Dla 1 plutonu — najlepszego z najlepszych
Każda chwila była wyzwaniem, lekcją i wspomnieniem, a każdy dzień próbą, nauką i historią, której się nie zapomina
Dla Porucznika — za umiejętność prowadzenia nas przez każdy trudny dzień służby, bo każda historia potrzebuje swojego dowódcy
Dla wszystkich, którzy nas szkolili — za cierpliwość, wytrwałość i wszystkie wskazówki
Prolog
Nie wiedziałam, że ten wieczór będzie inny niż zwykle, że cisza między kroplami deszczu może znaczyć coś więcej niż tylko chłodny wrzesień.
Zegar na ścianie wskazywał osiemnastą. Większość biurek wokół była już pusta, tylko pojedyncze światła lamp rzucały blade plamy na stosy dokumentów. Siedziałam przy komputerze, wpatrzona w ekran, dopisując ostatnie notatki do raportu. Kursor migał leniwie, a ja poprawiałam jedno zdanie po drugim, jakbym od tego zależało coś więcej niż kolejny dzień w pracy.
Za oknem wiatr szarpał gałęziami drzew, a deszcz bębnił o parapet nieustannie, jak robił to od tygodnia. Krople spływały po szybie, zniekształcając światła ulicznych latarni, które rozlewały się w długie, żółtawe smugi. Powietrze w pokoju było chłodne, mimo że kaloryfery syczały od rana. Pachniało mokrymi płaszczami, papierem i resztkami zimnej kawy.
Na ekranie otwarty był plik, którego nikt oprócz mnie nie chciał ruszyć. Analiza danych, tabelki, liczby, które już dawno zaczęły mi się zlewać. Dla mnie to było coś więcej — chciałam, żeby ktoś w końcu zobaczył, że potrafię. Ten staż miał być początkiem czegoś nowego, pierwszym krokiem do prawdziwej pracy. Dlatego starałam się robić wszystko jak najlepiej, nawet jeśli czasem oznaczało zostanie po godzinach.
— Jeszcze tu siedzisz? — dobiegł znajomy głos z korytarza.
Odwróciłam się. W drzwiach stała znajoma sylwetka — ktoś z firmy, kto znał każdy korytarz i każde biurko. Torba na ramieniu, krok spokojny, pewny.
— Jeszcze chwilkę. Wysyłam raport — odparłam.
— O tej porze? Ty naprawdę bierzesz ten staż śmiertelnie poważnie.
— Ktoś musi, skoro reszta wychodzi punktualnie.
Uśmiechnęłam się pod nosem, nie odrywając wzroku od ekranu.
— Oj tam, nie przesadzaj. Tu i tak wszyscy udają, że mają co robić po siedemnastej. Ja też kiedyś tak siedziałem. Z zapałem, z ambicją, z przekonaniem, że ktoś to zauważy.
— I zauważył? — zapytałam, unosząc wzrok.
— Zauważył, jak zacząłem wychodzić o normalnej porze.
Uśmiechnął się krzywo.
— Ale serio, nie mówię tego, żeby cię zniechęcić. Po prostu… szkoda wieczoru.
— Dokończę tylko to. Obiecałam, że raport pójdzie dziś.
— Obiecałaś komu? Szefowej? Wiesz, ona i tak nie sprawdzi tego przed poniedziałkiem.
— Sobie.
Na chwilę zapadła cisza.
— Ambitna. Lubię to. Ale serio, nie zostań tu za długo. Po osiemnastej biuro potrafi być naprawdę przygnębiające.
— To brzmi jak ostrzeżenie.
— Raczej rada. Po tylu godzinach nawet monitory patrzą na Ciebie z wyrzutem.
Zaśmiałam się krótko.
— To pięć minut i mnie nie ma.
— Pięć minut, jasne. Widzimy się w poniedziałek, pani perfekcyjna.
— W poniedziałek.
Powtórzyłam, choć on już odwrócił się i odchodził korytarzem.
Jego kroki cichły powoli, a ja wróciłam do komputera, próbując jeszcze raz skupić się na liczbach. Jednak w powietrzu zostało coś po tej rozmowie — coś, czego nie potrafiłam nazwać. Jakby echo zwykłego zdania, które mogło znaczyć więcej, niż się wydawało.
Zgasiłam lampkę biurkową, schowałam notatnik i wyszłam. Korytarz był długi, a jego koniec ginął w półmroku. Światła w suficie mrugały nierówno, jedno z nich gasło i zapalało się co kilka sekund, wydając cichy trzask. Przeszłam obok lustra przy windzie i kątem oka zobaczyłam swoje odbicie — włosy w nieładzie, zmęczone oczy, twarz oświetloną chłodnym blaskiem jarzeniówki.
Winda zjechała powoli, wydając ciche skrzypienie. W środku pachniało detergentem i metalem.
Na parterze ochroniarz kiwnął mi głową, zajęty rozmową przez telefon. Odpowiedziałam lekkim uśmiechem i wyszłam na zewnątrz. Chłodne powietrze wieczoru owiało moją twarz. Było późno, ale nie ciemno — niebo miało jeszcze odcień granatu. Miasto brzmiało jak zawsze: szum samochodów, śmiech dochodzący z baru po drugiej stronie ulicy, daleki dźwięk tramwaju.
Ruszyłam w stronę przystanku. Przechodząc obok piekarni, spojrzałam na witrynę — światła już gasły, a starsza kobieta za ladą machnęła do mnie na pożegnanie. Odwzajemniłam gest. Bywałam tam codziennie. Półbochenek żytniego chleba spoczywał na drewnianym blacie. Zawsze ten sam. Telefon w kieszeni zawibrował. Wiadomość od mamy: „Jesteś już w drodze?”.
Odpisałam krótkie: „Już wyszłam, niedługo będę”.
Nie wiedziałam, że to ostatnia wiadomość, jaką komukolwiek wyślę. Idąc dalej, przeszłam obok mostu, po którym zawsze przejeżdżały samochody w kierunku centrum. Oddychałam głęboko, czując, jak zmęczenie dnia powoli ustępuje miejsca lekkiej ulgi, tak jakby wszystko wracało na swoje miejsce. Jeszcze jedno skrzyżowanie, kilka kroków, potem miałam skręcić, jak zawsze, ale tym razem nie skręciłam. Nie od razu. Przez chwilę po prostu szłam, pozwalając, by myśli płynęły spokojnie, a mimo to coś we mnie czuwało, jakby czekało na jakiś znak. Wyobrażałam sobie, jak otwieram drzwi mieszkania, włączam światło, zdejmuję płaszcz i parzę herbatę. Myśli płynęły spokojnie, jak zawsze w drodze do domu. Wtedy… nic się nie wydarzyło.
Nie usłyszałam samochodu, nie zobaczyłam nikogo mijającego mnie na chodniku. Przestrzeń wokół nagle opustoszała — nie dosłownie, raczej tak, jakby świat odwrócił wzrok. Chodnik, most, latarnie to wszystko istniało, a jednak mnie tam nie było. Ostatni krok, który zrobiłam, nie znalazł odbicia w rzeczywistości. Telefon w kieszeni milczał. Ulica była taka sama, a ja… zniknęłam. Nikt nie zauważył. Nikt nie zobaczył. Już nie wracałam do domu.
***
Wiatr uderzał o szybę biura w monotonny, niemal hipnotyczny rytm. Z zewnątrz dochodził odgłos samochodów i stłumiony szum miasta, ale w środku panowała cisza. Bartosz Rybiński siedział za ciężkim, dębowym biurkiem, pochylony nad stertą dokumentów i fotografii, które rozłożył przede wszystkim przed sobą. Na ścianie naprzeciwko wisiało kilka zdjęć młodej kobiety w różnym wieku: uśmiechnięta, zamyślona, sfotografowana w pracy. Pod każdym zdjęciem dopisek: „Zaginiona od 3 tygodni”. W notatkach obok widniały daty, adresy i krótkie komentarze. Wszystko prowadziło donikąd.
Od trzech tygodni Kornelia Jankowska nie dawała znaku życia. Policja przeszukała dziesiątki miejsc, przesłuchała współpracowników, sąsiadów, znajomych. Efekty były zerowe. Zmęczeni brakiem odpowiedzi i poczuciem bezsilności, rodzice zdecydowali się wynająć prywatnego detektywa. Wybór padł na Bartosza Rybińskiego, jednego z najbardziej cenionych detektywów w mieście, znanego z tego, że nigdy nie odpuszczał. Jego reputacja w środowisku była nienaganna: potrafił łączyć twarde fakty z intuicją, dostrzegać szczegóły, które inni przeoczali, i pracować bez wytchnienia. Co go najbardziej wyróżniało? Cierpiał na bezsenność; przesypiał tylko dwie, trzy godziny dziennie, dzięki czemu był niemal cały czas dostępny.
Jego metody były skrupulatne, a oczy potrafiły wyłapać szczegóły, które umykały innym. Nie szukał dowodów tam, gdzie wszyscy patrzyli, tylko tam, gdzie inni ich nie szukali. Miał czterdzieści kilka lat, siwe skronie i spojrzenie kogoś, kto spędził życie na rozwiązywaniu zagadek innych ludzi. Proste, schludne ubrania, notatki uporządkowane w najmniejszym detalu, to wszystko sprawiało, że był człowiekiem, któremu można zaufać w sprawach beznadziejnych. Przesuwał palcem po kolejnych kartach: raporty policyjne, protokoły przesłuchań, listy obecności. Z każdej strony spoglądały nazwiska świadków, szczegóły z przesłuchań, ale żadnych przełomowych tropów. Na jednej z kartek znalazł notatkę: „stażystka w Nova Archiwa”. W jego myślach zaczęły się formować obrazy: młoda, pełna marzeń, pracowita. Staż w dużej firmie miał być jej krokiem w dorosłość. Była dokładna, ambitna i cicha. Teraz jednak jej twarz patrzyła na niego z dokumentów jako zagadka, która wymagała rozwiązania.
Statystyki były nieubłagane. W większości przypadków gdy ktoś znika, sprawca nie jest obcym cieniem z ulicy, lecz kimś, kto znał ofiarę. Ktoś, kto pił z nią kawę, znał jej rytm dnia, adres, zapach perfum. Przypadkowe porwania zdarzały się rzadko, a przypadkowe ofiary jeszcze rzadziej.
Jednak coś w tej historii nie pasowało. Jeżeli została skrzywdzona — dlaczego nikt nic nie widział? Jeżeli porwana — czemu nikt nie żądał okupu? A jeśli uciekła — przed czym? Przed kim? Każda z tych wersji miała swoje pęknięcia, a wszystkie były równie możliwe. Oparł łokcie na biurku, stukając długopisem o blat. Nie wierzył w przypadek, nigdy nie wierzył. Spojrzał przez okno. Miasto tonęło w półmroku deszczu, a światła ulicznych lamp rozmywały się w srebrzyste plamy. Od trzech tygodni nie było żadnego śladu. To była najgłośniejsza sprawa w mieście i nadal brakowało odpowiedzi. W jego głowie przewijały się pytania: dlaczego zniknęła? Czy stało się coś, czego nikt nie zauważył? Co wiedziała, co teraz powinno pozostać ukryte? Sprawa, którą właśnie przejął, od pierwszych dni budziła w nim poczucie, że będzie trudna do rozwikłania.
Przewrócił kartkę w notesie.
Spojrzał na kolejne zdjęcie zaginionej.
W ciszy swojego biura pomyślał:
„Trzy tygodnie. Ani jednego śladu.”
Rozdział 1
Patrycja Wierzbicka miała trzydzieści jeden lat, a w jej wyglądzie kryła się spokojna elegancja. Jasne włosy opadały miękko na ramiona, a zielonkawe oczy odbijały światło w sposób przyciągający spojrzenia. Była w nich nuta pewności, ale też cichego niepokoju, jakby skrywały pytania, na które jeszcze nie znała odpowiedzi.
Od kilku lat była współwłaścicielką firmy „Nova Archiwa” wraz ze swoim mężem. Firma była owocem ich wspólnych marzeń i trudnej pracy, miejscem, w którym czuła satysfakcję, choć wiązało się to z odpowiedzialnością, która czasem przytłaczała. W pracy odnajdywała spokój, który w codziennym życiu coraz częściej jej umykał. Mieszkanie, które dzieliła z mężem, było ich ostoją — ciche, pełne drobnych przedmiotów z podróży i wspólnych wspomnień.
Ostatnie tygodnie wniosły w jej życie coś niepokojącego. Niewielkie zawroty głowy, chwilę zagubienia, poczucie, że coś przecieka jej przez palce. Czasem gubiła wątki rozmów, zapominała, dokąd odłożyła dokumenty, które chwilę wcześniej trzymała w ręku. W domu zdarzało się już, że gubiła klucze, portfel, a nawet okulary. Wszystko to powoli stawało się ciężarem.
Tego ranka wstała przed świtem, włożyła lekką sportową bluzę i buty do biegania. Powietrze było chłodne, wilgotne od porannej mgły, a miasto jeszcze spało. Lekkie kroki odbijały się echem na pustych ulicach, a serce biło w równym rytmie, mieszając spokój z lekkim napięciem. Bieganie pomagało jej oczyścić myśli i odzyskać poczucie kontroli, które ostatnio coraz częściej jej uciekało. W pewnym momencie minęła skrzyżowanie, które powinna była skręcić, i dopiero po chwili zorientowała się, że biegnie w przeciwnym kierunku. Przesunęła ręką po czole, szukając odpowiedzi w pamięci.
— Muszę się ogarnąć.
Powtarzała w myślach, wstrzymując przyspieszony oddech.
Gdy zbliżała się do parku, poczuła lekkie zawroty głowy. Musiała się zatrzymać, opierając dłonie o kolana, by wyrównać oddech. Przez krótką sekundę poczuła się obco wśród dobrze znanych ulic. Po kilku głębszych oddechach ruszyła dalej, starając się uważniej trzymać kierunek. Jej myśli krążyły wokół drobnych irytujących zniknięć dokumentów i rozmów, których sens wymykał się jej pamięci. W domu coraz częściej gubiła klucze, portfel czy okulary — rzeczy, które jeszcze wczoraj były na swoim miejscu. Bieganie dawało jej złudne poczucie kontroli, lecz nawet ono w ostatnich tygodniach słabło. Mimo wysiłku i koncentracji drobne rzeczy wciąż uciekały jej z rąk… tak jak pamięć o tym, co niedawno było oczywiste. Po półgodzinnej trasie wróciła do okolic swojego mieszkania. Zanim weszła do środka, zatrzymała się przy skrzynce pocztowej.
Wśród zwykłych rachunków i reklam znalazła białą kopertę z odręcznym napisem:
„Do Pani Patrycji Wierzbickiej”.
Ręka piszącego była pewna, ostro zarysowana, jakby ktoś pisał szybko i bez wahania. Od razu przykuła jej uwagę. Wiedziała, że ten list nadejdzie. Lekarz uprzedził ją wcześniej, że w razie nasilania się objawów skierowanie do szpitala przyjdzie pocztą. Zabrała kopertę do mieszkania, usiadła przy kuchennym stole i wzięła głęboki oddech, przygotowując się na to, co może się w niej kryć. Na stole stał kubek z kawą, lekko wystygły, ale pachnący cynamonem. Arek miał zwyczaj zostawiać jej kawę na stole po porannym bieganiu, wiedział, że i tak w końcu ją wypije, nawet jeśli zrobi się zimna. Jej myśli krążyły gdzie indziej, wciąż wracając do dziwnej pustki ostatnich dni. Przesunęła palcem po kopercie. List od psychiatry.
Z pokoju dobiegł dźwięk kroków, odruchowo obróciła list w dłoni, jakby nagle ważył więcej, niż powinien.Chwilę zawahała się, a potem wsunęła kopertę do kieszeni bluzy, papier zaszeleścił cicho pod palcami.
Do kuchni wszedł Arek, trzymając w dłoni kubek z gorącą kawą.
— Znowu nie zamknęłaś drzwi…
Nie padło żadne słowo.
— Coś się stało? Wyglądasz, jakbyś zobaczyła ducha.
— Nic. Po prostu przed chwilą wróciłam.
Oparł się o blat, wyraz jego twarzy zdradzał frustrację.
— Brałaś dzisiaj leki?
— Myślę, że tak.
— Myślisz, czy brałaś? — westchnął cicho.
— Wiesz, że nie możesz tego pomijać.
Unikała jego spojrzenia.
— Rano wszystko mi się miesza. Nie pamiętam, czy to było dzisiaj, czy wczoraj.
Otworzył szafkę nad zlewem i sięgnął po mały, plastikowy pojemnik. Postawił go na stole przed nią, po czym usiadł naprzeciwko.
— To weź teraz, żebyśmy mieli pewność.
Jej wzrok utkwił w pojemniku, jakby nigdy wcześniej go nie widziała. W środku leżały trzy kapsułki: dwie białe i jedna niebieska mieniąca się delikatnym połyskiem.
— Dziś te same co zawsze?
— Tak, te same. Jedna rano, jedna wieczorem. Niebieska jest na sen, ale tę zostaw, dobra? Jeszcze nie pora.
Wyjęła białą kapsułkę i obracała ją między palcami, jakby próbowała zapamiętać jej kształt. Czuła zimno tworzywa pod opuszkami, a myśli błądziły gdzieś między codziennością a lękiem.
— Czasem mam wrażenie, że one już nie działają, że biorę je tylko po to, żebyś był spokojniejszy.
Ręka mu zadrżała, a kubek z kawą przesunął na brzeg stołu.
— One działają, ale powoli. Pamiętasz, co mówił doktor? Trzeba brać je regularnie.
— Łatwo mówić. Ty przynajmniej wiesz, co czujesz.
W kuchni zapadła cisza. Tykanie zegara nad drzwiami brzmiało głośniej niż zwykle — każde uderzenie odbijało się echem w pustym pomieszczeniu. Wsunęła tabletkę do ust i popiła wodą, czując chłód kubka w dłoniach. Przez moment wydawało się, że chce coś jeszcze powiedzieć, ale jej usta drżały, jakby szukała właściwych słów. Zamiast tego opuściła wzrok, a palce nerwowo zacisnęły się na krawędzi stołu.
Arek przyjrzał się jej uważnie.
— Dobrze. Tylko postaraj się nie zapominać. Wiem, że to trudne, ale… nie chcę, żebyś znowu miała gorszy dzień.
— Postaram się.
Nie patrzyła na niego. Jej dłoń mimowolnie przesunęła się do kieszeni, gdzie wciąż kryła się koperta. Czuła pod palcami jej szorstki papier, jakby przypominał o czymś, czego wolałaby teraz nie wiedzieć. Przez chwilę siedziała w milczeniu, obracając pusty kubek i obserwując, jak zimny napój pozostawił na nim ciemny pierścień. Przez okno wpadło blade światło poranka, a ona wsłuchiwała się w stłumione dźwięki mieszkania. Dopiero gdy zamierzał odejść, usłyszał jej cichy głos.
— Arek… — powiedziała, starając się, by jej głos brzmiał spokojnie, choć serce biło jej szybciej.
Nie spuszczając z niej wzroku, śledził każdy jej ruch.
— Co jest?
Przez chwilę zawahała się.
Dłoń błądziła po kieszeni bluzy, zanim w końcu wyciągnęła z niej białą kopertę. Papier był lekko sztywny w dotyku, chłodny pod palcami.
— List od psychiatry.
Jego twarz pozostała spokojna, choć w oczach błysnęło zainteresowanie.
— Już przyszedł? — zapytał, zbliżając się do stołu, gdzie leżała koperta.
— Chcesz ją otworzyć razem ze mną? — zapytał z lekkim uśmiechem.
Pochyliła się w jego stronę i cicho przytaknęła.
— Tak… wolałabym, żebyśmy byli razem.
Rozcięła kopertę i wyjęła list. Papier był chłodny i gładki, a starannie wydrukowane litery zdawały się pulsować pod palcami. Każde słowo niosło ze sobą wagę, której nie dało się zignorować.
Szanowna Pani Patrycjo,
zgodnie z naszą wcześniejszą rozmową oraz w trosce o Pani bezpieczeństwo, rekomenduję stawienie się na oddziale zamkniętym w Szpitalu Psychiatrycznym przy ul. Łąkowej 12 w dniu 1 października 2025 roku o godzinie 9:00. Proszę przygotować się do przyjęcia w wyznaczonym terminie i zabrać ze sobą niezbędne rzeczy osobiste oraz dokumentację medyczną.
Z poważaniem
dr Dorian Włodarczyk
Odłożyła list na stół i spojrzała na męża.
— Wiesz… choć to nie moje zadanie, i tak czuję ciężar tego wszystkiego. Jakby wszystko, co starałam się uporządkować, wymknęło mi się z rąk.
Patrzył na nią uważnie, jakby próbował odczytać każdy niuans w jej głosie.
— Wiem, że to nie jest łatwe, ale może właśnie teraz to najlepszy moment, żeby dać sobie trochę wytchnienia. Za dużo wzięłaś na siebie.
— Nie potrafię inaczej. Jeśli się zatrzymam, mam wrażenie, że wszystko się rozpadnie.
— Nic się nie rozpadnie, wiesz, że jestem przy Tobie. Zadbam o firmę, o dom, o wszystko, żebyś mogła spokojnie przejść przez ten etap.
— To brzmi tak prosto, kiedy ty to mówisz, ale w środku czuję, jakbym traciła grunt pod nogami.
Arek dotknął jej dłoni.
— To minie. Czasem trzeba zrobić krok w tył, żeby potem móc pójść dalej. Lekarze wiedzą, co robią. To tylko na jakiś czas, a potem wrócisz.
— Myślisz, że naprawdę to pomoże?
— Tak.
Odpowiedział bez zawahania.
— Musisz tylko pozwolić sobie na odpoczynek. Nie wszystko trzeba kontrolować. Nie wszystko trzeba naprawiać od razu.
— Dobrze. To poczucie, że jesteś przy mnie… pomaga.
— Zawsze będę. Nie tylko przy tobie, ale z tobą. W tym wszystkim. Teraz przygotuj się w swoim tempie. Nie ma pośpiechu. Pójdziemy razem, dobrze?
W jej oczach tliło się coś na granicy ulgi i lęku.
— Dobrze.
Arek przesunął lekko rękę po jej ramieniu i wyszedł z kuchni, zostawiając za sobą zapach świeżo mielonej kawy i ciężką, cichą atmosferę. Cisza, która pozostała, wydawała się niemal namacalna, jakby wypełniała każdy zakamarek pomieszczenia. Patrycja wciąż czuła ciepło jego gestu na skórze, a spojrzenie, które na nią rzucił, wciąż pozostawało w jej pamięci.
Po tej rozmowie czuła, jak serce przyspiesza i uspokaja się na przemian. Chwilę spokoju w kuchni, zwykle tak zwyczajne, teraz wydawała się naładowana oczekiwaniem. Czuła, że każdy oddech przyspiesza rytm jej myśli. Myśli mieszały się z obrazami ostatnich dni: samotnych poranków, pustych tras biegowych, niezrozumiałych lęków. Powietrze w kuchni wydawało się gęste, jakby ciężar niewypowiedzianych słów przygniótł je do blatów i ścian, jakby czas zatrzymał się tylko po to, by wzmocnić napięcie, które czuła w środku, a każde oczekiwanie zdawało się trwać wieczność. Choć wiedziała, że nie będzie, w tym sama poczucie niepewności, jakie towarzyszyło jej teraz, było nie do opisania.
Z myśli wyrwał ją dźwięk telefonu, aż serce zabiło jej szybciej. To była jej siostra. Manuela zawsze dzwoniła o poranku z troski, przyzwyczajenia, a może z potrzeby upewnienia się, że wszystko jest pod kontrolą. Starsza o dwa lata, od zawsze bardziej zorganizowana i stanowcza, a jednocześnie nieustannie czujna wobec niej. Była tym typem osób, które wchodząc do pokoju, od razu prostują poduszki i poprawiają ramki na ścianie, jakby w uporządkowaniu otoczenia szukały spokoju dla siebie. Przez chwilę wpatrywała się w ekran telefonu, wiedząc, że jeśli teraz usłyszy głos Manueli, trudno jej będzie zachować spokój. W końcu przesunęła palcem po ekranie i odebrała połączenie, zbierając się na odwagę.
— Cześć — odezwała się cicho.
— Nareszcie odebrałaś.
Głos po drugiej stronie był jak zawsze energiczny, trochę za głośny, jakby siostra chciała swoją żywiołowością przykryć niepokój.
— Dzwonię tylko na chwilę, bo pomyślałam, że przypomnę ci o tym spotkaniu z księgową. Miałaś zadzwonić wczoraj, pamiętasz?
Przez krótką chwilę milczała, wpatrując się w pusty kubek po kawie.
— Nie… zapomniałam — przyznała w końcu. — Wypadło mi z głowy.
— Nic nowego.
Zaśmiała się, ale zaraz spoważniała.
— Wszystko w porządku? Jakoś… dziwnie brzmisz.
Odchyliła się na krześle i spojrzała na list leżący na stole. Białe kartki wciąż wydawały się zbyt ciężkie, jakby przygniatały całą przestrzeń wokół.
— Właśnie dostałam skierowanie do szpitala.
Po drugiej stronie zapadła cisza. Tylko oddech Manueli zdradzał, że wciąż słucha.
— Szpitala?
Powtórzyła cicho.
— To… psychiatryczny, tak?
— Tak. Wiedziałam, że to kwestia czasu. Doktor mówił o tym już wcześniej.
— Ty się na to zgadzasz?
— To nie jest kwestia zgody. To konieczność.
Manuela westchnęła, długo, głęboko.
— Boję się o Ciebie, wiesz? Ale… może to rzeczywiście dobrze. Może wreszcie ktoś ci pomoże.
— Mam taką nadzieję.
Przez moment obie milczały. W kuchni panowała niemal absolutna cisza. Jedynie lekki szelest materiału na stole i odległe kapanie wody z kranu przerywały monotonię, powietrze drżało od niedopowiedzianych myśli, a każdy przedmiot w kuchni wydawał się nasłuchiwać razem z nią.
— Kiedy masz tam być?
— Dzisiaj. Termin przyjęcia wyznaczono na godzinę 9 rano.
— Dzisiaj? Przecież to za chwilę…
— Wiem.
Zerknęła na zegarek. Była siódma trzydzieści, a w jej głowie krążyła myśl, że każdy upływający moment przybliża ją do tego, co nieuniknione.
— Mam jeszcze trochę czasu.
— Chcesz, żebym przyjechała?
— Nie, Arek mnie zawiezie. Dam sobie radę.
— W porządku, postaram się jak najszybciej Cię odwiedzić.
Po rozłączeniu długo jeszcze siedziała w ciszy, wpatrując się w list. Czuła, jak czas zaczyna płynąć szybciej, jak każda minuta przybliża ją do czegoś, czego nie potrafiła sobie do końca wyobrazić.
Za oknem dzień rozgościł się już na dobre. W końcu wstała od stołu, jakby obudzona z letargu świadomość, że musi zdążyć na dziewiątą, sprowadziła ją z powrotem do rzeczywistości.
Pakowanie zajęło jej mniej czasu, niż się spodziewała. Mała torba leżała otwarta na łóżku: kilka ubrań, kosmetyczka, szczotka do włosów, książka, notes i długopis. Starała się nie myśleć o tym, na jak długo powinna zabrać rzeczy. Zanim wyszła, przeszła jeszcze raz przez mieszkanie. Zatrzymała się przy oknie w salonie, potem przy półce z książkami, wreszcie przy stoliku nocnym. Dotknęła ramki ze zdjęciem sprzed dwóch lat — ona i mąż nad morzem, opaleni, uśmiechnięci, beztroscy. Przez moment miała wrażenie, że tamta kobieta ze zdjęcia to ktoś inny. W końcu zamknęła torbę, narzuciła na siebie płaszcz i wyszła.
Na klatce schodowej było cicho. Arek czekał już przy samochodzie, oparty o drzwi kierowcy, ze wzrokiem wbitym w chodnik. Nie powiedział nic, kiedy podeszła. Otworzył jej drzwi, a ona zajęła miejsce obok.
W kabinie panowała cisza, przerywana jedynie szumem opon i odgłosem nawiewu. Patrycja wsunęła dłonie w kieszenie płaszcza. Czuła chłód, mimo że ogrzewanie było włączone.
Kiedy mijali kolejne skrzyżowania, zauważyła znajome miejsca: piekarnię, do której chodzili w weekendy, kawiarnię, w której pisała swoje pierwsze projekty, oraz park, gdzie biegała jeszcze tego samego ranka. Każde z tych miejsc wydawało się częścią życia, które właśnie zostawiała za sobą.
— Jesteś pewna, że nie chcesz, żebym gdzieś się zatrzymał? — zapytał w końcu cichym, nienaciskającym głosem.
— Nie, lepiej jechać od razu.
Droga na Łąkową była krótka, choć dziś wydawała się nie mieć końca. Budynki stopniowo ustępowały miejsca drzewom i niższej zabudowie. Każdy zakręt drogi wydawał się nieco dłuższy niż poprzedni, a cisza podkreślała samotność chwili. W powietrzu unosił się chłodny zapach wilgotnej ziemi i mokrych liści, a delikatne szelesty liści pod kołami samochodu sprawiały, że każde przyspieszenie lub hamowanie wydawało się znaczące.
W końcu, pośród szarozielonych konarów, wyłoniła się jasna fasada szpitala. Ogrodzenie, prosty szyld z nazwą, a przed nim puste podjazdy z wilgotnym od deszczu asfaltem. Samochód zwolnił, skręcił na podjazd i zatrzymał się przy szlabanie. Przez chwilę żadne z nich się nie poruszyło. Patrycja poczuła, jak coś w środku niej ściska się mocno, jakby ciało próbowało zatrzymać oddech. Szpital psychiatryczny stał przed nią cicho, obojętny, jakby od zawsze czekał właśnie na nią.
Ruszyła w stronę szpitala, każdy krok brzmiał wyraźnie na wilgotnym chodniku, a jej oddech mieszał się z chłodnym powietrzem poranka. Drzwi główne otwierały się cicho przed nią, a neutralny, sterylny zapach wnętrza wdzierał się w nozdrza, kontrastując wilgocią z zewnątrz. Jasne światło halogenów odbijało się od białych ścian, a echo jej butów w długim korytarzu wydawało się ciągnąć w nieskończoność.
W drzwiach głównych przywitał ją dyrektor szpitala, Bogdan Chmielewski. Wysoki mężczyzna o surowych rysach twarzy, z widocznym cieniem brody i spokojnym, pewnym spojrzeniem. Od razu zwróciła uwagę na jego ręce i ramiona, które pokryte były gęsto tatuażami w różnych stylach: geometryczne wzory, subtelne cieniowania, symbole i drobne motywy roślinne. Tatuaże przyciągnęły jej wzrok, budząc krótkie zainteresowanie. Od dawna pasjonowała się sztuką tatuażu i sama nosiła kilka swoich, z których najbardziej widoczny był tatuaż za lewym uchem. Dlatego widok tak spójnie pokrytych rękawów wywołał w niej prawdziwe wrażenie. Dyrektor skinął głową w geście powitania, a jego spokojna, ale zdecydowana postawa sprawiała, że poczuła nieoczekiwane uczucie pewności i… zaciekawienia.
— Dzień dobry, pani Wierzbicka. Proszę za mną. Czekaliśmy.
Poczuła, że serce bije jej szybciej. Bogdan szedł przed nią powoli, z wyprostowaną sylwetką; jego spojrzenie było spokojne, profesjonalne, a jednak ciepłe. Każdy krok podkreślał wagę chwili. Choć formalne przyjęcie prowadził personel medyczny — lekarze i pielęgniarki to obecność dyrektora dodawała nieoczekiwanego ciężaru i uroku — jakby sama instytucja szpitala witała ją osobiście.
Po krótkim korytarzu zaprowadził ją do niewielkiej recepcji, gdzie recepcjonista podał jej dokumenty do wypełnienia. Jego ruchy były pewne i sprawne, a spokojny sposób pracy łagodził część jej narastającego napięcia. Dyrektor przyjął informację bez słowa, rzucił krótkie spojrzenie w stronę personelu i po chwili przekazał im inicjatywę, sam, odsuwając się nieco na bok.
Recepcjonista przeglądał formularze powoli, sprawdzając każdy szczegół: dowód tożsamości, skierowanie, historię chorób i wcześniejsze dokumenty medyczne. Każdy ruch, stukot klawiatury i szelest papieru wydawały się wyolbrzymione, a Patrycja wciąż myślała: „Czy wszystko będzie dobrze? Co jeśli poczuję się źle?” Minuty ciągnęły się w nieskończoność.
Obok uważnie obserwując każdy jej gest, stali Dagmara Bielska i Wiktor Łuczak — pielęgniarze, którzy mieli się nią opiekować podczas przyjęcia i w pierwszych chwilach na oddziale. Ich obecność dodawała poczucia bezpieczeństwa, choć niepokój wciąż ją ściskał.
— Wszystko jest w porządku. Proszę chwilę poczekać, a pielęgniarze pokażą pokój i przedstawią współlokatorkę.
W jej oczach pojawiło się napięcie. Dagmara uśmiechnęła się lekko i ruszyła przodem wąskim korytarzem, dając jej znak, żeby szła za nią.
— Tutaj zostawimy pani rzeczy.
Wskazała niewielką szafkę przy ścianie.
— Wszystko, co nie jest dozwolone na oddziale, zostanie zabezpieczone.
Powoli wyciągała torbę i wyjmowała przedmioty: kosmetyki, telefon, kilka książek. Każdy przedmiot miał dla niej większe znaczenie, niż sama przyznawała. Zawahała się, podając wszystko Wiktorowi.
— Proszę zostawić to tutaj.
— Czy mogę zabrać, chociaż notes? — zapytała nieśmiało.
Dagmara przytaknęła.
— Tak, jeśli jest ważny. Proszę uważać, żeby nie wziąć nic, co mogłoby zaszkodzić pani lub innym.
Kiedy torba została schowana, Dagmara podała jej szpitalny strój: luźną koszulę i spodnie oraz kapcie.
— Pójdziemy teraz do pokoju numer dziewiętnaście. Tam pozna pani współlokatorkę, Natalię Borowską.
Wzięła głęboki oddech i ruszyła za pielęgniarką korytarzem jasnym i chłodnym, gdzie każdy krok odbijał się wyraźnie od ścian. W powietrzu unosił się chłód lśniących podłóg, mieszający się z porannym powiewem z zewnątrz.
— Natalia jest tu już od jakiegoś czasu, jest spokojna i pomocna. Myślę, że szybko się dogadacie.
Zmrużyła oczy, wbijając wzrok w podłogę, starając się nie myśleć o tym, co czeka ją w nowym miejscu. W końcu stanęły przed drzwiami pokoju. Dagmara otworzyła je i pozwoliła jej wejść pierwszej. Pokój był skromny, ale uporządkowany: dwa łóżka, stolik, krzesła, szafa.
Jasne światło wpadało przez wąskie okno. Na łóżku po przeciwnej stronie pokoju siedziała Natalia układając swoje rzeczy i kilka miękkich książek, które miała pozwolenie trzymać na oddziale. Podniosła wzrok i uśmiechnęła się lekko.
— Cześć, jesteś Patrycja, prawda?
— Tak, dobrze cię poznać.
— Nie martw się pierwszym dniem — wszystko się powoli ogarnie.
— To będzie pani przestrzeń. Jeśli będzie pani czegoś potrzebować, proszę dać nam znać.
Każdy ruch był ostrożny, jakby próbowała odnaleźć rytm w nowym miejscu. Natalia obserwowała ją przez chwilę, po czym wróciła do swoich rzeczy, układając książki w rządku obok łóżka. Patrycja wzięła głęboki oddech i usiadła na łóżku. Choć miejsce było obce, a każdy dźwięk w korytarzu wyraźniejszy niż zwykle, obecność Natalii dawała jej poczucie, że może tu odnaleźć choć odrobinę spokoju.
— Pokój numer dziewiętnaście… — pomyślała cicho.
Pierwszy krok w nowym świecie został postawiony.
Kiedy włożyła szpitalny strój i stanęła przy oknie, przelotnie dostrzegła swoje odbicie w szybie. Widziała siebie inaczej, a jednak czuła, że część jej prywatności pozostała w torbie i w szafce.
Rozdział 2
Zatrzymał samochód przed budynkiem „Nova Archiwa”. Uznał, że od tego miejsca trzeba zacząć. Przez chwilę siedział w samochodzie, obserwując budynek zza szyby. Z zewnątrz wyglądał niepozornie — parter, kilka pięter, prosty szyld z granatowym logo i czyste, lśniące okna. Typowa siedziba niewielkiej firmy, w której nic się nie dzieje. Jednak to właśnie stąd zniknęła młoda stażystka. Nie było tu niczego, co przyciągnełoby uwagę — żadnych kamer monitoringu na zewnątrz, żadnych tablic informacyjnych z nazwiskami właścicieli. Tylko szare drzwi wejściowe i skrzynka na listy, w której ktoś zostawił kilka ulotek reklamowych. Oparł się na kierownicy, przeglądając notatki, które leżały na siedzeniu pasażera.
Pierwsza strona była zapisana drobnym, równym pismem:
„Kornelia Jankowska — stażystka.
Ostatni dzień w pracy: wieczór, wyjście nieodnotowane przez nikogo z personelu. Brak świadków. Telefon wyłączony po godzinie osiemnastej.”
Brak jakichkolwiek śladów. Policja prowadziła dochodzenie, przesłuchiwała pracowników, analizowała monitoring w okolicy i nie znalazła nic, co mogłoby wskazać kierunek, w którym poszła. Dla Bartosza oznaczało to jedno: trzeba zaczynać od podstaw, bo każdy szczegół, który inni uznali za nieistotny, może kryć odpowiedź. Zamknął notatnik, zgasił silnik i wziął głęboki oddech. Powietrze było rześkie, przesycone zapachem kurzu i papieru, jakby już z zewnątrz dawało się poczuć charakter archiwum. Ruszył w stronę wejścia, czując pod palcami ciężar notesu i pewną determinację, że za tymi prostymi drzwiami kryła się jego pierwsza wskazówka.
W głowie układał plan przesłuchań. Najpierw chciał porozmawiać z właścicielami. To oni decydowali o wszystkim, mieli dostęp do dokumentów i kontakt z pracownikami, mogli wiedzieć więcej niż inni. Dopiero potem przesłuchałby pozostałych pracowników, zaczynając od tych, którzy spędzili z nią najwięcej czasu. Każdy gest, każde słowo, wszystko mogło prowadzić do prawdy. Kroki na podjeździe brzmiały w jego uszach głośniej niż zwykle. Zatrzymał się przed drzwiami i przez chwilę wpatrywał się w granatowe logo, próbując odczytać z niego charakter firmy i ludzi, którzy ją tworzyli.
Jasne ściany odbijały światło wpadające przez duże okna. Pod sufitem wisiały proste lampy, rzucając równomierne, ciepłe światło na biurka ustawione w rzędach. Na każdym z nich leżały starannie poukładane dokumenty, komputery, kalendarze i notatniki. W kącie stała półka z segregatorami, a obok niej kilka roślin, które nadawały miejscu przytulności. Powietrze było przesycone zapachem kawy i papieru, a w tle słychać było ciche dźwięki rozmów i stukot klawiatur.
— Dzień dobry — powiedział, wyciągając identyfikator detektywa i notatnik.
— Nazywam się Bartosz Rybiński. Zajmuję się sprawą zaginięcia waszej stażystki. Chciałbym porozmawiać z właścicielami firmy.
Recepcjonistka zmierzyła go uważnym spojrzeniem, po czym lekko się uśmiechnęła. Była drobną, szczupłą kobietą w okularach z cienką metalową oprawką. Jej ciemne włosy związane były w niski kok, a twarz zdradzała koncentrację i lekkie zmęczenie.
— Dzień dobry, nazywam się Amelia Zawadzka.
Przedstawiła się spokojnie, kładąc delikatny nacisk na swoje imię i nazwisko, jakby chciała, żeby nie umknęło jego uwadze.
Gdy wspomniał o właścicielach, obserwowała każdy jego ruch, jakby próbowała wyczuć jego intencje. Przez krótką chwilę jej palce błądziły po klawiaturze, jakby szukały w pamięci odpowiedzi lub przygotowywały się do tego, co powie. Jej spojrzenie było chłodne, ale w oczach migotał cień ciekawości. Kiedy w końcu skinęła głową i odpowiedziała, jej głos był spokojny, ale w tonie dało się wyczuć lekką rezerwę — niechęć do zdradzania więcej niż konieczne.
— Pani Wierzbicka jest nieobecna, a pana Wierzbickiego też dzisiaj nie ma.
Dodała po krótkiej chwili.
Zauważył, że co kilka sekund spogląda na drzwi prowadzące do biura właścicieli i na ekran swojego monitora, jakby w każdej chwili mogła zostać wezwana lub ktoś miał wejść nieoczekiwanie. Jej postawa, choć pozornie uprzejma, zdradzała delikatną niepewność. To był dla niego pierwszy subtelny sygnał, że nie wszyscy w firmie czują się swobodnie i że każdy ruch może mieć znaczenie.
Pokiwał głową i sięgnął po notes.
— W porządku. W takim razie, czy mogłaby mi pani powiedzieć, kto pracuje tu najdłużej? Chciałbym z nim porozmawiać o kilku sprawach związanych z firmą.
Po chwili wskazała mężczyznę w kącie biura, który uporczywie wypełniał dokumenty.
— To Dawid Ostrowski. Jest tu najdłużej i zna firmę najlepiej.
Wiedział, że ta osoba mogła mieć najwięcej do powiedzenia.
— Dziękuję.
Uśmiechnął się lekko, kierując się w stronę biurka.
Dawid był jednym z tych ludzi, którzy wydawali się stanowić filar całej firmy. Mężczyzna po czterdziestce miał spojrzenie, w którym mieszały się spokój i skupienie. Jego twarz nosiła ślady lat pracy, a drobne zmarszczki wokół oczu zdradzały zarówno doświadczenie, jak i cierpliwość. Miał na sobie starannie wyprasowaną koszulę i marynarkę, które zawsze nosił z nienaganną elegancją, choć bez przesadnej sztywności. Był najlepszym pracownikiem w zespole — oddany, sumienny, niemal niezastąpiony. Pracował tu najdłużej ze wszystkich, znał każdy zakamarek budynku i każdą procedurę, a jego notatki potrafiły uratować niejedną sytuację kryzysową. Mimo wieloletniego stażu nie stracił zapału; wciąż podchodził do obowiązków z tą samą dokładnością, z jaką robił to pierwszego dnia. Wśród współpracowników cieszył się ogromnym szacunkiem nie dlatego, że wymagał go od innych, ale dlatego, że sam dawał przykład.
Podszedł do jego biurka, w dłoni wciąż trzymał notatnik i długopis.
— Dzień dobry, panie Ostrowski — zaczął.
Wyciągnął identyfikator.
— Nazywam się Bartosz Rybiński. Zajmuję się sprawą zaginięcia Kornelii Jankowskiej. Chciałbym zadać kilka pytań dotyczących jej pracy tutaj.
Przyjrzał mu się uważnie, po czym przesunął papiery na bok, wskazując krzesło naprzeciwko siebie.
— Oczywiście. Proszę usiąść. Nieczęsto mamy tu detektywów w biurze.
Usiadł naprzeciwko, układając notes na kolanach.
— Chciałbym zacząć od samego początku. Jak długo pracowała w „Nova Archiwa”?
— Niecałe trzy miesiące — odpowiedział, odwracając wzrok na dokumenty. Była młodą, ambitną stażystką… sumienną, ale spokojną, nie rzucającą się w oczy.
Notował każde słowo.
— A kontakt z resztą zespołu? Była raczej zamknięta w sobie, czy łatwo nawiązywała relacje?
— Z tego, co zauważyłem, była bardziej obserwatorem niż uczestnikiem. Rozmawiała z kolegami, ale rzadko inicjowała. Nigdy nie skarżyła się, niczego nie żądała. Po prostu robiła swoje.
— Czy coś w jej zachowaniu ostatnio pana zaniepokoiło?
Zadając to pytanie starał się zachować spokojny ton.
Dawid zmarszczył brwi, oparł dłonie na biurku i przygryzł dolną wargę.
— Hm… może dwa tygodnie przed zaginięciem. Wydawała się zamyślona, czasem zdezorientowana. Ale myślałem, że to po prostu stres związany z pracą.
— Czy ktoś jeszcze zwrócił na to uwagę?
— Nie pamiętam, żeby ktoś się tym przejmował, ale pamiętam, że kilka razy pytała o dokumenty, których nie mogła znaleźć. Trochę to było dziwne, jakby coś umykało jej spod kontroli.
— Czy kontaktowała się z właścicielami?
— Z panią Patrycją od czasu do czasu. Z jej mężem rzadziej, ale odkąd pani Wierzbicka zachorowała, to on przejął większość spraw.
Detektyw podniósł wzrok znad notesu.
— Zachorowała?
— Tak… To nie tajemnica. Od dłuższego czasu chodziła do psychiatry. Jej stan zdrowia pogorszył się znacznie od około trzech tygodni. Potem przestała przychodzić do pracy i powiedziała, że potrzebuje odpoczynku. Wkrótce trafiła do szpitala, a jej mąż zajął się firmą.
— Rozumiem, a czy zdarzały się między nimi jakieś kłótnie
lub nieporozumienia?
— Niedawno pojawiła się propozycja sprzedaży firmy. Właściciel był na tak, uważał, że to dobra okazja, ale właścicielka się sprzeciwiła. Nie było konfliktów dramatycznych, ale widać było różnice zdań.
— Czy mogę prosić o listę osób, które miały kontakt ze stażystką, nawet tych, którzy byli tylko przypadkowymi świadkami czy współpracownikami przy projektach?
Pochylił się nad stosem dokumentów i przewrócił kilka kartek.
— Mam ją przygotowaną.
Sięgnął do szuflady.
— Policja już o to pytała.
Podał mu kartkę z nazwiskami.
— Dziękuję, panie Ostrowski. To naprawdę pomoże. Jeszcze jedno, czy zauważył pan coś nietypowego w ostatnich dniach jej pracy? Napięcie, zmiany w zachowaniu, kłótnie?
— Tylko te drobne zagubienia… — mruknął Dawid, odchylając się na krześle.
— Poza tym nic. Wszystko wydawało się normalne.
— Dziękuję za poświęcony czas. Jeśli przypomni sobie pan, cokolwiek jeszcze, proszę natychmiast mnie powiadomić.
— Oczywiście. Mam nadzieję, że uda się coś ustalić.
Wiedział, że to dopiero początek, ale każda informacja jest cenna. Kolejni pracownicy, których przesłuchał, mówili podobnie: była sumienna, spokojna, zamknięta w sobie, zawsze dokładnie wykonywała swoje obowiązki, nie zabiegała o uwagę innych i rzadko wchodziła w niepotrzebne rozmowy. Jednak od kilku tygodni coś w niej się zmieniło. Wydawała się bardziej zamyślona i rozkojarzona — często przystawała przy biurku, wpatrując się w dokumenty z pustym wzrokiem, jakby próbowała odtworzyć w pamięci coś, co jej umknęło. Czasem nerwowo poprawiała włosy i przesuwała kartki w segregatorach kilka razy w ciągu dnia, jakby coś jej umykało. Bez wyraźnego powodu odsuwała się na chwilę od komputera, spuszczając wzrok lub lekko marszcząc czoło. W ostatnim tygodniu przed zaginięciem często zostawała po godzinach, siedząc sama przy biurku, przeglądając dokumenty i notując coś w swoich zeszytach. Były to drobne, niemal niezauważalne gesty, ale każdy z nich mówił mi, że w jej umyśle coś się działo — niepokój, skupienie, jakby próbowała znaleźć odpowiedź na pytanie, którego nikt wokół niej jeszcze nie zadał.
Wrócił do recepcji, gdzie siedziała Amelia.
— Czy mogłaby mi pani powiedzieć, czym ostatnio zajmowała się Kornelia?
Odchyliła się w fotelu, palce błądziły po klawiaturze, jakby przeszukiwała pamięć.
— Ostatnio widywałam ją przy dokumentach finansowych niemal codziennie. Przeglądała notatki, przeliczała dane w plikach Excel, sporządzała zestawienia. Nie zastanawiała się nad sensem — po prostu skrupulatnie weryfikowała wszystko i notowała w swoich notatnikach.
Zapisał to w notesie, a Amelia kontynuowała:
— Czasem wracała do tych samych segregatorów kilka razy w ciągu dnia, jakby coś jej umykało. Była naprawdę dokładna, ale wyglądało, jakby coś próbowała uporządkować lub sprawdzić.
— Czy ktoś jeszcze zwrócił na to uwagę? — dopytywał.
Amelia wzruszyła ramionami.
— Nie… albo nikt się tym nie chwalił, ale ja to zauważyłam, bo siedzę przy recepcji i widzę, co się dzieje w biurze. Czasami wyglądała na zamyśloną, jakby szukała rozwiązania jakiegoś problemu.
— A jeśli chodzi o monitoring w biurze?
— Jest tylko jedna kamera przy wejściu, ale policja już sprawdziła jej nagrania. Nagrania nic nie wykazały.
— Dziękuję za pomoc. Jeśli przypomni sobie pani jeszcze cokolwiek, proszę od razu do mnie zadzwonić.
Uśmiechnęła się lekko, biorąc wizytówkę.
— Oczywiście, zadzwonię, jeśli coś sobie przypomnę.
Wyszedł z biura, czując, że dzień zleciał mu prawie niezauważenie. Za oknami zapadł zmrok, a uliczki tonęły w cieniach i szumie miejskich latarni. Przesłuchania zajęły mu niemal cały dzień. Szurał butami po chodniku, a zimne powietrze waliło mu w twarz, jakby chciało wypłukać z głowy wszystkie myśli. W kieszeni czuł ciężar notesu — papier, na którym pojawiały się kolejne tropy, teraz krzyczał milczeniem. Myśli układały się w pytania jedno po drugim, bez ładu. Stażystka przy finansach? Dlaczego ktoś tak młody miał dostęp do tych dokumentów? Czy naprawdę tylko przeglądała, czy coś znalazła? A jeśli coś odkryła — to co dokładnie? Błąd w przelewie, ukryty rachunek, transakcja, która nie miała prawa istnieć? Kto mógłby na tym zyskać? Kto miałby powód, by uciszyć kogoś, kto zaczyna zadawać niewygodne pytania? Przychodziły mu do głowy nazwiska: właściciel, ktoś z zarządu, może kontrahent — może osoba, której nawet nie podejrzewał.
Jeszcze jedno: zbieżność czasu — pogorszenie się stanu zdrowia właścicielki, przejęcie obowiązków przez męża, oferta sprzedaży firmy. Czy to przypadek, że wszystko to wydarzyło się w jednym momencie? Czy ktoś mógł skorzystać na chaosie? Czy Kornelia była przypadkowym świadkiem, czy też miała zamiar pociągnąć za nitkę, którą ktoś wolałby, żeby pozostała w ukryciu? A może ktoś chciał się pozbyć ich obydwu — stażystki i właścicielki? Czy te zdarzenia są ze sobą powiązane? Kto miał powód? Kto zyskał? Myślał o tym przez całą drogę.
Rozdział 3
Patrycja leżała w łóżku, wpatrując się w sufit — jego monotonne, białe pola zdawały się ciągnąć w nieskończoność, tworząc nad nią pustą przestrzeń, w której łatwo było zgubić myśli. Poranek był cichy, zbyt cichy jak na szpital. Z korytarza dobiegał jedynie odległy dźwięk wózka, przesuwanego powoli przez pielęgniarzy i stłumione głosy z dyżurki. Odwróciła głowę w stronę okna. Za szybą blade światło poranka rozlewało się po sali, odsłaniając gładkie, chłodne ściany i metalową ramę łóżka. Przez chwilę obserwowała, jak promień słońca przesuwa się po podłodze, zatrzymując się na jej dłoniach. Zrobiła głęboki wdech i powoli uniosła się, jakby każdy ruch wymagał od niej skupienia.
Usiadła na brzegu łóżka, bose stopy zetknęły się z zimną podłogą. Czuła lekki zawrót głowy, ale nie wróciła do pozycji leżącej. Oparła łokcie na kolanach i przetarła twarz dłońmi. Wciąż próbowała przyzwyczaić się do rytmu tego miejsca, do poranków bez pośpiechu, bez kalendarza, bez telefonu. Wszystko tu miało swój spokojny, nienaturalny porządek.
Spojrzała na szafkę obok łóżka: leżała tam szklanka z wodą i kilka kartek z zapisanymi notatkami od lekarza. Nic, co mogłoby przyciągnąć uwagę, a jednak miała wrażenie, że każdy szczegół jej otoczenia zaczyna ważyć więcej niż powinien.
W pokoju dobiegły odgłosy z korytarza, stukot kroków, przyciszone rozmowy, a w tle czasem ktoś krzyknął imię pacjenta albo oznajmił, że zbliża się czas śniadania. Słuchała uważnie, starając się wyłowić pojedyncze słowa z ogólnego zgiełku, ale wszystkie dźwięki mieszały się w jedno, jakby rytm dnia narzucał jej obcy porządek.
— Czas na śniadanie. Lepiej się nie spóźnić.
Korytarz prowadzący do stołówki był węższy, niż się spodziewała. Wszystko wydawało się zbyt jasne i sterylne, jakby ktoś próbował zmyć stąd wszelkie ślady życia. Poruszała się cicho, pewnym krokiem, jak ktoś, kto przestał się zastanawiać, dokąd zmierza — po prostu wiedząc. Ich kroki niosły się echem po pustym fragmencie korytarza, aż w końcu z daleka dobiegły ich głosy innych pacjentów. Minęły kilkoro drzwi z przyklejonymi karteczkami z nazwiskami. Mimowolnie zwolniła i zerknęła na nie. Nazwiska nic jej nie mówiły, a mimo to miała wrażenie, że powinna któreś rozpoznać. W tym miejscu każdy był dla niej obcy, a mimo to czuła się obserwowana, jakby ściany miały pamięć.
Natalia obejrzała się przez ramię i uśmiechnęła lekko:
— Prawie jesteśmy. Najgorsze to pierwszy raz, potem już człowiek przyzwyczaja się do tych korytarzy.
Uśmiechnęła się blado, bardziej z grzeczności niż z przekonania.
— Tu każdy ma swoje miejsce — wyjaśniła, gdy zajmowały stolik przy końcu sali.
— Niektórzy zjedzą pierwsi, inni poczekają. Spójrz, tam.
Mówiąc to wskazała na kobietę siedzącą przy oknie.
— Tamta pani zawsze siada przy oknie i szepcze do siebie. Nie zaczynaj z nią rozmowy, jeśli nie chcesz niepotrzebnych pytań.
Starsza kobieta przy oknie rzeczywiście szeptała coś pod nosem, przyglądając się nowo przybyłym. Obok siedział młody mężczyzna, z zamkniętymi oczami, głową opartą na dłoniach.
— A on?
— Jeszcze nie znam jego imienia. Widać, że dopiero przyszedł, zawsze milczy podczas posiłków. Czasem mruczy coś pod nosem, ale rzadko reaguje, jeśli się go zagada. Lepiej nie wchodzić mu w drogę.
Rozglądała się po stolikach wokół siebie. Każdy pacjent wydawał się zamknięty w swojej bańce. Natalia jednak nie wyglądała na przestraszoną.
— A kto tu naprawdę pilnuje porządku?
— Tu jest rutyna, każdy ma swój czas na posiłki, leki, spacery. Wystarczy kilka dni i już wiesz, kiedy wstać, kiedy mówić, a kiedy milczeć. System działa jak musztra, tylko w ciszy.
Patrycja spojrzała na jedzenie, wciąż jeszcze niepewna. Każdy kęs smakował inaczej niż w domu, a atmosfera stołówki była cicha, uporządkowana i jednocześnie jakoś dziwnie niepokojąca.
Natalia zaczęła jeść, obserwując innych pacjentów i tłumacząc:
— Zobacz, ta kobieta zawsze miesza owsiankę w lewą stronę, a on tu zawsze najpierw zajmuje miejsce przy drzwiach. To drobne rzeczy, ale mówią wiele o tym, kto tu rządzi swoim dniem i co można przewidzieć.
Słuchała uważnie, notując w myślach każdą uwagę. Zaczynała rozumieć, że rutyna w tym miejscu nie była tylko formalnością, to była bardziej strategia przetrwania, sposób, by zachować choć odrobinę kontroli w świecie, który wydawał się nieprzyjazny.
— Dzisiaj na obiad będzie ryba, prawda?
Natalia uśmiechnęła się lekko.
— Tak, jak co piątek. Nie przepadasz za rybami?
— Nie, żadnych ryb. Kiedyś, będąc w Azji jadłam praktycznie tylko makaron i ryż, żadnych owoców morza, ryb… do dziś nie mogę się do nich przekonać.
— Każdy ma swoje dziwactwa, nie martw się, ja też omijam kilka rzeczy, które inni lubią.
Po skończonym śniadaniu, odstawiły talerze na tacę. Natalia wstała pierwsza, prowadząc ją w kierunku drzwi, które prowadziły do małego, jasnego pokoju obok stołówki. W cieniu metalowych szafek i półek wypełnionych lekami czekał poranek z najbardziej uporządkowaną rutyną w szpitalu — czas na podanie leków. Podeszła bliżej, biorąc tacę od mężczyzny w białym fartuchu, czując chłód metalu i zapach leków.
— Dzień dobry, nazywam się Mateusz Brzeziński.
Przedstawił się spokojnie.
— Mam dziś podać leki.
Patrycja przyjrzała mu się przez chwilę i uśmiechnęła się lekko. Mężczyzna odwzajemnił uśmiech dyskretnie i podał jej tacę z tabletkami. Od razu zauważyła różnicę — kolor i kształt tabletek nie przypominały tych, które przyjmowała wcześniej w domu zgodnie z zaleceniami swojego prywatnego psychiatry.
— Przepraszam, ale… jakie to są leki? W domu brałam coś innego.
— Tabletki mogą wyglądać inaczej, bo szpital używa własnych. Dawkowanie i skład są zgodne z planem leczenia. Wszystko się zgadza. Od dziś będą to pani leki w nowym schemacie.
Przyjrzała się dokładnie tacce, badając każdą kapsułkę, każdy lek. Czuła, jak w jej klatce piersiowej rośnie lekkie napięcie. Z jednej strony słowa farmaceuty brzmiały rozsądnie, a racjonalny umysł podpowiadał, że wszystko jest w porządku. Z drugiej jednak strony drobna niezgodność w wyglądzie tabletek budziła w niej cień wątpliwości.
— Rozumiem.
Odparła w końcu, po czym położyła tacę na stoliku obok i jedna po drugiej przyjęła tabletki, popijając je wodą. Każdy łyk był świadomym aktem, pozwalającym jej zachować choć odrobinę kontroli.
— Jeśli pojawią się jakiekolwiek niepokojące objawy, proszę natychmiast dać znać.
Gdy Patrycja wróciła do Natalii, podzieliła się swoim spostrzeżeniem. Natalia uśmiechnęła się lekko.
— On jest tu nowy, pracuje zaledwie od dwóch miesięcy. Myślę, że już dobrze załapał naszą rutynę. Choć jest tu krótko, szybko się uczy i porusza po szpitalu tak, jakby znał go od dawna.
Przełknęła ślinę, próbując ukryć, jak bardzo trzęsą jej się dłonie. Po chwili spojrzała na Natalię, która siedziała obok milcząca, ale spokojna. Czuła dziwne połączenie komfortu i niepokoju — w tym miejscu wszystko miało swój porządek, a drobne zmiany w lekach czy harmonogramie dnia wprowadzały w jej głowie cień podejrzeń. Nowy człowiek, nowe leki… a wszystko i tak różniło się od wyobrażenia o idealnej rutynie.
— Wszystko w porządku — mruknęła, choć sama nie była pewna, czy mówiła do siebie, czy do mężczyzny.
Kiedy opuściła pomieszczenie poczuła, że lekki niepokój zagnieździł się w niej na dłużej. Nawet rutyna szpitalna, mimo że starannie zaplanowana, nie mogła całkowicie uspokoić jej umysłu.
Czas w ośrodku płynął inaczej. Po śniadaniu był krótki spacer po ogrodzie i obiad w tej samej, uporządkowanej ciszy. Patrycja coraz częściej łapała się na tym, że nie potrafiła określić, która jest godzina. Światło za oknem zdawało się nie zmieniać zupełnie, tak jakby dzień zatrzymał się w połowie i trwał uparcie w tym samym punkcie.
Teraz siedziała na jednym z miękkich foteli pod oknem. W pomieszczeniu panowała senna atmosfera. Kilku pacjentów czytało gazety, ktoś układał puzzle, a ktoś inny patrzył w pustkę. W tle cicho grało radio, niemal niezauważalnie. Po chwili zaczęła czuć lekkie pulsowanie w skroniach.
Odwróciła wzrok w stronę drzwi, i wtedy dostrzegła, że coś jest nie tak. Starsza kobieta, ta od okna w stołówce, stała teraz w progu, przyglądając jej się uważnie. Nie mrugała, nie poruszała się tylko stała z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała. Po chwili odeszła bez słowa, a Patrycja nawet nie była pewna, czy naprawdę tam była.
Cały dzień chodziła po sali wspólnej i korytarzach szpitala w stanie lekkiego zamroczenia — zdezorientowana, jakby jej myśli same wymykały się spod kontroli. Nie wiedziała, czy to wina leków, czy zmęczenia, czy po prostu nowego miejsca, którego jeszcze nie oswoiła.
Gdy wróciły do pokoju wieczorem, pierwsze, co zauważyła, to że jej rzeczy, notes i ulubiony długopis, leżały w innych miejscach niż je zostawiła. Notatnik był otwarty na innej stronie, a jej długopis spoczywał lekko przekrzywiony, jakby ktoś go niedbale odłożył. Przesunęła palcem po kartkach notesu, próbując odnaleźć znajome notatki, ale wszystko wyglądało znajomo, a zarazem obco. Coś w tym pokoju było nie tak. Nie wiedziała jeszcze, czy ktoś to zrobił, czy sama zapomniała, gdzie położyła swoje rzeczy. Każdy szczegół wydawał się teraz ważny, a w głowie zaczęły jej się mnożyć pytania.
Czy zwróciłaś uwagę, że ta kobieta ze stołówki cały czas na mnie patrzyła? — zadała w końcu pytanie.
Natalia popatrzyła na nią.
— Która kobieta?
— Ta, o której dzisiaj mówiłaś na stołówce, która siedziała pod oknem.
— Nie mogła — odpowiedziała spokojnie. — Po śniadaniu trafiła do izolatki z powodu ataku. Leży tam do tej pory.
Patrycja skupiła się, napinając lekko mięśnie twarzy, próbując zebrać myśli.
— Ale ja ją widziałam. Stała tam… patrzyła na mnie.
Natalia podeszła bliżej, kładąc lekko rękę na jej ramieniu.
— Pierwsze dni są trudne. Leki mogą powodować złudzenia, zmieniać sposób, w jaki postrzegasz rzeczywistość. Czasem człowiek widzi coś, czego nie ma.
Usiadła na łóżku, przygryzając wargę. Jej myśli krążyły w kółko, jakby utkwiły w labiryncie bez wyjścia. Każdy obraz, który widziała, stawał się podejrzany, nawet znajome rzeczy wydawały się nagle obce. Czy naprawdę nie potrafię już niczego uporządkować? — pytała samą siebie.
Czy naprawdę to widziałam?
Niepokój ścisnął jej myśli jak stalowa obręcz. Była pewna jednego: dzisiejszy dzień nie zakończy się tak spokojnie jak się zaczynał.
— Jak długo tu jesteś? — zapytała Patrycja, unosząc się lekko na łokciu.
— Kilka miesięcy… chyba. Czas tu jest dziwny. Nigdy nie wiem, czy to było wczoraj, czy tydzień temu.
Między nimi zapadła cisza. Natalia spojrzała uważnie na Patrycję.
— Co cię tu uspokaja, gdy świat dookoła wydaje się dziwny? — zapytała nagle, ciekawa jak ktoś może przetrwać w takim miejscu.
Natalia przez chwilę milczała, jakby wahała się, czy odpowiedzieć. W końcu uśmiechnęła się lekko i szepnęła:
— Rymowanki. Zawsze, zanim idę spać. Powtarzam sobie w myślach:
Dobranoc, leśni ludzie,
dobranoc, wielkoludzie,
dobranoc, tępe strzały,
dobranoc, nasz wspaniały.
Jej oczy rozszerzyły się z zaskoczenia, a kąciki ust drgnęły w uśmiechu.
— Tępe strzały?
— Tak.
Odpowiedziała, patrząc z zamyśleniem.
— To rymowanka, którą wymyśliłam w dzieciństwie, kiedy bałam się ciemności. Każda linijka oznaczała coś, co chciałam pożegnać przed snem — strach, smutek, samotność… A ostatnia linijka, „nasz wspaniały”, to przypomnienie sobie, że coś dobrego zawsze zostaje. Pomaga mi zasnąć, nawet tu.
Patrycja poczuła nagłe ciepło w klatce piersiowej.
— To naprawdę dziwne.
— Może, nie każdy musi rozumieć rymowanki. Ja je rozumiem.
To wystarczy.
Odchyliła się na poduszce, wpatrując się w sufit. Czuła, że każda sylaba tej dziwnej, surrealistycznej rymowanki zostawia ślad w jej myślach. To jak układanie drobnych puzzli w głowie — kawałki czegoś dawno zapomnianego, czego nie potrafiła nazwać. Rymowanka była jak cichy most między teraźniejszością a jej niepokojem, a jednocześnie dawała namiastkę poczucia bezpieczeństwa. Zamknęła oczy na moment, pozwalając, by obrazy przywoływane przez linijki wiersza przepływały przez nią. Nigdy wcześniej nie słyszała niczego tak prostego, a jednocześnie tak głęboko kojącego.
Rozdział 4
Biuro tonęło w porannym półcieniu. Zasłonięte rolety tłumiły światło słoneczne, a ekran laptopa migotał w ciemności. Bartosz siedział oparty w fotelu, długopis w ręku, notując każde spostrzeżenie z poprzedniego dnia. Dziś jego uwaga skupiła się na mediach społecznościowych zaginionej. To była szybka i łatwo dostępna mapa jej życia, pokazująca, z kim spędzała czas, co ją interesowało i jak wyglądały jej kontakty w firmie. Dla większości ludzi media społecznościowe były miejscem do chwalenia się życiem. Dla niego — kopalnią danych. Wiedział, że to, czego ludzie nie mówią wprost, często ukrywa się w tym, co lajkują, komu odpowiadają, a kogo nagle przestają obserwować.
Przeglądał albumy i wpisy, przesuwając palcem po ekranie. Zalogował się na jej profile — Facebook, Instagram, LinkedIn, a nawet dawno nieużywany Twitter. Każda z tych platform odsłaniała inny fragment jej świata. Na LinkedIn — dopiero początki kariery, kilka ukończonych kursów, certyfikaty z marketingu i zarządzania projektami, wzmianka o trwającym stażu. Profil wyglądał profesjonalnie — jakby chciała zrobić dobre wrażenie na przyszłych pracodawcach. Na Instagramie — zdjęcia z kawiarni, z pracy, z krótkich wyjazdów z przyjaciółmi, czasem selfie z firmowych eventów. Facebook był najbardziej osobisty — tu pojawiały się komentarze od znajomych, wspomnienia sprzed lat, reakcje na cudze posty, a między nimi drobne wpisy, które tylko pozornie były błahe. Większość zdjęć przedstawiała ją wśród współpracowników, na imprezach firmowych, w uśmiechniętych grupach, gdzie każdy wydawał się znać każdego. Atmosfera była radosna i lekka, choć w tle dało się wyczuć subtelne hierarchie i role w zespole. Szefowa pojawiała się na wszystkich zdjęciach, zawsze w centrum uwagi, uśmiechnięta i w kontakcie z każdym, kto stał obok. W przeciwieństwie do jej męża, który nie pojawiał się nigdzie — ani na jednej grupowej fotografii, ani w komentarzach, ani w żadnym oznaczeniu. Ta nieobecność rzucała się w oczy szczególnie w zestawieniu z intensywną obecnością szefowej. Na pierwszy rzut oka wszystko wyglądało zwyczajnie, ale on wiedział, że w social mediach prawda rzadko kryje się w tym, co widać.
Zaczął powoli łączyć fakty z poprzedniego dnia — rozmowy pracowników, dokumenty, które przeglądała, oraz jej wyraźne zainteresowanie sprawami finansowymi. Czuł, że w tym wszystkim kryje się coś więcej, coś, co nie mieściło się w oficjalnych raportach. Jeśli miał się dowiedzieć prawdy, musiał zacząć od początku. Zalogował się do jednego z wewnętrznych systemów, do którego miał dostęp dzięki dawnym kontaktom. Zawsze mówił, że nie ma sensu palić mostów — nigdy nie wiadomo, kiedy znajomy analityk w banku albo informatyk z towarzystwa ubezpieczeniowego okaże się przydatny.
Kilka minut później miał przed sobą historię przelewów z konta Patrycji Wierzbickiej. Dane były niepełne, ale wystarczające, by coś zauważyć.
— No proszę… — mruknął pod nosem.
Na ekranie pojawiła się seria transakcji sprzed dwóch miesięcy — przelewy na tę samą firmę powtarzające się co kilka dni. Odbiorca: MB Medic sp. z o.o.