E-book
14.7
drukowana A5
48.94
drukowana A5
Kolorowa
71.67
Zatarte ślady

Bezpłatny fragment - Zatarte ślady

Tom pierwszy "Protoplasta"


Objętość:
207 str.
ISBN:
978-83-8273-263-4
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 48.94
drukowana A5
Kolorowa
za 71.67

„Tragedią naszego Narodu była pokrętność historii”

Rozdział pierwszy
Prapradziad Jakob — Michael

Czterech jeźdźców Apokalipsy pędzi przez kraje ówczesnej Europy i nic ich nie powstrzyma, ani dźwięk kościelnych dzwonów, ani niesione w procesjach krzyże aby przebłagać Boga za grzechy, ani modlitwy i posty. Pierwsza na płomienistym koniu pędzi Pożoga odziana w postrzępiony brunatny płaszcz z kapturem osłaniającym gorejącą głowę z dwoma czerwonymi żagwiami oczu nie oczu pulsujących żarem ogromnych słońc. Ognistą głową spowitą w dymy pożarów sięga szarych chmur gonionych wiatrem. Tuż za Pożogą galopuje Głód siedzący na nędznym koniu, któremu żebra przebijają naciągniętą skórę i plączą się nogi. Zaraz padnie. Nie padł i nadal pędzi nad zamilkłym ze zgrozy światem. Strzemię w strzemię kłusuje Zaraza spowita w śmierdzące łachmany i pokrytą wrzodami ręką jak rolnik ziarnem rozsiewa cholerę i śmierdzącym oddechem zatruwa świat rechocząc szatańskim śmiechem lecącym nad opustoszałym krajem. Ostatnia na wielkim koniu galopuje Śmierć odziana w czarny płaszcz sięgający pęcin wielkiego białego konia. W ręku lśniący półkosek ścinający ludzkie życie jak kosiarz trawę na łące. Demon Zła zwolnił z łańcucha trzy siostry trzymając inne krótko przy pyskach, lecz niedługo i te pójdą luzem tratować świat wzdłuż i wszerz. Jeźdźcy wybiegli ze śmierdzących rynsztoków i kloak dalekiej Anglii dochodząc do winnic Normandii. W serce Europy. Nie zatrzymało ich morze ani rzeki, ani nieprzebyte lasy.

Pędzą od dalekiej Normandii wzdłuż Loary i Garonny wzdłuż brzegów rzek, wesołych dolin i wzniesień słonecznej Galicji i Kastylii gdzie cicha śmierć kładzie ludzi do mogił. Nie szczędzi nikogo. Kosi zarówno ludzi i zwierzęta. Krowy przestały dawać mleko padały owce i wytrzymałe górskie kozy. Umierali zarówno starcy, którym niewiele pozostawało do życia i ledwo narodzone dzieci, młodzi chłopcy i dziewczęta w kwiecie wieku zaczynający dopiero cieszyć się życiem. Śmierć równając stany kosiła biednych i bogatych, chrześcijan i innowierców wystawiając wszystkim jeden kwit. Szerokim zagonem wzdłuż Łaby doszła do Holsztynu, Meklemburgii i dalej na wschodnie Pomorze do Prus i na Polesie zbierając obfite żniwo. Pędzący przez tysiące wsi, miasteczek i miast Europy czterej jeźdźcy doszli do dalekich pokrytych śniegiem stepów Ukrainy i tam zmęczeni śmiertelnym żniwem zapadli w porohach Dniestru. Tego roku spadł na ludzi całej ówczesnej Europy strach. Był rok 1830.


Jakob był dzisiaj w dobrej formie i nic nie wskazywało na mającą się spełnić tragedię. W samo południe gdy słońce stało już wysoko na błękitnym niebie przystrojonym bukietami śnieżnobiałych chmur podświetlonych różem wybrał się z Kurtem zarządcą folwarku na objazd najdalej leżących zagonów kwitnących kartofli oraz ukwieconych łąk z pasącym się stadem czerwonobrunatnych mlecznych krów zwanych montafunerami. Wąska piaszczysta droga pełna zapadlin i wypłukanych deszczem głębokich kolein wyznaczająca granice folwarku ciągnęła wzdłuż mieszanego lasu i łanów dojrzałego zboża. Las spał znużony gorączką.

Po spękanych pniach sosen spływały sople brunatno złotej żywicy, woniało kadzidlanym zapachem roztopionego bursztynu, macierzanki i suchych traw. Z głębi lasu dochodziło pracowite postukiwanie szarego dzięcioła. Ciepły wiatr kołysał koronami rozczochranych sosen wyniosłych świerków zrzucających brązowe dojrzałe szyszki przelatywał nad polami ciężkich wąsatych kłosów ziaren pszenicy i żyta. W złocisto mgławym gąszczu podświetlonych słońcem zbóż obficie wysypały błękitne strzępiaste chabry i delikatne maki o czerwono krwistych płatkach. Tu i ówdzie widać czepiające się łodyg diabelskie ziele maleńkiego różowo — fioletowego kwiatu kąkolu. Wzdłuż koślawej drogi — jesienią nie przejedzie tędy żaden wóz — gęstym kolczastym parkanem rósł złoto krzew odgradzający nieprzebytym płotem uprawne pola od pobliskiego lasu. Na wysoko usypanych miedzach plenił się trawiasty perz ludowe lekarstwo przeciwko reumatycznym dolegliwościom oraz kołysane wiatrem kolczaste osty obsiadłe przez kolorowe gile i grubodzioby. W błękicie nieba kołowały bociany.

— Niedługo trzeba wyjść w pole — odezwał się Jakob rozcierając na dłoni dojrzewający kłos wąsatego żyta.

— Pszenica zaczyna już sypać i żyto dorodne — potwierdził Kurt — Żniwa będą obfite.

— Daj Boże! Oby nie takie jak zeszłego roku.


Wracając z pól zajrzeli do pustych spichlerzy przygotowanych — według oceny zarządcy — na przyjęcie tegorocznych obfitych plonów wypełnionych zapachem mąki i poznaczonych śladami buszujących polnych myszy. Jakob uśmiechnął się na myśl o nadchodzących żniwach, zwózce żyta i pszenicy oraz Erntedank kończącym żniwa ogólną zabawą

— Kurt. Niech chlewmistrz oddzieli dwie świnie do zabicia — przypomniał sobie o obowiązku gospodarza dożynek.

— Jedna powinna wystarczyć. Poprzedniego roku nawet jednej nie zjedzono, chociaż były dwie beczki piwa — przypomniał Kurt.

— Nie żałujcie. Napracują się tego roku to i apetyty będą większe — uśmiechnął się — Czego nie zjedzą mogą zabrać do domu.


Z nawyku zajrzeli do wielkiej stajni gdzie w osobnych przegrodach odpoczywało kilka koni, cztery robocze, dwa pełnokrwiste pod siodło i czarny dwulatek. Jakob poklepał je po szerokich mocnych zadach rzucił po kłaku siana i poszedł w stronę murowanej obory oraz pomieszczeń chlewni gdzie pochrząkiwało kilka wielkich tuczników oraz szalejąca gromadka różowych warchlaków. Wchodząc do obory zdziwiła ich ogromna ilość wielkich, tłustych fioletowo — zielonych much obsiadających każde wolne miejsce. Takiej ilości wstrętnych much w swoim życiu jeszcze nie widzieli. Skąd mogli wiedzieć o pędzących przez kraj jeźdźcach niosących zarazę?

— Rano jeszcze tego paskudztwa nie było! — odezwał się Kurt z przerażeniem w głosie spoglądając na kłębiące się rojowisko — Nic dobrego to nie wróży.

— Co prawda to prawda — poświadczył Jakob — Niech zaraz wszystko dokładnie spryskają wapnem, żeby nie przyniosło jakieś zarazy.


Splunęli od uroku. Kilka dni później Jakoba trzęsła zimnica, dzwonił zębami i nakryty pierzyną musiał wypić kubek gorącej herbaty na wypocenie, co tylko pogorszyło sprawę. Wieczorem miał bardzo wysoką temperaturę, bolał go brzuch i nie był w stanie poruszać nogami. Przybyły lekarz był bezradny.

— Niech pije dużo zimnej Kamillentee — polecił stroskanej żonie. — Co może mu być doktorze — spytała patrząc na cierpiącego męża.

— Jestem pewien, że to jakieś zatrucie. Chociaż? Przyjdę jutro rano — dodał wychodząc.

Jakob przeżył noc w gorączce a nad ranem tuż przed wschodem słońca dopadła go nieubłagana czarna śmierć.


W czworakach gdzie mieszkały rodziny wyrobników, rzemieślników wszelkiej profesji i parobków z folwarku zaraza grasowała już od kilku dni, ale nikt nie zdawał sobie z tego sprawy. W tych czasach umieranie było sprawą normalną. Ludzie chorowali na różne choróbska i umierali nie wiedząc co było przyczyną. Z czworaków pod lasem daleko od folwarku, zaraza zabrała z sobą kilkoro dzieci i dorosłych. Nie wybierała. W każdej chacie słychać lament i płacz.


Pogrzeb Jakoba był skromny. Strach przed zarazą zatrzymywał ludzi w domach. Nad grobem tylko najbliższa rodzina, żona z trojgiem dzieci kilku krewnych i przyjaciele. Wokoło grobu pokrytego naręczami kwiatów przedstawiciele rodzin wielkich właścicieli ziemskich pruskich Junkrów kultywujących swoją odrębność i zasiedlających ziemię od Meklemburgii przez Wschodnie Prusy po daleki Niemen. Na wbitym w ziemię metalowym krzyżu drewniana tabliczka z wypalonym napisem:

Landadel

Jakob Michael Kunkel

*1796? — † 1832

Najmłodszy z trojga synów zmarłego, dwojga imion Michael — Jakob Kunkel w dniu śmierci ojca miał siedem lat i pomimo szalejącej cholery zabierającej kolejne ofiary cieszył się wspaniałym zdrowiem. Po ukończeniu miejscowej szkoły podstawowej rozpoczął naukę w szkole edukacyjnej i gimnazjum w Lubece mieszkając w bursie. Po kilku beztrosko spędzonych latach wyrósł na wysokiego silnego młodzieńca o miłej pociągłej twarzy, wysokim czole, niewielkich wydatnych ustach oraz jasnych kędzierzawych włosach opadających na wesołe szaro niebieskie oczy. Gimnazjum ukończył z wyróżnieniem oraz świadectwem dojrzałości w kieszeni. Czteroletni okres edukacji spędził w bursie przyjeżdżając do domu tylko w okresie zimowych wakacji i letnich zbiorów i zakasując rękawy koszuli pomagał przy żniwach i omłotach. Wszędzie było go pełno; na polu prowadził konie wprzęgnięte do wielkiej kosiarki kosząc łany zboża i dorodnej pszenicy. Widziano jak wnosił do spichrza korcowe worki wytrzepanego w młocarni ziarna. W samych tylko spodniach bez koszuli kosił, wilgotną po rosie trawę na nadrzecznych łąkach. Lubił ciężką pracę wyładowując nadmiar energii. Pomoc przy zbiorach traktował jak zabawę i fizyczne odprężenie. Nigdy nie zaznał codziennego trudu ciężkiej pracy rolnika. Jednostajnego chodzenia za wołami w czasie wiosennej orki i modlitewnego sypania ziarna w pachnącą chlebem czarną ziemię.

Od czasu śmierci ojca folwarkiem zarządzali starsi bracia, Walter, Berndt i matka Krystyna.

Społeczny statut i dobre wyniki w nauce, a szczególnie preferowana w pruskiej armii wspaniała postura, sprawiły, że bez problemów został przyjęty — oczywiście bez wiedzy matki — do elitarnej wojskowej szkoły kadetów w Plön?

— Nie będę chodził za wolim ogonem — tłumaczył lamentującej matce — praca na roli nie dla mnie. Po drugie nie potrafię usiedzieć na jednym miejscu. Proszę cię Mamo nie lamentuj. Moje postanowienie jest nieodwołalne.

— Chłopcze, co powiedziałby ojciec? — wszelkimi sposobami starała się odwieść syna od powziętego postanowienia — Jedź do Berlina. Studiuj prawo, zostań rejentem, lekarzem lub adwokatem, ale nie wojsko!

— Adwokatem? Nie! To nie dla mnie. Nie potrafię kłamać. A ojciec? — zastanowił się chwilę odpowiadając z uśmiechem — Powiedziałby; Idź synu w rodzinie nie mieliśmy żołnierza, a armia to przyszłość Prus i właśnie ciebie potrzebuje.

— Więc nie odwiodę cię od powziętej decyzji — nie oponowała — Co z folwarkiem?

— Nie odwiedziesz. Armia to moje powołanie. Powinnaś to zrozumieć. Kocham wojsko oraz związane ze służbą ryzyko i będę mógł stanowić o sobie.

— O sobie!? Wojsko to przecież nic innego jak podporządkowanie i rozkazy.

— Ja nie będę zwykłym żołnierzem! Możesz być spokojna — uśmiechnął się przytulając matkę do szerokiej piersi. Pogłaskała go spracowaną ręką po kędzierzawych włosach.

— Lecz co z folwarkiem? — ponowiła pytanie.

— Folwarkiem? — odpowiedział pytaniem na pytanie — Pozostał przecież Berndt i Walter. Są starsi. Dadzą sobie wspaniale radę beze mnie. Aha! Walter zamierza się żenić. Za kilka lat będą dodatkowe ręce do pracy.

Wiele było prawdy w jego słowach. Pracę na roli uważał za ciężką, brudną, niewdzięczną, a przede wszystkim za monotonną.


Ambicja, wybujały temperament, oraz jego trudny charakter stanowiły nie wiadomo dlaczego, podstawę jego kolejnych awansów. W czasie wojny prusko — francuskiej mając niewiele ponad czterdzieści lat dowodził regimentem kawalerii Grafa von Büllow w stopniu pułkownika w armii cesarza Wilhelma I. Kilka lat później otrzymał wiadomość o śmierci Matki, a rok później średniego z braci, problemach z folwarkiem i zadłużeniach. Gospodarstwo zaczęło finansowo podupadać przestając być rentowne. Folwark był zadłużony przez Waltera, który nie potrafił zarządzać olbrzymim majątkiem tak dobrze, jak jego zmarły brat, więc Michaelowi nie pozostała żadna alternatywa jak pospłacać zadłużenia i sprzedać folwark z czystą hipoteką. Zmuszony zaistniałą sytuacją, gdyż teoretycznie po opuszczeniu armii pozostałby bez dachu nad głową, postanowił szukać miejsca gdzie po zakończeniu służby osiądzie na stałe i założy rodzinę. Generał Büllow posiadając część swoich dóbr w Plessau nieopodal Grudziądza namawiał Michaela do zamieszkania w tamtych stronach.

— W tamtych stronach jest wiele opuszczonych folwarków, piękne okolice, lasy i ziemi ile dusza zapragnie. Rozejrzyj się i będziemy sąsiadami przez miedzę. Poproszę także, abyś przejął zarządzanie moich folwarków. Nakłaniałem ciebie z premedytacją. Nie znajdziesz tak dobrej oferty jak moja.

— Miło z pana strony generale i dziękuję za zainteresowanie moją nieciekawą sytuacją. Nie ukrywam, że nie poradziłbym sobie z problemem, a pańska oferta w mojej sytuacji wiele zmienia, lecz proszę mi odpowiedzieć… Dlaczego właśnie ja.?

— Jesteś wspaniałym oficerem i lubię ciebie Michael. Nie ukrywam jesteś dla mnie odpowiednią osobą której mogę zaufać i oddać majątek w zarząd. Znajdujemy się w podobnej sytuacji.

— Pan?

— Nie należę do wyjątków. Więc?

— Za rok odchodzę z armii Jego Kajzerowskiej Mości wtedy mogę sobą dysponować i przyjmę pańską ofertę zarządzanie folwarkiem panie generale, lecz muszę także pomyśleć o sobie…

— Znaleźć dla siebie w pobliżu folwark… — Generał wszedł w słowo — I żonę która dojrzy waszego dobra, ażeby nie zmarniało.

— Właśnie — przytaknął Michael bez przekonania, lecz z uśmiechem.

— Rozpocznij poszukiwania poniżej Graudenz po lewej stronie Wisły — poradził generał — Znam te strony. Kraj niezbyt zasiedlony, ludność mieszana, trafiają się stare ziemiańskie i szlacheckie rodziny z polskim rodowodem. Bieda to, ale głowy trzymają wyżej chmur. Honorny i trudny naród, chociaż nie ukrywam, bardziej gościnny od naszych bambrów. Bywałem tam na polowaniach. Szczególnie mogą podobać się okoliczne lasy nad Schwarzem Wasser w stronę Tucholi i dalej w stronę Prus Wschodnich. Pełno w nich łownej zwierzyny wśród której przeważają dziki i jelenie. Niektórym udaje się przy odrobinie szczęścia trafić na żubra.


Po kilku wyjazdach z przyjaciółmi w okolice Graudenz znalazł swoim zdaniem odpowiednie miejsce, leżący niedaleko Laskowitz, nieobciążony hipoteką wielki podupadający folwark Hirtentäschelkraut Felder sąsiadujący przez jezioro Bielskie z ziemiami znamienitej szlacheckiej rodziny Czapskich posiadających rodową siedzibę w Sartowicach nad Wisłą oraz niedalekim Bąkowie. Kilkanaście wiorst na zachód od Taszewskich Pól po przeciwnej stronie Wdy rozciągały się folwarki von Büllowów. Wybrany przez Michaela folwark w Taszewskich Polach graniczył także przez umowną miedzę oraz jezioro z folwarkiem w niedalekim Jeschau który będzie w przyszłości rodową siedzibą jego starszego syna Michała któremu w odróżnieniu do ojca nadano przydomek Mały, chociaż do małych się nie zaliczał. Wprost przeciwnie.


Kilka lat po wojnie francusko — pruskiej protoplasta rodziny Kunkel pra-pradziad Michael mając niespełna pięćdziesiąt lat opuścił armię osiadając na zakupionym od fikusa folwarku w Taszewskich Polach i nie mając zbyt wiele pojęcia o pracy na roli został ziemianinem jak jego ojciec rozpoczynając nowy trudny etap życia. Praca nie była dla niego żadną nowością ale systematyczne wdrażanie do codziennych obowiązków była męczarnię. Folwark był zaniedbany, gospodarskie budynki w większości zniszczone. Należało je wyburzyć w ich miejsce wybudować nowe. Folwark nie mógł także spełniać swojej funkcji bez gospodarskiego inwentarza, trzody, bydła i koni, aby nie wspomnieć o drobiu, psach i kotach które przylezą same i zadomowią na stałe.


Zniszczone i chylące się ku ziemi, miejscami podparte drągowiną gospodarskie budynki otaczały wielki wybrukowany polnymi kamieniami prostokątny majdan z kamienną cembrowiną studni zadaszonej spadzistym daszkiem z dębowych klepek. Na spękanym drewnianym kołowrocie kołysał się przerdzewiały łańcuch z zaczepionym wiadrem z klepek pokrytych zielenią porostów. Północną granicę majdanu ograniczał wielki zdziczały umierający z tęsknoty sad oraz podparta sosnową drągowiną otwarta na przestrzał olbrzymia drewniana stodoła o nadwątlonych ścianach pozbawionych wrót wyrwanych z zawiasów oraz zapadniętym dachem. Przez rozeschnięte deski ścian hulały wszystkie wiatry świata wznosząc tumany zbożowego pyłu i piasku. Z każdego kąta wielkiego gospodarstwa wyzierała bieda i smutek. Nawet drepczące po majdanie bezpańskie kury nie miały się czym pożywić. Zadowolony z życia był tylko siedzący na stercie próchniejącego drewna stary brunatnoszary tłusty kocur wodzący przymrożonymi zielonymi ślepiami za chodzącym Michałem. Przed wrotami stodoły wielki zardzewiały kierat straszący wyłamanymi zębami przekładni i złamanym dyszlem wytyczającym średnicę wielkiego kręgu wydeptanego przez chodzącego kiedyś w kieracie konia.


— Ale się wpakowałem? — mruczał do siebie chodząc po pachnących pleśnią zakamarkach w towarzystwie przyjaciół z wojska, poruczników Jurgena i Arnolda, miejscowego sołtysa z pękiem kluczy w ręku i sądowego komornika z Graudenz trzymającego w ręku wielką inwentarzową księgą folwarku.

— Spisuję wszelkie uwagi panie pułkowniku — nadskakiwał usłużnie notując w wielkiej księdze spostrzeżenia dodając spiesznie, że urząd jest w stanie obniżyć cenę biorąc pod uwagę fakt, że od czasu opuszczenia folwarku przez poprzedniego właściciela minęło kilka lat i nie potrzeba oka rzeczoznawcy, ażeby nie zauważyć postępującej dewastacji tętniącego kiedyś życiem folwarku.

— Bardzo dobrze panie komorniku — przytakiwał Jurgen ze złośliwym uśmiechem — bardzo dobrze. Możliwe, że dojdziemy do ciekawej konkluzji…

— I fiskus chcący się pozbyć tego bałaganu dopłaci do twojego folwarku, Michael — wtrącił Arnold.

— Większość gospodarskich budowli należy wyburzyć — stwierdził Michael — Nie nadają się do użytku, a nakazem chwili jest wyremontować dworek. Gdzieś trzeba będzie mieszkać — dodał spoglądając na wystrzępione pokrycie dachu.


Należało przyznać, że w odróżnieniu od pozostałych budowli niewielki murowany dworek o dwuspadowym dachu pokrytym wystrzępioną słomianą strzechą sprawiał z zewnątrz pozytywne wrażenie i chociaż straszył pustymi oczodołami okien, wyrwanymi z ram okiennicami wyglądał, jak na swoje lata zupełnie przyzwoicie. Na kalenicy dachu widoczne resztki bocianiego gniazda poznaczonego zwapnionymi śladami odchodów. Z dachu chałupy nazywanej przez Michała dworkiem sterczały dwa kominy z czerwonej cegły pozbawione zwieńczeń oraz z widocznymi ubytkami zwietrzałej przez lata zaprawy.

— Będziesz musiał wymienić kilka legarów — stwierdził Arnold — Zerwać pokrycie dachu oraz naprawić wszystkie okna.

— Wstawić nowe ościeżnice — dodał Jurgen.

— Michał! A gdzie podziały się drzwi? — żartowali utwierdzając przyjaciela w podjęciu właściwej męskiej decyzji kupienia zrujnowanego gospodarstwa.

Jurgen wskazując na cztery sękate kolumny podtrzymujące daszek podcienia stwierdził, że tylko one, pomimo kilku widocznych spękań i rys nie wymagają naprawy.

— Ciekawe co zastaniemy wewnątrz? — dodał sołtys — Nigdy tam nie zaglądałem. Proszę! Oto klucze.

— Niech otworzy! — polecił Jurgen — To wy sołtysie jesteście tutaj jeszcze gospodarzem.

— Zobaczymy co zastaniemy? — mruknął Michael popychając skrzypiące drzwi.

Wnętrze dworku powitało ich pomimo słonecznego dnia półmrokiem, piskiem zadomowionych jasnobrązowych łasic oraz zbutwiałym zapachem drewna. Wewnątrz żadnego śladu wilgoci ani szarego nalotu grzybów pleśniaków. W powietrzu unosił się jeszcze ułudny delikatny zapach wysuszonych na pył miotełek ziół po których żadnego śladu.

— Masz dzikich lokatorów — odezwał się Jurgen wskazując siedzącą na belkowaniu gromadkę małych krwiożerczych drapieżników.

— Ale bardzo pożytecznych — stwierdził sołtys — Należy je tylko oswoić. Ich obecność wskazuje na brak myszy w spichrzu i kretów w sadzie.

— Który nie istnieje — zaśmiał się Arnold.

— Pomyślę i o tym — wtrącił Michael — Zobaczmy pozostałe komory.


Pobieżnie obejrzeli trzy niewielkie pokryte kurzem pomieszczenia na parterze, przestronną kuchnię z okopconym okapem nad wielkim piecem i zapadniętym paleniskiem z duchówką do pieczenia chleba. Większy z pokoi można było z dużą dozą wyobraźni nazwać salonem, który oświetlały cztery okna. Dwa z nich spoglądały na południe, pozostałe dwa, witały i żegnały wschody i zachody słońca. W północnym narożniku niewielkiego umownego salonu — największego pomieszczenia w dwornicy — podpartego w narożnikach rzeźbionymi słupami ze wspartym na nich stropem o grubych krokwiach — rozpychał się wielki brzuchaty piec wykonany z zielonych kafli pokrytych kolorowymi ornamentami kwiatów. Urządzenia salonu dopełniała kolorowa, oszklona komoda na której stał pozostawiony przez poprzednich mieszkańców, cynowy dzban, kilka cynowych naczyń bez określenia ich przydatności, dwie, także cynowe misy oraz kilka sztućców. Na pięterko prowadziły uszkodzone schody pozbawione kilku stopni i obu balustrad.

— Proszę zaznaczyć w swojej mądrej księdze, że brakuje schodów na strych.

— Oczywiście! — potwierdził komornik wpisując uwagę.

— Zaraz każę przynieść drabinę — wtrącił sołtys szykując się do wyjścia.

— Bez pośpiechu — wstrzymał go Michael — Idziemy obejrzeć stajnię.

Obszerną, o dziwo w dobrym stanie, murowaną stajnię z pruskiej cegły przedzielała szeroka ścieżka wysypana drobnym piaskiem wzdłuż której pojedyncze boksy dla koni. W dwóch brakowało furtek, w innych żłobów i drabinek na siano, lecz nadawały się do tymczasowego zasiedlenia. W tylnej części oddzielonej gankiem znajdowało się wielkie zagracone gospodarskie pomieszczenie z porzuconymi pod ścianami spękanymi korytami do ziarna oraz niepotrzebnym gospodarskim osprzętem. Bielone ściany podpierały krzywe drabinki na siano, a rozpadające się ze starości stojaki na potrzebne w stajni narzędzia zalegały zniszczoną podłogę z dębowych klepek. Pomiędzy stertą potrzebnych i mniej potrzebnych rupieci stała dobrze utrzymana dwukonna bryczka pozbawiona dyszla i jednego z tylnych kół.

— Nawet w dobrym stanie — stwierdził Arnold po odrzuceniu rupieci — Kowal dorobi brakujące detale, drewniane części pokryje pokostem i bryczka jak nowa.

— W sam raz aby pojechać do ślubu, Michael? — żartowali.

— Jest wystarczająco dużo miejsca dla roboczych Oldenburgów i mojego Trefla — wtrącił Michael zmieniając niewygodny dla siebie temat.

Trefla, czarnego fryzyjskiego ogiera o obfitej kędzierzawej grzywie i długim, sięgającym pęcin ogonie, wygrał w karty od młodego porucznika Otto von Grubera z Lautenburga z Prus Wschodnich. W tym czasie, Trefl czekał spokojnie w koszarowej stajni na przyjazd swojego pana. Pobuszowali w stajni i oborach. Przeszli majdan, pobieżnie obejrzeli dziczejący sad, właściwie to, co jeszcze z niego pozostało. Grzęznąc po kolana w mchach i wysokiej trawie obeszli wielki staw zarośnięty żabiściekiem, obsypany drobnymi żółtymi kwiatami, których nazwy nie znali, kwitnącym tatarakiem oraz splątany badylami oczeretów wśród których gniazdowały czarne łyski i kaczki krzyżówki.

— Jestem zdecydowany — poinformował komornika po zakończeniu obchodu — Pod jednym warunkiem…

— Rozumiem! Cena! — wszedł mu w słowo komornik zamykając księgę — Przygotujemy dokumenty i oczekujemy pana pułkownika za dwa tygodnie u rejenta.

— Proszę nie przerywać! Tutaj nie rozmawiamy o pieniądzach — żachnął się Michael — Przed podpisaniem aktu kupna proszę zarządzić ponowne oznakowanie granicznych miedz, ażeby nie dopuścić do ewentualnych roszczeń sąsiadów i nieporozumień — dodał.

— Przepraszam pana pułkowniku — z przerażeniem w głosie sapnął przedstawiciel grodzkiego sądu — Samej uprawnej ziemi jest ponad trzy tysiące hektarów. Do tego dochodzą lasy i jezioro? Nie damy rady w tak krótkim czasie.


Mijały dni i miesiące, a Michael nie potrafił wdrożyć się do nowych trudnych obowiązków. Połączenie wojskowej służby z doglądaniem kupionego folwarku stawało się z biegiem czasu zbyt kłopotliwe kolidując ze służbowymi obowiązkami. Należało więc znaleźć wyjście z sytuacji. Idąc za radą przyjaciół postanowił poszukać zarządcy przejmującego ciężar codziennych obowiązków związanych z prowadzeniem folwarku. Pomyślał także, co w jego sytuacji wydawało się najlepszym rozwiązaniem o towarzyszce życia, aby na stałe osiąść w Taszewskich Polach i założyć rodzinę. W miesięcznych odstępach wykorzystując dni wolne od służby wpadał z przyjaciółmi do Taszewskich Pól dokonując krótkiej inspekcji prowadzonych prac, lecz wszystko w myśl przysłowia; — pańskie oko konia tuczy — szło kulawo i opieszale. W miejscu zwalonych ścian i dachu starej stodoły poniewierała się sterta desek, opieszale stawiano konstrukcje obszerniejszej stodoły z dwoma szerokimi dwuskrzydłowymi wrotami i z utwardzonym klepiskiem. Sprzed wrót zniknął przerdzewiały kierat ze złamanym dyszlem zastąpiony innym z nowoczesną przekładnią. W miejscu chylącego się do ziemi drewnianego ptasznika stawiono nowy z myślą o zasiedleniu pocztowymi gołębiami sprowadzonymi z Belgii.

W stojącej pośrodku majdanu zadaszonej studni nie wymieniono jeszcze przegniłego kołowrotu z łańcuchem z którego zniknęło rozpadające się wiadro z dębowych klepek.

Z dachu dworku zdjęto zmurszałe słomiane pokrycie wymieniono kilka słabszych krokwi poznaczonych bytnością korników, lecz na drugą część dachu zabrakło trzciny.

— Musimy poczekać do zimy.

— Jak to? Do zimy? — spytał zdziwiony Michael będąc dyletantem w temacie ciesiołka.

— Trzcinę można ciąć tylko z lodu panie pułkowniku — tłumaczył cieśla — Zimą trzcina jest sucha odpowiednio sztywna i nadaje do cięcia. Właściwie do koszenia.

— Do zimy tylko kilka miesięcy czy nie tak?

— To prawda — odpowiedział majster.

— Ale przed zimą według kolejności pór roku, powinna nadejść jesień?

— Oczywiście! — odpowiada majster nie zdając sobie sprawy dokąd go prowadzą.

— I deszcze? A dom bez dachu, panie majster. I, co wtedy?

— Nakryjemy łatami i zabezpieczymy przed zmiennościami aury — przyrzekł majster — Kropla wody nie przeleci. Moja w tym głowa.

— Więc do roboty! Tylko z życiem — warknął Jurgen — Dla twojego dobra, chłopie… I twojej głowy.

— O zamieszkaniu przed zimą nie ma mowy? — bardziej potwierdzil niż spytał Michael.

— Raczej nie. wewnątrz jeszcze wiele do roboty, chociaż podłogi już gotowe. Najpierw należy wyremontować kuchnię oraz zbudować nowe schody na strych — tłumaczył majster — Na strychu graciarnia. Jakieś stare skrzynie, dębowa komoda i rupiecie. Co z tym zrobić? Wyrzucić i spalić?

— Nie ruszać. Przejrzę i zadecyduję — postanowił — Może znajdziemy coś ciekawego.

— Michael! — wtrącił Arnold przyglądając krytycznie odkrytej więźbie dachu — Po jakie licho trzcina czy słoma? Po jakimś czasie słoma zgnije i zacznie przeciekać.

— Więc? Masz lepszy pomysł? — spytał zainteresowany.

— Dach pokryjesz dachówką — zaproponował Arnold — Prace przy dworku można będzie zakończyć jeszcze w tym roku i możesz zamieszkać pod solidnym dachem.

— Świetny pomysł — przytaknął majster — Ale dachówki trzeba sprowadzić z Danzig.

— Dobrze położona dachówka wytrzyma wszelkie zmienności aury — stwierdził Jurgen — Nie zgnije i nie wystrzępi jej wichura. Najważniejsze nie strawi ogień. Same plusy mój drogi przyjacielu. Kładź dachówkę.

— Pod takim dachem będziesz mógł spokojnie spać — wtrącił Arnold.

— Dach pokrywamy dachówką panie majster — postanowił — Tym razem zastosuję się do waszych rad i obym tylko na tym dobrze wyszedł — dodał z uśmiechem.


Po każdej wizycie wyjeżdżał z folwarku wściekły z silnym postanowieniem znalezienia zarządcy, który dojrzy prac w polu, pogoni opieszałych parobków i zaopiekuje folwarkiem.

— Zarządca? To także nie jest wyjście — tłumaczyli przyjaciele.

— Musisz być na miejscu Michael — stwierdził Jurgen autorytatywnie.

— Inaczej zmarnujesz majątek i stracisz zainwestowane pieniądze — wtrącił Arnold życiowy utracjusz z grona przyjaciół.

— Najlepiej poszukaj sobie żony — skomentowali jednogłośnie.

Majster dotrzymał słowa kończąc pod koniec maja prace wewnątrz i dworek był przygotowany do zamieszkania. Szerokie, wygodne schody bez barierki prowadziły na czysto wysprzątane poddasze. Pod skośnym dachem stały dwie stare, ale solidne skrzynie z antabami spiętymi wielką kłódką, komoda i wielki dębowy stół. Przez dwa niewielkie okna wpadało niewiele dziennego światła wystarczającego na rozświetlenie półmroku zamkniętego pod skośnym dachem. Majster pokrył dach sprowadzoną z Gdańska czerwoną dachówką, wstawił nowe okiennice zabezpieczone kutymi artystycznie zawiasami. Na wejściowych drzwiach zamontował nie tylko ozdobne antaby, lecz nabił kutymi ćwiekami, wzmocnił stare słupy podtrzymujące daszek podcienia i wyremontował prowadzące na ganek koślawe schodki. Odnowiony dworek prezentował się, jak na podeszłe lata zupełnie przyzwoicie.

— Należy pomalować drzwi i okiennice — stwierdził Michael zadowolony z zakończenia prac — Później zabierzemy się za stodołę, wstawimy wrota i skończymy z tym bałaganem.

— Malarz będzie pojutrze. Proszę mu udzielić wskazówek, co i jak ma pomalować.

— Ja? Ja mam go pouczać? Nie mam najmniejszego pojęcia o pędzlach i farbach.

— Nie w tym rzecz panie pułkowniku — tłumaczyć majster — Tutejsi ziemianie malują tradycyjnymi kolorami, wzorami kwiatów i roślin, przeważają motywy ludowe. Dominuje czerwień, zieleń i błękit.

— Najrozsądniej będzie pozostawić mu wolny wybór — stwierdził Michael — Niech maluje i nie zapaćka ścian. Aha! Nie zapomnijcie zamocować na dachu koła od wozu pod nowe gniazdo dla bociana.

— Na pewno nie zapomnę — odpowiedział majster z wiele mówiącym uśmiechem — Bocian, według ludowych wierzeń, przynosi nie tylko szczęście, lecz chroni dom od pożaru chociaż w ludowych opowieściach trafiają się wątki, że źle traktowany, albo przeganiany potrafi przynieść w dziobie palącą żagiew i podpalić dom.

— Bocian będzie w tym miejscu bardzo potrzebny — stwierdził Arnold.

— Tylko nie przesadzaj Michael.

— Najwyżej czworaczki — kpili widząc jego zakłopotany uśmiech.


Dworek zasiedlił w pełni gorącego lipca przywożąc na dwóch lorach swój żołnierski dobytek. Dwie obite wymyślnymi sztabami skrzynie wypchane bielizną, jedną ze zbiorem książek, szafy i kompletne wyposażenie gabinetu. Po kilkunastu dniach zagospodarował wszystkie pomieszczenia z wyjątkiem strychu. Największą i ogrzewaną kaflowym piecem izbę przeznaczył na pokój gościnny. Najmniejszą na stryszku postanowił przeznaczyć na przytulny gabinet do pracy i odpoczynku.

— Potrzeba gospodyni — stwierdził przybyły z kurtuazyjną wizytą wójt pruskiej gminy Halber oglądając kawalerskie gospodarstwo — Bez babskiej ręki żadna kura się nie uchowa. Znam dwie robotne dziewczyny. Czy pozwoli pan pułkownik je przysłać? Kiedy? Może być nawet dzisiaj. Jutro! Dobrze.

— A pan z czym przyszedł wójcie? — spytał zaciekawiony niespodziewaną wizytą administracyjnego przedstawiciela jego kajzerowskiej mości.

— Przygoniło mnie załatwienie kilku papierkowych spraw. Drobiazg. Ponadto, czego nie ukrywam, ciekawość poznania nowego dziedzica — uśmiechnął się podkręcając wąs.

— Miło mi — skomentował nowy dziedzic Taszewskich Pól — W przyszłym tygodniu zapraszam z małżonką na oficjalne przyjęcie.


Michael objeżdżąc konno okoliczne wioski i siedliskach odwiedzał nowych sąsiadów z którymi przyjdzie mu spędzić resztę życia. Zajeżdżał do sąsiednich wiosek, spotykał z sołtysami, zajechał także do Jeżewa zaznajomić się i poznać księdza dziekana Łakomskiego proboszcza w nowo odbudowanym po pożarze kościele Świętej Trójcy. Zapraszano go do domów ziemiańskich rodzin zainteresowanych poznaniem nowego sąsiada. Zainteresowanie wzrosło, gdy sąsiad okazał się przystojnym i bogatym kawalerem — starym bo starym — lecz kawalerem i pruskim oficerem. Często, może zbyt często, odwiedzał dworek Czapskich w Sartowicach gdzie spotkał miłość swojego życia młodziutką Józefinę de La Hutten wnuczkę Dietrycha von Hutten potomka hugenotów ocalałych po rzezi w nocy Świętego Bartłomieja, którzy szukając schronienia w innych, bardziej tolerancyjnych krajach Europy trafili na ziemie leżące pomiędzy Wisłą i Wdą na pogranicze Kaszub i Kociewia. Michael musiał być bardzo dobrą partią dla podupadającej ziemiańskiej rodziny, więc nie zwlekano ze ślubem i Taszewskie Pole otrzymało swoją Panią.


Przez kraj przetoczyły się wojny, rewolucje, pożogi, słyszano o wielkiej wojnie na Krymie, niepokojach w całej ówczesnej Europie, wojnie Rosji z Japonią, lecz grzmoty armat nie dochodziły do schowanego w lasach folwarku. Michael zakończył wojskową służbę i osiadł w Taszewskim Polu oddając się pracy na roli. Pierwszemu z synów Michała i Józefiny, który niecierpliwy jak jego ojciec, przyszedł na świat niedługo po hucznym i wystawnym weselu nie czekając przepisowego czasu, nadano dwa imiona po dziadku i ojcu nazywając w odróżnieniu od ojca Małym Michałem. Zgodnie z panującą w tych stronach tradycją, Rodzina Hutten zasadziła drzewko dębu. Michał został ojcem, więc w myśl zasady powinien się ustatkować, lecz nic na takie postępowanie nie wskazywało. Pomimo upływu lat nie zmienił swoich przyzwyczajeń nadal był niecierpliwy i wypełniony wewnętrznym niepokojem i zawsze w pogoni za czymś nowym wartym poznania czy posiadania. Największą miłością jego życia była bezdyskusyjnie żona Josefina spoglądająca przez palce na jego drugą miłość, rasowe konie. Zakończenie służby w armii było dla niego i chociaż się do tego nie przyznawał osobistą klęską. Od czasu opuszczenia armii nie splamił się żadną fizyczną pracą, ale odstępstwem od zasady była pomoc w okresie żniw i omłotów. Wtedy zakasywał rękawy koszuli pomagając przy pracy na swój sposób wnosząc do spichrza korcowe worki mąki czy wymłóconego ziarna. Pracą nazywał konną jazdę po polach, polowanie w kręgu przyjaciół oraz odwiedzanie sąsiadów w towarzystwie pięknej żony.

Z braku odpowiedniego zajęcia zamykał się w gabinecie zapadając w marazm i wtedy nie podchodź; — Nudzę się — mawiał do młodej żony i dosiadając ulubionego Trefla znikał na nieokreślony czas odwiedzając końskie targi i nowo poznanych ziemian.


Ciężar pracy i wychowania małego Michała spoczywał na barkach delikatnej Józefiny. Fini, tak nazywał żonę, sprawiała wrażenie nieporadnej i zagubionej, ale pomimo pozorom posiadała zmysł praktyczny i organizacyjny, potrafiąc dobrze i mądrze zarządzać folwarkiem, a tym samym powiększać ich dobro. Nie pytając Michała o zgodę kazała wyburzyć stare ledwo trzymające się na zmurszałej zaprawie chlewy, szopy i kurniki. Unowocześniając folwark zdecydowała się na budowę stolarni oraz wodnego młyna.

— Sami będziemy mielić nasze zboże — tłumaczyła — młyn nie będzie w pełni obciążony możemy na tym zarobić przyjmując zboże od okolicznych gburów. Dla nich młyn pod bokiem dla nas zarobek. Michael przyznał żonie racje.

Mijały lata. Mały Michał rósł, Duży Michał o dziwo zaczynał się temperować i nie wiadomo czemu należało to zawdzięczać, wiekowi czy staraniom żony. Przebywał częściej w domu aniżeli w lesie czy końskich targach, doglądał gospodarskich robót i prac w polu, a gdy na świat przyszedł kolejny syn otrzymując imiona dziadka, Michael przestał się nudzić i wybywać z domu.

— Mamy dwójkę chłopców. Co myślisz o dziewczynce? — droczyła się Josefina.

— Fini — zawsze zdrabniał jej imię — Mój Boże! Kobieto! Zastanów się co mówisz. Dziewczyna? Potrzebujemy rąk do pracy, a jaki pożytek z dziewczyny? Dziewczyna podrośnie i pójdzie do szkół… Później posag. Nie! Nie oddam ziemi jakiemuś fircykowi. Zbyt ciężko na nią zapracowałem, zbyt wiele włożyłem pieniędzy i własnego potu.

Umilkł widząc jej wesoły kpiący uśmiech. Nigdy więcej nie poruszała tego tematu. Od czasu do czasu zabierał żonę i obydwu malców na przeciwny brzeg Czarnej Wody obejrzeć wielkie pola szumiącego zboża i należące do Bülowów zabudowania folwarku, które rodzina zdecydowała się sprzedać. Czasy były niespokojne i znowu prorokowano wojnę, więc gotówka w ręku pewniejsza niż leżące po lasach i ugorach wioski mogące pójść z dymem albo na zawsze przejść w obce ręce. Wtedy ni ziemi, ni gotówki.


Obydwaj bracia, starszy Michał i młodszy Jakob, wyrastali na krzepkich parobków. Starszy potrafił powozić bryczką w cztery konie co nie było łatwe nawet dla dorosłego parobka, a co dopiero dla podrostka, Jakob uczył się orać. Pomagali w gospodarstwie na ile wystarczało im sił, lecz z nauką byli na bakier. Wśród okolicznych gospodarzy krążyła plotka ośmieszająca i obwiniająca ich ojca za negatywny udział w edukacji obydwu synów i wiele było w tym prawdy. Ojciec gonił synów do roboty jak parobków co było powodem braku czasu na naukę w domu. Synowie nie poszli do liceum w pobliskim Świeciu. Zostali rolnikami, jak ich pradziadek i dziadek. Josefina i dziadkowie byli niepocieszeni.

— Niech pracują. Muszą poznać co znaczy ciężka praca — tłumaczył Michał — pracują przecież dla siebie. Tyle ziemi i wszystko dla nich. Może nawet pomnożą majątek?. Mało tutaj okolicznych ziemiańskich dziewczyn, które wniosą posag przy ożenku? Czym brzydsza tym wnosi więcej?

— Michaś!? Jak możesz? — skarciła go żona — Chciałbyś mieć brzydką synową? Może chciałeś powiedzieć, że i ja byłam brzydka?

— Broń Boże! — z przestrachem zażegnał wiszącą w powietrzu kłótnię — Byłaś, przepraszam, nadal jesteś piękna. Nawet piękniejsza niż wtedy.

— To jednak byłam brzydka? Sam to poświadczasz — droczyła się doprowadzając go do białej gorączki — To, jak z tym posagiem?. Było zbyt dużo czy za mało? No powiedz.

— Masz rację. Nasi synowie powinni mieć mądre, ładne i posażne żony.


Śmiali się serdecznie snując dalekosiężne plany związane z dziećmi i Taszewskim Polem, jednak życie potrafi płatać figle. Synowie wyrastali na chwackich parobków, a kandydatek do powiększenia stanu posiadania, czyli rąk do pracy jak nie widać tak nie widać. Rodzice większości kandydatek na ewentualne narzeczone uważali, że za wysokie progi, a progi folwarku Kunkelów były tak samo wykoślawione jak większość pozostałych w okolicy. Sprawa była w istocie prozaiczna; dziedzic nie był swój, czyli nie był ani Kociewiakiem ani Kaszubem, ale jak powszechnie nazywali go okoliczni autochtoni przywłoką z innych stron. Ponadto Prusak. Jednakże chęć skoligacenia z bogatą rodziną przeważyła nad lokalnymi uprzedzeniami i w kościele św. Trójcy w Jeżewie odbył się pierwszy ślub w rodzinie. Starszy z braci mały Michał wprowadził na Taszewskie Pole żonę z biednej rodziny Kuchcińskich, która oprócz widocznej już ciąży nie wniosła żadnego posagu. Prorokowano dziewczynkę był chłopiec. Bronisław. Kilka miesięcy po ślubie mały Michał otrzymał wezwanie do odbycia służby wojskowej. Żonę i syna zostawił pod opieką rodziców i zniknął na trzy lata w koszarach regimentu pionierów w Toruniu


W tym czasie rodzina Hutten — Czapski doprowadzona do upadku przez niegospodarne rządzenie i panujący kryzys, postanowiła sprzedać to co pozostało z olbrzymiej kiedyś rodzinnej fortuny. Sprzedali wszystko na pniu. Krótko przed żniwami pod pałacyk Czapskich zajechały dwie czarne limuzyny. Akt notarialny spisano na miejscu i bez zbędnych komplikacji majątek Czapskich przeszedł w ręce rodziny Grafa von Schwerin pozostając w ich posiadaniu do końca II wojny światowej.


Michael był jednym ze świadków niezbyt przyjemnej transakcji.

— Nie należało do przyjemnych, gdy twoja rodzina z uwagi na panujący na świecie kryzys oraz niegospodarność zmuszona została do sprzedania ojcowizny.

— Trudno się z tym pogodzić — przyznała rację — Niestety coraz więcej ziemi przechodzi w obce ręce. Mamy nowych sąsiadów Michasiu. Na pewno nas zaproszą?

— Już jesteśmy zaproszeni. Kiedy? Za dwa tygodnie. Wiesz Fini ja nigdy nie pozwolę sprzedać naszej ziemi. Nigdy! — był zły — Choćby przyszły złe czasy…

— Teraz także mamy złe czasy — wtrąciła.

— Zgadzam się z tobą, lecz mogą nadejść jeszcze gorsze — prorokował — Zabronię moim synom sprzedać ziemię, ale gdyby miało do tego dojść, zamiast sprzedawać niech pozostawią ją odłogiem, rekultywować zawsze można. Kupić prawie niemożliwe.

— Nieuprawiana ziemia umiera, Michasiu — przypominała Josefina.

— A bez ziemi? Bez ziemi umiera rodzina i upada kraj — dodał Michał — Powróćmy do historii wojen. Najeźdźca wpierw zabierał ziemię wysiedlał rdzennych mieszkańców, następowała okupacja i podporządkowanie najeźdźcy. Kraj stracił zależność, a ludzie poczucie narodowej spójni, ponieważ oderwano ich od korzeni. Moja żono. Od ziemi.

— Oby do tego nie doszło — westchnęła.

Duży Michał — senior powiększającej się rodziny w dalszym ciągu nie przejawiał najmniejszej ochoty do ciężkiej pracy pozostawiając żonie zarządzanie folwarkiem, synów gonił do roboty, jak zwykłych parobków co doprowadziło w efekcie do rodzinnego konfliktu. Rozłam w rodzinie nie musiał należeć, ani do cichych, ani spokojnych, gdyż bracia wspominali go jeszcze przez wiele lat. Obrośnięty dodatkowymi historyjkami jak drzewo bluszczem był przekazywany kolejnym pokoleniom. Michał, starszy z braci, zakupił opuszczone gospodarstwo w Jeżewie (dla nikogo nie było tajemnicą kto wyłożył pieniądze) opuszczając rodzinne gniazdo w Taszewskich Polach. Ojciec nie rozmawiał ze zbuntowanym synem do dnia swojej śmierci. W Jeschau powstała nowa linia Konkelów. Mijały lata. Rodzili się i umierali, zmieniały czasy, nastaje okres rządów Bismarcka zwanego żelaznym kanclerzem i nadeszły lata światowego kryzysu. Nad Europą zbierały się ciężkie chmury zwiastujące światową burzę. Obydwaj bracia, Michael i Jakob zostali powołani do służby by walczyć za Kajzera i Vaterland. Wojna ma to do siebie, że jednych nagradza i awansuje, drugim niszczy nie tylko zewnętrzną powłokę, lecz i zdrowie. Młodszy Jakob zostaje dwukrotnie ranny. Wraca do domu leczyć nadwątlone zdrowie, którego w pełni nie odzyskuje. Umiera w 1925 roku pozostawiając czterech synów. Najmłodszym był Florian. Duży Michał ciężko przeżył śmierć syna i udając, że nadal cieszy się dobrym zdrowiem, zajmował gospodarstwem, lecz żony nie oszukał. Odszedł spokojnie dwa lata po śmierci syna przeżywszy sto dwa lata doczekując się trzynaściorga wnuków. Przez całe życie unikał lekarzy nazywając ich konowałami lub szarlatanami.

— Wołałbym, żeby mnie leczył weterynarz — tłumaczył z uśmiechem na pogodnej twarzy — Ten zna się na koniach i wie co człowiekowi dolega, przecież koń jak i człowiek przez całe życie ciągnie wóz przeznaczenia.

Josefina tęskniąc za swoim Michałem z którym przeżyła ponad sześćdziesiąt szczęśliwych lat, odeszła na spotkanie z mężem niespełna dwa lata później w wieku dziewięćdzięsiatdwóch lat.

Jesus Christus spricht:

„Meinen Frieden gebe ich euch”

Johannes 14.27

Rozdział drugi
Zegarek z pozytywką

Przenikliwe głosy gwizdków, krzyki feldfebli i rozkazy dowódców poderwały ich do kolejnego, piątego w tym dniu, kontrataku na bagnety. Nerwowo poprawiali podpinki spiczastych „pikielhaub” pokrytych piaskowego koloru materiałem. Na lufę karabinu nasadzali długi szpikulec bagnetu zwanego wykałaczką do jelit. Podciągali wysoko jak tylko możliwe pas z nieodłączną gazową maską. Szli brodząc w błocie zalegającym dna okopów. Pomagali nawzajem podsadzając na przedpiersie okopu. Krzyczeli, aby zagłuszyć w sobie strach przed śmiercią, pędząc przez zoraną pociskami ziemię niczyją. Potykali na wykrotach. Wpadali w leje po armatnich pociskach pełne podeszłej wody pędząc w stronę niewidocznego jeszcze wroga. Wroga ukrytego w okopach chronionych zasiekami kolczastego drutu, kopułami bunkrów i stanowiskami Maximów strzelających krzyżowym ogniem. Przed kwadransem w kierunku francuskich okopów z łomotem pędzącego pociągu przeleciała nad nimi nawała burzącego ognia setek armat po której nastała rozsądzająca czaszkę cisza gorsza od grzmotu dział i wybuchów granatów do których byli przyzwyczajeni przez lata trwającej wojny. Szli przez rozorane pociskami pole niczyjej ziemi wiedząc, że na przedpolu napotkają nietknięte zasieki kolczastego drutu, śmiercionośne serie pocisków i francuskich żołnierzy biegnących z nastawionymi bagnetami.


Obciążeni ekwipunkiem szli z trudem przez rozpaćkane, przeorane pociskami i poznaczone głębokimi zapadlinami błotniste pole rozciągniętą tyralierą szóstej kompani, której z pełnego stanu pozostały dwa zdolne do walki plutony. Osiemdziesięciu zmęczonych głodnych żołnierzy o zapadniętych szczeciniastych twarzach odzwierciedlających widoczną rezygnację. Prawym skrzydłem najlepszej kompani starych doświadczonych piechurów dowodził młody porucznik rodem z Opola. Lewe wspomagała wprowadzona niedawno do walki kompania dzieciaków złożona z roczników siedzących do niedawna w szkolnych ławkach. Wyrwano ich brutalnie z kręgu kochających rodzin i wrzucono w okopy, ponieważ byli potrzebni właśnie tutaj w tym miejscu i czasie. Miesiące walk, siedzenie w okopach, psychiczne zmęczenie, szczególnie brak codziennego kontaktu z bliskimi zrobiły swoje. Kompania niedoświadczonych i nieobytych z wojną niedorostków topniała z dnia na dzień.


Z francuskich okopów wykwitły jasne rozbłyski karabinowych wystrzałów. Pociski dołowały podrywając z głośnym pacnięciem fontanny błota i ziemi..

— Zaraz się wstrzelają — mruknął Jakob przyspieszając kroku.

— Trzeba skoczyć w jakiś lej — odezwał się idący obok kamerad z ziemianki.

— Karl! — ostrzegł kolegę — Nie teraz!

Daleko za francuskimi okopami odezwała się artyleria kładąc za nimi ogień zaporowy odcinający im drogę odwrotu. Zza hiszpańskich kozłów, z płytkich strzeleckich transzei i umocnionych okopów wyszła, zamiast zmęczonych walkami kogucików, angielska piechota w płaskich hełmach uzbrojona w nowe karabiny z nasadzonym krótkim bagnetem.

— Mein Gott!

— Engländer!

Angielska piechota szła w takt muzyki kobz spokojnym odmierzonym krokiem jak na defiladzie przed pałacem Buckingham. Zamilkły strzelające seriami maximy. Szli naprzeciw sobie ale z obydwu stron nie padł żaden strzał. Szli jakby byli umówieni na towarzyskie spotkanie, a nie śmiertelną walkę.


— Vorwards! Vorwards!

Kompanie poderwane krzykami oficerów i przeraźliwymi gwizdkami feldfebli ruszyły z wysuniętymi przed siebie karabinami. Na lufach zatknięte bagnety. W oksydowanej stali skaczą srebrne błyski niosące śmierć. Kompania nie biegnie, idzie wyciągając nogi z wszechobecnej mazi. Dyszą z wysiłku, lecz prą do przodu, aby mieć poza sobą niepewność i strach. Po krótkiej gwałtownej walce na bagnety, angielska piechota zgoniła ich z pola. Do samych okopów goniły ich jeszcze pojedyncze karabinowe strzały. Niedaleko od zbawczych okopów wyrosła przed nimi nadlatująca od strony francuskich stanowisk ściana zaporowego ognia, ziemi, błota i gwiżdżących odłamków. Niewielu dobiegło przez piekło ognia do zbawczych okopów. Na zoranym pociskami przedpolu pozostali zabici i ranni, których przed zapadnięciem zmroku nikt nie będzie zbierał. Nad głowami w stronę niemieckich pozycji przeleciały trzy angielskie błyszczące dwupłatowce ´Bristol Buldog´.


Walczący już dawno zatracili poczucie czasu i istnienia żyjąc kolejny rok w umocnionych okopach i bunkrach w niezakłóconej symbiozie z gromadami wielkich płowych gryzoni, tysiącami wszy i pluskiew pasożytujących na wyschniętej skórze ich ciał, głowach, pachwinach i mosznie. Wysysały z nich krew niosąc z sobą śmiertelne choroby, tyfus i biegunkę.

Front zaległ ponad dwa lata w okopach na żyznych czarnoziemach Flandrii na wzgórzach Wogezów, na polach i pustkowiach rozciągających się, jak okiem sięgnąć, pomiędzy Mozą i Marną, Sommą, Verdun i Ypres. Oni w tym czasie wykorzystując podarowany im czas urządzali się w wydłubanych w ziemi bunkrach i ziemiankach, jedynego w swoim rodzaju intymnego kącika do życia. Czasami do skonania. Urządzali się, żeby przeżyć w piekle wojny nie tyle kolejny rok, lecz kolejny dzień. Dni wypełniali kopaniem strzeleckich rowów, umacnianiu transzei, wycinaniu w grząskiej ziemi ślepych przełazów oraz dziesiątek otwartych kloacznych dołów bardzo potrzebnych w czasie szerzącej się dezynterii. Niewielkie doły podchodzące gruntową wodą kopali daleko za ostatnimi opuszczonym transzejami lub bezpośrednio w strzeleckich rowach, przerzucając nad nimi kilka długich pni i desek stanowiących podporę dla nóg. Ciągnący od dołów fetor był nie do zniesienia. Niewiele pomagało zasypywanie wapnem.


— Od smrodu jeszcze nikt nie umarł — gadali do siebie nie zwracając uwagi na dławiący gardło i skręcający żołądek fermentujący fetor odchodów.

— Ale od kulki już niejeden — dodawali mając w pamięci widok kolegów biegnących do kloacznych dołów których dosięgały pociski francuskich strzelców wyborowych.

— Przez cholerną wojnę można, tak i tak, dupę stracić — dodawali filozoficznie.


W czasie wielkiej ofensywy pod Verdun która nie przyniosła Francuzom powodzenia, lecz ogromne straty ich odcinek frontu przesunął się o ponad kilometr w stronę małego francuskiego miasteczka zajmując opuszczone przez francuskich żołnierzy okopy gdzie zalegli do dzisiaj urządzając się w opuszczonych, solidnie wykonanych ziemiankach z myślą o przetrzymaniu w nich następnego roku walk, głodu i śmierci. Zagospodarowywali według wyniesionych z rodzinnego domu własnych potrzeb, możliwości i przyzwyczajeń. Ziemianka Jakoba była wystarczająco duża. Mieściła cztery prycze, drewnianą szafkę i zbity z kilku desek blat, szumnie zwany stołem wsparty na sosnowych krzyżakach. Na ścianie szeroka deska z wbitymi kołkami imitująca wieszak na płaszcze, obok solidny stojak na karabiny, ładownice i zapasowe skrzynki amunicji dla ich plutonu z którego pozostały zaledwie trzy drużyny o miernej wartości bojowej. Pomiędzy wieszakami wisiał duży, niepowtarzalny w kształcie krzyż z szeroko rozkrzyżowanym wizerunkiem Chrystusa wykonanym z miedzianej blachy. Karl, jedyny katolik w ich małej społeczności, wystrugał go ze strzaskanej pociskiem sosny, zdarł korę, żółtawe drewno wyszlifował bagnetem i pokrył towotem. Krzyż był naprawdę piękny stanowiąc powód dumy ich szóstej kompanii.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.7
drukowana A5
za 48.94
drukowana A5
Kolorowa
za 71.67