E-book
13.65
drukowana A5
37.23
Zbiór opowiadań

Bezpłatny fragment - Zbiór opowiadań

Objętość:
124 str.
ISBN:
978-83-8245-749-0
E-book
za 13.65
drukowana A5
za 37.23

Antoś — dobre wspomnienia

Antosia poznałem około roku 1980, kiedy to w drodze zawiłych, niekoniecznie szczęśliwych, kombinacji powstało w Słupsku Wojewódzkie Przedsiębiorstwo Geodezyjne z istniejącego dopiero od 5 lat Zakładu Terenowego w Słupsku, części Przedsiębiorstwa Geodezyjno Kartograficznego w Koszalinie i prawie tyleż lat liczącego Wojewódzkiego Biura Geodezji i Terenów Rolnych, rówieśników świętej pamięci Województwa Słupskiego i była to najciekawsza z poznanych do dziś postaci.

Trafiliśmy do tej firmy z dwóch różnych przedsiębiorstw i nawet blisko współpracowaliśmy. Antoś był specjalistą do spraw kontroli jakości w prowadzonym przeze mnie dziale głównego specjalisty do spraw jakości, technologii i kosztorysowania robót.

Sam mieszkałem wtedy w Słupsku od lat pięciu ( z czego 2 na uchodźstwie z Dromexem w Libii ) i w tej dziedzinie byłem szczeniakiem w stosunku do Antka.

Antoś był zaś weteranem nie do pobicia i mało było osób, które w tym terenie dłużej „skoczybruzdowały”.

Od czasu poznania się z Antkiem, mimo wielu cech ciekawych i ważnych jakie niewątpliwie wyróżniały go w tym niebanalnym, geodezyjnym towarzystwie, zapamiętałem trzy, które czyniły z niego postać szczególnie interesującą.

Nieskończoną ilość razy przestawał palić, zastępując, na ten trudny czas, palenie własnych papierosów cudzesami.

Był dozgonnym zwolennikiem tworzenia prywatnych archiwów z tego co nazywamy zasobem geodezyjno — kartograficznym, nawet wtedy gdy pracował w Powiatowym Ośrodku Geodezyjno Kartograficznym. Był on z zasady już zobowiązany przepisami prawa do gromadzenia tychże i przestrzegania obowiązku przekazywania tam wszystkiego, co się jako geodeta tworzyło.

Miał nieprzeciętną pamięć zawodową, która tym się między innymi wyróżniała, że idąc w teren z Antosiem zbędne były opisy topograficzne osnowy i współrzędne punktów granicznych, które kiedyś sam zakładał, lub z których ongiś, kiedykolwiek korzystał. Po prostu podchodził do miejsca, które miał w wyobraźni, kopał nogą i szukany punkt sam się ukazywał.

Kiedyś pracowaliśmy w okresie niespodziewanie zlodowaciałym przy ul. Grottgera w Słupsku, w rejonie byłej fabryki butów Alki. Z nieba mżyło. Grunt był zamarznięty. Szukamy punktu osnowy przy pomocy jakiegoś nieudanego opisu topograficznego i się wnerwiamy. Antoś stwierdza autorytatywnie, że punkt winien być tu, gdzie właśnie kopie nogą. Tuż koło kałuży, na lodzie. Robi krok do tyłu i leży w wodzie. Wściekły klnie i otrząsa z siebie błoto, a tymczasem to o co się potknął, okazuje się być poszukiwanym poligonem.

Strasznie się obydwaj obśmialiśmy.

Antoś taki był i to była jego kolejna cecha. Poczucie humoru i umiejętność dworowania z samego siebie.

Dworował z siebie, mimo że był jedynym znanym mi geodetą szlachciurem i z tej przyczyny mógł mieć powody do niejakiego samouwielbienia. Wprawdzie ze szlachty zagrodowej był, ale zawsze.

Antoni Osmólski z Osmoli. To brzmi dumnie.

Z Osmoli na Podlasiu.

Ludzie tam rodzą się dobrzy, serdeczni i niezłośliwi. Taki mają charakter na ogół i na ogół są powszechnie lubiani.

Cały Antoś. Był lubiany przez kolegów po fachu, współpracowników i szefów. Ponadto znany i lubiany był wszędzie, tam, gdzie jego geodezyjna noga postała. W okolicznych wsiach, gdy tam się pojawialiśmy, z własną robotą, prywatnie, czy na kontroli robót kolegów, wszędzie witano go jak przyjaciela. Wylewnie, zawsze po imieniu i zawsze z poczęstunkiem. Kawą, domowym obiadem, nalewką. Widać, że ceniono go za fachowość, serdeczność i sposób odnoszenia się do otaczających ludzi.

Z takim zdarzeniem zetknęliśmy się we wsi koło Główczyc, gdzie dla jednej z gospodyń robiliśmy podział pod domek dla córki. Gospodyni witała Antosia jak starego znajomego. Opowiedziała historię rodziny i wszystkie troski codzienne. Potem zaprosiła na domowy obiad. Była to zupa z gęsi z ziemniakami, zupełnie mi nieznana i pyszny deser z domowych owoców.

Przed obiadem zdarzyło się małe qui pro quo. Gospodyni zawoła Antosia na obiad z synem, za którego ja, w jej ocenie, uchodziłem, przy faktycznej zaledwie czteroletniej różnicy wieku. I tu Antoni bardzo się na gospodynię i na mnie obraził.

U niego rzadkość. Był uczulony na punkcie swojego nieco starego wyglądu.

Życie Antka nie rozpieszczało.

Jeszcze jako dziecko spotkał się z działaniem sowietów po ich wkroczeniu na Białostocczyznę.

Przeżył przechodzenie tych ziem z rąk sowieckich do niemieckich i znowu do sowieckich. Radośnie na pewno tych chwil nie wspominał, a mimo to nam przekazał te przeżycia w takiej oto anegdocie.

Sowieci chcąc uświadomić dzieci w poczuciu materializmu, zorganizowali w szkole taką oto dydaktyczną imprezę.

W holu szkoły, w suficie wycięli dziurę w formie koła. Dzieciom, zebranym, kazali deklamować w języku rosyjskim „Boh daj poroh” po czym w otworze pokazywała się dłoń w formie figi.

Następnie uczniowie na wydane polecenie deklamowali „sowiet daj konfiet” a z otworu leciały cukierki.

Przekaz niezwykle prosty i jasny. Nie wiadomo tylko czy propagandowo skuteczny.

Po skończeniu technikum, z nakazu pracy, Antoni jako młody chłopiec znalazł się w Koszalinie. Tu życie nie było, jak to ówcześnie na ziemiach zachodnich, ani łatwe, ani przyjemne, ani uporządkowane.

Po tych doświadczeniach był niezwykle zahartowany i pewnie dlatego zdołał przetrwać w niezwykłej kondycji takie przeciwności losu jak ciężka choroba żony i tragiczna śmierć syna.

Należałoby tu jeszcze wspomnieć o jego hobby, które stanowiły brydż, grzybobranie i skłonność do biesiadowania, o których trzeba przynajmniej napomknąć, choćby z racji towarzyszących im anegdotycznych zdarzeń.

Brydżystą był z powołania. W czasie jego aktywności zawodowej nie było chyba turnieju geodetów, w którym nie brałby udziału. Chyba, że przeszkodziła jego skłonność do biesiadowania, kontynuowana w czasie podróży na miejsce turnieju, kończąca się czasami wyjściem z pociągu na niewłaściwej stacji lub niedyspozycją.

Zbieranie grzybów uwielbiał, a żeby je realizować skutecznie namawiał na współudział kolegów posiadających samochody. Sam bywałem uczestnikiem wspólnego grzybobrania. Antoś ze znawstwem wybierał miejsca takie, gdzie właśnie rosły prawdziwki, a to rydze, zielonki lub podpieńki. Zawsze jakieś nietuzinkowe gatunki i zawsze był królem grzybobrania. Moje sukcesy mimo dobrego, dla Antosia miejsca były raczej umiarkowane.

Najczęściej jeździł jednak ze swoim przyjacielem z Ustki. Równie jak on zapalonym grzybiarzem, posiadaczem zdezelowanej warszawy. Był on nieco starszy, ( już emeryt) i skłonny był do nadmiernego spożywania napojów wyskokowych. Bywało, że jazda z nim, na grzyby, odbywała się w stanie nieco po spożyciu. Dawało to w leśnym, mało rozpoznawalnym środowisku zdarzenia anegdotyczne. W którąś sobotę pojechali obaj w znane w okolicy miejsce grzybowe i odważnie wjechali w jakieś leśne przecinki.

Wysiedli i nie zastanawiając się nad miejscem postoju czy sposobem powrotu, weszli w las. Grzybów było mnóstwo, więc zaaferowani spędzili kilka godzin na zbieraniu. Zgubili kontakt ze sobą, a tym bardziej z samochodem. Gdy zaczęło zmierzchać, nawoływaniem znaleźli drogę do siebie, ale określić swojego miejsca w stosunku do miejsca gdzie zostawili samochód nie byli w stanie.

Poszukiwania nie dały rezultatu i już prawie w ciemnościach spotkali grzybiarza, który o samochodzie nic nie wiedział, ale wskazał drogę do szosy.

Doszli zdenerwowani do szosy i rezygnując z dalszego szukania złapali jakiś jadący w kierunku Słupska samochód i autostopem wrócili, bez samochodu, do domów.

W niedzielę, angażując kolejnego kolegę z samochodem pojechali w miejsce, które wydawało im się najbardziej prawdopodobnym parkingiem ich zguby. W trójkę szukali kilka godzin i gdyby nie przypadkowy grzybiarz, z otwartą głową i lepszą orientacją przestrzenną, wróciliby znowu bez, dość drogiej i cennej jak na owe czasy, zguby.

Ten jednak szczęśliwie spotkał, opisany przez poszukiwaczy samochód i na dodatek zapamiętał do niego drogę. Widząc zaś w oczach poszukiwaczy brak zrozumienia dla prezentowanego opisu drogi, sam zaproponował, że ich tam zaprowadzi. Miejsce parkowania okazało się oddalone o kilka kilometrów od miejsca poszukiwań. Znaleziona zguba nie dość, że nie była zamknięta, to drzwi miała otwarte, a kluczyk tkwił w stacyjce.

Szczęśliwie zakończone grzybobranie stało się na wiele lat chętnie powtarzaną opowieścią.

Trzecie hobby Antosia to raczej pieśń dawnych czasów, kiedy na roboty jeździło się pociągami, a zmęczenie po pracy odreagowywano w knajpkach słupskich. Znaliśmy je tylko z jego barwnych opowiadań, w których występowały nieistniejące już a kiedyś popularne restauracje, takie jak „Piotruś” czy „Metro”. Wspomnienia te pełne były nieistniejących już smaków i koleżeńskiej atmosfery. W domyśle była też pochwała tych, na ogół mizernych, czasów ze względu na ówczesną pozycję społeczną i finansową geodety.

O swoje zdrowie Antoś nie dbał. Był zdrów — w swoim mniemaniu — jak ryba. Pierwszy raz poszedł do lekarza, by stwierdzić, że jest już za późno na podjęcie leczenia.

Nie zrujnowało mu życia ani palenie papierosów ani skłonność do trunków wyskokowych, ani troski życia codziennego. Do „rzucenia palenia” na zawsze zmusił go podstępny skorupiak. Obiecano mu wprawdzie doświadczalne leczenie nowoczesną metodą, ale stwierdzony stan, który nie gwarantował prowadzącym sukcesu wykluczył go z programu. Zabrano mu szansę dla dobra uczonych.

I tak zrobił nam Antoś niefart, po raz ostatni, rzucając palenie w niefortunnej chwili.

Lasy pełne grzybów, a on już tam nie pojedzie i o cudzesa też już nie poprosi.

Straciliśmy przyjaciela, kolegę, wspaniałego człowieka i cenionego fachowca. Członka stowarzyszenia, któremu poświęcił wiele chwil swojego życia, skarbnikując w Zarządzie Koła w Słupsku i zasiadając w różnych gremiach Zarządu Oddziału.

Straciliśmy pogodnego optymistę, którym pozostał do ostatnich chwil swojego z nami bytowania.

Słupsk 2015

Zima w Zakopanem

Rehabilitacja skutków barbórkowego fedrowania.

.

Staszek jak zwykle wyprostowany niby struna, mimo laseczki w prawej ręce i walizki w lewej, stanął pierwszy przy recepcji.

Noga wprawdzie nie ułatwiała wygramolenia się z syrenki, którą przyjechał, to jednak jadący autobusem musieli odczekać na wydanie bagażu a Stach miał go pod ręką.

Był więc pierwszy, nie licząc jakiegoś indywidualnego wczasowicza, który już zabiegał u Pani Zosieńki, jak miała na imię recepcjonistka, o wygodny, najlepiej jednoosobowy pokój.

Zanim przyszła kolej na Stacha, ustawiła się za nim kolejka. On piekielnie zmęczony jazdą, syrenką po krętej oblodzonej i stromej w górach drodze, z niesprawną po zdjęciu gipsu prawą nogą, myślał zaś tylko o położeniu się w wygodnym wyrku i o tym jak ryzykowna była ta prawie 250 km podróż, a właściwie pogoń za stabilniejszym w tych warunkach autobusem. Był styczeń, piękna, słoneczna pogoda i srebrzysty widok na szczyt Giewontu.

Z zadumy wyrwał go jakiś niegrzeczny głos dobiegający z tyłu, który ponaglał go do meldunku w recepcji. Uśmiechnął się nieco złośliwie, ale i przyjaźnie w kierunku recepcjonistki. „Przepraszam pani Zosiu”, powiedział używając zasłyszanego imienia. Podał skierowanie i dowód osobisty. Pani Zosia sprawdziła listę skierowań, popatrzyła w twarz Stacha i spytała o drugie skierowanie. „Jakie skierowanie?”, spytał zdziwiony Stach. „Żony, panie Stanisławie. Ma pan zarezerwowane miejsce dla dwóch osób.” „Niestety to jakaś pomyłka, wynikła z pośpiechu pewnie. Wczoraj podjąłem decyzję i w szybkim tempie zamawiałem miejsce. Jestem sam.”

Recepcjonistka skwitowała sprawę uśmiechem i stwierdzeniem, że sprawę wyjaśni się z kopalnią i nie ma powodu do zdenerwowania. Potem spojrzała na laskę i nogę i spytała czy nie stanowi to problemu. Stach zaprzeczył. Powiedział, że to sprawa dopiero co zdjętego gipsu i sztywności stopy. Lekki ból i mały kłopot z chodzeniem. Pani Zosia podała klucz od pokoju i poprosiła o pozostawienie walizki w recepcji. „Zostanie przyniesiona do pokoju”, oświadczyła.

Teraz dopiero dotarło do Stacha, że recepcjonistka jest młodą urodziwą dziewczyną w wieku około 18, 20 lat.

Wziąwszy klucz, zorientował się, że nie wie gdzie się ten pokój mieści.

Pani Zosia właśnie podeszła, wzięła go pod rękę, podprowadziła do pobliskich schodów i pokazała pokój. „Ze względu na nogę dałam panu pokój blisko schodów i recepcji. Pierwszy po prawej stronie.”

Stach podziękował z uśmiechem i pokuśtykał wolno w górę schodów. Wszedł do pokoju i nie oglądając się na nic, padł na łóżko. Noga mocniej zabolała i wtedy ułożył się wygodnie, zdjąwszy tylko czapkę i kurtkę.

Zasnął prawie natychmiast.

Zbudziło go pukanie. „Proszę”. Zawołał zaspany. To pani Zosia weszła uchyliwszy drzwi i swoim chrypiącym nieco, ale ciepłym głosem zapytała: „Mogę wejść?”

Zawstydzony zobaczył, że taszczy jego walizkę. Jął przepraszać, ale Zosia ucięła te przeprosiny pytaniem: „Gdzie postawić?” i ponagleniem do pójścia na obiad. „Zjedzą panu najlepsze kąski”, powiedziała i złapawszy Stacha pod rękę sprowadziła go do recepcji. Tam podała mu laskę, wskazała kierunek do jadalni, powiedziała „smacznego i usiadła z uśmiechem za kontuarem. Po drodze Stach przypomniał sobie numer stolika, który dostał wraz z kluczem do pokoju. Po zapachu trafił do odpowiedniego pomieszczenia, już pełnego jedzących i z trudem odszukał stolik. Stał pod oknem. Dwa krzesła były już zajęte a konsumpcja zaawansowana. Przywitał się z siedzącymi, nalał z wazy stojącej na stole wystygłą już nieco zupę i zjadł bez uświadomienia sobie zawartości talerza. Na drugie danie czekał w milczeniu nie mając ochoty na nawiązywanie kontaktu. Jedyne co zauważył to to, że jest w tym gronie chyba najmłodszy. Kiedy podano posiłek, zjadł w pośpiechu z równym co zupę brakiem zainteresowania tym co podano. Wypił z dużą przyjemnością jakiś kompot, podziękował i na tyle szybko, jak pozwalała mu noga, pokuśtykał do siebie. Mijając recepcję podziękował za troskliwość i poprosił Panią Zosię o numer telefonu do DW i sposób korzystania z połączeń.

Białego nie tylko dlatego, że spodziewał się późnego przebudzenia ale również z powodu obficie padającego śniegu, co jeszcze kątem oka zdążył zauważyć.

Tymczasem coś nieokreślonego wyrwało go ze snu i nie był to biały świt, a raczej ciemnawy zmrok i jakiś nie określony powtarzający się dźwięk, który po dłuższej chwili wracania do świadomej rzeczywistości mógł określić jako pukanie do drzwi. Zerwał się i zaskoczony, dość niegrzecznie zapytał: „Kto tam?” Na co otrzymał stłumioną drzwiami odpowiedź: „To ja Zosia, przynoszę radio…” Stach aż podskoczył, otworzył drzwi, odebrał radio i usłyszał koniec odpowiedzi Zosi: „… i przepraszam jeśli zbudziłam, ale spieszę się do domu, a nie chciałam, by się pan wieczorem nudził”. Faktycznie Zosia stała w drzwiach w sportowym stroju i futrzanej czapie, jakby zmierzała na narty.

Wyprostowana, uśmiechnięta, wyglądała w tym stroju jak prawdziwa sportsmenka. Zrobiła na Stachu wrażenie. Zaniemówił. Zosia zaś kończąc stwierdziła: "Spieszę się, ale jutro wpadnę zobaczyć czy wszystko gra bo pokój jest po remoncie."

Niespodziewanie recepcjonistka zaproponowała, bez ceregieli, by zwracać się do niej per Zosiu, bo to ułatwi kontakty oraz zapowiedziała też, że przyniesie radio. Staszek z uśmiechem przyjął propozycję i pokuśtykał dalej, z myślami zajętymi odpoczynkiem.

Nieco wyrwy w myśleniu o spaniu zrobiła propozycja Zosi. Zaimponowała mu i nieco zastanowiła.

Teraz wziął kąpiel, ubrał pidżamę, wskoczył pod pościel i z pełną świadomością, rezygnując z kolacji, postanowił spać do białego rana.

Białego nie tylko dlatego, że spodziewał się późnego przebudzenia ale również z powodu obficie padającego śniegu, co jeszcze kątem oka zdążył zauważyć.

Tymczasem kiedy coś nieokreślonego wyrwało go ze snu i nie był to biały świt, a raczej ciemnawy zmrok i jakiś nie określony powtarzający się dźwięk, który po dłuższej chwili wracania do świadomej rzeczywistości mógł określić jako pukanie do drzwi. Zerwał się i zaskoczony, dość niegrzecznie zapytał. Kto tam? Na co otrzymał stłumioną drzwiami odpowiedź: „To ja, Zosia, przynoszę radio…” Stach podskoczył, otworzył drzwi, odebrał radio i usłyszał koniec odpowiedzi Zosi… „i przepraszam jeśli zbudziłam, ale spieszę się do domu, a nie chciałam by się pan wieczorem nudził”. Faktycznie Zosia stała w drzwiach w sportowym stroju i futrzanej czapie, jakby zmierzała na narty.

Wyprostowana, uśmiechnięta, wyglądała w tym stroju jak prawdziwa sportsmenka. Zrobiła na Stachu wrażenie. Zaniemówił. Zosia zaś kończąc stwierdziła: „Spieszę się, ale jutro wpadnę zobaczyć czy wszystko gra, bo pokój jest po remoncie.”

Stach przeprosił za brak gościnności i zaprosił niezgrabnie na kawę przy okazji jutrzejszych oględzin.

Rozbudzony, zjadł jednak kolację i po drodze podszedł do recepcji poprosić o połączenie telefoniczne.

Zosi oczywiście już nie było. Zmienniczka, również młodziutka, okazała się także niebrzydką dziewczyną. Tyle, że nieco pulchniejszą.

Zamówienie przyjęła i poprosiła o czekanie w sali telewizyjnej, tuż obok recepcji.

Stach rozsiadł się w pustej, ciemnej sali z włączonym telewizorem i tylko z powodu hałasu dochodzącego z ekranu nie zasnął natychmiast. Oczekiwanie trwało okropnie długo i już zaczął żałować, swojego nierozważnego kroku, gdy recepcjonistka przywołała go do kabiny. Po drugiej stronie zgłosiła się również recepcja. Gdy Stach podał nazwisko osoby, z którą chce rozmawiać pani, — na końcu przewodu — czyli w Warszawie oznajmiła, że to może potrwać, musi bowiem wysłać kogoś do pokoju. I to trwało, po czym usłyszał: „Pani nie ma w pokoju. Prawdopodobnie jest na wieczorku zapoznawczym, a przywołanie jej stamtąd jest niemożliwe.” Prośba o numer pokoju została skwitowana stwierdzeniem, że telefonicznie nie udziela się takich informacji bez upoważnienia osoby zainteresowanej. Dalsza rozmowa nie miała sensu. Stach podziękował i zirytowany podszedł do recepcji zapłacić.

Pani recepcjonistka, bodajże Jola, stwierdziła: „Pewnie będzie pan jeszcze dzwonił więc rachunek zapłaci przed wyjazdem, ponieważ poczta przesyła rozliczenia z opóźnieniem.”

Negatywny rezultat oczekiwania na rozmowę i okoliczności rozzłościły Stacha i w takim nastroju poszedł wreszcie spać.

Słoneczny poranek i skrzący się w słońcu widok Giewontu poprawiły nastrój naszego wczasowicza do tego stopnia, że postanowił po śniadaniu pojechać na spacer do swojej ulubionej Doliny Kościeliskiej, której dotychczas nie widział nigdy w śnieżnej bieli.

Prawie zapomniał o wczorajszym zmęczeniu, niepowodzeniu kontaktu z żoną i nodze. Idąc na śniadanie przywitał się radośnie z Zosią, która była już na posterunku i stwierdził, że jakoś szybko nawiązała się między nimi, jeszcze niezbyt uświadomionego charakteru, więź.

Dobre śniadanie z lubianą jeszcze z czasów dziecięcych zupą mleczną, zacierką, jeszcze poprawiło jego radosny nastrój. Pogwizdując, czym wzbudził zdziwienie Zosi, pokuśtykał do pokoju. Ubrał się ciepło w kożuszek i czapę futrzaną i tak wystrojony podszedł do swojej syrenki. Okazało się, że nie tak szybko do raju. Trzeba było zgarnąć z dachu czapę śniegu, oczyścić i odmrozić szyby, by na koniec pochuchać na zamek drzwi, kilkakrotnie próbując włożyć tam kluczyk. Trwało to kilkanaście minut, skończyło się jednak happy endem. Silnik wbrew uzasadnionym obawom zapalił po pierwszej próbie, hamulec ręczny, mimo kilkunastu stopni mrozu, nie był zablokowany. Noga, niezbyt sprawna na gaz, laseczka, na tylne siedzenie i jazda ulicami Zakopanego, pustymi o tej porze dnia, choćby z racji niedzielnego przedpołudnia. Sprawnie przejechał przez centrum nie szarżując na śliskiej nawierzchni, w nieodgarniętym, po nocnych opadach, śniegu. Poza miastem nieco poszusował. Ruchu samochodowego nie było. Droga była częściowo, w jednym kierunku, odgarnięta. Parking u wejścia do Doliny wprawdzie zaśnieżony, lecz pusty. Zostawił samochód, okutał się szalikiem, czapę wsadził na uszy i początkowo po śnieżnych wybojach, ratując się laseczką, wszedł na zaśnieżoną drogę w Dolinie gdzie iść było już łatwiej.

Noga wprawdzie nieco bolała, przy każdym postawieniu stopy, ale widok skrzących się w śniegu i słonecznym blasku gór na horyzoncie, szybko pozwolił mu o tym zapomnieć. Założył okulary słoneczne i przez czas jakiś, oparty na lasce, napawał się niby znanym a jakże innym od letniego, krajobrazem. Potem ruszył raźnie, zbyt raźnie w jego sytuacji, z planem spaceru w jednym kierunku przez jakąś godzinę lub nawet dłużej.

Uszedł jakieś pół kilometra, gdy usłyszał dzwoneczki, dzwoniące coraz głośniej, podnoszące jeszcze nastrój efemerycznego piękna.

Kiedy mijały go mijały sanki, nieco kuśtykając, zszedł na pobocze. Usłyszał wtedy głosy kobiet zachęcających do wspólnej przejażdżki. Były to śliczne dziewczyny mniej więcej w jego wieku. Propozycja była kusząca. Pamiętając jednak, że jednym z celów spaceru jest ćwiczenie nogi, z śmiechem im odmówił, tłumacząc, że trenuje. Zainteresowanie pań niewątpliwie wynikało z jego kuśtykania o laseczce i ich litościwego charakteru. Przy zwolnionym biegu sań parokrotnie powtórzyły jeszcze zaproszenie, ale widząc opór, odjechały z cichnącym dźwiękiem dzwoneczków.

Stach zamyślony i zachwycony pokuśtykał dalej. Noga nie dała jednak za wygraną i coraz częściej wymagała odpoczynków. Powzięte plany stawały się coraz mniej realne.

Tymczasem sanie, które w międzyczasie pewnie dojechały do końca doliny, w szalonym pędzie zbliżały się wracając. Panie zatrzymały woźnicę i jeszcze rozbawione rozmową stwierdziły, że chyba czas na powrót, trzeba się bowiem poddać prawom natury.

Tym razem Stach pięknie podziękował za propozycję i przyznając rację dziewczynom, pozwolił, by obydwie wysiadłszy, wzięły go pod rękę i laseczkę podając woźnicy, pomogły wgramolić się na siedzenie. Posadziły w środku między sobą, okryły kocem i wydały polecenie dalszej jazdy.

W miłej rozmowie, już teraz wolniutko, zbliżali się do kresu spaceru. Okazało się, że panie są wczasowiczkami Ośrodka Wypoczynkowo Treningowego lotników wojskowych, położonego gdzieś między Doliną Kościeliską a Zakopanem. Stach opowiedział o swoich perypetiach z nogą, wzbudzając dodatkową ich sympatię.

Wszystko wskazywało na jakiś początek miłej znajomości, a może i romansu.

Po opuszczeniu sanek zaprosił Panie do samochodu proponując dalszą wspólną podróż. Dziewczyny krygowały się, tłumacząc, że mają niedaleko do ośrodka. Stach jednak bez większych ceregieli stwierdził: „A rewanż?” I zaprosił Panie do Zakopanego na kawę. Propozycja, po niewielu sprzeciwach, została przyjęta.

Panie w dobrym humorze, jak po drinku, umilały podróż, Stach skupiony na jeździe, czasami rzucał jakieś leciutkie słowo.

Wspólna decyzja zaprowadziła ich do kawiarni hotelu Orbis. Pili dobrą kawę, rozkoszowali się lodami bakaliowymi, z których Orbis słynął, gdy nagle jedna z pań alarmująco stwierdziła, że ich limit czasowy się skończył i muszą wracać. Dyscyplina wojskowa dodała. Stach zaproponował odwiezienie, panie oświadczyły, że tu w Zakopanem mają jakieś zajęcia. Bez specjalnych duserów umówiły się w tymże lokalu na dzień następny i po buziaczku w policzek zniknęły.

Stach rozanielony spacerem, pogodą i niespodzianką z zapoznaniem dziewczyn, zjadł jeszcze ciastko i koło godziny jedenastej również opuścił kawiarnię. Wychodząc stwierdził jeszcze, że jego laseczka i utykanie wzbudzają zainteresowanie płci przeciwnej. Wracając do Gliwiczanki myślał o jutrzejszym spotkaniu i jakoś mimochodem, w tym kontekście o Zosi.

Na myśleniu się skończyło. Z jakichś powodów do spotkania nie doszło, a z telefonu, który mu przekazały, nie skorzystał. Skończyło się na wspólnym spacerze w Dolinie Kościeliskiej, jednej kawie i miłych wspomnieniach, Spacerował, czytał, czasami oglądał telewizję, a wieczorami — zwykle gdy Zosia była w recepcji — próbował dzwonić, wykorzystując czekanie na konwersacje. Doświadczał też raz po raz jej czułej troski, a także wizyt Zosi w pokoju, skrywanych z powodu obowiązujących zasad. Wspólne kawy, rozmowy zbliżały ich ze sobą. Któregoś dnia z powodu gorszego samopoczucia poprosiła Stacha o zawiezienie do domu.

Stach radośnie przystał na prośbę. Umówili się za rogiem, gdzie dla kamuflażu podjechał i skąd, z dreszczykiem zakłopotania, zabrał Zosię by spełnić daną jej obietnicę.

Okazało się, że Zosieńka mieszka przy drodze do Kuźnic, zwanej dziś Bulwarami Słowackiego, na pięterku starej kamienicy tuż obok potoku Bystra. Jazda była przyjemnym przeżyciem estetycznym z uwagi na krajobrazy, a i narastające bezwiednie wzburzenie nastroju pasażerów.

Pod pretekstem pogarszającego się samopoczucia Zosia przytuliła nawet głowę do ramienia Stacha. Tak w milczeniu podjechali pod dom.

Tu Stach otworzył drzwi pasażerce i chciał się żegnać. Co ty powiedziała Zocha. Nie wstąpisz? I zaprosiła na kawę.

W mieszkaniu było chłodnawo. Piec był od rana wyziębiony. Zocha zrzuciła z siebie kurtkę i buty i, trzęsąc się z zimna lub lekko udając, wskoczyła pod kołdrę stojącej pod ścianą leżanki.

Stach nieco zbaraniał. Sprawa wyjaśniła się jednak szybko. Zocha złapała go za rękę mówiąc: „No zrzucaj buty i chodź mnie ogrzać.

Wszystko stało się błyskawicznie. Za moment leżeli obydwoje pod kołdrą, ściskali się i gwałtownie całowali. Nie było kawy, nie było herbaty, nie było też czasu na wymianę komplementów. Drżąc z podniecenia, wtapiali się w siebie coraz intensywniej, aż Zocha wydała z siebie jakiś nieokreślony, gwałtowny dźwięk i po intensywnym wstrząsie zastygła.

Leżeli teraz wtuleni w siebie jeszcze jakiś czas, dysząc i bez słowa tarmosili swoje usta.

Ona zerwała się pierwsza. Pogłaskała Stacha po twarzy i odeszła. Stach zobaczył, że jest prawie naga, a przecież przed chwilą wskakiwała pod kołdrę w spodniach i bluzce. Dotknął siebie. Było podobnie.

Leżał rozluźniony, nie bardzo zdając sobie sprawę z tego co się stało.

Nagle dotarło do niego chrypiącym głosem wydane polecenie. Wstawaj i, to raźno. Za chwilę będzie tutaj mama. Lepiej byłoby, żeby tej sceny nie oglądała. Jeszcze lepiej, gdyby nie widziała tu Ciebie w ogóle

Stach błyskawicznie wrócił do rzeczywistości, ubrał się jeszcze szybciej. Ponieważ nie był przygotowany psychicznie na spotkanie z mamą Zosi, po wymianie całusów zbiegł po schodach, wsiadł do samochodu i odjechał kilkaset metrów. Stanął, sprawdził, czy zabrał laskę, czy jest kompletnie ubrany i ochłonąwszy nieco, wrócił zdezorientowany psychicznie, do swojego pokoju.

Tu, leżąc w łóżku, zdał sobie w pełni sprawę z przebiegu zdarzeń, różnicy wieku, jaka dzieliła go od Zosi i nieuchronności tego co się stało.

Dni uciekały. Spędzał czas na spacerach po Krupówkach, kawie, wyjazdach na Gubałówkę, podziwianiu panoramy Tatr. Raz udało mu się, dzięki Zosi, zdobyć bilet na Kasprowy przy cudownej słonecznej pogodzie.

Zosia czasami wpadała do pokoju na kawę i szybką z konieczności miłość.

Towarzyszył temu niedosyt i jakiś zamęt w poukładanych kartkach wyobraźni.

Kilka dni przed końcem turnusu Zosia przyszła do pokoju z prośbą: „Stachu, moja koleżanka z Bukowiny wyjeżdża do Stanów. Na zawsze. Chciałabym się z nią pożegnać. Możesz tam ze mną pojechać?” Staszek bez wahania spytał. „A kiedy?” „Dziś, najlepiej po pracy, jeśli ci to w niczym nie przeszkadza.” Stachowi nie przeszkadzało. Pojechali o zmierzchu.

Droga po ostatnich opadach była zawiana. W Bukowinie trudno było dotrzeć na miejsce. Tym bardziej, że Ewa, bo tak było na imię koleżance, czekała w pensjonacie położonym na dość stromym stoku.

Syrenką wjechał z trudnością ślizgając się na zboczu. Ewa czekała przed drzwiami.

Dziewczyny przywitały się serdecznie, uściskały. Stach przestawiony Ewie, przywitał się również i nie będąc atrakcją wieczoru mógł swobodnie ocenić i porównać urodę pań. Ewa była nieco krąglejsza, lecz równie urodziwa jak Zosia.

Panie zajęły się rozmową o, bądź co bądź sensacyjnym jak na tamte czasy, wyjeździe Ewy do Stanów i jej planowanym ślubie. Nieco się popłakały z powodu nieuchronnego rozstania, aż wreszcie dotarło do nich, że nie są same. Przygotowały herbatę i jakiś słodki poczęstunek. Ewa przyniosła wino. Stach z konieczności odmówił, ale panie nie zrezygnowały z tego powodu. Po wypiciu lampki wina, któraś z nich wpadła na pomysł pójścia do knajpy znanej z dobrej muzyki knajpy. Stach początkowo oporny ze względu na nogę, dość szybko uległ pokusie spędzenia wieczoru przy dobrej muzyce. Miało to być wyjście na chwilę, z planowanym powrotem do Zakopanego.

Poszli. Stach prowadzony pod rękę przez dziewczyny kuśtykał, z laską w ręce, po dość uciążliwym śniegu.

Nie był zachwycony wyrażoną zgodą. Karczma była położona dość daleko od pensjonatu Ewy. Był mocno zmęczony kiedy dobrnęli do celu. Dziewczyny tymczasem świetnie się bawiły. W karczmie Ewa poszeptała z kimś z obsługi. Znalazł się stolik. We trójkę usiedli w pobliżu orkiestry, której granie zmieniło nastrój Stacha. Nagle opadło z niego zmęczenie. Tymczasem dziewczyny zdjęły z niego kurtkę i poszły do szatni. Nim wróciły stół był już zastawiony jedzeniem i napojami. Podano również wino. Stach wypił prawie haustem butelkę wody mineralnej i zamienił się w słuch. Orkiestra grała melodie z repertuaru Szczepanika. Ciepło i nastrojowa muzyka rozkleiły naszego wczasowicza. Jakaś pani podeszła do stolika i poprosiła Stacha do tańca. Ten pokazał na laseczkę, sztywną nogę i grzecznie odmówił. Tu jeszcze działał zdrowy rozsądek. Kiedy Zocha z Ewą wróciły do stolika, poprosiły o nalanie wina. Nalał im po lampce, a sam odmówił ze względu na planowany, jeszcze w tym momencie, powrót do Zakopanego. Nie wiedział, ze dziewczyny mają zupełnie inne plany. Na razie przekonały go, że kieliszek wina nie przeszkodzi w jeździe. Nalał więc i sobie. Wypili za powodzenie Ewy w Stanach. Rozmowa stała się weselsza. Im mniej było wina w kieliszkach, tym swobodniejsza stawała się atmosfera. Po jakiejś godzinie Zocha zdradziła powzięty plan pozostania do rana w Bukowinie i zaproponowała nalanie nowej porcji wina dla całej trójki. Stach właściwie nie miał powodu do odmowy. On mógł jedynie stracić śniadanie. To Zosia miała problem zawiadomienia mamy i zdążenia na czas, do pracy w recepcji. Po tych ustaleniach stało się jeszcze swobodniej. Kiedy orkiestra zagrała „Żółte kalendarze…”Ewa zaproponowała, żeby spróbować, wspólnie w trójkę zatańczyć.

Laseczka została na oparciu krzesła. Poszli tańczyć. Zrazu ostrożnie, potem coraz śmielej. Stach zapomniał o nodze. Atmosfera stawała się coraz swobodniejsza. Przy powrocie do stolika utykanie Staszka było prawie niewidoczne. Kiedy zagrali „Kormorany…”poprosił Zosię do tańca we dwoje. Wtulili się w siebie i pozwolili nieść melodii oraz narastającemu podnieceniu.

Czas biegł szybciej, niż wskazywałyby na to wskazówki zegara. Tańczyli i rozmawiali na przemian. Po północy upojeni, rozbawieni zdecydowali wracać. W pensjonacie Ewa, wbrew oczekiwaniom Stacha, Zosię zakwaterowała w jakimś pokoju na piętrze, a jego na parterze.

Po kąpieli Stach zgasił główne światło w pokoju, zapalił lampkę nocną i wgramolił się na łóżko. Wgramolił, bo noga jednak dala o sobie znać. Wtem usłyszał jakiś szelest. Miał nadzieję, a właściwie pewność, że to Zosia. Tymczasem w drzwiach ukazała się Ewa. Z uśmiechem zapytała czy, nie przeszkadza.

Nie jest senna i chciałaby pogadać. Stachowi nie było to na rękę. Czekał na Zosię. Jednak z grzeczności nie wypadało powiedzieć nie. Oczywiście, powiedział. Ewa z braku krzesła przykucnęła na brzegu łóżka i jęła wypytywać o znajomość z Zochą, a następnie pytać czy dobrze mu się z nią tańczyło. Stach bąkał coś pod nosem. Ewa niespodzianie spytała, czy mogłaby się wyciągnąć na łóżku, jeśli jego to nie krępuje. Po prostu byłoby wygodniej. Nie czekając na odpowiedź położyła się obok, w dość bliskiej odległości, tak że Stach uznał za stosowne przesunąć się nieco do ściany. Po krótkiej rozmowie Ewa uczyniła gest zbliżony do chęci pocałunku. Stach nie przygotowany na taki rozwój spraw usiadł nagle i pod pretekstem bólu nogi powiedział, że chciałby próbować zasnąć.

Ewa obrażona, bez słowa wyszła z pokoju, zamknąwszy za sobą drzwi. W międzyczasie Stachowi zdawało się, że słyszy jakiś szelest za otwartymi wtedy drzwiami pokoju. Przez chwilę myślał, że ukaże się Zocha. Uznał jednak incydent za złudzenie. Rano przy pożegnaniu panie zachowywały się dość powściągliwie, co Stacha zdziwiło. Później okazało się, że Zosia faktycznie była w nocy, w pobliżu pokoju Staszka i widziała Ewę w jego łóżku. Sytuacja nie była dla niej miła i postanowiła wrócić do siebie. Nie znała jej zakończenia.

Podejrzewała Staszka o brzydkie zachowanie. Jego tłumaczenie i zachowanie Ewy przy pożegnaniu na tyle sprawę wyjaśniły, że puściła sprawę w niepamięć.

Czas uciekał, kończył się pobyt w Zakopanem. Wzajemne relacje z Zosią nieco jednak ochłodły.

W pewnym momencie Stach zaproponował Zosi wyjazd do Krakowa. Okazało się, że i ona o tym myślała w związku z zamiarem podjęcia studiów zaocznych na AWF. Postanowili więc po zakończeniu turnusu razem pojechać do Krakowa.

W Krakowie Stach miał zamiar przenocować w hotelu Cracovia, który wcześniej telefonicznie zamówił na dwie osoby. Podróż upłynęła miło lecz nie widać już było między nimi chemii. Kiedy Stach zaproponował wspólną noc w hotelu, Zosia ze śmiechem odparła, że jest to niemożliwe, gdyż umówiła się już z ciocią i nie może tego zmienić.

Stach, zaskoczony, wyraził niezadowolenie i poprosił o zmianę postanowienia. Na co Zosia odpaliła, że przecież jedzie do żony, więc ona jest mu już niepotrzebna.

Widać w międzyczasie dotarło do jej świadomości, że romans z żonatym mężczyzną nie jest szczytem marzeń.

W Krakowie spędzili trochę czasu w kawiarni Europejskiej i mimo nalegań Staszka Zosia nie zmieniła zdania. Rozstali się po wypiciu kawy. Nawet nie zjedli wspólnego obiadu. Umówili się jedynie w dniu następnym w tej samej Europejskiej.

Stach, sfrustrowany i zawiedziony pojechał do hotelu. Zmęczony wziął kąpiel i przygnębiony poszedł spać. Rankiem zjadł śniadanie i w nieco lepszym nastroju czekał na umówiony telefon Zosi. Nie nastąpił. Nie doczekawszy się więc, koło jedenastej poszedł spacerkiem na spotkanie. Tam również, przy kawie, jeszcze sporo czasu czekał. Zosia wpadła spóźniona, ale, ku zdumieniu Stacha, w dość radosnym nastroju. W rękach trzymała torbę z zakupami. Okazało się, że kupiła piękne zagraniczne szpilki, które nawet zaprezentowała na nogach. Stachu zamówił ponownie kawę i pyszną kremówkę. Pijąc napój i delektując się ciastkiem rozmawiali, nie wspominając o kończącym się romansie. W pewnym momencie Zosia zaczęła czynić jakieś aluzje do kupionych szpilek. Prawdopodobnie spodziewała się, że może to być prezent na pożegnanie. Do Staszka aluzja nie dotarła. Nie był zresztą finansowo na taki wydatek przygotowany. Dopiero po jakimś czasie, już w czasie dalszej jazdy, dotarły do niego jej intencje. A dotarły w sposób dość przykry po analizie zachowań Zosi w ostatniej fazie znajomości. Z drugiej strony nie miał jej za złe otrzeźwienia po pierwszych chwilach erotycznej fascynacji. Ona była młodsza o jakieś osiem lat, a na dodatek on był żonaty.

Jeszcze przy kawie, w miłym nastroju, w ulubionej kawiarni, Stach ponowił propozycję pożegnalnego spędzenia nocy w hotelu. Propozycja została najpierw zlekceważona, a potem stanowczo odrzucona. Rozstali się zdawkowym pocałunkiem i poszli w swoje strony.

Stach miał do niej telefon domowy i służbowy.

Zocha miała również jego telefon domowy.

Po powrocie czynił kilkakrotnie próby kontaktu, okazały bezskuteczne. Powoli świat wracał do równowagi. Noga wróciła do formy. Praca i dom zatarły brak obecności Zosi i ugasiły buszujące jeszcze motyle.

Nagle po kilku dniach odezwał się telefon. Rozmowa, jak to w tamtych czasach, była niezbyt zrozumiała. Wiadomo było tylko, że dzwoni Zosia. Stach nie wiele usłyszał, jednak to, co do niego dotarło było szokiem. Zocha stwierdziła, że prawdopodobnie jest w ciąży i to na pewno z nim. Rozmowa się urwała. Stach zdenerwowany usiłować ponowić połączenie, lecz bez rezultatu. Po pierwsze nie wiedział z jakiego telefonu Zosia dzwoniła. Po drugie nikt telefonu nie odbierał. Ponawiał próby co kilka dni, aż wreszcie Zosia odezwała się ponownie. Stwierdziła, że alarm był fałszywy i nie ma powodu do niepokoju. „Nie będziesz ojcem”, rzekła i odłożyła słuchawkę.

Niedokończona rozmowa pozostawiła w nim, wbrew utartym stereotypom zachowań męskich w takich przypadkach, cień niepokoju.

Próbował nawiązać kontakt telefoniczny jeszcze wielokrotnie, bez skutku jednak.

Po latach Stach, ciągle niepewny co do reakcji Zochy i faktycznego stanu przeszłych zdarzeń, próbował odwiedzić ją będąc w Zakopanem. Bez powodzenia. Aż kiedyś odwiedziwszy jej ówczesny dom, dowiedział się od byłych sąsiadów, że mama Zosi nie żyje, a ona wyprowadziła się w niewiadome miejsce.

W czasach internetu, chyba już tylko pod wpływem jakiegoś trwałego sentymentu, który w nim pozostał, szukał ją pod panieńskim nazwiskiem. Nawiązywał kontakty z absolwentkami technikum hotelarskiego, które ona kończyła. Również bez skutku. Dopiero przed kilku laty, w spisie absolwentów natrafił na facebooku kontakt Ewy z Bukowiny Tatrzańskiej, mieszkającej w Stanach Zjednoczonych. I to był strzał w dziesiątkę.

Odnalazł ją na facebooku, wysłał pytanie i otrzymał odpowiedź z aktualnym nazwiskiem Zosi. Widać w gwiazdach było zapisane takie rozwiązanie, bo rozumując realistycznie, wydaje się to zupełnie nierealne.

Słupsk 2016

Bajka rymowanka

Wiewiórka-okienne przewidzenie

Kiedyś na ścianie domu u cioci

w zieleni krzewów wina

coś szukając łakoci,

ujrzałem, do okien się wspina.

Nagle zamarłem z wrażenia

to było dziwne zwierzę.

Duże, brązowe, niby z kamienia.

Dotąd oczom nie wierzę.

Taka duża wiewióra, ogon do samej głowy.

Stoi na tylnych łapach, oczy ma jak u sowy.

Trzyma orzech laskowy, ale wielkości kokosa.

To go przykłada do buzi, to obwąchując, do nosa.

Czy to niedźwiedzia skóra,

czy jednak wielka wiewióra.

Czy to jest przewidzenie?

Czy prawdziwe zdarzenie?

Ja sześciolatek mały,

stałem w oknie struchlały.

A to nie jest zmyślenie, dziecięce zwidy ino.

Fantazja w samotności, takie prywatne kino.

Posłowie

Przed bardzo wielu laty takie miałem „widzenie” i marzyłem by je opisać.

Zamierzałem opowiedzieć to zdarzenie bardzo dawno temu, gdy mój wnuk, dziś liczący sobie lat dwadzieścia jeden, słuchał jeszcze bajek.

Pewnie, ponieważ miała to być dla niego przeznaczona bajka, zaczynałaby się jakoś tak jak większość bajek od słów:

Za górami, za lasami, w ciemnym lesie zdarzyło się coś dziwnego jak wieść gminna niesie…

Nie opisałem. Wnuk bajek już nie słucha, Ja mam lat prawie osiemdziesiąt a od tego zdarzenia minęło lat jakieś siedemdziesiąt. Jest ono prawdziwe, choć w swej treści bliższe dziecięcych wyobrażeń, aniżeli prawdy przyrodniczej, z której się wywodzi.

Nie wydarzyło się za górami za lasami, a w spokojnej śląskiej wiosce, raczej wśród kopalnianych szybów niż gór i lasów.

Miałem lat około dziesięciu. W domu byłem sam. Ojciec nie wrócił jeszcze z pracy, a mama z siostrą wyszły z domu w jakiejś sprawie, której nie zapamiętałem.

Z zakazem wychodzenia z domu poszukiwałem zajęcia do zabijania nudy.

Ponieważ w poleceniach mamy nie było nic o oknach, a widok z kuchennego okna był interesujący, stwierdziłem, że można w nim spędzić ciekawie jakiś czas.

Otworzyłem okno, na parapecie położyłem poduszkę, a pod nogami, przy ścianie krzesło, na którym można było klęczeć i półleżąc na poduszce, obserwować okolicę pachnącą letnimi zapachami przedwieczerza.

I tak to się zbajdurzyło.

Słupsk, styczeń2017

Maria — Ślązaczka, Matka Polka

Rok 1910.

W rodzinie Marii i Jana rodzi się piąte z kolei dziecko. Franciszek. Jak głosi historia rodzinna, rodzi się w Chorzowie, skąd pochodzi Jan. Dlaczego? Czy cała piątka tam się urodziła? Czy powodem było miejsce pracy Jana, o którą wtedy nie było łatwo? Czy może brakło w Ornontowicach domu do zamieszkania? Domu, którego jeszcze nie wybudowali? Tam pewnie mieszkali w „familokach”, które często kopalnie budowały dla robotników.

Są już na tym świecie Anna, Jorg, Józef i Truda. Anna, najstarsza, urodziła się w roku 1902. Ma już lat osiem. Truda, najmłodsza z czwórki, w roku 1907 i ma lat trzy. Nowo narodzony to Francek.

Czas spokoju, ale przedsmak gwałtownych zmian na tym skrawku ziemi. Jan ma lat 32 i jeszcze osiem lat życia przed sobą. Pracuje w jakiejś chorzowskiej kopalni. Maria lat 31. Rodzi dzieci. Już piąte. Wychowuje je i ciężko haruje, by te gęby wychować i wyżywić.

Kiedy się pobierali, on miał jakieś 24 lata, ona 23. Maria mieszkała wtedy w rodzinnym gospodarstwie tuż obok domu, który potem sobie wybudowali. Wybudowali własnymi rękami. Ściany z mieszaniny żużlu, gliny i wapna ubijanego wewnątrz szalunku z desek. Najtaniej jak się dało. Na polu, co stanowiło część tego gospodarstwa. Maria dostała go od rodziców jako wiano. Pole obejmowało powierzchnię trzech morgów. Prawie połowę stanowiły łąka i zabudowania, a reszta, do głównej drogi Ornontowic, grunty orne. Był to pewnie rok 1902. On był mieszczuchem. Pochodził z Królewskiej Huty, a po śmierci ojca, gdy matka wyszła ponownie za mąż, zamieszkał z nią w gospodarstwie ojczyma, w Krywałdzie. Była to wieś położona bliżej Ornontowic niż Królewska Huta. W ówczesnych warunkach dawało to możliwość poznania się tych dwojga i założenia rodziny. Zwyczajny los, lub zbieg okoliczności.

A może było inaczej? Maria urodzona w w rodzinie tradycyjnie wielodzietnej została wysłana na służbę do Chorzowa, by wspomóc rodziców w biedzie. Może Jan był synem gospodarzy, u których służyła?

Do I wojny urodzi jeszcze troje dzieci. Ale już z całą pewnością w Ornontowicach, w nowym domu. Agnieszkę w roku 1912, potem Augusta i najmłodszą Martę w 1914. W roku wybuchu wojny. Po jej zakończeniu zostaje z tą ósemką sama. Bez Jana, który po szczęśliwym powrocie z wojny, w 1918 roku, w tymże roku ginie w wypadku na kopalni. Stoi na drabinie wysoko pod stropem filara, gdy ze stropu wypada, poluzowany wybuchem strzelania, skamieniały fragment pnia karbońskiego drzewa. Uderza go w głowę. Z rozbitą czaszką ginie na miejscu.

Tymczasem życie Marii toczy się jeszcze spokojnie, w rytmie historii śląskiej wsi. Do pierwszej wojny światowej jeszcze lat cztery.

Polska, jeśli istnieje wtedy w świadomości Górnoślązaków, to pewnie jako mgliste wyobrażenie. Nie ma Polski na mapie Europy. Ornontowice z otoczeniem to Oberschlesien, Kreis Pless, w pruskim władaniu. Od lat siedmiuset poza Polską. Najpierw książęta piastowscy. Potem na zmianę: Królowie czescy, cesarze Austrii, Austro — Węgier, królowie Prus i cesarze niemieccy. Ostatnim był król Prus i cesarz II Rzeszy Niemieckiej Wilhelm II Hohenzollern. Zwany na Śląsku Wilusiem. Trochę z sympatii, z powodu upodobania zamku książąt Hochberg von Pless, jak zwano ówcześnie książąt Pszczyńskich, a trochę dla ośmieszenia jego abdykacji w roku 1918 i ucieczki do Holandii. Była ona uznawana przez podwładnych, również Ślązaków, za dezercję z pola bitwy wojny światowej, której według wielu znawców tematu, Wilhelm był głównym sprawcą. Ślązacy śpiewali też o nim ośmieszającą piosenkę.

Wiluś w Holandyji

Śledziami handluje

Widzis ty pieronie

Jak ci to pasuje!

Wiluś był tym cesarzem, który kształtował życie Górnoślązaków w okresie całego życia Jana i połowy życia Marii.

W roku 1914, jak wielu Ornontowian i wielu innych Ślązaków, Wiluś wcieli Jana do swojego wojska i powoła do oddania życia za nie swój heimat. Urzędnicy nie patrzą na wiek ( ma już 36 lat), na jego pracę na kopalni, ani na rodzinę, którą ma do wyżywienia.

Takie zwolnienia nie są dla Ślązaków. Świetnie nadają się na mięso armatnie. Zginęło w tej wojnie 69 mieszkańców Ornontowic. Ich nazwiska wyryto na brązowej tablicy zajmującej ścianę w przedsionku kościoła. Ku przestrodze potomnych? Ku chwale walczących za Wilusia? Nie wiadomo.

Maria już wtedy zostaje sama z czeredą ośmiorga dzieci, z których najmłodsze nie ma jeszcze roku i zaczyna raczkować a najstarsze lat około dziewięciu. Trzeba je wyżywić, ubrać, najstarsze wysłać do szkoły i przy tym opiekować się najmłodszymi.

Pewnie dostaje jakiś żołd. Ale samotne wychowanie dzieci ciężko ją doświadcza. Staje się twardą, a przy tym bardzo religijną Ślązaczką. Ciężary życia, jakie na nią spadają powodują, że wygląda znacznie starzej niż wynikałoby to z jej wieku. Postarzają ją jeszcze bardziej stroje, jakie nosi. Do końca życia ubiera się w tradycyjne wtedy, śląskie stroje, zwane chłopskimi. Długa ciemna spódnica, bluza z bufiastymi rękawami, zapinana pod szyję, na głowie szal lub pled w dni zimniejsze. Wszystko jednakowo ciemno bure. Widać to wszystko na zachowanej fotografii z 1914 roku. Na zdjęciu Maria już bez Jana, być może z matką i ósemką dzieci.

Przy tym jak wiele mieszkanek okolicy jest zabobonna. Mimo religijności wierzy w różne gusła, jak rzucanie uroku na ludzi i zwierzęta. Sama z powodu swojej zadziorności i nieustępliwości ukształtowanej przez los doświadcza posądzenia o rzucanie uroku, powodującego utratę mleka u krów sąsiadów, które przekraczały graniczny strumyk i zjadały trawę na jej łące.

Zaciętość rzekomo pokrzywdzonych była taka, że mogło dojść do samosądu. Maria mogła stracić życie. Tylko determinacji w walce o byt swojej rodziny zawdzięcza, że do tego nie doszło. Nawet ksiądz w kościele ostro interweniował.

Jan szczęśliwie wrócił w roku 1918. Przed powrotem zapuścił brodę. Dodatkowo będąc w zaniedbanym mundurze, niedomyty i nieogolony po długiej podróży, nie został przez bliskich rozpoznany. Był jednak żywy, cały i nawet zdrowy. Ale jak już wiemy, szczęście go natychmiast opuściło i to chyba nie za sprawą guseł zazdrosnych żon, które na tej wojnie straciły mężów, a za sprawą ówczesnych warunków pracy w górnictwie śląskim, w czasach bałaganu powojennego.

Oberschlesien na zachodzie graniczy z zaborem rosyjskim w odległości około 40 km. Na południu z zaborem austriackim. Do miast zaboru rosyjskiego, Sosnowca, Będzina, czasami Ornontowianie jeżdżą. Na szmugiel, przez zieloną granicę. Gwara im nie przeszkadza w dogadywaniu się z Polokami i Żydami, właścicielami sklepów. Interes to interes. Godka jakoś podobno, ale nie tako samo. Przez te różnice Niemcy nazywali Ślązaków „waserpolakami”. Że to uczyli się w szkole niemieckiego, a rozmawiają w języku, ni to polskim, ni niemieckim. Zaś Polacy z zaboru rosyjskiego — prusakami, bo w gwarze używali słów niemieckich.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 13.65
drukowana A5
za 37.23