E-book
14.7
Zbiór tekstów współczesnych, znaczy krótkich

Bezpłatny fragment - Zbiór tekstów współczesnych, znaczy krótkich


Objętość:
81 str.
ISBN:
978-83-8104-461-5
WYDAWCA: Fundacja Szuflada
PROJEKT OKŁADKI: Anna Marzec-Ślaska
KOREKTA: Magdalena Niemczyk-Jacek 
PATRON: Studium Literacko — Artystyczne 

Fundacja Szuflada — założona przez Magdalenę Pioruńską, działa przy portalu literacko — kulturalnym Szuflada.net, skupiającym się na literaturze środka, a także nowych zjawiskach w literaturze współczesnej. Jednym z założeń i celów Fundacji jest „wyciągnąć z szuflad” młodych i ambitnych twórców interesujące i wartościowe utwory literackie.
Projekt jest współfinansowany ze środków Gminy Miejskiej Kraków
Studium Literacko — Artystyczne na UJ w Krakowie  pierwsza szkoła twórczego pisania w Polsce. Powstała w 1994 roku, według autorskiego projektu prof. Gabrieli Matuszek, łączącego warsztaty pisarskie z elementami wiedzy uniwersyteckiej. Studia przeznaczone są dla osób utalentowanych literacko i dążą do utrzymania tradycji literatury ambitnej, opartej na mocnych podstawach, nie podporządkowującej się dominującym rynek wydawniczy trendom, ale wyznaczającej nowe kierunki.

Prolog w formie luźnej refleksji autorki

Tak szczerze mówiąc, trochę mi przeszkadza, że „proza dnia codziennego”, a na przykład „poezja smaku”. Ale poza tym, wobec gatunków literackich przejawiam postawę mało zaangażowaną. Jeśli miałabym już wybierać, to byłyby to streszczenia. W drugiej kolejności nagłówki i leady. Ich autorzy mają przynajmniej szacunek dla czytelnika.

„Ulisses” — kto to widział? Szkoda gadać nawet.

Z sympatii do drugiego człowieka zdecydowałam się więc na formę streszczenia. Krótkie opracowania długich historii. Małe prozy, miniatury, zapisy podejrzanych zdarzeń, abstrakcyjnych wymysłów własnej oraz cudzych głów. Takie historie w pigułce, które łatwo przełknąć, ale które działają jeszcze długo po zażyciu. Anegdoty, lokalne plotki, karteczki na lodówce, nekrologi, ogłoszenia w prasie — to przecież piekielnie dobre historie, opowiedziane mimochodem, jak gdyby przez przypadek. Bez świadomości potencjału, jaki tkwi w meandrach tej nieczytelnej na pierwszy rzut oka narracji. Zachwycające egzemplarze zdań, pomniki rzeczywistości wykute w szlachetnym materiale polszczyzny. Bo jak tu nie kochać języka, z którego można wyprodukować taką na przykład frazę: tężejąca żętyca tenże nieżyt przysporzyła? W polskim współczesnym to zdanie brzmiałoby prawdopodobnie: taka ta tego ten.

Ballada o wnuczku, który był mądrzejszy od dziadka, bo wnuczek miał
telefon z internetem, a dziadek miał tylko głowę

Dziadek siedział po turecku na dywanie. Był przerażony, że już się nie podniesie, bo jak zakładał nogę na nogę, coś potwornie chrupnęło mu w kolanie. Wnuczek siedział w ratanowym fotelu bujanym, nogi miał przykryte wełnianym kocem w kratę.

Z porcelanowej filiżanki w róże wystawała plastikowa rurka, przez którą sączył oranżadę.

— Ale pamiętasz, co mi obiecałeś?

Dziadek niezgrabnie podniósł się z podłogi, pospiesznie rozmasowując krzyże, po czym wgramolił się wnuczkowi na kolana.

— Pamiętam, pamiętam… — wnuczek troskliwie głaskał dziadka po łysiejącej głowie. Rozkołysał delikatnie fotel i przytulił rozemocjonowanego mężczyznę do kruchej piersi. Wpatrzony w niego dziadek dyndał wesoło wystającymi poza oparcie fotela, nękanymi przez reumatyzm, nogami.

— Na dobranoc opowiem ci o Wikipedii — wyszeptał wnuczek — a jak ładnie zjesz obiad, to ci pokażę, jak się forwarduje maile.

Przypowieść o pewnej przedszkolance

Nie pamiętasz? To była bardzo głośna sprawa. Na pierwszych stronach gazet. A jak nie na pierwszych, to obok nekrologów. Inaczej bym na ten artykuł nie trafiła.

To było takie przedszkole, z dużym ogrodem. Na przecznicy z tej, gdzie jest słynna cukiernia. Ta, przed którą w Tłusty Czwartek zawsze są kilkugodzinne kolejki. Dokładnie tam. I w tym przedszkolu pracowała wspomniana przedszkolanka. Podobno bardzo miła pani, drobna blondynka, po trzydziestce z całym stosem zagranicznych certyfikatów. Najlepsza w mieście w nauce sznurowania bucików. I ta przedszkolanka sadzała dzieci w rządku na dywanie, sama zasiadała przed nimi na niskim stołeczku i mówiła tak: „drogie dzieci, opowiem wam teraz bajkę o misiu z urwanym łbem, żebyście wy same, wchodząc w dorosłe życie, nie traciły głowy”. A bajki te opowiadała głosem niskim, wręcz tubalnym, żeby — w przeciwieństwie do innych przedszkolanek, piszczących głosikiem słodkim jak landrynki — nie mylić dzieci w kwestii tego, jak smakuje życie. A dziewczynkom dawała za małe ubranka dla lalek, żeby się przyzwyczajały, że tak już zawsze będzie i potem nie miały z tego tytułu depresji.

Panią przedszkolankę zwolnili z powodu pewnego nieprzyjemnego incydentu, który miał miejsce podczas jej kilkudniowego chorobowego. Przyszła na zastępstwo wychowawczyni z grupy Biedroneczek i zorganizowała onomatopeiczną grę w zwierzęta.

— A jak robią kotki? — piszczała do wpatrzonej w nią grupy Pszczółeczek.

 Miał miał! — radośnie odkrzykiwały dzieci.

— A jak robi piesek? — świergoliła przedszkolanka.

— Hałhał! — entuzjastycznie szczekały Pszczółki.

Tylko Stefanek siedział bez słowa, gdyż dla niego te zagadki były ubliżająco proste.

— A co mówi krówka?

— Eeee łatwizna… — Stefanek rzucił pogardliwe spojrzenie na zawzięcie muczących kolegów.

— A co mówi wąż? — Pani przedszkolanka usiłowała dogodzić wymagającemu uczniowi.

— Prościzna! — prychną Stefanek, próbując przebić się przez głośne „sss”.

— A co mówi ślimak? — aż wyprostowała się w dumie i satysfakcji ze swej przebiegłości.

— Gdzie jest kurwa obiecany ser? — odrzekł Stefanek po chwili namysłu.

Zastępcza przedszkolanka sprawę zgłosiła do prokuratury. Wychowawczyni Pszczółeczek dostała zwolnienie dyscyplinarne. W uzasadnieniu kilkakrotnie pojawiły się sformułowania takie jak: „czyn karygodny”, „demoralizacja dzieci w wieku rozwojowym”, „zaprzepaszczanie kapitału ludzkiego”. Słowa nie było o umiejętności logicznego rozumowania ani szybkiego łączenia faktów.

Notatka z poważnego eksperymentu naukowego

To miejsce wcale by mnie nie dziwiło, gdyby nie te baby w futrach — ich ilość przede wszystkim. Przyjeżdżają wielkimi samochodami prosto z myjni i tuptają obcasami po nierównym chodniku. Przez skórzane rękawiczki wykończone zamszem chwytają za odrapaną klamkę i bez najmniejszego grymasu zniesmaczenia wkraczają do środka. A tam: białe, niedomyte płytki na ścianach z widocznymi gdzieniegdzie ubytkami, na podłodze sraczkowate lastryko — i to tyle w kwestii dekoracji wnętrz. Teraz merchandising: dwanaście metalowych haków wbitych w ścianę w równych odstępach i ciągnąca się od prawa do lewa przeszklona lodówka o wątpliwej jakości chłodzenia. W tym wszystkim te baby w futrach. Zachwycone.

— Widzę świeża karkóweczka przyszła. A to z naszej polskiej krówki, prawdziwej takiej?

— No z naszej przecież, spod Rabki…

— Wybornie! 60 deko poproszę.

Jeszcze personel — element równie istotny w całym tym osobliwym krajobrazie. Małżeństwo. On — z twarzą, jakby Bóg stworzył go specjalnie do zawodu rzeźnika. Zawsze w flanelowej koszuli w kratę. Zawsze przepasany fartuchem umazanym krwią. Zazwyczaj dzierżący w dłoni tasak do mięsa. Wkurwiony na cały świat. Zawsze. Ona — jakby na przekór pogodna. Drobniutka, ubrana w nylonową podomkę, przychowaną chyba jeszcze z poprzedniego ustroju. Z pełnym oddaniem odmierza kolejne porcje wędlin i pakuje je w szary papier.

W wolnych chwilach rozkłada kawałki mięsa rzucone z hukiem na metalowy blat przez męża, który raz po raz wyłania się z ukrytego w podłodze włazu do piwnicy.

— Stasiu, będzie jeszcze tego schabu z kością? Pani by potrzebowała na jutro.

— To przyjdzie pani jutro, to może się co znajdzie! — dobiega spod ziemi, między jednym a drugim stuknięciem tasaka o deskę.

— Oczywiście, będę jutro — odpiskuje rozanielona klientka.

Zawsze mnie to nurtowało, czy te panie w futrach to tutaj faktycznie tylko po dobrą wędlinę przychodzą, czy też trochę do kina. Tym bardziej, że stąd nie zawsze wychodzi się z tym, po co się przyszło. To zależy od humoru rzeźnika. Raz na przykład przychodzę po polędwicę — 20 deko, nie więcej.

— Nie ma polędwicy — trafiam akurat na obsługę przez samego właściciela.

— A tam w rogu, to nie polędwica?

— Pani mi tu nie fika… Polędwica, ale niedobra. Schabu pani dam, bo schab mam dobry.

Zanim się obejrzę, trzymam reklamówkę z półtora kilo schabu. Wychodzę z tej liczącej 12 metrów kwadratowych Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej i patrzę naokoło, upewniając się, czy tu już jest na pewno rok 2016. Odchodzę parę kroków od dyndającej w drzwiach wejściowych, plastikowej żaluzji. Ciekawe, dokąd dochodziły te kolejki?

Dobra, robimy ćwiczenie. Ćwiczenie na świadomość historyczną i solidarność pokoleń. Stoję piętnaście metrów od wejścia, twarzą do drzwi, przede mną zmieściłoby się kilkanaście osób. Kroczek do przodu. Szlag, na komórce sobie nie pogram, bo muszę zachować realia historyczne, gazety pod ręką nie mam, no nuda jakaś. Krok w przód. A ciekawe, czy ci ludzie ze sobą rozmawiali, tak stojąc po kilkadziesiąt minut. Kroczek w przód. Robi się naprawdę zimno, a ja nie mam rękawiczek, wyszłam przecież tylko za róg po polędwicę, a tu taka kolejka. Kroczek w przód. Chyba wyglądam dość osobliwie. Z przeciwka zbliża młody mężczyzna. Robię kroczek w przód, przytupując, bo zimno jak diabli. Mężczyzna lustruje mnie wzrokiem, marszczy brwi i wykrzywia twarz w grymas pełniący chyba funkcję uśmiechu. Co się gapisz, kołku? Ja stoję w komunistycznej kolejce do sklepu! Jak kiedyś twoja szanowna matka i babka. Co tak na mnie patrzysz? Pewno idziesz do Almy po szynkę parmeńską i ser kozi?! A ja tu stoję w komunistycznej kolejce po schab z kością. Kroczek do przodu. Postałbyś tak chwilę, to byś już tak głupio tych białych zębów nie szczerzył. Ale ty tego nie zrozumiesz, bo ty wcale nie znasz życia. Ja ci powiem więcej, ja stoję w komunistycznej kolejce do sklepu i jest zima stulecia. To akurat łatwo sobie wyobrazić, bo już mną telepie. Młody mężczyzna mija mnie bez słowa, pewnie mu głupio i wstyd. Kroczek w przód. Reklamówka wrzyna mi się już w czerwone i zdrętwiałe z zimna palce rąk. Dobra, koniec tej lekcji historii. Uważam, że w podstawówce powinni tak robić na godzinie wychowawczej. Stawiać dzieci w rządku pod sklepem i kazać im tam czekać do końca lekcji. Ja już mam zadanie odrobione. Spełniłam swój obywatelski obowiązek. Teraz muszę sprawdzić w Internecie, co ja mogę zrobić z półtora kilo schabu.

Epos o słowach rzadko używanych

Dom był taki sobie — ni ładny, ni brzydki. No taki był ten dom, że ja nawet już nie pamiętam jaki. Czyli nieciekawy chyba. I ja do drzwi tego domu zapukałam. Na tym w końcu polega moja praca: jadę pod wskazany adres, pukam do drzwi, dzień dobry, ja byłam umówiona, siadam, gdzie mi wskażą, wyciągam długopis i robię swoje. Zamieniam ludzkie historie na procenty. Przez godzinę formuję ciało respondenta w kształt wykresu słupkowego. I jakby tego jeszcze było mało, kobiety pytam o wiek, a mężczyzn o wysokość zarobków. Tak to z grubsza wygląda. Tym razem było podobnie. Dzwonię do drzwi i otwiera mi jakiś pan.

— Pan Józef?

— Tak, witam, witam. Zapraszam, zapraszam.

Ciekawe, czy wszystkie wyrazy tak powtarza. Spodnie ma szare w kant, z materiału niby eleganckiego, ale mocno już zmechaconego. Podobne do modelu spodni do kościoła, ale jednak będące modelem na dzień powszedni. Wiecie, to są takie spodnie, co to je nosi statystyczny polski dziadek. Jak nie kojarzycie, to spójrzcie na swojego. Dziadka oczywiście. Do tego sweterek, również szary, z wzorem geometrycznym, równomiernie poprowadzonym przez całą klatkę piersiową. Ściągacze rękawów wywinięte na raz, spod nich wystają mankiety koszuli białej, codziennej. Czyli jednym słowem — schludnie.

(Schludnie — śmieszne słowo. Lekarze powinni je przepisywać chorym na kaszel mokry, bo wydaje się być idealne na odkaszliwanie zalegającej w gardle wydzieliny. Spróbujcie sami: Sch — zbieramy flegmę z podniebienia, lud — transportujemy ją w przód paszczy, nie — spluwamy z ulgą. No, nieważne).

Prowadzi mnie do salonu i każe siąść przy stole.

— Pani z podróży, to ja może kawę, herbatę zaproponuję?

Szlag. Napiłabym się kawy, ale zrobi mi dziadek zalewajkę z fusów w cienkiej szklance z koszyczkiem i będę się męczyć przez pół wywiadu. Z drugiej strony jednak, 9 rano, ja wcześnie musiałam z domu wyjechać, to taka kawka byłaby bardzo pierwszorzędnym rozwiązaniem. Co tu zrobić, myślę.

— Kawę poproszę.

Z rana przejawiam większą skłonność do ryzyka.

Siadam więc przy stole i rozglądam się niezbyt ostentacyjnie. Przede mną meblościanka. Taka z lakierowanego drewna. W co trzecim polskim domu jest taka. Podobno. Za przesuwaną szybą widzę ustawione rzędami szklanki w wiklinowych koszyczkach oraz grubo-ciosane, kryształowe kieliszki. Na otwartych półkach cała masa książek, a większość z nich dotyczy życia pozagrobowego. Najwyraźniej dziadek ma tę sprawę gruntownie przemyślaną. Co śmieszniejsze, większość książek ułożona jest do góry nogami. Tu ciężko stwierdzić, czy to celowa przewrotność, czy po prostu dioptrie. Zaczynam rozkładać swoje manatki na przykrytym białą, haftowaną serwetą stole. Pan Józef wchodzi do salonu, otwiera jedną z szafek meblościanki i zanurza się w niej do połowy. Po chwili wyłania się, trzymając w ręku prawdziwy włoski zaparzacz do kawy. Rozpuszczalnej się spodziewałam, Inki zbożowej się spodziewałam, ale świeżo parzonej kawy mielonej, to ja się w tym lokalu nie spodziewałam. Z niedowierzaniem odprowadzam go wzrokiem, a on, uśmiechając się, poczciwie drepcze do kuchni.

— Bo wie pani, wie pani, ja mam wnuczkę w pani wieku — krzyczy, zapalając gaz od zapałki — Ona na ekonomicznym coś skończyła, ale ja to nigdy, nigdy nie mogę zapamiętać co. A pani to chociaż płacą za taką delegację?

— Płacą, płacą.

Szlag, przeszła na mnie zaraza.

— Bo ja tak sobie myślę, że znaleźć dobrą pracę rychło po studiach, to jest bardzo ważna sprawa.

(Rychło — co za kosmiczne słowo. Bardziej niż przysłówek, brzmi jak czasownik odmieniony w pierwszej osobie, rodzaju nijakiego w czasie przeszłym dokonanym. Ono rychło. No prześmiesznie).

W powietrzu daje się wyczuć zapach kawy. Rozsiadam się wygodnie na krześle i inwentaryzuję pozostałą część salonu. Za mną jest klasyczna wystawka: półka drewniana z rzędem zdjęć portretowych wszystkich wnucząt. Po kolorystyce wnioskuję, ze zrobione w latach dziewięćdziesiątych. Tuż nad nimi góruje obraz papieża. Jeszcze nie świętego.

— No bo wnuczka mówi, że teraz to ciężko z tą pracą po studiach, wie pani, wie pani.

— Wiem, wiem.

Jasna cholera, jestem ugotowana. Pan Józef po raz drugi podchodzi do meblościanki i odsuwa szklane drzwiczki. Tylko, żeby jakąś niewyszczerbioną tę szklankę wybrał — myślę. On stuka, coś przesuwa, coś odsuwa i bach! Wyjmuje piękną filiżankę z chińskiej porcelany z wzorem w kwiaty wiśni. Uśmiecha się szeroko i wychodzi do kuchni. Zerkam na papieża z nadzieją na wyjaśnienie tej sytuacji. Teraz w ogóle już się nie rozglądam, tylko czekam z niecierpliwością na moją kawę. Słyszę stukanie łyżeczki o porcelanę. Idzie, szura pantoflami o parkiet i wchodzi ostrożnie do salonu. Z elegancją i ostrożnością kładzie przede mną filiżankę. Gapię się na nią oniemiała. W cienkiej porcelanie, wśród kwiatów wiśni, intensywnie pachnąca, świeża kawa z idealnie spienionym mlekiem, a to wszystko jeszcze przyprószone cynamonem. Oczom nie wierzę.

— Panie Józefie, ja w wielu kawiarniach byłam, ale w całym mieście takiej wspaniałej kawy nigdy mi nie podano.

Rozpromienia się.

— To się cieszę, cieszę.

Na szklany talerzyk wykłada kruche ciasteczka z papierowej, mocno pomiętej torebki.

— Powiem coś pani. Praca pracą, ale w życiu to chyba trzeba sobie czasem dogodzić, nie?

Patrzę jak nieporadnie siada na krześle przede mną, wygładza serwetę na stole i spogląda na mnie starczymi oczami o błękitnych, lekko wyblakłych tęczówkach. Bo to można rozpoznać, które tęczówki są stare, a które mało jeszcze widziały. Ciężko mi to przyznać, ale moje, całkiem młode tęczówki pokryte są warstwą łez. Nie wiem, co mi się stało, ale wzruszył mnie dziadzio. Skubany staruszek, irytująco powtarzający końcówki zdań mnie wzruszył. No szlag by to trafi. By trafił.

— Czy możemy zaczynać? Ja najpierw panu opowiem w dwóch zdaniach, jaki jest główny cel badania, a potem przejdziemy do pytań, dobrze?

— Zamieniam się w słuch. Ja mam doświadczenie, bo już wypełniałem ankiety rozmaite.

(Rozmaite — przecudowne słowo. To „i” w środku jest ni w pięć, ni w dziewięć. Przecież tego nawet nie da się płynnie wypowiedzieć. Mnie to słowo zawsze pachniało moim dziadkiem. Teraz pachnie też kawą z cynamonem).

Dramat romantyczny z zasadą zachowania energii w tle

„W układzie izolowanym całkowita energia jest taka sama przed, jak i po wystąpieniu przemian w tym układzie. Zmienić energię izolowanego układu można tylko poprzez dostarczenie jej z zewnątrz lub w wyniku wyemitowania jej poza układ. Energia nie ginie ani nie powstaje samorzutnie”.


To był poniedziałek, budzik nie zadzwonił wtedy, kiedy miał zadzwonić. On nie lubił spóźniać się do pracy. Zaklął głośno i ze złością zrzucił kołdrę i poduszkę na ziemię. Ona oschle stwierdziła, że to on miał kupić baterie i pierwsza poszła do łazienki. A oboje wiedzieli, że on ma dalej do pracy, a o tej porze będą jeszcze sakramenckie korki. Wyszli z mieszkania w milczeniu, nie patrząc nawet na siebie. Specjalnie wybrała dłuższą trasę, żeby wytupać swoją złość. W biurze zamiast wsiadać do windy, wybiegła na piąte piętro, stukając głośno obcasami. On zdecydowanym ruchem ustawił pokrętło samochodowego radia na najwyższe wartości i głośno wykrzykiwał znane mu fragmenty piosenek, upewniając się raz po raz, czy szyby na pewno są szczelnie zamknięte i nikt nie ma szansy go usłyszeć.

Wieczorem spotkali się w kuchni w dobrych humorach. On mocował się z korkiem od wina, opowiadając o nowym, bardzo ciekawym zleceniu. Ona z zainteresowaniem dopytywała o szczegóły, podgryzając wyłowione z wrzątku, półsurowe nitki makaronu.

***

Sobota, jak każda poprzednia i prawdopodobnie wiele następnych, spędzona w domu przy dźwiękach ich ulubionej płyty oraz zapachach smacznej kolacji. Znali się nawzajem już tak dobrze, że nie musieli przed sobą nikogo udawać. Wyszła zatem z łazienki w szarym, wyciągniętym dresie, z mokrymi, niedbale upiętymi włosami. Popatrzył na nią znad gazety i pomyślał, że ona chyba specjalnie ten dres rozciąga. Naprawdę podejrzewał ją o to, że przed wyjściem z łazienki celowo gniecie szarą bluzę. Że wiesza ją na haczyku z ręcznikami, z premedytacją obciągając jej rękawy i przednią kieszeń. A za koszem na pranie trzyma ukrytego psa, żeby mu dawać spodnie na pożarcie i potem wyjmować mu je z gardła. Nie rozumiał, jak jej pedantyzm względem mieszkania i wieczna potrzeba utrzymania perfekcyjnego porządku może iść w parze z tą sobotnią abnegacją. Nie usiądzie na miejscu, dopóki wszystkie talerze nie będą pozmywane, a w tym wymamłanym dresie może chodzić cały dzień. Nieraz myślał, że wiele by dał, żeby na chwilę przestała odkładać te wszystkie nieistotne przedmioty na miejsce, zdarła z siebie szary pokrowiec samochodowy, siadła obok niego na kanapie i nie robiła nic. Przez moment była bezużyteczna dla świata, a potrzebna tylko jemu. Potrzebna do wspólnego nicnierobienia.

Najbardziej na świecie ceniła sobie bezpieczeństwo. To, że ich wspólne mieszkanie było dla niej schronieniem przed światem, w którym na twarzy trzeba mieć wieczny make-up, a w głowie permanentny update. Update wszystkiego: kursu euro, sondaży przedwyborczych, trendów w modzie, plotek kto z kim. A on jedyny kochał ją taką, jaka jest. Bez szminki i w wełnianych skarpetach. Nie musiał tego mówić na głos, wystarczało, że spoglądał na nią znad gazety wzrokiem czułym i pożądliwym. W takich momentach próbowała gasić w sobie irytację spowodowaną wiecznie rozrzucanymi przez niego książkami, kubkami, koszulami i okularami. Jakoś sobie w głowie tłumaczyła tę jego przypadłość. Czasem nawet lubiła te momenty, kiedy tak krzątała się cicho po mieszkaniu, składając jego podkoszulki w kostkę i szukając pary dla porzuconej pod kanapą skarpetki. W ten sposób chciała mu stworzyć ciepły i zadbany dom, w którym czułby się dobrze i z którego byłby dumny. Spoglądała wtedy z czułością, jak w pełnym skupieniu czyta gazetę i przez ułamek sekundy czuła się szczęśliwa.

Gapił się na równe kolumny artykułu i nie był w stanie przyswoić ani jednego zdania. Z ogromnym wysiłkiem próbował opanować tę nagłą niechęć do żony, jaką niepotrzebnie w sobie rozbudził. Spojrzał na nią z ukosa, zastanowił się chwilę i wpadł na to, jak rozładować swoją nienawiść do szarego dresu. Wstał z kanapy, podszedł do tych pomiętych nogawek i wyciągniętych rękawów, energicznie ścierających kurz z szafki. Delikatnie zaczął rozpinać zamek w bluzie i rozplątał zawiązany na mocny supeł sznurek od spodni. Ostrożnym ruchem zsunął bury skafander, spod którego wyłoniła się w końcu ona. Wziął ją na ręce i przeniósł na kanapę, gdzie w końcu mogli wspólnie nic nie robić. Albo właśnie robić.

***

Niby nie chciał jej sprawiać przykrości, ale musiał wyrzucić z siebie negatywne emocje, które wzbierały w nim od dłuższego czasu. Chciał ją sprowokować do kłótni, potrzebował jakiegoś oczyszczenia, wentylu dla negatywnej energii. Opowiedział jej więc całą historię o wyjeździe służbowym. O Helenie, która od dawna okazywała mu duże zainteresowanie i regularnie wystawiała go na ciężkie próby wierności. Ona nie reagowała. Milcząc, jednostajnym ruchem zaszywała jego rozprute spodnie. Jakby to, co do niej mówił, w ogóle nie robiło na niej wrażenia. Jakby ta naderwana, tylna kieszeń jeansów była ważniejsza od niego. Brak reakcji rozjuszył go jeszcze bardziej. Prawie wykrzyczał jej w twarz, że chciał ją zdradzić. Że w myślach to nawet zrobił. Ona nie odrywała wzroku od igły i nitki. Z niemożliwą do zniesienia dla niego w tym momencie precyzją naprawiała mu spodnie. Naprawia moje spodnie, a nie nasz związek, pomyślał. Kipiąc ze złości, wyszedł z salonu. Wbiegł do sypialni, z impetem otworzył szafę i chwycił jedną z perfekcyjnie wyprasowanych koszul. Gdy zapiął ostatni guzik i wrócił do salonu, spodnie leżały już gotowe na kanapie. Założył je pospiesznie, chwycił kurtkę i wyszedł z domu. Dlaczego go nie uderzyła, nie krzyknęła nawet? Mijał kolejne budynki i skrzyżowania. Nie zatrzymywał się na czerwonych światłach z obawy, że jak raz przystanie, to zacznie się wahać i zawróci. Musiał wyglądać na wyjątkowo zdenerwowanego, bo ludzie, których mijał, obracali się za nim i patrzyli z zaciekawieniem. Oczekiwał buntu z jej strony, wyraźnych oznak złości, latających talerzy, zdzierania tapety ze ścian. Potem mogliby wspólnie ją przyklejać. Miał już nawet przed oczami ten obraz, pozwoliłby jej chodzić w szarym dresie na czas remontu. Ale nie! Ona nie okazała żadnej emocji. Dopadł drzwi wejściowych bloku mieszkalnego i w kilka sekund pokonał trzy piętra. Gdyby zdobyła się choćby na jakieś przekleństwo, na drobną złośliwość, sprawy potoczyłyby się inaczej, myślał wpatrując się w stojące tuż przed nim drzwi do mieszkania Heleny. Utkwił wzrok w dzwonku, którym za chwilę zadzwoni. Nie miał więc szansy dostrzec tylnej części swoich spodni, nienagannie zszytych precyzyjnym i mocnym szwem. A dokładnie na jego środku tkwiła odrażająca, błyszcząca kokarda, przytwierdzona jaskraworóżową nitką przez rozwścieczone dłonie.

Dytyramb w kolejce do bankomatu

— Wiesz, popłakałam się wczoraj wieczorem.

— Ale tak z bólu głowy czy z bólu istnienia?

— Z konkretnego powodu. Takiego, że policzyłam moje ręce i nogi i mi wyszło, że mam wszystkie.

— No i co?

— W Wiadomościach był reportaż o chłopcu, który jednej rączki i nóżki nie ma, to się popłakałam.

— Aha. Sto złotych wystarczy czy więcej mam wybrać?

— Weź sto pięćdziesiąt, co będziemy dwa razy chodzić.

— Ale tak poza tym, to wszystko w porządku?

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.