachodu. Radzieccy fizycy otrzymywali polecenia, by publicznie zwalczać „lemaîtryzm” jako przejaw burżuazyjnej dekadencji. Viktor Petrov, attaché kulturalny podróżujący Orient Expressem, reprezentował system, dla którego sam Lemaître był symbolem wszystkiego, co złe w zachodniej nauce.
Irena Kozłowska, polska emigrantka, mogła mieć jeszcze bardziej osobiste powody do nienawiści wobec belgijskiego kapłana. Jeśli rzeczywiście była związana z polskim ruchem oporu podczas wojny, mogła obwiniać Kościół katolicki za bierność wobec niemieckiej okupacji. Teoria Lemaître’a, wykorzystywana przez Watykan do budowania prestiżu, mogła być dla niej symbolem hipokryzji instytucji, która w jej odczuciu zawiodła naród w najtrudniejszych chwilach.
Najbardziej niepokojącym aspektem powiązań Lemaître’a z Watykanem była jego znajomość poufnych dokumentów kościelnych dotyczących wojny. Jako zaufany doradca papieża w sprawach naukowych, miał dostęp do archiwów watykańskich, w tym do dokumentów dotyczących kontrowersyjnej polityki Piusa XII wobec Holocaustu. W 1966 roku, gdy coraz głośniej mówiono o potrzebie beatyfikacji tego papieża, wiedza Lemaître’a mogła być niebezpieczna dla niektórych środowisk.
Madame Françoise Dubois, francuska dziennikarka, mogła być szczególnie zainteresowana tymi informacjami. Jej tygodnik „L’Express” był znany z odważnych publikacji na temat roli Kościoła podczas wojny. Jeśli Lemaître odmówił współpracy w ujawnieniu kompromitujących dokumentów, mogła to postrzegać jako zdradę dziennikarskich ideałów i współudział w tuszowaniu prawdy historycznej.
Hans Mueller, niemiecki przemysłowiec, reprezentował środowisko, które miało szczególne powody do niechęci wobec Lemaître’a. Podczas wojny niemieckie instytuty naukowe były zaangażowane w badania kosmologiczne mające służyć propagandzie nazistowskiej. Teoria „nordyckiego kosmosu” miała być alternatywą dla „żydowsko-chrześcijańskich” koncepcji nauki. Lemaître, jako katolicki kapłan o międzynarodowej renomie, był naturalnym wrogiem tej ideologii.
Po wojnie Mueller i jemu podobni musieli się zmierzyć z faktem, że ich „niemiecka fizyka” okazała się pseudonauką, podczas gdy teoria „niepożądanego” belgijskiego kapłana zyskiwała coraz większe uznanie. Dla kogoś, kto stracił bliskich w bombardowaniach alianckich, a teraz widział triumf „wroga”, perspektywa zemsty mogła być nie do odparcia.
Dodatkowo, Mueller produkował instrumenty optyczne, które znajdowały zastosowanie w astronomii. Sukces teorii Lemaître’a oznaczał rozkwit nowych dziedzin badań kosmologicznych, ale także podważał fundamenty niemieckiej tradycji naukowej, na której opierał swoją działalność. Jego firma mogła stracić prestiżowe kontrakty z uniwersytetami, które przeorientowywały się na nowe kierunki badań inspirowane przez belgijskiego uczonego.
W Orient Expressie, w październikową noc 1966 roku, wszystkie te konflikty, urazy i ideologiczne podziały splotły się w śmiertelną mieszankę. Lemaître jechał na swój tryumf, nie zdając sobie sprawy, że ktoś z jego współpasażerów postrzegał ten triumf jako osobistą klęskę wymagającą ostatecznego rozrachunku.
Gdy inspektor Stojanović przystąpił do szczegółowego przeszukania bagażu Georges’a Lemaître’a, nie spodziewał się znaleźć niczego więcej niż dokumenty naukowe i osobiste drobiazgi podróżującego profesora. Pierwszym zaskoczeniem była mała, skórzana teczka ukryta na dnie walizki, zabezpieczona niewielkim zamkiem szyfrowym. Po otwarciu jej zawartość okazała się znacznie bardziej intrygująca niż standardowe materiały konferencyjne.
Wśród papierów znajdowała się korespondencja z kilkoma wpływowymi osobistościami świata nauki i polityki. Jeden z listów, datowany na dwa tygodnie przed podróżą, pochodził od monsignore Giovanni Battista Montini — przyszłego papieża Pawła VI. W liście, napisanym po francusku, znajdowały się niepokojące fragmenty: „Eminencja wyraża zaniepokojenie planowanymi publikacjami” oraz „niektóre dokumenty z archiwów mogłyby zostać źle zinterpretowane w obecnej atmosferze politycznej”.
Najbardziej zagadkowym dokumentem okazała się jednak lista nazwisk z krótkimi notatkami przy każdym z nich. Lista była zatytułowana „Sprawa Galileusza — współczesne implikacje” i zawierała nazwiska kilkunastu prominentnych naukowców i polityków. Przy nazwisku „Mueller, Hans — Düsseldorf” widniała adnotacja: „kontakty z Ahnenerbe 1943—44, instrumenty dla planetariów propagandowych”. Przy nazwisku „Petrov, Viktor — Moskwa” znajdował się wpis: „dostęp do archiwów NKWD, sprawa ks. Maksymiliana Kolbego”.
Wśród papierów Lemaître’a inspektor znalazł również kopie listów wymiennych z radzieckim Instytutem Astrofizyki. Co szczególnie niepokojące, jeden z listów był adresowany bezpośrednio do Viktora Petrova, oficjalnie attaché kulturalnego, ale jak wynikało z korespondencji, także nieformalnego łącznika między zachodnimi naukowcami a radzieckimi ośrodkami badawczymi. List dotyczył wymiany dokumentów na temat niemieckich badań kosmologicznych przejętych przez Armię Czerwoną w 1945 roku.
W jednym z fragmentów Lemaître pisał: „Dokumenty dotyczące planetarium SS w Wewelsburgu zawierają nie tylko informacje o instrumentach optycznych, ale także o wykorzystaniu astronomii do celów propagandowych. Te materiały mogłyby rzucić nowe światło na sposób, w jaki nauka była wykorzystywana przez reżim nazistowski”. Petrov odpowiadał, że „towarzysz Stalin osobiście zainteresował się tymi dokumentami” i że „współpraca w tej dziedzinie mogłaby być owocna dla obu stron”.
Najciekawsza była jednak notatka ręczna dopisana przez Lemaître’a na marginesie jednego z listów: „P. wydaje się wiedzieć więcej o mojej przeszłości niż powinien. Czy moja odmowa współpracy w 1943 roku jest nadal aktualna w Moskwie?”
Wśród dokumentów znalazły się również materiały przygotowywane dla francuskiej prasy. Lemaître współpracował najwyraźniej z madame Françoise Dubois przy przygotowywaniu artykułu o roli nauki w czasie wojny. W jednej z notatek uczony pisał: „Madame D. naciska na ujawnienie szczegółów dotyczących mojej odmowy udziału w niemieckim programie badawczym. Nie rozumie, że niektóre sekrety lepiej zachować dla dobra wszystkich zainteresowanych”.
Załączony do notatek był szkic artykułu autorstwa Dubois, zatytułowany „Kapłani, naukowcy i kolaboranci — nieznana historia II wojny światowej”. W tekście pojawiały się niepokojące fragmenty: „Niektórzy duchowni-naukowcy zostali zmuszeni do dokonania trudnych wyborów między wiernością wierze a współpracą z okupantem. Nie wszyscy wybrali słusznie”. Przy tym fragmencie Lemaître dopisał czerwonym atramentem: „To niedopuszczalne uproszczenie skomplikowanej sytuacji”.
Najbardziej szokującym odkryciem była jednak teczka oznaczona „Sprawa krakowska — dokumenty poufne”. Zawierała ona korespondencję z polskimi ośrodkami naukowymi oraz kopie dokumentów z archiwów watykańskich dotyczących losu polskich duchownych-naukowców podczas okupacji. Jeden z dokumentów opisywał przypadek profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego, który został zesłany do obozu koncentracyjnego za odmowę współpracy z niemieckimi uczonymi.
W teczce znajdowało się również zdjęcie młodej kobiety w mundurze Armii Krajowej z podpisem „Irena Kowalska, ps. »Iskra«, łączniczka Delegatury Rządu na Kraj”. Na odwrocie fotografii ktoś dopisał: „Córka prof. Kowalskiego, aresztowanego za pomoc żydowskim kolegom. Obecne miejsce pobytu: Paryż, pod nazwiskiem Kozłowska”.
Przy zdjęciu była załączona notatka: „I.K. kontaktowała się ze mną w 1965 roku, żądając informacji o okolicznościach śmierci ojca w Dachau. Twierdzi, że Watykan mógł zrobić więcej dla ratowania polskich intelektualistów. Jej oskarżenia są bezpodstawne, ale emocjonalnie zrozumiałe”.
Ostatnim dokumentem w ukrytej teczce był list od nieznanego nadawcy, datowany na tydzień przed wyjazdem Lemaître’a z Paryża. List był napisany po niemiecku gotyckim pismem: „Herr Professor, Ihre Reise nach Istanbul könnte gefährlich sein. Es gibt Menschen, die nicht wollen, dass gewisse Wahrheiten ans Licht kommen” (Panie Profesorze, Pańska podróż do Stambułu może być niebezpieczna. Są ludzie, którzy nie chcą, żeby pewne prawdy wyszły na jaw).
List nie był podpisany, ale na papierze widniał wytłoczony herb — prawdopodobnie pochodzący z niemieckiej papierni wysokiej jakości, takiej jakiej używali przemysłowcy pokroju Hansa Muellera.
Inspektor Stojanović zrozumiał, że śmierć Georges’a Lemaître’a nie była zwykłym morderstwem. Belgijski uczony stał się depozytariuszem sekretów, które kilka osób z Orient Expressu chciało za wszelką cenę ukryć. Każdy z dokumentów w jego teczce był potencjalnym motywem zabójstwa — czy to ze względu na strach przed ujawnieniem wojennej przeszłości, czy z powodu żądzy zemsty za krzywdy doznaną podczas okupacji. W eleganckiej sypialni wagonu pierwszej klasy spotkały się duchy przeszłości, które odmówiły spokojnego spoczynku.
Już pobieżne przeszukanie przedziału Lemaître’a wykazało, że uczony podróżował z sumą, która mogła wzbudzić apetyty przestępców. W jego portfelu inspektorzy znaleźli prawie 2000 franków francuskich, 500 marek niemieckich oraz 300 dolarów amerykańskich — łącznie około tysiąca dolarów, co w 1966 roku odpowiadało średniej rocznej pensji wykwalifikowanego robotnika. Ta suma nie była przypadkowa — Lemaître jechał na prestiżową konferencję w Stambule, gdzie miał pokryć nie tylko własne koszty pobytu, ale także sfinansować wydanie swoich najnowszych prac naukowych w tureckim wydawnictwie.
Dodatkowo w jego małej skórzanej teczce znajdowały się dwa bankowe czeki podróżne na łączną kwotę 5000 franków szwajcarskich — środki przeznaczone na zakup rzadkich instrumentów naukowych od tureckiego kolekcjonera antyków astronomicznych. Czeki były podpisane przez samego Lemaître’a, ale jeszcze nieuzupełnione o nazwę odbiorcy, co czyniło je praktycznie gotówką dla każdego, kto znał się na fałszowaniu dokumentów.
Najbardziej wartościowym przedmiotem była jednak elegancka złota szpilka do krawata z wygrawerowanymi inicjałami „G.L.” i małym brylantem — pamiątka po ojcu uczonego, której wartość szacowano na około 800 dolarów. Szpilka leżała nietknięta w pudełeczku w walizce, co od razu wykluczało zwykły rabunek jako motyw przestępstwa.
Hans Mueller, niemiecki przemysłowiec, podczas kolacji pierwszego wieczoru podróży wykazywał niezwykłe zainteresowanie finansowymi aspektami działalności naukowej Lemaître’a. Hrabia di Montecroce, który siedział przy sąsiednim stoliku, później zeznał, że Mueller wypytywał belgijskiego uczonego o źródła finansowania jego badań, a szczególnie o wsparcie ze strony Watykanu i różnych fundacji międzynarodowych.
Mueller, jak się okazało, miał własne problemy finansowe. Jego firma przechodziła kryzys związany z utratą kontraktów rządowych po odejściu od polityki zbrojeniowej. Nowe zamówienia na instrumenty astronomiczne były nieliczne, a konkurencja ze strony japońskich producentów coraz bardziej dotkliwa. Podczas przeszukania jego bagażu znaleziono dokumenty bankowe wskazujące na poważne zadłużenie — firma Mueller była zadłużona na kwotę przekraczającą 200 tysięcy marek niemieckich.
Viktor Petrov również wykazywał podejrzane zainteresowanie materialnymi aspektami podróży współpasażerów. André Moreau, kelner wagonu restauracyjnego, zauważył, że Rosjanin często obserwował, kto i jak płaci za posiłki, a podczas rozmów przy kolacji wypytywał o koszty życia w różnych krajach europejskich. Dla kogoś oficjalnie zatrudnionego w ambasadzie, takie zainteresowanie mogło wydawać się naturalne, ale inspektor Stojanović miał podstawy sądzić, że Petrov prowadził działalność, która wykraczała poza oficjalne obowiązki dyplomatyczne.
Françoise Dubois, francuska dziennikarka, miała własne powody do zainteresowania finansami Lemaître’a. Jej tygodnik przechodził trudności ekonomiczne, a ona sama była zadłużona u kilku paryskich wydawców. Ekskluzywny wywiad z tak znanym uczonym jak Lemaître mógł być wart znaczną sumę, szczególnie jeśli dotyczył kontrowersyjnych aspektów jego pracy dla Watykanu.
W jej notatniku znaleziono szkice artykułów o „ukrytych majatkach Kościoła” i „finansowaniu pseudonauki przez instytucje religijne”. Jeden z fragmentów brzmiał: „Ilu podatników wie, że ich pieniądze za pośrednictwem rządowych grantów trafiają do badań prowadzonych przez duchownych? Czy nauka może być bezstronna, gdy jest finansowana przez organizacje religijne?”
Dubois mogła planować szantaż — zagroziła Lemaître’owi ujawnieniem kompromitujących informacji o jego finansach, jeśli nie otrzyma dostępu do ekskluzywnych materiałów na temat jego badań. Uczony, który całe życie starał się oddzielić swoją działalność naukową od religijnej, mógł być wrażliwy na takie zagrożenia dla swojej reputacji.
Hrabia Alessandro di Montecroce, mimo pozorów zamożności, miał własne kłopoty finansowe. Jego posiadłości w północnych Włoszech wymagały kosztownych remontów, a dochody z winnic drastycznie spadły z powodu konkurencji francuskich win. W jego bagażu znaleziono korespondencję z rzymskimi bankierami dotyczącą prolongaty spłaty znacznych pożyczek.
Włoski arystokrata był kolekcjonerem antyków i rzadkich rękopisów, a wiedza o tym, że Lemaître podróżuje ze znaczną sumą przeznaczoną na zakup instrumentów naukowych, mogła go skłonić do desperackiego czynu. Hrabia miał również dostęp do cyjanku potasu — używał go do konserwacji starych pergaminów w swojej bibliotece, gdzie substancja ta służyła do zwalczania szkodników.
Irena Kozłowska, polska emigrantka, żyła w Paryżu w trudnych warunkach finansowych. Pracowała jako tłumaczka dla polskiej emigracji, ale jej zarobki były nieregularne i skromne. W jej skromnym bagażu nie było żadnych wartościowych przedmiotów, a jedyne pieniądze to 200 franków francuskich — ledwie wystarczające na zakup biletu powrotnego do Paryża.
Dla kogoś w jej sytuacji, pieniądze Lemaître’a mogły oznaczać możliwość rozpoczęcia nowego życia. Mogła również żywić urazę do bogatego duchownego, który podróżował w luksusie, podczas gdy ona ledwie wiązała koniec z końcem. Jej tragiczne doświadczenia wojenne i utrata rodziny mogły wyzwolić pragnienie zemsty na przedstawicielu instytucji, którą obwiniała za bierność wobec cierpień Polaków.
Najbardziej zagadkowym aspektem całej sprawy był fakt, że mimo obecności znacznych sum pieniędzy i wartościowych przedmiotów w przedziale Lemaître’a, nic nie zostało zabrane. Wszystkie pieniądze, czeki, biżuteria i dokumenty wartościowe leżały nienaruszone. To definitywnie wykluczało zwykły rabunek jako motyw przestępstwa i wskazywało na to, że morderca kierował się innymi, bardziej kompleksowymi powodami.
Inspektor Stojanović doszedł do wniosku, że pieniądze mogły być jedynie pretekstem lub dodatkowym bodźcem, ale prawdziwy motyw leżał gdzie indziej. Ktoś z pasażerów Orient Expressu miał powody, by życzyć sobie śmierci Georges’a Lemaître’a — powody, których wartość przewyższała nawet kilka tysięcy dolarów gotówki.
Śledztwo policyjne
Śmierć wybitnego belgijskiego uczonego w pociągu międzynarodowym natychmiast uruchomiła skomplikowaną maszynerię dyplomatyczną. W ciągu godziny od zatrzymania Orient Expressu w Nišu, lokalna policja skontaktowała się z Belgradem, stamtąd wiadomość poszła do Paryża, a następnie do Brukseli i Rzymu. Każdy kraj, przez który przechodził pociąg, miał swoje interesy w tej sprawie — Francja jako państwo, z którego pociąg wyruszył, Jugosławia jako miejsce odkrycia zbrodni, a Belgia jako ojczyzna ofiary.
Już o godzinie dziewiątej rano do Niša przyleciał specjalnym samolotem komisarz Maurice Dubois z paryskiej Prefektury Policji — nie mylić z pasażerką Françoise Dubois. Francuski policjant miał za sobą doświadczenie w prowadzeniu spraw międzynarodowych i słynął z pedanterii w zbieraniu dowodów. Jego obecność była jednak problematyczna — oficjalnie przybył jako „obserwator”, ale w praktyce próbował przejąć kontrolę nad śledztwem, powołując się na fakt, że pociąg rozpoczął podróż na terytorium francuskim.
Jugosłowiańskie władze, reprezentowane przez inspektora Stojanovića, nie zamierzały ustąpić. Marshal Tito osobiście polecił dokładne zbadanie sprawy, obawiając się, że międzynarodowy skandal może zaszkodzić wizerunkowi Jugosławii jako bezpiecznego kraju tranzytowego. Do Niša wysłano również komisarza Miloša Rašića z belgradzkiej komendy, specjalistę od przestępstw kryminalnych, który miał wspierać lokalnego inspektora.
Pierwszym problemem było ustalenie, która jurysdykcja ma prawo prowadzić śledztwo. Orient Express był pociągiem francuskim, ale przestępstwo popełniono na terytorium Jugosławii, a ofiara była obywatelem belgijskim. Dodatkowo wśród pasażerów znajdowali się obywatele kilku krajów, w tym radziecki dyplomata, który mógł powołać się na immunitet.
Po trzech godzinach negocjacji telefonicznych między stolicami, ustalono kompromisowe rozwiązanie. Formalnie śledztwo miały prowadzić władze jugosłowiańskie, ale z udziałem francuskich i belgijskich ekspertów. Wszyscy pasażerowie mieli zostać zatrzymani w Nišu do momentu wyjaśnienia sprawy, z wyjątkiem Viktora Petrova, który po interwencji ambasady radzieckiej w Belgradzie został zwolniony z obowiązku składania zeznań — mógł jedynie zostać przesłuchany jako świadek, ale nie jako podejrzany.
To ograniczenie już na początku irytowało inspektora Stojanovića, który uważał radzieckiego dyplomatę za jednego z najbardziej podejrzanych pasażerów. Petrov wykorzystał swoją pozycję dyplomatyczną i opuścił Niš tego samego dnia, udając się do Belgradu, gdzie wsiadł na samolot do Moskwy. Przed wyjazdem złożył jedynie krótkie zeznanie, w którym kategorycznie zaprzeczył jakimkolwiek kontaktom z ofiarą poza przypadkowymi rozmowami przy kolacji.
Pierwszym praktycznym działaniem było dokładne przeszukanie całego wagonu pierwszej klasy oraz bagażu wszystkich pasażerów. Operacja ta trwała prawie sześć godzin i była przeprowadzona przez jugosłowiańskich techników kryminalistyki pod nadzorem francuskiego komisarza Dubois, który skrupulatnie dokumentował każdy znaleziony dowód.
Przeszukanie bagażu Hansa Muellera przyniosło pierwszy znaczący rezultat. W jego walizce znaleziono małą buteleczkę oznaczoną etykietą „KCN — do czyszczenia instrumentów optycznych”. Mueller tłumaczył, że cyjanek potasu używa w swojej fabryce do usuwania nalotów z soczewek i precyzyjnych instrumentów, co było prawdopodobne i zgodne z praktykami przemysłowymi. Jednak fakt posiadania przez niego dokładnie tej substancji, która zabiła Lemaître’a, natychmiast uczyniło go głównym podejrzanym.
Przeszukanie bagażu hrabiego di Montecroce również przyniosło niepokojące odkrycia. W jego eleganckiej skórzanej torbie podróżnej znaleziono małe naczynie z substancją, którą włoski arystokrata opisał jako „środek do konserwacji starych pergaminów”. Analiza wykazała, że zawierała ona ślady cyjanku potasu, choć w znacznie mniejszym stężeniu niż preparat Muellera.
Komisarz Dubois zastosował metodę przesłuchań ciągłych, wzorowaną na technikach francuskiej policji. Każdego pasażera przesłuchiwano osobno przez kilka godzin, konfrontując z zeznaniami innych świadków i przedstawiając znalezione dowody. Ta taktyka szybko przyniosła pierwsze pęknięcia w alibis podejrzanych.
Irena Kozłowska jako pierwsza zmieniła swoje zeznania. Pod presją pytań o znaleziony w korytarzu guzik z inicjałami „I.K.”, przyznała, że w nocy wstawała do toalety i rzeczywiście mogła zgubić guzik z płaszcza. Zaprzeczyła jednak, by odwiedzała przedział Lemaître’a lub miała z nim jakiekolwiek kontakty. Jej nerwowość podczas przesłuchania była jednak tak wyraźna, że komisarz Dubois polecił poddać ją obserwacji psychologicznej.
Hans Mueller również złożył dodatkowe zeznania, przyznając, że podczas kolacji pierwszego wieczoru Lemaître zaprosił go na krótką rozmowę do swojego przedziału po kolacji. Według jego wersji, belgijski uczony chciał omówić możliwość zakupu instrumentów optycznych dla planowanego obserwatorium watykańskiego. Rozmowa miała trwać około pół godziny i zakończyć się około jedenastej wieczorem. Mueller twierdził, że następnie udał się do swojego przedziału i spał do rana.
Nieobecność Viktora Petrova znacznie utrudniała śledztwo, ale jego wyjazd pozostawił również ślady. Komisarz Rašić z Belgradu ustalił, że przed opuszczeniem hotelu w Nišu, gdzie oczekiwał na samolot, Petrov przeprowadził kilka długich rozmów telefonicznych z Moskwą. Treść rozmów była oczywiście tajna, ale ich liczba i długość sugerowały, że sprawa śmierci Lemaître’a była dla władz radzieckich znacznie ważniejsza niż zwykły przypadek śmierci zagranicznego uczonego.
Dodatkowo okazało się, że Petrov, mimo oficjalnego immunitetu dyplomatycznego, pozostawił w swoim pokoju hotelowym kilka przedmiotów, które zostały zabrane przez jugosłowiańską policję. Wśród nich znajdowała się notatka napisana cyrylicą, której tłumaczenie brzmiało: „Sprawa L. może mieć poważne konsekwencje dla naszych interesów w Watykanie. Należy podjąć odpowiednie kroki”.
Francuska policja również rozpoczęła własne dochodzenie w Paryżu. Komisarz Dubois otrzymał depeszę informującą, że mieszkanie Ireny Kozłowskiej zostało przeszukane przez funkcjonariuszy paryskiej policji. Znaleziono w nim dokumenty świadczące o jej kontaktach z polskimi organizacjami emigracyjnymi, w tym z grupami, które otwarcie krytykowały politykę Watykanu wobec krajów komunistycznych.
Równolegle z przesłuchaniami trwały szczegółowe analizy techniczne. Próbka płynu ze szklanki została wysłana do laboratorium w Belgradzie, gdzie potwierdzono obecność cyjanku potasu w stężeniu śmiertelnym. Analiza wykluczyła przypadkowe zatrucie — ilość trucizny była zbyt duża i zbyt precyzyjnie odmierzona.
Próbki odcisków palców zabezpieczone z przedziału zostały przesłane do Interpolu w celu identyfikacji. Niestety, w 1966 roku międzynarodowa baza danych odcisków palców była jeszcze w początkowym stadium rozwoju, a proces porównywania trwał kilka dni.
Najbardziej skomplikowana okazała się analiza włosa znalezionego w korytarzu. Jugosłowiańscy eksperci nie dysponowali wystarczająco zaawansowanym sprzętem, by przeprowadzić dokładną analizę, więc próbka została wysłana do laboratoriów w Paryżu. Pierwsze wyniki miały być dostępne dopiero za tydzień.
Po pierwszym dniu intensywnego śledztwa inspektor Stojanović miał już kilku głównych podejrzanych, ale wciąż brakowało mu kluczowego elementu — dowodu, który pozwoliłby na bezsporne wskazanie mordercy. Międzynarodowy charakter sprawy oznaczał, że każdy błąd proceduralny mógł skutkować skandalem dyplomatycznym i ucieczką prawdziwego sprawcy.
Sprawa śmierci Georges’a Lemaître’a szybko przekształciła się w prawny koszmar, który odsłonił wszystkie słabości europejskiego systemu współpracy policyjnej w latach sześćdziesiątych. Każdy z zaangażowanych krajów miał własne procedury, własne interesy polityczne i własną interpretację międzynarodowego prawa karnego. Orient Express, symbol europejskiej elegancji i współpracy, stał się areną biurokratycznej batalii, która groziła pogrzebaniem prawdy o morderstwie.
Pierwszym problemem była kwestia podstawowa — które prawo stosować. Francuzi argumentowali, że pociąg był własnością Compagnie Internationale des Wagons-Lits, francuskiej spółki, i jako taki podlegał francuskiej jurysdykcji niezależnie od miejsca przestępstwa. Jugosłowianie kategorycznie odrzucali ten argument, powołując się na podstawową zasadę prawa międzynarodowego — przestępstwo popełnione na terytorium danego państwa podlega prawu tego państwa.
Belgowie wnieśli dodatkowo postulat o przejęcie śledztwa ze względu na obywatelstwo ofiary i jej szczególny status naukowy. Ambasador belgijski w Belgradzie, baron de Kerchove, argumentował, że Georges Lemaître był „skarbem narodowym Belgii” i jego śmierć powinna być badana przez belgijskich ekspertów. Francuzi i Jugosłowianie zgodnie odrzucili tę propozycję, obawiając się, że Belgowie, jako mały kraj, nie dysponują odpowiednimi środkami technicznymi do prowadzenia skomplikowanego śledztwa.
Najpoważniejszym problemem okazała się kwestia Viktora Petrova i jego immunitetu dyplomatycznego. Ambasada radziecka w Belgradzie błyskawicznie interweniowała, powołując się na Konwencję Wiedeńską o stosunkach dyplomatycznych z 1961 roku. Petrov, jako attaché kulturalny, podlegał pełnemu immunitetowi przed jurysdykcją jugosłowiańską i nie mógł być zatrzymany ani przesłuchiwany jako podejrzany.
Inspektor Stojanović próbował argumentować, że immunitet nie powinien chronić przed śledztwem w sprawie morderstwa, ale jugosłowiańskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych kategorycznie odrzuciło taką interpretację. Relacje z ZSRR były dla Jugosławii zbyt ważne, by ryzykować incident dyplomatyczny z powodu śledztwa kryminalnego, nawet tak głośnego.
Komisarz Dubois zaproponował kompromisowe rozwiązanie — przesłuchanie Petrova w obecności przedstawiciela ambasady radzieckiej jako świadka, a nie podejrzanego. Rosjanie zgodzili się na tę formułę, ale postawili warunki: przesłuchanie miało trwać maksymalnie godzinę, nie mogło dotyczyć działalności służbowej Petrova, a jego zeznania nie mogły być wykorzystane przeciwko niemu w ewentualnym procesie.
Problem jurysdykcyjny pogłębiał się z każdą godziną. Komisarz Dubois domagał się przetransportowania wszystkich dowodów do Paryża, gdzie francuska policja naukowa mogłaby przeprowadzić bardziej zaawansowane analizy. Jugosłowianie zgadzali się na wysłanie kopii i próbek, ale kategorycznie odmawiali wydania oryginalnych dowodów, argumentując, że mogłoby to podważyć ich wysiłki śledcze.
Belgowie wnieśli z kolei o możliwość udziału belgijskiego eksperta medycznego w sekcji zwłok Lemaître’a. Dr Heinrich Müller, niemiecki lekarz z pociągu, który przeprowadził wstępne oględziny, nie był w ich opinii wystarczająco wykwalifikowany do orzekania o przyczynie śmierci tak wybitnej osobistości. Jugosłowianie zgodzili się na obecność belgijskiego patologa, ale pod warunkiem, że sekcja zostanie przeprowadzona w Nišu, pod nadzorem jugosłowiańskich władz.
Gdy śledztwo zaczęło wskazywać konkretnych podejrzanych, pojawiły się kolejne komplikacje prawne. Hans Mueller, jako obywatel niemiecki, mógł powołać się na prawo do konsularnej opieki i żądać ekstradycji do RFN w przypadku postawienia zarzutów. Niemcy Zachodnie nie miały umowy ekstradycyjnej z Jugosławią, co oznaczało, że ewentualne przekazanie Muellera wymagałoby długotrwałych negocjacji dyplomatycznych.
Irena Kozłowska, posiadająca francuskie dokumenty tożsamości jako uchodźczyni polityczna, również mogła liczyć na ochronę francuskich władz. Ambasada francuska w Belgradzie już sygnalizowała, że będzie monitorować jej sytuację i w razie potrzeby zażąda przekazania sprawy francuskim sądom.
Hrabia di Montecroce, jako obywatel włoski, znalazł się w nieco lepszej sytuacji — Włochy miały umowę o współpracy prawnej z Jugosławią, ale tylko w sprawach dotyczących przestępstw kryminalnych popełnionych po 1960 roku. Jego prawnicy już analizowali możliwość podważenia jurysdykcji jugosłowiańskiej w oparciu o techniczne szczegóły tej umowy.
Sprawa Lemaître’a szybko stała się przedmiotem zainteresowania służb specjalnych kilku krajów. CIA przysłała do Belgradu „attaché kulturalnego”, który w rzeczywistości był agentem monitorującym rozwój sytuacji. Amerykanie obawiali się, że sprawa może zostać wykorzystana przez KGB do dyskredytacji zachodnich naukowców współpracujących z Watykanem.
Francuzi wysłali swojego przedstawiciela SDECE (francuskiego wywiadu), oficjalnie jako „eksperta ds. międzynarodowego transportu kolejowego”. W rzeczywistości miał on za zadanie pilnować, by śledztwo nie ujawniło kompromitujących informacji o francuskich kontaktach z niektórymi pasażerami Orient Expressu.
Sama Jugosławia znalazła się pod presją różnych stron. UDBA, jugosłowiańska służba bezpieczeństwa, otrzymała polecenie monitorowania wszystkich aspektów śledztwa i raportowania bezpośrednio do Belgradu. Marshal Tito osobiście interesował się sprawą, obawiając się, że międzynarodowy skandal może zaszkodzić pozycji Jugosławii jako neutralnego kraju moszczącego Wschód z Zachodem.
Po trzech dniach intensywnych negocjacji między stolicami, ustalono ostateczny kompromis proceduralny. Śledztwo miało być formalnie prowadzone przez jugosłowiańskie władze, ale z udziałem obserwatorów z Francji, Belgii i RFN. Wszyscy podejrzani mieli prawo do opieki konsularnej, ale nie mogli opuścić terytorium Jugosławii bez zgody śledczych.
Ustalono również, że śledztwo musi zostać zakończone w ciągu dwóch tygodni — po tym terminie wszyscy pasażerowie z wyjątkiem głównego podejrzanego mieli być zwolnieni. Ta presja czasowa była wynikiem nacisków gospodarczych — zatrzymanie Orient Expressu paraliżowało ważną trasę międzynarodową i powodowało straty finansowe dla wszystkich zaangażowanych firm kolejowych.
Inspektor Stojanović znalazł się pod ogromną presją. Miał dwa tygodnie na rozwiązanie jednej z najskomplikowanych zagadek kryminalnych w historii międzynarodowego transportu, a każdy jego ruch był obserwowany przez przedstawicieli pięciu różnych krajów. Dodatkowo musiał manewrować między interesami politycznymi, które często były ważniejsze niż poszukiwanie prawdy o śmierci Georges’a Lemaître’a.
Do Niša przybył specjalnym pociągiem najlepszy jugosłowiański ekspert kryminalistyczny — profesor Aleksandar Milenković z Uniwersytetu w Belgradzie, uczony o międzynarodowej renomie, który wcześniej współpracował z Scotland Yardem i francuskimi laboratoriami. Milenković przybył z pełnym wyposażeniem mobilnego laboratorium, co w 1966 roku było rzadkością nawet w rozwiniętych krajach Europy Zachodniej.
Pierwszą ekspertyzą była szczegółowa analiza toksykologiczna zawartości szklanki i żołądka Lemaître’a. Próbki zostały poddane analizie chromatograficznej — nowoczesnej wówczas metodzie, która pozwalała na precyzyjne określenie składu chemicznego substancji. Wyniki były jednoznaczne: cyjanek potasu w stężeniu 0,3 grama na 100 mililitrów płynu — dawka kilkakrotnie przekraczająca śmiertelną dla człowieka o wadze Lemaître’a.
Co szczególnie interesujące, analiza wykazała również obecność wysokiej jakości koniaku marki Hennessy XO, gliceryny oraz niewielkiej ilości cukru. To kombinacja sugerowała, że trucizna została starannie przygotowana — gliceryna maskowała gorycz cyjanku, koniak dodawał przyjemnego smaku, a cukier wzmacniał słodycz całej mieszanki. Ktoś włożył znaczny wysiłek w przygotowanie trucizny, która smakowałaby jak luksusowy likier.
Profesor Milenković zastosował najnowszą technikę wykrywania odcisków palców przy użyciu proszku argentacyjnego i światła ultrafioletowego. Na szklance znaleziono trzy różne zestawy odcisków: Lemaître’a, André'go Moreau (kelnera, który wcześniej serwował uczesnemu napoje) oraz trzeci, nieznany zestaw — wyraźny, ale częściowo zniszczony, jakby ktoś próbował go wytrzeć.
Nieznane odciski były małe i delikatne, co sugerowało, że należały do kobiety lub mężczyzny o drobnych dłoniach. Najbardziej intrygujące było to, że odciski zostały pozostawione na szklance w dwóch różnych momentach — część była pod warstwą płynu (co oznaczało, że szklanka była dotykana przed nalaniem trucizny), a część na zewnętrznej powierzchni, ponad poziomem płynu.
Na srebrnej łyżeczce znaleziono tylko jeden zestaw odcisków — również drobnych i częściowo wytartych. Ekspert porównał je z odciskami wszystkich pasażerów pierwszej klasy. Najbliższego dopasowania dostarczyły odciski Ireny Kozłowskiej, choć podobieństwo nie było stuprocentowe — mogło to wynikać z uszkodzenia powierzchni łyżeczki lub celowego zniekształcenia odcisków.
Ciemny, kręcony włos znaleziony w korytarzu został poddany szczegółowej analizie mikroskopowej. Pod zwiększeniem 400x było widać charakterystyczną strukturę wskazującą na pochodzenie od kobiety w wieku 35—45 lat, prawdopodobnie brunetek o naturalnym kolorze włosów. Analiza chemiczna nie wykazała śladów farby czy innych środków kosmetycznych, co sugerowało naturalne włosy niepoddawane zabiegom fryzjerskim.
Porównanie z próbkami włosów pobranych od wszystkich kobiet w pociągu dało częściowo pozytywny wynik dla Ireny Kozłowskiej — struktura była podobna, ale nie identyczna. Ekspert stwierdził, że włos „prawdopodobnie” pochodził od polskiej emigrantki, ale nie mógł tego potwierdzić z całkowitą pewnością.
Fragment jedwabiu znaleziony na ramie okna został przeanalizowany pod kątem składu włókien i barwników. Okazało się, że to wysokiej jakości jedwab naturalny, barwiony indygiem — drogi proces stosowany tylko w luksusowych tkaninach. Kolor ciemnogranatowy był charakterystyczny dla eleganckiej odzieży damskiej z lat sześćdziesiątych.
Biały proszek znaleziony na łyżeczce poddano analizie spektroskopowej. Oprócz cyjanku potasu zawierał on niewielkie ilości talku farmaceutycznego oraz śladów skrobi ziemniaczanej — składników często używanych jako substancje pomocnicze w preparatach chemicznych. Ta kombinacja sugerowała, że cyjanek pochodził z profesjonalnego laboratorium lub apteki, a nie był substancją domowej roboty.
Ślady perfum znalezionych na dywaniku zostały przeanalizowane przez ekspertów od zapachów przywiezionych specjalnie z Paryża. Identyfikacja wykazała, że pochodziły od perfum „Shalimar” marki Guerlain — bardzo drogich perfum dostępnych tylko w najlepszych paryskich perfumeriach. Interesujące było to, że perfumy te nosiła jedynie Irena Kozłowska spośród wszystkich kobiet w pociągu — madame Dubois używała Chanel No. 5, które miały zupełnie inny skład chemiczny.
Fragment karteczki znaleziony pod fotelem Lemaître’a został poddany analizie grafologicznej. Papier był wysokiej jakości, prawdopodobnie francuski, z charakterystycznym filigranem używanym przez ekskluzywne papiernie paryskie. Pismo było wykonane piórem wiecznym z atramentem granatowym.
Analiza grafologiczna wykazała, że pismo należało do kobiety o wykształceniu wyższym, prawdopodobnie z krajów Europy Środkowej lub Wschodniej — charakterystyczne były elementy pisma typowe dla osób uczących się pisać systemem łacińskim po wcześniejszym opanowaniu cyrylicy. To odkrycie ponownie skierowało podejrzenia w stronę Ireny Kozłowskiej.
Najciekawsze było jednak to, że analiza chemiczna atramentu wykazała jego stosunkowo świeży wiek — notatka została napisana najprawdopodobniej w ciągu 24—48 godzin przed znalezieniem, co oznaczało, że powstała podczas podróży Orient Expressem lub tuż przed nią.
Na podstawie wszystkich zebranych dowodów, profesor Milenković stworzył szczegółową rekonstrukcję przebiegu zbrodni. Według jego analiz, trucizna została przygotowana z wyprzedzeniem — staranne wymieszanie składników wymagało co najmniej 15—20 minut i dostępu do odpowiednich narzędzi.
Morderca wszedł do przedziału Lemaître’a prawdopodobnie między godziną drugą trzydzieści a trzecią nad ranem, gdy uczony jeszcze żył i prawdopodobnie czytał przy lampce. Spotkanie mogło być umówione wcześniej — stąd notatka z fragmentem o „konieczności porozmawiania o Paryżu”.
Ofiara została przekonana do wypicia przygotowanego napoju, prawdopodobnie pod pretekstem toastu za sukces konferencji w Stambule lub celebracji jego naukowych osiągnięć. Śmierć nastąpiła w ciągu 3—5 minut, a morderca spędził kolejne 10—15 minut na starannym uporządkowaniu przedziału i usunięciu najoczywistszych śladów swojej obecności.
Mimo szczegółowych analiz, jeden aspekt sprawy wciąż pozostawał zagadką. Wszystkie dowody wskazywały na to, że morderca opuścił przedział i zamknął go od zewnątrz, ale klucz Lemaître’a znajdował się w kieszeni marynarski ofiary. Eksperci przeanalizowali zamek i klamkę pod mikroskopem, szukając śladów użycia wytrychów lub innych narzędzi, ale nie znaleźli żadnych.
Professor Milenković zaproponował teorię, że morderca miał kopię klucza lub klucz uniwersalny, ale to nie wyjaśniało, jak udało się pozostawić klucz Lemaître’a w jego kieszeni po śmierci. Ta zagadka mechaniczna pozostawała największą słabością w rekonstrukcji zbrodni i sugerowała, że w sprawie był jeszcze jakiś element, który umknął uwadze śledczych.
Ekspertyzy dostarczyły bogactwa dowodów technicznych, ale ich interpretacja wciąż pozostawiała miejsce na wątpliwości. Każdy dowód z osobna wydawał się wskazywać na konkretnego sprawcę, ale razem tworzyły obraz tak skomplikowany, że inspektorowi Stojanoviciowi brakowało jednego, kluczowego elementu, który pozwoliłby na definitywne rozwiązanie zagadki śmierci Georges’a Lemaître’a.
Po dwóch tygodniach intensywnych badań w Nišu, inspektor Stojanović musiał podjąć bolesną decyzję o zwolnieniu większości pasażerów Orient Expressu. Presja dyplomatyczna i brak jednoznacznych dowodów zmusiły jugosłowiańskie władze do przestrzegania wcześniejszych ustaleń międzynarodowych. Jednak zwolnienie podejrzanych nie oznaczało końca śledztwa — rozpoczęła się nowa faza, znacznie bardziej skomplikowana i rozciągnięta w czasie.
Każdy z głównych podejrzanych został zwolniony pod warunkiem pozostawania w dyspozycji władz swojego kraju i zgody na dalsze przesłuchania. Hans Mueller wrócił do Düsseldorfu, gdzie natychmiast zgłosił się na posterunek policji zgodnie z procedurą. Hrabia di Montecroce powrócił do swojej willi pod Stambułem, skąd następnie udał się do Rzymu. Irena Kozłowska wróciła do Paryża, ale została objęta dyskretną inwigilacją francuskiej policji. Madame Dubois również powróciła do stolicy Francji, gdzie już czekali na nią dziennikarze zainteresowani jej relacją z dramatycznych wydarzeń.
Viktor Petrov zniknął w labiryntach radzieckiej biurokracji. Wszystkie próby skontaktowania się z nim przez jugosłowiańskie władze były grzecznie, ale stanowczo odrzucane przez ambasadę radziecką w Belgradzie. Oficjalnie Petrov został „przeniesiony na inne stanowisko”, ale nieoficjalne źródła sugerowały, że został wezwany do Moskwy na „konsultacje”.
W Düsseldorfie sprawie Hansa Muellera zajął się komisarz Otto Weber z Bundeskriminalamt, zachodnioniemieckiej federalnej policji kryminalnej. Weber miał dostęp do dokumentów, których nie mieli jugosłowiańscy śledczy — pełne akta wojenne Muellera oraz szczegółową historię jego firmy podczas III Rzeszy.
Przesłuchania Muellera w Niemczech ujawniły fakty, które rzucały nowe światło na jego motywacje. Okazało się, że jego firma rzeczywiście współpracowała z SS-Ahnenerbe, pseudonaukową organizacją nazistowską, dostarczając instrumenty optyczne do „badań rasowych” i projektów astrologicznych mających uzasadnić ideologię nazistowską. Mueller osobiście nadzorował produkcję sprzętu dla planetarium w zamku Wewelsburg, centrum okultystycznych praktyk SS.
Po wojnie Mueller przez lata ukrywał te fakty, obawiając się konsekwencji prawnych. Teoria Lemaître’a o Wielkim Wybuchu była dla niego osobistym upokorzeniem — człowiek, którego ideologia nazywała „niepożądanym elementem”, okazał się jednym z największych geniuszy stulecia. Komisarz Weber odkrył również, że Mueller w 1965 roku otrzymał informacje o planowanej podróży Lemaître’a do Stambułu — źródłem informacji był jego znajomy z niemieckich kręgów naukowych.
W Paryżu sprawą zajął się komisarz Maurice Dubois (nie mylić z pasażerką-dziennikarką), który prowadził jednoczesne śledztwo dotyczące Ireny Kozłowskiej i Françoise Dubois. Przeszukanie mieszkania polskiej emigrantki ujawniło fascynujące szczegóły jej przeszłości. Znaleziono dokumenty potwierdzające, że była córką profesora Stanisława Kowalskiego z Uniwersytetu Jagiellońskiego, aresztowanego przez Niemców w 1939 roku podczas Sonderaktion Krakau.
W jej prywatnych notatkach odnaleziono fragmenty wskazujące na głęboką urazę wobec Kościoła katolickiego, który w jej opinii nie zrobił wystarczająco dużo dla ratowania polskich intelektualistów. Jeden z fragmentów brzmiał: „Podczas gdy mój ojciec umierał w Dachau, jego eminencje w Watykanie prowadziły subtelne negocjacje dyplomatyczne. Lemaître, jako zaufany doradca papieża, mógł zrobić więcej. Wszyscy mogli zrobić więcej.”
Przesłuchania Kozłowskiej w Paryżu odbywały się w obecności adwokata i przedstawiciela polskiego rządu na uchodźstwie. Kobieta początkowo kategorycznie zaprzeczała jakimkolwiek kontaktom z Lemaître’em przed podróżą, ale pod naciskiem dowodów (lista pasażerów została zarezerwowana z trzydniowym wyprzedzeniem) przyznała, że wiedziała o jego obecności w Orient Expressie.
W Rzymie hrabia di Montecroce został przesłuchany przez karabinierów w obecności przedstawiciela jugosłowiańskiego ministerstwa sprawiedliwości. Włoski arystokrata próbował wykorzystać swoje koneksje polityczne, ale sprawa była zbyt głośna, by można ją było zamieść pod dywan.
Śledztwo ujawniło, że hrabia rzeczywiście miał poważne problemy finansowe, ale także coś znacznie bardziej kompromitującego. W jego prywatnej bibliotece znaleziono korespondencję z niemieckimi okupantami z lat 1943—1944, kiedy jego posiadłości znajdowały się pod kontrolą Wehrmacht. Listy sugerowały, że hrabia współpracował z Niemcami, dostarczając informacji o ruchach partyzanckich w zamian za ochronę swojej rodziny i majątku.
Lemaître, jako belgijski duchowny znany z działalności w ruchu oporu, mógł posiadać informacje kompromitujące hrabiego. Groźba ujawnienia tych faktów w latach sześćdziesiątych, gdy Włochy rozliczały się z wojenną przeszłością, mogła być wystarczającym motywem do morderstwa.
Próby dotarcia do Viktora Petrova przez oficjalne kanały dyplomatyczne zakończyły się fiaskiem. Ambasada radziecka w Belgradzie oficjalnie potwierdziła jedynie, że „towarzysz Petrov został przeniesiony na inne stanowisko zgodnie z potrzebami służby”. Wszystkie prośby o umożliwienie dalszych przesłuchań były odrzucane jako „bezpodstawne i naruszające suwerenność ZSRR”.
Jednak zachodni wywiad pozyskał nieoficjalne informacje, że Petrov został poddany intensywnemu przesłuchaniu przez KGB po powrocie do Moskwy. Według tych doniesień, radziecki agent przyznał się do kontaktów z Lemaître’em, ale twierdził, że chodziło jedynie o pozyskanie informacji naukowych dla radzieckich ośrodków badawczych.
Najbardziej intrygującą informacją było to, że Petrov podobno przekazał przełożonym dokumenty, które znalazł w przedziale Lemaître’a po odkryciu ciała. Jeśli to prawda, oznaczałoby to, że radziecki agent miał dostęp do miejsca zbrodni przed oficjalnym odkryciem przez konduktora — co czyniłoby go albo mordercą, albo świadkiem, który zatajał kluczowe informacje.
Po sześciu miesiącach śledztwa prowadzonego równolegle w czterech krajach, sprawa znalazła się w martwym punkcie. Każdy z głównych podejrzanych miał motyw, środki i możliwości popełnienia morderstwa, ale żaden nie mógł zostać jednoznacznie obciążony. Problemy jurisdykcyjne i brak pełnej współpracy między krajami uniemożliwiały skoordynowane działania śledcze.
Inspektor Stojanović, który koordynował międzynarodowe śledztwo z Belgradu, przygotował ostateczny raport wskazujący trzech głównych podejrzanych: Hansa Muellera (motyw: zemsta za upokorzenie ideologiczne), Irenę Kozłowską (motyw: zemsta za bierność Kościoła) oraz hrabiego di Montecroce (motyw: strach przed ujawnieniem kolaboracji). Viktor Petrov pozostawał podejrzanym, ale jego status dyplomatyczny skutecznie chronił go przed oskarżeniem.
W 1968 roku, dwa lata po tragedii, jugosłowiańska prokuratura oficjalnie zawiesiła śledztwo „z powodu braku wystarczających dowodów umożliwiających postawienie zarzutów”. Żaden z podejrzanych nie został oskarżony, a sprawa przeszła do archiwum jako jedna z najsłynniejszych nierozwiązanych zagadek kryminalnych okresu zimnej wojny.
Georges Lemaître, człowiek który odkrył tajemnice wszechświata, zabrał ze sobą do grobu tajemnicę własnej śmierci. Orient Express kontynuował swoje podróże przez Europę, ale pasażerowie długo jeszcze wspominali październikową noc 1966 roku, gdy elegancki pociąg stał się sceną idealnej zbrodni.
Niewyjaśnione okoliczności
Pierwszą poważną przeszkodą w śledztwie okazała się niemożność ustalenia precyzyjnego czasu śmierci Georges’a Lemaître’a. Dr Heinrich Müller, niemiecki lekarz, który przeprowadził wstępne oględziny, oszacował czas zgonu na okres między godziną drugą trzydzieści a trzecią nad ranem. Jednak jego ocena opierała się głównie na ogólnych obserwacjach — temperaturze ciała i stopniu stężenia pośmiertnego — a nie na precyzyjnych pomiarach medycznych.
Problem polegał na tym, że Orient Express jechał przez strefy o różnych temperaturach, a ogrzewanie w przedziałach działało nierównomiernie. Temperatura w przedziale Lemaître’a mogła się znacznie różnić od temperatury w innych częściach pociągu, co wpływało na szybkość stygnięcia ciała. Dodatkowo, pozycja siedząca ofiary mogła wpłynąć na dystrybucję krwi i rozwój stężenia pośmiertnego, czyniąc standardowe metody oceny czasu śmierci mniej wiarygodnymi.
Dr Müller przyznał później podczas przesłuchań, że jego oszacowanie mogło być nieprecyzyjne o plus minus godzinę. To oznaczało, że śmierć mogła nastąpić już o pierwszej trzydzieści lub dopiero o czwartej nad ranem — różnica, która całkowicie zmieniała listę potencjalnych sprawców i ich alibi.
Zeznania pasażerów na temat aktywności w korytarzu pierwszej klasy były tak sprzeczne, że wydawały się opisywać różne noce. Madame Françoise Dubois twierdziła, że około drugiej trzydzieści słyszała „kilka minut chodzenia po korytarzu”, ale Viktor Petrov zeznał, że jego przechadzka trwała „co najmniej pół godziny, może dłużej”. David Thompson z kolei twierdził, że słyszał kroki „przez większą część czasu między drugą a trzecią”, podczas gdy jego żona Sarah mówiła o „sporadycznych dźwiękach”.
Jeszcze bardziej zagmatwaną była kwestia światła w przedziale Lemaître’a. Dr Mehmet Özkan zeznał, że widział światło pod drzwiami ucznego około drugiej trzydzieści, gdy szedł do toalety. Petrov twierdził, że światło świeciło się przez cały czas jego nocnej przechadzki, czyli od drugiej do trzeciej. Ale konduktor Milan Petrovič był pewien, że podczas jego obchodu o północy światło było zgaszone, a przedział wydawał się cichy.
Największą zagadką było zeznanie Andrégo Moreau, francuskiego kelnera. Twierdził on, że około wpół do trzeciej widział „kobietę w ciemnym szlafroku” wychodzącą z toalety, ale żadna z pasażerek nie przyznała się do opuszczania przedziału o tej porze. Irena Kozłowska kategorycznie zaprzeczała, madame Dubois twierdziła, że była zajęta czytaniem, a Sarah Thompson była „zajęta” ze swoim mężem.
Najbardziej niepokojącą sprzecznością była kwestia kluczy do przedziałów. Konduktor Petrovič kategorycznie twierdził, że jego klucz uniwersalny był cały czas przy nim, przytwierdzony do kurtki metalowym łańcuszkiem. Jednak podczas szczegółowego przeglądu okazało się, że łańcuszek nosił ślady niedawnego uszkodzenia — jeden z ogniw był lekko rozgiętej, jakby ktoś go gwałtownie rozciągał.
Zastępca konduktora, Dimitrije Nikolić, zapewniał, że jego klucz również był bezpieczny, ale podczas przesłuchania przyznał, że około pierwszej nad ranem „na chwilę” położył kurtkę z kluczami w swojej kabinie, żeby sprawdzić ogrzewanie w jednym z przedziałów drugiej klasy. „Na chwilę” okazało się oznaczać około 20—30 minut — wystarczająco długo, by ktoś mógł wejść do kabiny i zrobić odcisk klucza lub nawet go tymczasowo zabrać.
Trzeci klucz uniwersalny, przechowywany w sejfie kabiny służbowej, teoretycznie był bezpieczny. Jednak sejf był starym modelem z prostym zamkiem szyfrowym, którego kombinacja — według relacji obsługi — była znana kilku pracownikom pociągu i „nigdy nie była zmieniana”.
Gdy inspektor Stojanović próbował zestawić wszystkie zeznania w spójną chronologię, okazało się to zadaniem niemożliwym. Według relacji świadków, między godziną drugą a trzecią trzydzieści nad ranem w korytarzu pierwszej klasy działo się tyle rzeczy, że musiałaby tam panować prawdziwa procesja.
O 2:00 — Petrov rozpoczyna swoją przechadzką po korytarzu
O 2:15 — Özkan idzie do toalety i widzi światło u Lemaître’a
O 2:30 — Dubois słyszy kroki w korytarzu
O 2:30 — Moreau przechodzi korytarzem, serwując kolację pasażerowi z drugiej klasy
O 2:45 — Moreau ponownie przechodzi korytarzem i widzi kobietę w szlafroku
O 3:00 — Petrov kończy przechadzką i wraca do przedziału
O 3:15 — Wagner słyszy „przesuwanie mebli” w przedziale Lemaître’a
O 3:30 — Wszystko cichnie
Problem polegał na tym, że gdyby wszystkie te zeznania były prawdziwe, korytarz musiałby być w ciągłym ruchu przez półtorej godziny. A jednak nikt z zeznających nie wspomniał o spotkaniu pozostałych świadków w korytarzu. Petrov nie widział Özkana idącego do toalety, Moreau nie spotkał Petrova podczas jego długiej przechadzki, a tajemnicza kobieta w szlafroku nie została zauważona przez nikogo innego.
Ekspertyzy kryminalistyczne również dostarczyły sprzecznych informacji. Analiza odcisków palców na szklance wykazała, że zostały pozostawione w dwóch różnych momentach — część przed nalaniem trucizny, część po. To sugerowało, że ktoś dotykał szklanki dwukrotnie, ale w zeznaniach nikt nie wspomniał o dwukrotnym kontakcie z Lemaître’em tej nocy.
Analiza włosa znalezionego w korytarzu była „prawdopodobnie” pozytywna dla Ireny Kozłowskiej, ale nie całkowicie pewna. Fragment jedwabiu na ramie okna mógł pochodzić z sukienki kilku kobiet w pociągu — test na barwniki nie był na tyle precyzyjny, by wykluczyć pozostałe podejrzane.
Najdziwniejsza była analiza śliny na resztkach płynu w szklance. Oprócz śliny Lemaître’a, eksperci znaleźli mikroskopijne ślady śliny innej osoby — prawdopodobnie kobiety, ale w tak małej ilości, że mogła pochodzić z przypadkowego kontaktu, na przykład gdy ktoś sprawdzał temperaturę płynu, dotykając go końcem języka.
Największą zagadką pozostawała fundamentalna sprzeczność fizyczna. Wszystkie dowody wskazywały na to, że ktoś był w przedziale Lemaître’a w czasie jego śmierci, podał mu truciznę, a następnie opuścił przedział i zamknął go od zewnątrz. Ale klucz ucznego znajdował się w jego kieszeni, a zamek nie nosił śladów gwałtownego otwarcia.
Professor Milenković przedstawił kilka teorii: może Lemaître sam zamknął się po wizycie mordercy? Ale wtedy trucizna musiałaby działać z opóźnieniem, czego nie potwierdzały analizy chemiczne. Może morderca miał duplikat klucza? Ale skąd miałby go wziąć, a przede wszystkim — jak zostawić oryginalny klucz w kieszeni zmarłego?
Najbardziej fantastyczna teoria zakładała, że morderca jakoś wydostał się przez okno, ale jego rozmiary i prędkość pociągu czyniły to niemożliwym. Niektórzy eksperci spekulowali o możliwości przedostania się do sąsiednich przedziałów przez ściany, ale Orient Express miał solidną konstrukcję z grubymi ścianami izolacyjnymi.
Ta fizyczna niemożliwość sprawiała, że sprawa Lemaître’a przypominała klasyczne zagadki z powieści kryminalnych — „locked room mystery” — gdzie przestępstwo wydaje się niemożliwe do popełnienia. Różnica polegała na tym, że to był prawdziwy morderstwo, a nie literacka fikcja, a inspektor Stojanović nie miał do dyspozycji genialnego detektywa, który rozwiązałby zagadkę w ostatnim rozdziale.
Po miesiącach intensywnego śledztwa inspektor Stojanović znalazł się w sytuacji bez precedensu w swojej karierze. Każdy z głównych podejrzanych miał motyw, środki i możliwości popełnienia morderstwa, ale żaden nie mógł zostać jednoznacznie obciążony. Wszystkie zebrane dowody tworzyły obraz tak skomplikowany, że można było z równym prawdopodobieństwem oskarżyć każdego z nich — lub nikogo.
Hans Mueller miał w bagażu cyjanek potasu, ale była to substancja, którą rzeczywiście używał w swojej firmie. Jego nienawiść do Lemaître’a była oczywista, ale czy wystarczająca, by popchną go do morderstwa? Jego alibi — sen od dziesiątej do szóstej — było zbyt doskonałe, by być prawdziwe, ale nikt nie mógł go definitywnie podważyć. Mueller był nerwowy podczas przesłuchań, ale czy to oznaka winy, czy naturalnej reakcji na znalezienie się w centrum międzynarodowego skandalu?
Irena Kozłowska miała najsilniejszy motyw emocjonalny — tragiczne doświadczenia wojenne i żądzę zemsty na instytucji, którą obwiniała za śmierć ojca. Znaleziony w korytarzu guzik z jej inicjałami oraz włos „prawdopodobnie” od niej pochodzący zdawały się wskazywać na jej obecność w pobliżu miejsca zbrodni. Ale „prawdopodobnie” to nie „na pewno”, a guzik mógł zostać zgubiony podczas niewinnej wizyty w toalecie.
Hrabia di Montecroce posiadał cyjanek do konserwacji pergaminów i miał powody obawiać się ujawnienia swojej wojennej przeszłości. Jego eleganckie maniery i pozorna spokojność mogły ukrywać desperację człowieka, który wszystko by poświęcił, by chronić swoją reputację. Ale czy ktoś z jego pozycją społeczną zaryzykowałby wszystko dla jednego morderstwa? Czy nie miał innych sposobów na uciszenie Lemaître’a?
Viktor Petrov pozostawał najzagadkowszą postacią. Jego radziecki paszport dyplomatyczny skutecznie chronił go przed oskarżeniami, ale jego kontakty z Lemaître’em i znajomość dokumentów dotyczących niemieckich badań wojennych czyniły go podejrzanym numer jeden. Problem polegał na tym, że wszystkie informacje o nim pochodziły z drugiej ręki — sam zniknął w labiryntach radzieckiej biurokracji, pozostawiając jedynie wspomnienia i domysły.
Madame Françoise Dubois, choć początkowo wydawała się mniej podejrzana, również miała swoje sekrety. Jej desperackie potrzeby finansowe i dążenie do senzacyjnego materiału dziennikarskiego mogły pchnąć ją do skrajnych działań. Ale czy dziennikarka zaryzykowałaby karierę i wolność dla jednego artykułu? Czy nie mogła uzyskać od Lemaître’a informacji w inny sposób?
Najbardziej frustrującym aspektem sprawy był fakt, że dowody fizyczne można było interpretować na korzyść każdego z podejrzanych. Cyjanek potasu był dostępny dla Muellera (firma), hrabiego (konserwacja książek) i potencjalnie Petrova (dostęp do radzieckich laboratoriów). Drobne odciski palców na szklance mogły należeć do Kozłowskiej, ale równie dobrze do Dubois — obie kobiety miały podobnie delikatne dłonie.
Fragment jedwabiu znaleziony na ramie okna mógł pochodzić z sukienki każdej z kobiet w pociągu. Analiza barwników wykazała obecność indygo, ale ten drogi barwnik był używany w wielu luksusowych tkaninach. Podobnie perfumy Shalimar, choć teoretycznie nosiła je tylko Kozłowska, mogły zostać przeniesione przez przypadkowy kontakt lub celowo użyte do zmylenia śledczych.
Nawet najbardziej obciążający dowód — notatka z fragmentem „koniecznie musimy porozmawiać o Paryżu” — mógł odnosić się do każdego z podejrzanych. Mueller odwiedzał Paryż w sprawach biznesowych, Kozłowska tam mieszkała, hrabia miał tam znajomości towarzyskie, Dubois pracowała dla paryskiego tygodnika, a Petrov prawdopodobnie prowadził tam działalność wywiadowczą.
Wszystkie alibi były niepełne lub niesprawdzalne. Mueller twierdził, że spał, ale nikt nie mógł tego potwierdzić. Kozłowska brała proszek nasenny, ale jej przekrwione oczy i drżące ręce sugerowały nieprzespaną noc. Hrabia również spał, ale jego służąca podróżowała w drugiej klasie i nie mogła kontrolować jego poczynań przez całą noc.
Dubois czytała książkę, ale nikt nie sprawdził, ile stron przeczytała — mogła jedynie udawać czytanie, by mieć pretekst do niepójścia spać. Petrov miał najsłabsze alibi ze wszystkich — przechadzał się po korytarzu „dla zdrowia”, ale nikt nie potwierdził dokładnego czasu jego aktywności.
Najbardziej ironiczne było to, że jedyną osobą z twardym alibi była para nowożeńców Thompson, ale ich zajęcie tej nocy było na tyle intymne, że nie mogli obserwować otoczenia. Paradoksalnie, alibi, które powinno być najsłabsze — „byliśmy zajęci sobą” — okazało się najbardziej wiarygodne.
Nawet najlepsi eksperci nie potrafili wskazać jednoznacznego sprawcę. Professor Milenković przygotował raport końcowy, w którym stwierdził: „Na podstawie zebranych dowodów można podejrzewać pięć osób o popełnienie morderstwa Georges’a Lemaître’a. Każda z nich miała motyw, środki i możliwości. Żadna nie może zostać definitywnie wykluczyła, ale równocześnie żadna nie może zostać jednoznacznie obciążona.”
Francuscy eksperci doszli do podobnych wniosków. Komisarz Dubois napisał w swojej notatce służbowej: „Sprawa przypomina zagadkę, w której wszystkie elementy pasują do siebie, ale w każdej możliwej konfiguracji. To jakby mieć pięć różnych kluczy, z których każdy częściowo pasuje do zamka, ale żaden nie otwiera go całkowicie.”
Belgijscy śledczy, którzy przygotowywali własną analizę, byli jeszcze bardziej sfrustrowani. Ich raport końcowy stwierdzał: „Georges Lemaître został zamordowany przez osobę, która znała go osobiście, miała dostęp do cyjanku potasu, potrafiła poruszać się po Orient Expressie bez wzbudzania podejrzeń i posiadała wiedzę pozwalającą na przygotowanie skomplikowanej trucizny. Ta osoba mogła być każdym z pięciu głównych podejrzanych.”
W desperacji niektórzy śledczy zaczęli rozważać teorię, że morderstwo było dziełem więcej niż jednej osoby. Może kilku pasażerów współpracowało ze sobą? Może jeden dostarczył truciznę, drugi przeprowadził atak, a trzeci pomógł w inscenizacji? Ta teoria tłumaczyłaby niektóre sprzeczności w dowodach i zeznaniach.
Ale nawet ta hipoteza miała swoje słabości. Orient Express był małą, zamkniętą społecznością, gdzie każdy obserwował każdego. Koordynacja działań między kilkoma osobami byłaby niezwykle trudna, a ryzyko demaskacji ogromne. Poza tym, żaden z pasażerów nie znał pozostałych przed podróżą — jak mogliby zaplanować współpracę?
Ostatecznie inspektor Stojanović musiał się pogodzić z gorzką prawdą: miał do czynienia z idealnym morderstwem. Sprawca nie tylko zabił Georges’a Lemaître’a, ale uczynił to w sposób, który uniemożliwiał jego jednoznaczną identyfikację. Każdy dowód wskazywał w kilka kierunków jednocześnie, każde alibi miało swoje luki, każdy motyw był równie przekonujący.
W historii kryminalistyki zdarzały się sprawy nierozwiązane z powodu braku dowodów. Sprawa Lemaître’a była inna — było zbyt dużo dowodów, wskazujących na zbyt wielu podejrzanych. To była zagadka nie z powodu pustki, ale z powodu nadmiaru. Morderca stworzył sytuację, w której wszyscy byli równie winni i równie niewinni, a prawda zgubiła się gdzieś między contradictory zeznaniami i dwuznacznymi śladami.
Georges Lemaître nie był zwykłym uczonym-kapłanem, jakiego znano z uniwersyteckich korytarzy. Jego pozycja w świecie nauki i Kościoła dawała mu dostęp do informacji i kręgów, o których istnieniu większość ludzi nawet nie podejrzewała. Podczas przeszukania jego bagażu i późniejszych analiz dokumentów odkryto aspekty jego działalności, które rzucały nowe światło na możliwe motywy morderstwa.
W jednej z ukrytych kieszeni jego walizki znaleziono mały notatnik w czarnej oprawie, zapisany częściowo po francusku, częściowo po łacinie. Zawierał on nazwiska, daty i tajemnicze kody, które początkowo wydawały się być równaniami matematycznymi. Dopiero belgijscy eksperci rozpoznali w nich system szyfrów używany przez Vatican Secret Archives — papieskie archiwum tajne, do którego dostęp miało zaledwie kilku wybranych duchownych.
Notatnik zawierał informacje o „Operacji Bernhard” — niemieckim planie fałszowania brytyjskich funtów podczas wojny, ale także o mniej znanych projektach nazistowskich, takich jak „Aktion T-4” (program eutanazji) i powiązaniach niektórych niemieckich firm z obozami koncentracyjnymi. Przy nazwisku „Mueller Industries” widniała adnotacja: „instrumenty optyczne — selekcja rasowa 1943—44, świadek: ks. Heinrich Groß, KL Dachau”.
Lemaître, jako zaufany doradca papieża Piusa XII w sprawach naukowych, miał dostęp do dokumentów opisujących kontrowersyjną politykę Watykanu podczas wojny. W jego notatkach znaleziono fragmenty dotyczące „ratlines” — tajnych szlaków, którymi duchowni pomagali zbiegać nazistowskim zbrodniarzom wojennym do Ameryki Południowej. Jeden z fragmentów brzmiał: „Niektórzy z tych, którym pomogliśmy, mogą dziś zajmować wysokie stanowiska w przemyśle lub nauce. Czy moralne dylematy tamtych czasów usprawiedliwiają dzisiejsze milczenie?”
Szczególnie intrygujący był fragment dotyczący polskich duchownych i intelektualistów: „Sprawa prof. Kowalskiego z Krakowa — Ojciec Święty otrzymał trzy prośby o interwencję, ale Secretariat of State uznał za niepolityczne angażowanie się w sprawy wewnętrzne Rzeszy. Córka prof. K. nadal szuka sprawiedliwości w Paryżu.” Ta notatka bezpośrednio łączyła Lemaître’a z rodziną Ireny Kozłowskiej i sugerowała, że belgijski uczony znał szczegóły sprawy jej ojca.
Dokumenty Lemaître’a ujawniały również, że jego teoria Wielkiego Wybuchu była wykorzystywana nie tylko do celów naukowych, ale także politycznych. W jednym z listów do kolegi z Cambridge pisał: „Moja teoria stała się bronią w wojnie ideologicznej. Komuniści atakują ją jako »burżuazyjną pseudonaukę«, podczas gdy niektórzy katolicy próbują wykorzystać ją jako dowód na istnienie Boga. Żadna ze stron nie rozumie, że nauka powinna być apolityczna.”
W jego prywatnej korespondencji znaleziono również list od radzieckich naukowców, którzy prosili go o publiczne poparcie dla „materialistycznej interpretacji kosmologii”. List był podpisany przez kilku prominentnych astrofizyków, ale w prawym dolnym rogu widniały inicjały „V.P.” — prawdopodobnie Viktora Petrova, który mógł być łącznikiem między zachodnimi uczonymi a radzieckim establishmentem naukowym.
Najbardziej szokującym odkryciem była korespondencja z francuską prasą. Lemaître prowadził ożywioną wymianę listów z redakcją „L’Express”, w której pracowała Françoise Dubois. Z listów wynikało, że dziennikarka naciskała na niego, by ujawnił szczegóły dotyczące finansowania jego badań przez różne organizacje, w tym niemieckie firmy, które mogły mieć powiązania z nazistowskim reżimem.
W jednym z listów Dubois pisała: „Czytelniki mają prawo wiedzieć, czy pieniądze na badania kosmologiczne pochodzą od firm, które wcześniej służyły ludobójstwu. Pańskie milczenie w tej sprawie może być interpretowane jako współudział w ukrywaniu prawdy historycznej.” Lemaître odpowiadał ostrożnie, ale w jednym z fragmentów napisał: „Niektóre prawdy mogą być bardziej szkodliwe niż pożyteczne. Czy ujawnienie przeszłości ludzi, którzy dziś finansują pokojowe badania naukowe, rzeczywiście służy sprawiedliwości?”
Dokumenty ujawniły również kontakty Lemaître’a z włoskimi kręgami arystokratycznymi. Hrabia di Montecroce był nie tylko kolekcjonerem antyków, ale także członkiem tajnego stowarzyszenia „Ordine Nuovo” — organizacji monarchistycznej, która po wojnie pomagała w rehabilitacji skompromitowanych członków włoskiej arystokracji. Lemaître, jako duchowny o międzynarodowej renomie, był wykorzystywany do „prania” reputacji osób, które podczas wojny współpracowały z Niemcami.
W jego notatniku znaleziono adnotację: „Hrabia di M. prosi o »rekomendację moralną« dla Vatykanu. Twierdzi, że jego współpraca z Wehrmacht była wymuszona i służyła ratowaniu żydowskich rodzin. Dokumenty, które mi pokazał, są… wątpliwe. Ale czy mam prawo sądzić czyny z czasów, których sam nie doświadczyłem?”
Najzagadkowszym aspektem działalności Lemaître’a była jego praca jako „eksperta ds. naukowych” dla różnych organizacji międzynarodowych. W 1965 roku otrzymał zlecenie od UNESCO na przygotowanie raportu o wykorzystaniu nauki do celów propagandowych podczas II wojny światowej. Raport miał pozostać tajny i służyć jako podstawa do wytycznych dotyczących etyki naukowej w przyszłości.
W szkicach tego raportu Lemaître bezlitośnie analizował działalność swoich kolegów naukowców podczas wojny. Pisał o „kompromisach moralnych, które wielu uczonych musiało podjąć dla przetrwania”, ale również o „przypadkach cyncznego wykorzystania nauki do służby zbrodniczej ideologii”. Każdy z pasażerów Orient Expressu mógł być przedmiotem tego raportu lub obawiać się, że zostanie w nim wspomniany.
Najbardziej tajemniczym aspektem podróży Lemaître’a była prawdziwa natura jego misji w Stambule. Oficjalnie jechał na konferencję astrofizyczną, ale w jego dokumentach znaleziono również korespondencję z patriarchą ekumenicznym Konstantynopola. Listy sugerowały, że belgijski uczony miał również misję dyplomatyczną — prowadzenie nieoficjalnych rozmów na temat zbliżenia między Kościołem rzymskim a prawosławnym.
Ta misja mogła być szczególnie drażliwa dla radzieckich służb specjalnych, które bacznie obserwowały wszelkie próby religijnego wpływu Zachodu na kraje prawosławne. Viktor Petrov, jako agent KGB (choć oficjalnie attaché kulturalny), mógł mieć zlecenie powstrzymania tej misji lub przynajmniej zbierania informacji na jej temat.
W jednym z listów patriarchy odnaleziono fragment: „Wielce Szanowny Profesorze, Wasze doświadczenia w godzeniu nauki z wiarą mogą być bezcenne dla naszych rozmów o przyszłości chrześcijaństwa w świecie zdominowanym przez materializm dialektyczny. Ale błagamy o ostrożność — są siły, które nie życzą sobie takiego zbliżenia.”
Analiza wszystkich dokumentów i notatek Lemaître’a prowadziła do niepokojącego wniosku: belgijski uczony był depozytariuszem sekretów, które mogły zniszczyć karierę lub życie kilku wpływowych osób. Jego unikalna pozycja — kapłana z dostępem do watykańskich archiwów, naukowca współpracującego z międzynarodowymi organizacjami i dyplomaty prowadzącego nieoficjalne misje — czyniła go potencjalnie niebezpiecznym dla wielu środowisk.
Każdy z głównych podejrzanych miał powody obawiać się tego, co Lemaître mógł ujawnić. Mueller — o powiązaniach swojej firmy z nazistowskimi zbrodniami. Kozłowska — o bierności Watykanu wobec losu jej ojca i tysięcy podobnych ofiar. Hrabia — o swojej kolaboracji z okupantami. Petrov — o radzieckich planach infiltracji środowisk religijnych. Dubois — o swoich metodach pozyskiwania informacji i naciskach na źródła.
Ironia losu sprawiła, że człowiek, który odkrył tajemnice narodzin wszechświata, stał się niebezpieczny nie z powodu swojej wiedzy naukowej, ale z powodu ludkich sekretów, które poznał w trakcie swojej złożonej kariery. Orient Express wiózł go na triumf naukowy, ale również ku śmierci, która miała na zawsze pohować prawdy, które groziły ujawnieniem.
W marcu 1968 roku, po osiemnastu miesiącach intensywnych śledztw prowadzonych w czterech krajach, jugosłowiańska prokuratura oficjalnie zawiesiła sprawę śmierci Georges’a Lemaître’a. Oficjalny komunikat był lakoniczny: „Z powodu braku wystarczających dowodów umożliwiających jednoznaczne wskazanie sprawcy, śledztwo w sprawie śmierci obywatela belgijskiego zostaje zawieszone. Sprawa pozostaje otwarta i może zostać wznowiona w przypadku ujawnienia nowych okoliczności.”
Za tą biurokratyczną formułką kryła się frustracja inspektora Stojanovića i międzynarodowego zespołu śledczych. W rzeczywistości decyzja o zawieszeniu śledztwa była wynikiem nie tyle braku dowodów, co presji politycznej. Wszystkie zaangażowane rządy doszły do wniosku, że dalsze prowadzenie sprawy może ujawnić fakty bardziej kompromitujące niż sama zbrodnia.
Francuzi obawiali się, że proces ujawni szczegóły działalności ich służb specjalnych w Orient Expressie. Niemcy nie chcieli kolejnej afery związanej z przeszłością nazistowską. Włosi obawiał się skandalu dotyczącego powojennej rehabilitacji kolaborantów. A ZSRR kategorycznie odmawiał jakiejkolwiek współpracy w sprawie, która mogła ujawnić metody działania KGB w Europie Zachodniej.
Tuż przed oficjalnym zamknięciem sprawy inspektor Stojanović podjął ostatnią, desperacką próbę rozwiązania zagadki. Zebrał wszystkich głównych podejrzanych w jednym miejscu — w hotelu w Nišu, gdzie zostali zakwaterowani podczas śledztwa. Była to niestandardowa procedura, ale Stojanović liczył, że konfrontacja z innymi podejrzanymi może skłonić prawdziwego mordercę do przyznania się lub przynajmniej do popełnienia błędu.
Spotkanie odbyło się w atmosferze lodowatej uprzejmości. Hans Mueller wyglądał na wyczerpanego długotrwałym śledztwem, ale nadal utrzymywał swoją niewinność. Irena Kozłowska była blada i nerwowa, unikała kontaktu wzrokowego z pozostałymi. Hrabia di Montecroce zachowywał arystokratyczną elegancję, ale w jego oczach można było dostrzec niepokój. Françoise Dubois robiła notatki, jakby przygotowywała kolejny artykuł.
Viktor Petrov nie przybył — władze radzieckie kategorycznie odmówiły jego udziału w „prowokacyjnym spektaklu”, jak nazwały spotkanie. Jego nieobecność była wymowna, ale równocześnie nie dowodziła niczego konkretnego.
W swoim końcowym raporcie, który nigdy nie został oficjalnie opublikowany, inspektor Stojanović przedstawił własną teorię przebiegu wydarzeń. Według niego, morderstwo było wynikiem splot przypadkowych okoliczności i długoterminowych animozji, które spotkały się w zamkniętej przestrzeni Orient Expressu.
Stojanović uważał, że Lemaître został zamordowany przez kogoś, kogo znał i komu ufał. Morderca wszedł do jego przedziału na zaproszenie — stąd brak śladów włamania i spokojna pozycja ofiary. Trucizna została podana w konawiku pod pretekstem toastu lub celebracji, co wyjaśniało obecność alkoholu w szklance.
Kluczowym elementem teorii Stojanovića było założenie, że morderca nie działał spontanicznie. Morderstwo było zaplanowane z wyprzedzeniem, a Orient Express został wybrany jako miejsce zbrodni właśnie ze względu na swoje międzynarodowy charakter, który komplikowałby śledztwo. Sprawca liczył na to, że problemy jurisdykcyjne i dyplomatyczne utrudnią lub uniemożliwią jego identyfikację.
Profesor Milenković, główny ekspert kryminalistyczny, opublikował w 1970 roku w belgijskim czasopiśmie kryminalistycznym artykuł zatytułowany „Zagadka Orient Expressu — analiza nierozwiązanej zbrodni”. W tekście przedstawił swoją teorię, że morderstwo było dziełem profesjonalisty — kogoś z doświadczeniem w eliminowaniu niewygodnych świadków.
Według Milenovića, sposób przygotowania trucizny, precyzja wykonania i umiejętność pozostawienia miejsca zbrodni w stanie sugerującym samobójstwo wskazywały na kogoś z przeszłością w służbach specjalnych. Jego głównym podejrzanym był Viktor Petrov, ale przyznawał, że brak współpracy ze strony władz radzieckich uniemożliwił potwierdzenie tej teorii.
Komisarz Dubois z paryskiej prefektury przedstawił odmienną hipotezę w swoich pamiętnikach wydanych w 1975 roku. Uważał, że morderstwo było „zbrodnią namiętności” — wynikiem osobistej zemsty kogoś, kto czuł się skrzywdzony przez Lemaître’a lub instytucje, które reprezentował. Jego główną podejrzaną była Irena Kozłowska, kierowana żądzą odwetu za śmierć ojca.
W latach siedemdziesiątych pojawiły się bardziej egzotyczne teorie dotyczące śmierci Lemaître’a. Niektórzy spekulowali, że belgijski uczony został zamordowany przez tajną organizację gromadzącą i ukrywającą dokumenty związane z nazistowskimi zbrodniami wojennymi. Według tej teorii, Lemaître przypadkowo wszedł w posiadanie informacji, które mogły zagrozić całej sieci ludzi zaangażowanych w ukrywanie prawdy o wojnie.
Inna teoria sugerowała, że morderstwo było związane z zimną wojną — Lemaître miał zostać wyeliminowany, bo jego misja religijna w Stambule mogła zagrozić radzieckiemu wpływowi na Bałkanach. Według tej wersji, Viktor Petrov działał na zlecenie Moskwy, a jego dyplomatyczny immunitet był specjalnie przygotowaną osłoną.
Najbardziej konspiracyjna teoria zakładała, że Lemaître został zamordowany przez samą… Kompanię Orient Expressu, która obawiała się, że skandal związany z podróżą tak prominentnej osobistości może zaszkodzić ich prestiżowi. Ta teoria była jednak tak absurdalna, że nie znalazła żadnych zwolenników wśród poważnych ekspertów.
Tragiczną ironią losu było to, że w ciągu dekady po morderstwie Lemaître’a zmarło trzech głównych podejrzanych. W 1973 roku Hans Mueller zginął w wypadku samochodowym w pobliżu Düsseldorfu — jego mercedes wypadł z drogi w mglisty wieczór, w okolicznościach, które nigdy nie zostały całkowicie wyjaśnione.
W 1975 roku hrabia di Montecroce zmarł na zawał serca w swojej willi nad Bosforem. Przed śmiercią miał powiedzieć swojemu lekarzowi: „Niektóre sekrety powinny umrzeć razem ze swoimi strażnikami.” Czy to było wyznanie winy, czy tylko marzenia chorego człowieka, pozostało tajemnicą.
Irena Kozłowska żyła najdłużej, ale jej życie w Paryżu stało się ciągiem osobistych tragedii. Nigdy nie wyszła za mąż, nie miała dzieci, a jej praca jako tłumaczka ledwie pozwalała jej na przeżycie. Zmarła w 1981 roku w samotności, w małym mieszkaniku na Montmartre. Według jej sąsiadki, w ostatnich latach często mówiła przez sen po polsku, wymieniając nazwisko „Lemaître”.
Viktor Petrov zniknął w labiryntach radzieckiej biurokracji i prawdopodobnie zmarł na początku lat osiemdziesiątych, choć dokładna data jego śmierci nigdy nie została potwierdzona. Françoise Dubois jako jedyna dożyła sędziwego wieku, kontynuując karierę dziennikarską i nigdy nie wracając do tematu Orient Expressu. W wywiadzie udzielonym w 1995 roku na jej dziewięćdziesiąte urodziny powiedziała tylko: „Niektóre historie są zbyt skomplikowane, by je opowiedzieć.”
Sprawa śmierci Georges’a Lemaître’a przeszła do historii jako jedna z najsłynniejszych nierozwiązanych zagadek XX wieku. Stała się inspiracją dla dziesiątek powieści kryminalnych, filmów i dokumentów, ale żadna z tych adaptacji nie zbliżyła się do odkrycia prawdy.
W 1991 roku, po upadku komunizmu w Europie Wschodniej, niektóre archiwa zostały otwarte dla badaczy. W moskiewskich aktach KGB znaleziono pojedynczy dokument datowany na listopad 1966 roku, podpisany kryptonimem „Attaché”. Dokument zawierał jedynie jedno zdanie: „Operacja Galileusz zakończona pomyślnie. Target eliminowany bez kompromitacji struktury.”
Czy ten dokument odnosił się do śmierci Lemaître’a? Czy „Attaché” to był Viktor Petrov? A może to była kolejna fałszywka w grze dezinformacji? Nikt nigdy się tego nie dowie. Georges Lemaître, człowiek który odkrył tajemnice narodzin wszechświata, zabrał ze sobą do grobu tajemnicę własnej śmierci, a Orient Express kontynuował swoje podróże przez Europę, niosąc nowych pasażerów i nowe sekrety przez kontynet, który wciąż nie potrafił uporać się ze swoją przeszłością.
3. Człowiek z Somerton
Znalezienie ciała na plaży
Wyobraź sobie spokojny, letni poranek w Adelaide. To 1 grudnia 1948 roku, a australijskie słońce już mocno grzeje, choć zegar wskazuje dopiero dziewiątą. Plaża Somerton rozciąga się przed Tobą jak złoty dywan, a delikatne fale Zatoki Świętego Wincentego leniwych ruchach dotykają brzegu. To idealne miejsce na poranny spacer, dlatego też Neil McAuliffe i jego żona postanowili wybrać się właśnie tutaj.
Idąc wzdłuż linii brzegowej, małżeństwo zauważyło coś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak śpiący człowiek. Mężczyzna leżał oparty plecami o niski murek okalający plażę, z głową lekko odchyloną do tyłu, jakby postanowił się zdrzemnąć po nocnym spacerze. Jego pozycja wydawała się naturalna, niemal pokojowa — nogi wyprostowane, ręce luźno ułożone wzdłuż ciała.
McAuliffowie najpierw przeszli obok, nie chcąc przeszkadzać spoczynku nieznajomego. Ale coś ich niepokoiło. Może to była nienaturalna bladość skóry, może zbyt głęboka cisza wokół leżącego mężczyzny. Gdy po kilku minutach zawrócili i ponownie spojrzeli w jego stronę, zrozumieli, że to nie sen.
Neil McAuliffe zbliżył się ostrożnie i delikatnie dotknął ramienia leżącego. Ciało było zimne i sztywne. Mężczyzna nie żył, prawdopodobnie już od kilku godzin. Pierwszy szok przeszedł w niepokój, a następnie w ciszę pełną pytań. Kim był ten człowiek? Co robił tutaj, na tej odludnej plaży? I dlaczego wyglądał tak… spokojnie?
Małżeństwo natychmiast zawiadomiło policję, nie zdając sobie sprawy, że właśnie odkryli początek jednej z najbardziej zagadkowych historii kryminalnych XX wieku.
Gdy na plażę dotarli pierwsi policjanci z Adelaide, zastali scenę, która na pierwszy rzut oka nie przypominała miejsca zbrodni. Sierżant Lionel Leane, doświadczony funkcjonariusz, który widział już niejedno, podszedł do ciała z typową dla swojego zawodu ostrożnością. To, co zobaczył, zaskoczyło go swoją… zwyczajnością.
Mężczyzna wyglądał, jakby po prostu zasnął. Żadnych widocznych ran, żadnych śladów krwi, żadnych oznak szamotaniny. Jego ubranie — elegancki brązowy garnitur, biała koszula, czerwony krawat — pozostawało w nienagannym porządku. Nawet buty były wypolerowane do połysku. Wszystko wskazywało na to, że ten człowiek dbał o swój wygląd aż do ostatnich chwil życia.
Podczas wstępnych oględzin funkcjonariusze nie znaleźli żadnych dokumentów tożsamości. Żadnego portfela, żadnych papierów, żadnych kluczy. Jedyne, co mogło pomóc w identyfikacji, to zawartość kieszeni: paczka papierosów Kensitas, pudełko zapałek, guma do żucia, bilet autobusowy do Glenelg oraz srebrna łyżeczka do herbaty — przedmioty tak prozaiczne, że niemal rozczarowujące.
Gdy lekarz przybył na miejsce, potwierdził to, co już wszyscy podejrzewali — brak jakichkolwiek zewnętrznych obrażeń. Żadnych siniaków, żadnych ran kłutych, żadnych śladów uduszenia. Ciało wyglądało, jakby jego właściciel po prostu… przestał żyć. Naturalna śmierć? W przypadku zdrowego, około czterdziestoletniego mężczyzny brzmiało to mało prawdopodobnie.
Policjanci z rosnącym niepokojem uświadomili sobie, że mają do czynienia z kimś, kto chciał pozostać anonimowy. Pytanie brzmiało: czy ten człowiek sam usunął dowody swojej tożsamości, czy może ktoś inny miał w tym swój udział?
Gdy przyjrzysz się bliżej temu człowiekowi, od razu zwróci Twoją uwagę jego nienaganny wygląd. To nie był bezdomny czy włóczęga — przeciwnie, wszystko w jego wyglądzie świadczyło o dbałości o siebie i pewnym statusie społecznym. Miał około 40—45 lat, był wysoki — mierzył około 180 centymetrów — i dobrze zbudowany, z szeroką klatką piersiową i atletyczną sylwetką człowieka dbającego o kondycję fizyczną.
Jego ciemne, gęste włosy były starannie ułożone, a twarz, mimo śmierci, zachowała regularne, przystojne rysy. Dłonie miały miękką skórę — nie były to ręce robotnika czy kogoś wykonującego ciężką pracę fizyczną. Paznokcie były idealnie obcięte i zadbane. Wszystko wskazywało na to, że ten mężczyzna należał do klasy średniej, a może nawet wyższej.
Jego garderoba była równie wymowna. Brązowy garnitur z wełny wysokiej jakości, idealnie dopasowany do sylwetki, biała koszula bez najmniejszej plamy czy zagięcia, czerwony krawat w subtelny wzór — każdy element stroju był starannie dobrany i kosztowny. Buty z prawdziwej skóry, wypolerowane do lustrzanego połysku, uzupełniały obraz człowieka o wyrafinowanym guście.
Co szczególnie intrygujące, wszystkie metki z ubrań zostały usunięte. Ktoś — czy to sam zmarły, czy ktoś inny — metodycznie wycięto każdą etykietkę, która mogłaby wskazać na miejsce zakupu czy pochodzenie garderoby. Zostały tylko małe, równe nacięcia w materiale tam, gdzie kiedyś znajdowały się informacje o producentach.
Ten drobny, ale znaczący szczegół sprawił, że śledczy zrozumieli: mają do czynienia z kimś, kto bardzo dokładnie planował pozostanie anonimowym. Ale czy chodziło o ukrycie tożsamości przed światem, czy może przed kimś konkretnym?
Gdy policjanci dokładniej przeszukali ciało i jego najbliższe otoczenie, odkryli coś, co natychmiast zmieniło charakter sprawy z prawdopodobnej naturalnej śmierci w zagadkę kryminalną. Absolutny brak jakichkolwiek dokumentów przy zwłokach nie był przypadkowy — był wynikiem przemyślanej akcji.
Wyobraź sobie zdziwienie funkcjonariuszy, gdy odkryli, że każda, dosłownie każda metka z ubrania została starannie usunięta. Nie wyrwana w pośpiechu, nie odcięta nożyczkami do paznokci — ale precyzyjnie wycięta małymi, równymi nacięciami. Ktoś użył ostrego narzędzia i poświęcił na to sporo czasu. Z koszuli, spodni, marynarki, krawata, nawet z bielizny — wszędzie zostały tylko drobne, czyste cięcia w materiale.
To, co najbardziej niepokoiło doświadczonych policjantów, to metodyczność całego przedsięwzięcia. Usunięto nie tylko główne etykiety producentów, ale również te małe, często ukryte metki z informacjami o rozmiarach, składzie materiału czy instrukcjami prania. Nawet te, które zwykły człowiek może przeoczyć. Ktoś wiedział dokładnie, czego szuka i jak skutecznie zatrzeć ślady.
Sierżant Leane, oglądając te precyzyjne nacięcia, powiedział do swojego partnera słowa, które później wielokrotnie cytowano w prasie: „To nie jest robota amatora. Ktoś bardzo dokładnie planował, żeby ten człowiek pozostał bez nazwiska”.
Pytanie, które natychmiast się nasunęło, brzmiało: czy sam zmarły przygotował się do swojej śmierci w taki sposób, żeby nikt nie mógł go zidentyfikować? A może ktoś inny chciał ukryć jego tożsamość? I jeśli tak, to dlaczego? Od tego momentu policjanci wiedzieli, że mają do czynienia z czymś znacznie bardziej skomplikowanym niż zwykła śmierć na plaży.
Tajemniczy kod Tamám Shud
Dopiero podczas bardziej szczegółowych oględzin w kostnicy patolog Gerald Dwyer dokonał odkrycia, które całkowicie zmieniło kierunek śledztwa. W małej, ukrytej kieszeni spodni zmarłego — takiej, którą zwykle wykorzystuje się do przechowywania zegarka kieszonkowego — znalazł niewielki skrawek papieru. Był tak mały i tak dobrze schowany, że pierwszych funkcjonariuszy na plaży w ogóle nie zwrócił uwagi.
Gdy Dwyer delikatnie rozłożył ten kawałek papieru, ujrzał dwa słowa wydrukowane czarną czcionką: „Tamám Shud”. Litery były wyraźne, profesjonalnie złożone, jakby pochodziły z książki czy czasopisma. Papier miał kremowy odcień i gładką fakturę, charakterystyczną dla wysokiej jakości publikacji.
Gdy patolog przekazał znalezisko policji, funkcjonariusze stanęli przed zagadką w zagadce. Nikt z nich nie rozpoznał tych słów. Nie brzmiały jak angielskie, niemieckie czy francuskie. Może łacina? A może jakiś lokalny dialekt? Pierwszy instynkt podpowiadał, że to może być jakiś kod, szyfr lub hasło — coś, co miało znaczenie tylko dla zmarłego i być może dla kogoś, kto go znał.
Sierżant Leane, który prowadził śledztwo, zlecił natychmiastowe sprawdzenie tego napisu w lokalnych bibliotekach i wśród wykładowców Uniwersytetu w Adelaide. Intuicja podpowiadała mu, że ten mały skrawek papieru może być kluczem do rozwiązania całej zagadki. Pytanie brzmiało: czy zmarły sam umieścił go w kieszeni, czy może ktoś inny chciał w ten sposób przekazać jakąś wiadomość?
Ten pozornie niewinny kawałek papieru miał wkrótce otworzyć przed śledczymi świat jeszcze bardziej zagadkowy niż sama śmierć na plaży Somerton.
Po kilku dniach intensywnych poszukiwań w bibliotekach i konsultacjach z wykładowcami orientalistyki z Uniwersytetu w Adelaide, śledczy w końcu rozwiązali pierwszą zagadkę. Profesor języków orientalnych, John Burton Cleland, rozpoznał słowa „Tamám Shud” jako pochodzące z języka perskiego. Oznaczały one „jest skończone” lub „koniec” — zwrot używany tradycyjnie na zakończenie tekstów literackich.
Co więcej, profesor Cleland potwierdził to, co niektórzy bibliotekarze już podejrzewali: te słowa pochodzą z ostatniej strony „Rubajjatu” Omara Chajjama w angielskim tłumaczeniu Edwarda Fitzgeralda. To jedno z najsłynniejszych dzieł poezji perskiej, zbiór filozoficznych czterowierszy o przemijaniu, miłości i sensie życia, które pod koniec XIX wieku stało się niezwykle popularne w krajach anglojęzycznych.
Wyobraź sobie zaskoczenie policjantów, gdy zrozumieli, że trzymają w rękach dosłownie „koniec” — ostatnie słowo z książki o przemijaniu i śmierci. Czy to był przypadek, czy świadoma symbolika? Rubajjat słynął z melancholijnych rozważań o nietrwałości życia, o tym, że wszystko przemija jak sen. Czyżby nieznany mężczyzna chciał w ten sposób skomentować własną śmierć?
Tym bardziej intrygujące było to, że książka Omara Chajjama nie była przypadkową lekturą. To była poezja dla ludzi wykształconych, znających literaturę światową. Zmarły musiał być osobą o pewnej kulturze intelektualnej, być może miłośnikiem poezji filozoficznej. A może ten skrawek papieru miał zupełnie inne znaczenie — był wiadomością dla kogoś, kto rozumiał ten kod?
Śledczy zdali sobie sprawę, że poszukują nie tylko egzemplarza „Rubajjatu”, z którego został wyrwany ten fragment, ale przede wszystkim odpowiedzi na pytanie: dlaczego akurat te słowa towarzyszyły mężczyźnie w jego ostatnich chwilach?
Poszukiwania źródła małego skrawka papieru zajęły śledczym kilka tygodni systematycznej pracy. Sprawdzali księgarnie, biblioteki, przeszukiwali domy podejrzanych — wszystko bez rezultatu. Przełom nastąpił w sposób zupełnie niespodziewany, gdy pewien mieszkaniec Adelaide zgłosił się na posterunek policji z egzemplarzem „Rubajjatu” w ręku.
Ronald Francis, który mieszkał nieopodal plaży Somerton, powiedział funkcjonariuszom, że od kilku tygodni w jego samochodzie leży dziwna książka. Znalazł ją na tylnym siedzeniu swojego samochodu, który zwykle pozostawiał niezamknięty. Początkowo myślał, że to któryś z członków rodziny zostawił tam lekturę, ale gdy nikt się do niej nie przyznał, a w prasie pojawiły się doniesienia o poszukiwanym egzemplarzu Omara Chajjama, postanowił skontaktować się z policją.
Gdy eksperci porównali skrawek papieru znaleziony przy zwłokach z książką przyniesioną przez Francisa, nie było wątpliwości — to był ten sam egzemplarz. Kawałek z napisem „Tamám Shud” idealnie pasował do miejsca, skąd został wyrwany z ostatniej strony książki. Papier, czcionka, nawet sposób rozdarcia — wszystko się zgadzało.
To odkrycie wzbudziło jeszcze więcej pytań. Dlaczego ktoś podłożył książkę akurat do samochodu Ronalda Francisa? Czy znał go osobiście zmarły, czy może ktoś inny? A może był to czysty przypadek, a nieznajomy po prostu szukał bezpiecznego miejsca na ukrycie książki?
Samochód Francisa stał zaparkowany zaledwie kilkaset metrów od miejsca, gdzie znaleziono ciało. Czy zmarły sam podłożył tam książkę przed śmiercią? Czy planował wrócić po nią? A może ktoś inny chciał w ten sposób przekazać jakąś wiadomość? Książka, zamiast dostarczyć odpowiedzi, otworzyła przed śledczymi kolejne drzwi do labiryntu zagadek.
Gdy śledczy dokładniej przeanalizowali książkę przyniesioną przez Ronalda Francisa, dokonali odkrycia, które miało na zawsze uczynić z tej sprawy jedną z najbardziej zagadkowych w historii kryminalistyki. Na tylnej okładce „Rubajjatu”, napisane słabym ołówkiem, dostrzegli pięć linijek dziwnych znaków i liter.
Sekwencja wyglądała następująco:
WRGOABABD
MLIAOI
WTBIMPANETP
MLIABOAIAQC
ITTMTSAMSTGAB
Niektóre litery były przekreślone, inne podkreślone, a jeszcze inne napisane tak słabo, że ledwo można było je odczytać. Wyglądało to jak kod, szyfr lub może skrót jakiejś dłuższej wiadomości. Dla nieprzygotowanego oka mogło przypominać bezsensowne bazgroły, ale policjanci od razu zrozumieli, że patrzą na coś znacznie bardziej skomplikowanego.
Władze zaangażowały do sprawy najlepszych kryptografów z całej Australii, a nawet zwróciły się o pomoc do specjalistów z Wielkiej Brytanii. Eksperci od łamania kodów, którzy podczas wojny rozszyfrywywali niemieckie depesze, stanęli przed tym prostym zapiskiem jak przed nie do pokonania murem.
Próbowali wszystkich znanych im metod: podstawień liter, kluczy numerycznych, szyfrów Cezara, kodów opartych na książkach. Sprawdzali, czy to nie są inicjały, nazwy miejsc, daty zapisane w jakimś specjalnym systemie. Analizowali częstotliwość występowania poszczególnych liter, szukali wzorców matematycznych, próbowali czytać wiadomość od tyłu, przez lustro, po przekątnej.
Nic nie działało. Kod pozostawał nieugięty, jakby jego twórca przewidział wszystkie możliwe metody deszyfracji i celowo je uniemożliwił. Po miesiącach bezowocnych prób najlepsi eksperci w kraju musieli przyznać się do porażki. Ten prosty, napisany ołówkiem szereg liter okazał się silniejszy niż wszystkie ich umiejętności i doświadczenie.
Czy to była ostatnia wiadomość zmarłego? Czy instrukcja dla kogoś, kto miał ją odnaleźć? A może klucz do jego tożsamości? Nikt nie potrafił odpowiedzieć na te pytania.
Analiza rzeczy osobistych
Gdy śledczy dokładnie skatalogowali wszystkie przedmioty znalezione przy nieznajomym mężczyźnie, powstał obraz człowieka, który dbał o każdy detal swojego wyglądu. Lista była stosunkowo krótka, ale każdy element opowiadał swoją historię.
Garnitur z wysokiej jakości wełny w kolorze brązowym, idealnie skrojony, bez żadnych śladów użytkowania czy napraw. Materiał był tak dobry, że eksperci ocenili go jako pochodzący z ekskluzywnego zakładu krawieckiego, prawdopodobnie szytego na miarę. Spodnie miały niespotykaną jak na tamte czasy cechę — były bez mankietów, co było rzadkie w modzie męskiej lat czterdziestych.
Biała koszula z najlepszej bawełny, bez jednej plamki czy zagięcia, jakby została właśnie odebrana z pralni. Krawat z jedwabiu w czerwonym kolorze z subtelnym wzorem — również najwyższej klasy. Skórzane buty Oxford, ręcznie szyte, wypolerowane do lustrzanego połysku. Nawet skarpetki i bielizna były z materiałów premium.
W kieszeniach funkcjonariusze znaleźli przedmioty, które na pierwszy rzut oka wydawały się banalne, ale przy bliższej analizie okazały się równie zagadkowe jak sam zmarły. Paczka papierosów Kensitas — marka dostępna, ale nie najtańsza. Co ciekawe, brakowało w niej tylko jednego papierosa, jakby mężczyzna zapalił sobie ostatniego przed śmiercią.
Pudełko zapałek z hotelu w Adelaide, guma do żucia marki Juicy Fruit, bilet autobusowy do Glenelg ważny na dzień śmierci oraz najdziwniejszy ze wszystkich przedmiotów — srebrna łyżeczka do herbaty. Dlaczego elegancko ubrany mężczyzna nosił ze sobą łyżeczkę? Czy planował gdzieś wypić herbatę? A może miała ona jakieś sentymantalne znaczenie?
Wszystko było czyste, zadbane, wysokiej jakości. Ten człowiek najwyraźnie miał pieniądze i gusty kogoś z wyższych sfer społecznych. Ale jednocześnie brak portfela, dokumentów czy kluczy wskazywał na to, że świadomie pozbył się wszystkiego, co mogłoby zdradzić jego tożsamość.
Kilka tygodni po odkryciu ciała na plaży Somerton, śledczy otrzymali informację, która mogła być przełomem w sprawie. Na dworcu kolejowym w Adelaide, w przechowalni bagażu, od 30 listopada 1948 roku — czyli dzień przed znalezieniem zwłok — stała nieopodrzymana walizka. Pracownicy dworca nie zwracali na nią uwagi, dopóki policja nie rozpoczęła systematycznych poszukiwań rzeczy należących do nieznanego mężczyzny.
Gdy funkcjonariusze otworzyli brązową walizkę ze skóry, ich oczom ukazał się widok równie zagadkowy jak sama śmierć jej prawdopodobnego właściciela. Wewnątrz znajdowała się starannie ułożona garderoba — wszystko z najwyższej półki, wszystko idealne, a jednocześnie wszystko pozbawione jakichkolwiek śladów tożsamości.
Podobnie jak w przypadku ubrania znalezionego na ciele, z każdego elementu garderoby w walizce zostały precyzyjnie usunięte wszystkie metki. Koszule, spodnie, swetry, bielizna — wszędzie te same równe, staranne nacięcia tam, gdzie kiedyś znajdowały się informacje o producentach. Ktoś poświęcił na to sporo czasu i uwagi.
W walizce znajdowały się również przedmioty codziennego użytku: szczotka do zębów (bez nazwy producenta), pasta do zębów w tubce bez etykiety, brzytwa, nożyczki, które mogły posłużyć do usuwania metek. Była tam również pomarańczowa nić, której nie udało się dopasować do żadnego z ubrań, oraz płaski śrubokręt — narzędzie dziwne w bagażu kogoś, kto najwyraźniej nie zajmował się pracą fizyczną.
Co szczególnie intrygujące, eksperci stwierdzili, że ubrania w walizce były szyte w Ameryce — inne kroje, inne standardy rozmiarów niż stosowane w Australii czy Wielkiej Brytanii. Czy zmarły był Amerykaninem? A może ktoś, kto długo przebywał w Stanach Zjednoczonych? Każda odpowiedź rodziła kolejne pytania, a walizka, zamiast ujawnić tożsamość jej właściciela, jeszcze bardziej pogłębiła tajemnicę.
Gdy eksperci dokładniej przeanalizowali zawartość walizki, dostrzegli szczegóły, które zdradzały niezwykłe umiejętności jej właściciela. Na kilku elementach odzieży znajdowały się drobne naprawy wykonane z taką precyzją i znajomością krawiectwa, że mogły pochodzić tylko z rąk profesjonalisty lub bardzo zaawansowanego amatora.
Niewidoczne cerowania na swetrze zostały wykonane techniką tak wyrafinowaną, że nawet doświadczeni krawcy musieli przyznać jej wysoką klasę. Ktoś użył nici idealnie dobranej pod kolor materiału i tak zręcznie przeprowadził naprawę, że było ją niemal niemożliwie dostrzec. To nie była robota kogoś, kto po prostu chciał załatać dziurę — to był pokaz prawdziwego kunsztu.
Dodatkowo, na jednej z koszul znajdowały się przeróbki mankietów wykonane z chirurgiczną wręcz precyzją. Ktoś skrócił je o kilka centymetrów, używając technik znanych tylko zawodowym krawcom. Każdy ścieg był równy, każde zakończenie idealne.