E-book
15.75
drukowana A5
58.1
drukowana A5
Kolorowa
83.85
Zatarte ślady

Bezpłatny fragment - Zatarte ślady

Tom trzeci "Skazani na życie"


Objętość:
289 str.
ISBN:
978-83-8155-769-6
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 58.1
drukowana A5
Kolorowa
za 83.85

Prolog

Kuba spał wtulony w pluszowego misia z którym nigdy się nie rozstawał. Misio był w kilku miejscach pozszywany grubą nicią, dwukrotnie przechodził poważną trepanację czaszki, kilka nie mniej poważnych operacji wewnętrznych organów pozbawiających go kilka zbędnych garści pachnących trocin wypełniających jego brzuszek. Misiek nie posiadał imienia, był poprostu miśkiem-przytulanką na wszelkie okazje, miał maleńkie, jasnoniebieskie koralikowe oczy, czarny uszkodzony nosek i śmieszne okrągłe uszy bez sierści. Misio liczył tyle lat, co Kuba, lecz zdrowotnie był w marnej kondycji. Kuba był jego ( i odwrotnie) najlepszym przyjacielem.


Ze wschodu wyraźnie, szczególnie nocą, słychać przyiszone odległością armatnie strzały.

W bardzo mroźną styczniową noc 1945 roku miasto zbudziły bliskie wybuchy pocisków. Na miasto padł strach. Ludzie zadawali sobie pytanie, co przyniosą z sobą ruskie i jaki będzie wyzwoliciel?. Pocieszali się tym, że to przecież brat Słowianin od którego nic złego nie może ich spotkać, lecz żyli w niepewności i strachu. Kilka dni przed mroźną nocą, która przyniosła wyzwolenie przez miasto przeleciały ostatnie wozy uciekinierów. Ludzie okutani w szmaty. Nie widać dzieci zakopanych w słomę. Na wozach żadnego dobytku. Uciekali w pośpiechu gnając zmęczone konie. W oczach strach. Bez buty, bez swastyk i chorągwi. Przelecieli przez miasto jak zjawy. Najwięcej uciekających było na rowerach ci byli bez szans. Rozwalą ich jutro, pojutrze lub za kilka dni na zasypanych kopnym śniegiem polnych drogach. Daleko nie uciekną. Tych było nam naprawdę żal. Na dworcu dantejskie sceny. Walczono nie tylko na pięści i kije. Słychać strzały. Żandarmeria wyszukiwała dezerterów ukrytych wśród tłumu cywilów.


Do domów wracali ludzie porozrzucani wojną po świecie. Wracali z wojennej tułaczki byli żołnierze polskiej armii na wschodzie, wycieńczeni jeńcy obozów zagłady, którzy przeżyli gehennę i niewolnicy sowieckich łagrów. Z Bawarii powrócił wuj Marian. Do domów na Placu powrócili prawie wszyscy, którzy wyjechali na roboty. Powrócił Dziura i Władek. Dwa lata po wojnie Janek Kolczyński, rodzice już dawno go opłakali, przysłał z Westfalii list z fotkami żony i dwójki bliźniaków informując, że nie wróci do domu. W wielu domach zapanowała radość w innych żałoba i smutek. Chłopcy z Placu poszli w marcu do polskiej szkoły gdzie poznali nowych kolegów i nauczycieli. Wchodzili w nowy rozdział życia.

Rozdział pierwszy
Pierwsza lekcja

Odgłosy burzy odeszły na zachód daleko od odbudowującego się z gruzów i powracającego do normalności miasta do którego wracali nieliczni sponiewierani wojną tułacze porozrzucani wojenną zawieruchą po świecie. Z wojennej tułaczki wracali do pustych domów zwolnieni z wojska kalecy żołnierze polskiej armii na wschodzie, którymi nikt się nie zajmował, wycieńczeni jeńcy obozów zagłady, niewolnicy sowieckich łagrów i bardzo nieliczni walczący na zachodzie za waszą i naszą wolność żołnierze armii pancernej brygady generała Maczka i spaleni słońcem pustyni nieliczni tułacze armii Andersa. Do wolnego Kraju powrócili nieliczni lotnicy wsławieni bitwą o Anglię. Nie powrócił Florian, stryj Kuby, nie powróciło wielu z walczący na oceanach świata marynarzy. W Szkocji pozostał także Josef, drugi ze stryjów i tysiące bezimiennych tułaczy sponiewieranych wojną. Bezimienni przesiedleńcy z bagien Polesia, Wileńszczyzny, Ukrainy i Kresów zasiedlało obcą dla nich ziemię, przejmując opuszczone przez uciekających niemieckich właścicieli leżące odłogiem gospodarstwa na zachodnich rubieżach kraju zwanymi Ziemiami Odzyskanymi, które od wieków należały do Polski. Ujawniali się żołnierze Polski Podziemnej, partyzanci AK, którym nowa Ojczyzna zgotowała los gorszy aniżeli okupanci z którymi walczyli, osadzając ich bez wyroku w więzieniach i sowieckich łagrach. W Bieszczadach, na Polesiu i Suwalszczyźnie oddziały rosyjskiej NKWD, wojska polskiego dowodzonego przez generała Karola Świerczewskiego, żołnierza, który „nie kłaniał się kulom”, oraz milicji tropiły bandy nacjonalistów spod znaku Bandery, oddziały Rajsa — Burego i samozwańczego majora Łupaszki, a także pospolitych bandziorów podszywających się pod działających kiedyś w tych rejonach partyzantów AK, AL i Batalionów Chłopskich. Po nocach świeciły łuny palonych chutorów, osiedli, pojedyńczych chat i niezasiedlonych leśniczówek. Kilka lat po zakończeniu wojny wschodnio południowa ściana Rzeczpospolitej nadal stała w ogniu bratobójczych walk i nic nie wskazywało na ich szybkie zakończenie, więc w 1945 roku rząd ogłosił amnestię dla żołnierzy podziemia. Ujawniło się prawie 40 tysięcy żołnierzy. Amnestia okazała się perfidną pułapką komunistycznego rządu sterowanego przez Stalina i jego pachołków z NKWD i MGB. Tysiące aresztowano i wywieziono na Syberię, przeżyli nieliczni, którym dono wybór skorzystania z możliwości wstąpienia do II armi polskiej generała Berlinga, lub łagru. Ostatniego dowódcę AK generała Okulickiego ‘demokratyczny sąd’ skazał na długoletnie więzienie. Dopełnieniem zwyrodnienia rosyjskiego NKWD i czerwonej armii była przeprowadzona już po zakończeniu wojny pacyfikacja Suwalszczyzny o której w ówczesnej wyzwolonej Polsce społeczeństwo niewiele lub nic nie wiedziało. W tym czasie jedynym źródłem komunikacji z Wolnym Światem za które uchodziły wyzwolone przez aliantów państwa na zachód od Łaby, było Radio Wolna Europa i Głos Ameryki nadające nocne audycje dla krajów za tzw. żelazną kurtyną. Słuchanie audycji było nie tylko zakazane, ale karalne. Mnożyły się donosy, rewizje w poszukiwaniu radioodbiorników, złapanym na gorącym uczynku stawiano zarzuty ogłaszając wrogiem socjalistycznej ojczyzny, robotniczej partii, ludu pracującego i w efekcie skazywano na ciężkie więzienie. Zacichała euforia pierwszych miesięcy po wyzwoleniu, społeczeństwo nadal żyło w niepewności i strachu, radość z wyzwolenia zamieniała w strach. Po dwukrotnym przejściu przez kraj wojennej zawieruchy i najgorszym, co spotkało zniszczony kraj, przejściu sowieckich wyzwolicieli bez butów ale w sztok pijanych, kraj znajdował się na skraju ruiny. Zaczęło się życie na niby. Szczególnie na dalekiej prowincji zastraszająco rosła przestępczość, mnożyły się rozbójnicze bandy z którymi państwo nie potrafiło walczyć.

W zniszczonym kraju brakowało silnej administracji, szkół i nauczycieli, szpitali i lekarzy. Praktycznie nie było służb municypialnych, a przedwojenna inteligencja II Rzeczpospolitej przestała praktycznie istnieć. Na ulicach coraz więcej tajniaków służb bezpieczeństwa znanych z bezwzględności, brutalności i przekupstwa. Rozpoczęto zorganizowany nabór do Milicji Obywatelskiej zastępując przypadkową zbieraninę utworzoną z byłych partyzantów Armii Ludowej, powracających z frontu żołnierzy WP oraz byłych partyzantów AK, których po pefidnej i podstępnej amnestii udało się Ubecji wyłapać z szeregów MO i osadzić w łagrach i więzieniach. Zastraszone i trzymane na mocnym ruskim kantarze połeczeństwo nie posiada — z uwagi na panującą cenzurę — pojęcia o sytuacji w kraju, nie wie nawet tego, co dzieje się za miedzą. że głoduje Gdańsk i Słupsk. Także o tym, że w Elblągu ludzie wymierają całymi ulicami, dom po domu. Zabierał ich tyfus i inne choroby powojennego świata, o których nie mieli najmniejszego pojęcia. Ludzie żyli z dnia na dzień nie mając nic do stracenia, lecz odważyli się mieć nadzieję i marzyli, ale i to zostało im później odebrane. Do głodującego kraju trafia Międzynarodowa pomoc zwana przez społeczeństwo „Ciocią Unrą” ślącą nie tylko żywność, lecz odzież, medykamenty, leki… i lokomotywy. Do Polski najdotkliwiej dotkniętego wojną kraju płynie miliardowa pomoc brutalnie przerwana dekretem Stalina, o nieuzależnieniu się od wpływów zgniłego Zachodu.


Wojna pozostawiła po sobie także straszny spadek, nałóg i alkohol w każdej postaci, który można było wytworzyć nawet z łupin kartofli. Bimber stał się monetą obiegową. Bimber był lekarstwem przeciwko przeziębieniu — kipitok z pół szklanki wrzątku i pół bimbru — wypacał z delikwenta szybko i dokładnie symptomy choroby. Bimber był także lekarstwem przeciwko chandrze i afrodyzjakiem w łóżkowych relacjach. W alkoholowym raszu rozluźniały się wszelkie moralne hamulce. W rauszu można było zabić w alkoholowym upojeniu znęcano nad własną rodziną, niewinnymi dziećmi i zapracowaną żoną. Przypadki bijatyk, zabójstw i gwałtu były na porządku dziennym. Społeczeństwo było strasznie rozpite. W sklepach pustki, wprowadzono kartki na żywność, wędliny i mięso, cukier, i mydło. Wprowadza się dni bezmięsne. Kraj głoduje. Handluje się wszystkim, co posiada wartość wymienną, szabruje wszystko, co pozwala przeżyć najgorsze. Państwo wypowiada wojnę spakulantom i szabrownikom. Na Ziemie Odzyskane rusza exodus szabrowników często wspieranych przez skorumpowanych urzędników i partyjnych kacyków bogacących się kosztem innych. Rozpoczyna się walka o handel.


Jak grzyby po deszczu powstawały nowe Domy Dziecka, przybywało sierot, coraz więcej kobiet dowiadywało się, że zostało wdowami. Społeczeństwo dowiadywało się o dalszych zbrodniach faszystów. Doszły słuchy, że na Zamojszczyźnie faszyści odbierali dzieci polskim rodzinom i umieszczali w prewencyjnych obozach dla dzieci w Łodzi, które nazywano Małym Auschwitz, gdzie z powodu głodu i ciężkiej pracy zmarło kilkanaście tysięcy dzieci, chłopców i dziewcząt w wieku od dwóch!!! do szesnastu lat. Propagandowe hasło Himlera mające być usprawiedliwieniem na powstanie obozów głosiło — „musimy uchronić nasze niemieckie dzieci przed szkodliwym wpływem polskich bandytów” — więc należało nieletnich bandytów izolować.

Do domów powrócili wycieńczeni niewolniczą pracą nieliczni z wywiezionych do Niemiec chłopców z Placu. Wyjechali młodzieńcami powrócili mężczyznami. Pieszo w środku nocy powrócił schorowany w opłakanym stanie największy kozak z Placu, Maciek Dziura, kilka dni późnie zjawił się także Władek od Bączków z plecakiem wpełnionym kromkami wysuszonego chleba, dwiema zmiętymi koszulami i przetartymi na kolanach sztruksowymi spodniami. Na szelkach plecaka kołysła się wojskowa manierka bez wody. Janek Kolczyński, rodzice dawno go opłakali, przysłał przez Czerwony Krzyż list ze Szkocji z fotkami i wiadomością o założeniu rodziny. Nie powrócił do domu. Został na obczyźnie jak tysiące jemu podobnych. Stary piorunował i przeklinał. W wielu domach zapanowała radość w innych żałoba i smutek. Chłopcy z Placu poszli w marcu do polskiej szkoły poznali nowych kolegów i nauczycieli, otrzymali pierwszy pisany po polsku elementarz pana Falskiego z kolorowymi obrazkami. Wchodzili w nowy świat przestając być chłopcami w krótkich spodenkach.


Wujek Marian odmłodnił siostrzeńca od dwa lata, biedak był zbyt przejęty panującą w szkole atmosferą i nie przeczytał dokładnie aktu urodzenia zapisując Kubę do szkoły podstawowej mającej za patrona Stanisława Staszica wybitnego przedstawiciela polskiego Oświecenia o którym dzieciaki nic jeszcze nie wiedziały. Kuba mieszkał niedaleko szkoły niewiele jak kwadrans idąc z górki, zimą pokonywał odległość oblodzonej drogi w niespełna dziesięć minut zjeżdżając na ‘klumpach’ pod wejściowe drzwi. Wracając do domu obciążony nabytą w szkole wiedzą szedł odpowiednio dłużej. W klasie zbiorowisko roczników. Najstarszym w klasie był Adam piętnastolatek, najmłodszymi kilku ośmiolatków. Odpowiednio więcej lat miało kilka dziewczynek z domu dziecka, Ewka N. i Marysia H. z placu, oraz Krysia Grobelna której ojcem był przedwojenny sędzia. Po rocznym okresie edukacyjnym władze oświatowe dokonały we wszystkich szkołach w kraju wyrównania roczników o dwa stopnie w górę. Kuby wyrównanie nie objęło. Po kilku latach przy okazji ewidencji uczniów ktoś bardziej rozgarnięty natrafił na szewski błąd, który i tak nic w życiu Kuby nie zmienił. Od tej chwili przez kolejne lata edukacji był zawsze najstarszym uczniem zarówno w gimnazium jak i uczelni.

— Na pewno kiblował — snuli domysły, niektórzy byli pewni, że stary koń miał trudności z przyswajaniem serwowanej mu wiedzy. Jakże byli w błędzie. Kuba nie dementował.

— A ty, mały, jak się nazywasz? — pytanie nauczyciela było na miejscu, ale Kuba jeszcze nieprzygotowany do bycia uczniem pierwszej klasy przyglądał ciekawie kolegom z sąsiednich ławek, czarnej zniszczonej tablicy i wiszącymi nad nią portretami głów państwa. Pośrodku białej ściany niewielki krzyż i biały orzeł bez korony z pozłacanymi pazurami i dziobem.

— Kuuuba — odpowiedział po chwili drżącym głosem.

— Acha … — nauczyciel machnął trzymaną w ręce bambusową trzcinką przechodząc do następnego z przeszło trzydziestu uczniów w klasie, gdzie średnia wieku wynosiła około dwunastu lat, składającej w przeważającej liczbie z chłopców. W klasie tylko dwanaście dziewczynek ubranych w szarość i czerń o ziemistych twarzach i smutnych oczach z jedynym miłym akcentem, wplecionymi we włosy kolorowymi kokardami.

— Biedne dzieci — mruczał do siebie stary belfer spoglądając z troską na zróżnicowaną wiekowo gromadkę trzydziestu uczniów, których przyjdzie mu uczyć najtrudniejszych przedmiotów, języka polskiego i algebry — Chude to i mizerne. To trzeba odżywić i ożywić. Minie dużo czasu nim doprowadzimy je do odpowiedniego stanu należnemu ich wiekowi… ale najpierw edukacja i jeszcze raz edukacja. Większość to analfabeci i ta rozpiętość wieku — trzepnął trzcinką o blat zniszczonego biurka z jedną wielką szufladą, które nazywał dumnie katedrą — Jak się nazywasz i ile masz lat chłopcze — wycelował trzcinką w przerośniętego chłopca w przykrótkich spodniach, szarym łatanym sweterku z owczej wełny ze zdeformowanym kołnierzem.

— Jak się nazywam? — powtórzył pytanie — Nie wiem — odpowiedział cichym głosem wpatrzony w twarz nauczyciela — Ile mam lat? Mówią… szesnaście.

— Kto mówi?

— No! Siostry z domu dziecka. Mam sie nazywać Jabłoński — szepnął przez łzy.

— Ale nie jesteś Jabłoński? Czy tak?

— Tak pszepana. Nazywałem się inaczej… Mam numer — podwinął rąkaw sweterka ukazując bardzo wyraźny kilkucyfrowy tatuaż

— Dziękuję chłopcze. Dziękuję. Siadaj — pospieszył nauczyciel kryjąc zażenowanie Nie musiał się domyślać. Wiedział.

— Pszepana! — z ostatniej ławki doszło ledwo zrozumiałe wołanie małej dziewczynki uczesanej w mysie warkoczyki ozdobione niebieskimi kokardami.

— Słucham, Myszko — miał na uwadze rozśmieszyć klasę i rozładować ciężki nastrój, lecz nie wyszło. Nikt się nie roześmiał.

— Ja nazywam się Polak i jestem z domu dziecka — dygnęła dziewczynka ze ściętymi na ‘jeża’ włosami siadając w niewygodnej zniszczonej ławce z szerokim blatem, otworem na pojemnik do atramentu i siedzeniem dla dwojga, dzieląc je ze starszą dziewczynką o bujnych blond włosach i wielkich oczach w których nie widać radości ani chęci poznania świata.

— Teraz proszę o chwilę uwagi… będę wpisywał was do dziennika. Rozpoczniemy od nazwisk rozpoczynających na literę A. Proszę? Kto? Adam? Nie! To jest twoje imię. Balcerzak? Już lepiej, ale to jest litera Be. Kogo nazwisko rozpoczyna się na literę A? Ty, mały? Proszę. Apolinarski. Bardzo dobrze, a imię… Zbyszek. Dobrze, ale tak wołają na ciebie koledzy i rodzice. Prawda? W dzienniku będziesz Zbigniew. Kolejny.

Namęczyli się setnie, lecz po godzinie śmiechów i żartów udało się nauczycielowi wpisać do dziennika trzydziestu nowych uczniów pierwszej klasy szkoły podstawowej numer trzy im. Stanisława Staszica.

— Zakończyliśmy pierwszy najtrudniejszy etap poznawania kolegów i nadszedł czas, byście poznali nazwisko wychowawcy klasy, czyli moje. Od dzisiaj macie się do mnie zwracać panie profesorze. Nazywam się Kazimierz Drygas. Będę was uczył alfabetu, pisania i czytania. Za kilka dni każdy z was dostanie elementarz do nauki. Proszę? Nie! Rodzice nie muszą nic płacić. To prezent od rządu. Dostaniecie też darmowe zeszyty, ołówki i kredki, stalówki do pisania i gumki „myszki”.

Pierwsza godzina, pierwszej lekcji w polskiej szkole zbliżała się do końca, gdy usłyszeli dochodzące z korytarza strzępki rozmów i stukot butów zatrzymujących przed drzwiami klasy. Ktoś z zewnątrz otworzył drzwi. Do klasy weszło dwoje mężczyzn, bardzo młoda kobieta i ksiądz w czarnej sutannie. Przyszli zapoznać się z uczniami, których będą nauczać innych przedmiotów. Rachunków, geografii i historii, a także kanonów wiary i dekalogu. Żadne z dzieci nie przystąpiło jeszcze do pierwszej Komunii.

— Wstać! — krzyknął nauczyciel podrywając dzieci z ławek.

Niektóre były przerażone, bały się nie tylko krzyku będącego im towarzyszem przez pięć lat brunatnej okupacji, bały się każdego przejawu bestialskiej przemocy i bicia, które następowało wraz z krzykiem. Umierały z głodu nie mając siły zatrzymać ulatującego z nich, dzień po dniu wątłego, podobnego do migotania płomyka świecy, życia zamkniętego za kolczastymi drutami obozów pracy. Dziewczynka nazwana myszką skuliła w ławce zakrywając głowę rączkami, chłopak z tatuażem na ramieniu uniósł rękę, jakby chciał zdjąć czapkę z głowy, podwinął rękaw patrząc niewidzącym wzrokiem w przeciwległą ścianę głośno wyliczał kolejne cyfry tatuażu.

— Zwei, zwei, sieben, acht… — nie dokończył objęty ramieniem młodej nauczycielki.

— Cicho… cicho dzieci. Już dobrze. Teraz nie musicie się już nikogo bać — uspakajała tuląc szlochającą dziewczynkę i głaszcząc po głowie wyprowadziła ich z klasy. Nie powrócili na lekcję, a Kuba nigdy ich więcej nie spotkał.


Wszystkie klasy w dużej dwukondygnacyjnej szkole były przestronne i jasne. Przez duże okna zaglądało latem słońce, zimą z powodu braku opału skrzyły się malownaki szronu. Szkoła jedna z niewielu w mieście — w czasie okupacji mieściła się tutaj niemiecka szkoła dla chłopców — posiadała dużą salę gimnastyczną, czyste sanitariaty i szerokie korytarze i ceramiczną posadzkę z czarnobiałych płytek ułożonych w geometryczne wzory. Wielkie szutrowe boisko wytyczone rosnącymi na obrzeżu niewysokimi drzewami czarnej i białej morwy obdzieranymi corocznie ze słodkich owoców było miejscem zaciętych meczów piłki nożnej i szczypiorniaka, pokazów gimnastycznych i szkolnych zawodów. Za nieistniejącym parkanem rozciągały się niczyje łąki i pozostałości po żydowskim kirkucie z walającymi się roztrzaskanymi macewami ozdobionymi nieznanymi hieroglifami, ornamentami przedstawiającymi winne grono i gwiazdę Dawida. W czsie wojny Kirkut został zniszczony przez okupanta, a po wyzwoleniu rozszabrowany przez złodzieji. Niewielki Kirkut i łąka z niewielkim zarybionym stawem były w ciągu dnia miejscem zabaw okolicznej dzieciarni.


W klasie piętnaście drewnianych zniszczonych ławek z odzysku, z porysowanymi, poplamionymi atramentem blatami, czarna w dobrym stanie drewniana tablica z szeroką półką na której kawałki białej kredy i kłębki wilgotnych pakuł stanowiło część skromnego wyposażenia. Przed tablicą zniszczone biurko z jedną szufladą zwane katedrą i solidnym krzesłem dla nauczyciela tytułowanego szumnie panem profesorem. Na bielonych ścianach wielka mapa Polski i świata, czarnobiałe portrety nieznanych postaci królów, uczonych i powieściopisarzy i sławnych ludzi. Dla siedzących w piętnastu zniszczonych ławkach trzydziestu pierwszoklasistów rozpoczął się najtrudniejszy okres przejścia po stromej drodze wiedzy prowadzącej do poznania świata. Dla niektórych z nich zakończy się tuż za pierwszym zakrętem i wzniesieniem pod górkę, dla innych będzie trwał i trwał, o czym nikt z nich nie posiadał dzisiaj pojęcia. Także Kuba.

— Dzieci — rozpoczął nauczyciel — Dzisiaj rozpoczynamy od nauki alfabetu i pisania liter. To będzie dla was bardzo trudne zadanie, ale wierzę, że dacie sobie radę. Początek jest zawsze najtrudniejszy — zakończył pisząc na tablicy pierwszą literę alfabetu z elementarza autorstwa Mariana Falskiego — Ta litera nazywa się aaaa. Powtórzcie. Wszyscy. Jeszcze raz. Tak! A teraz postarajcie się napisać w zeszycie.

Pierwsza litera była koślawa, niepodobna do napisanego na tablicy pierwowzoru, rozmywała w kleksie atramentu na pierwszej stronie białej kartki, plamiła palce, była porażką i zarazem ich największym zwycięstwem i radością. Dzień po dniu litery stawały się coraz bardziej czytelne, kaligraficzne, atrament nie plamił niesprawnych paluszków przy pisaniu kolejnych słów złożonych z pojedyńczych liter.

— A...la .A...la — powtórzcie

— A...la. — z każdej ławki.

— Dzieci. Dzisiaj ułożyliśmy pierwsze słowo z pojedyńczych liter. Napisaliście imię Ala. Czy wiecie, co to oznacza? Kto wie? Nie wiecie, czy nie macie odwagi? No dobrze. To oznacza, że z kolejnych liter alfabetu możemy ułożyć każde słowo do którego możecie dodać kolejne, wiele słów i zdań. Popatrzcie na stronę elementarza...Co widzicie?

— Zdania, panie psorze — odezwała się Krysia, której tato był sędzią w grodzkim sądzie.

— Świetnie. Zdania z których kiedyś napiszecie całą stronę — zakończył pisząc na tablicy kolejną literę — do domu macie zadane napisać… kaligraficznie. Co proszę? Kaligraficznie znaczy bardzo ładnie i czysto. A więc na jednej stronie literę a na drugiej literkę be.

Kolejne dni były podobne do siebie jak dłonie trzymające obsadkę stalówki z której skapywały krople atramentu plamiąc zeszyt i palce wysuszane miękką bibułą dołączoną do każdego zeszytu. Z czytaniem było coraz lepiej, pisane literki niezbyt mieściły w linijkach na stronach zeszytów, znali na pamięć kilka wierszyków, z których najmilszym z uwagi na wspólne podobieństwo był — Murzynek Bambo czarny koleżka, co w Afryce mieszka i uczy ze swoje pierwszej czytanki… itd — później były „Lokomotywa” i coraz trudniejsze do zapamiętania wiersze. Wcześnie rano Kubę podrywał z betów głośny warkot starego budzika z wariującym młoteczkiem mogącym zbudzić samego Morfeusza, o którym nie miał jeszcze pojęcia. Wyskakiwał spod kołdry i po kilku minutach odświeżony i ubrany siadał przy stole pałaszując owsiankę na mleku przygotowaną przez Wisię. Nie wyobrażała sobie, żeby jej dziecko szło głodne do szkoły i zasypiało na lekcji.

— Buziaczek dla Mamusi i biegaj. Uważaj jak będziesz przechodził przez ulicę — sakramentalne pouczenie wszystkich Matek na świecie — A paciorek? Zmówiłeś? To zmów po drodze — dodała. Na tyle znała swojego kłamczuszka — w teczce masz sznytki z marmeladą.

— Śniadanie mamy w szkole, Mamusiu — Dzisiaj znowu kasza… i tran. Nie lubię tranu — poskarżył się nie znając jego właściwości.

— Musisz pić tran, synku. Wszystkie dzieci powinny pić tran. Tran to potrzebna dzieciom witamina de. Zastępuje słońce, buduje wasze kości. Będziesz silny jak będziesz pić tran. No! Idź już. Dzisiaj bez jabłuszka, ale jutro pójdziemy na targ.

— Do cioci Agaty?

— Tak. Wracaj zaraz po lekcjach! — wiedziała, że zboczy z kolegami na łąki, albo żydowski kirkut za szkołą i wróci późno i zaniedbany jak podwórzowy kundel ciotki Anny.


Idąc do szkoły spotykał inne dzieciaki, kolegów z klasy i spieszącego na lekcje, pana od rachunków, któremu Adaś od Kaczmarków niósł teczkę.

— Dlaczego Adaś niesie teczkę? Przecież nie jest mu po drodze — zastanawiał się nie zadając koledze pytań

— Podlizuje się. — wyjaśnił Kazik starszy kolega z klasy znający szkolne realia.

Kuba uczył się pisać i rachować, potrafił świetnie dodawać i odejmować słupki cyfr, nabywał wiadomości przekazywanych przez księdza staruszka, o zasadach wiary i dekalogu. Bardzo lubił lekcje wuefu, szczególnie biegi i siatkówkę. Mniej zainteresowania przejawiał graniem w piłkę, ale bardzo dobrze grał w palanta i wybijankę. Mijał czas, zawiązywały się przyjaźnie, oraz grupki posiadające wspólne zainteresowania. Kuba szybko znalazł kilku kolegów, takich samych jak on wojennych sierot, których nie było potrzeby namawiać do wypadów za miasto na pegeerowskie pola skąd wracali obładowani, w zależności od pory roku, kilkoma funtami kartofli, albo pękiem strączkowej fasoli i groszku. Wiosną pomagał ciotce Agacie przy pielęgnacji sadu, siał kapustę i radyski, bielił wapnem pnie jabłoni i wiśni chroniąc przed niejadkiem wiosennym. Jesień dostarczała im głąbiastej, smacznej kapusty, twardej galarepy i soczystej cebuli. Pegeerowskie pola uważali za swoje. Matki nie zadawały pytań na temat pochodzenia witamin. Wiedziały. Wiedziały także, że ogałacanie pól jak nazywali to chłopcy, może się pewnego dnia skończyć zatrzymaniem ich pociech przez milicję, o konsekwencjach nie wspominać, ale dla nich było ważne, co dzisiaj włożą do garnka. Czasy były takie, jakie były i niewiele różniły od okresu okupacji. Dzisiaj także z byle powodu, albo donosu konfidenta UB, aresztowano winnych i niewinnych ludzi. Wielu inaczej myślących i widzących realia rządzenia i praktyk komunistycznej Partii, stawało się podejrzanymi, widziano w nich wrogów narodu, sądzono lub zamykano w więzieniach, a jedynym powodem był strach przed wpływami ‘zgniłego zachodu’ i bezpardonowa walka o utrzymnie władzy. Nadal trwała wojna, którą nazwano ‘zimną’, jakby miało to jakiekolwiek znaczenie, gdyż ta wojna była także wojną z tą tylko różnicą, że w tej dziwnej zimnej wojnie życia nie traciły miliony ludzi, lecz ofiary były tak i tak. Szalała gruźlica. Ignorowana dotyczas odra zbierała obfite żniwo, a wśród dzieci, których nie zaszczepiono pod koniec wojny, szalał tyfus. Nadal brakowało wiele artykułów pierwszej potrzeby, nadal wydawano kartki nazwane bonami, aby nie kojarzyć z tymi z czasów okupacyji, chociaż niczym się od tamtych nie różniły. Także były bonami na artykuły pierwszej potrzeby na mięso i cukier, mąkę i mydło. W najlepsze kwitł, jak za dawnych Piastów, handel zamienny bonami. Ustalono wolnorynkowe przeliczniki wymienne. Pijak łaknący procentów dostawał za kilka cukrowych bonów pół litra wódki, a najwyżej ceniony bon na mięso albo cukier, można było zamienić na czterokrotną ilość alkoholu i świat się kręcił.


Przed wakacjami milicja zaaresztowała dwoje najstarszych chłopców z klasy, Czesia Woźniaka siedemnastolatka i Andrzeja bez nazwiska należących do bandy ‘Krzywego’. Udowodniono im kilkanaście napadów z bronią w ręku na urzędy pocztowe, apteki i sklepy, oraz kilka pospolitych kradzieży i wykonanych na zlecenie wyroków śmierci na Volksdojczach i bogatych Żydach.


Nagle jak nożem uciął, skończyły się wypady na pola, skąd zniknęły uprawy kartofli i cukrowych buraków. Biedujące miasta potrzebowały mleka i chleba, export zboża nie wchodził w rachubę. Walutą zamienną stał się węgiel. Za wydobywany w kopalniach czarny antracyt kupowano lub zamieniało z braku dewiz na siewne ziarno. Na pegeerowskich polach szumiały łany jarego zboża, żyta i pszennicy. Kartofle i warzywa trzeba było kupować na targowisku i wcale nie były tanie, więc nadal kombinowano, zakładano przydomowe ogródki, wykorzystywano każdą piędź ziemi pod uprawę nowalijek, galarepy i marchwi, radysek i cebuli, czasami udało się zebrać z poletka kilka kapuścianych głów, ogórków lub kalafiorów. W pierwszych latach po wyzwoleniu w długim łańcuchu pokarmowym społeczeństwa i najważniejszym jego ogniwem była pracująca głowa rodziny, ojciec zarabiający pieniądze, otrzymujący bony towarowe i kombinujący jak połączyć koniec z końcem. Matki dbały o wychowanie dzieci i, co włożyć do garnka, jak i w co ubrać małolata, który co roku rósł o kilka centymetrów, ździerał dwie pary butów i parę spodni z naszytymi na siedzeniu łatami.

Z dziewczynkami, szczególnie dorastającymi było więcej problemów.


Wolno, lecz widocznie zmieniały się socjalne warunki i chociaż nadal szabrowano i kradło wszystko, co nie było zabetonowane, ludzie czuli się bezpieczniej i pewniej. Odbudowywano i uruchamiono elektrownie, ruszyła jedyna w mieście fabryka. Doszły słuchy, że rozpoczęto budowę pierwszych trzyosiowych parowozów u Cegielskiego w Pozaniu, nowoczesnych wagonów we Wrocławiu, gdzie kursował jedyny w swoim rodzaju biały tramwaj, mobilny żłobek dla dzieci pracowników MPK. Szło na lepsze.


Kubę jak wielu jego kolegów wychowywały samotne Matki, których mężowie, albo nie powrócili po wojnie do domów, albo zaginęli w dalekim świecie, jak ojcowie Kazika, Edka

i Henia Eckerta, czy Jurka, którego ojciec, wysokiej rangi oficer kontrwywiadu w rządzie II Rzplitej wykorzystując wolną od cenzury pocztę Czerwonego Krzyża, przysłał wiadomość, że nie wróci do kraju, ponieważ obawia się o swoje życie — „powrócę, jak zmienią się warunki, albo sprowadzę Was do Stanów. Daj znać. Kocham Was. Władysław”. Jurek został pozbawiony ojca, ponieważ Matka będąca w ciąży z kimś innym nie przejawiała ochoty wyjechać do męża, którego nie widziała przez okres wojny i dwa lata po zakończeniu. Wykorzystując prawo otrzymała rozwód. Jurek nie potrafił jej wybaczyć, a gdy do domu wprowadził się ojczym, znienawidził obojga, co wkrótce doprowadziło do rodzinnej tragedii. Samotnych Matek wychowujących dzieci, którym dokuczała nie tylko samotność było na Placu kilka, wśród nich Wisia wychowywująca samotnie Kubę wymykającego się spod kontroli. Siłą rzeczy Kuba potrzebował męskiej ręki.


Stasiak właściciel kamienicy nie powrócił do opuszczonego mieszkania w którym po ucieczce komendanta Schulze zamieszkała jego szwagierka z dorosłym synem i córką, co uchroniło mieszkanie przed zajęciem i szabrownikami. Nie wszystkie mieszkania w głównej części kamienicy były zamieszkałe i dotychczas nikt nie płacił komornego. Mieszkanie na pierwszym piętrze, drzwi w drzwi ze Stasiakami, zajmował Michalak z liczną, sześcioosobową rodziną. Piętro wyżej, profesor Dolecki, kurator oświaty z żoną i córką Basią, śliczną dwunastolatką zadzierającą nosa. Drugie z mieszkań na drugim piętrze było puste przez kolejne dwa lata. Na poddaszu mieszkały dwie rodziny zajmujące nieciekawe pomieszczenia bez łazienki i wychodkiem na półpiętrze. Kazik, syn Balcerzaka nie powrócił z wojny lecz łudzili się nadzieją, jak tysiące im podobnych rodziców, że syn żyje i pewnego dnia zapuka do drzwi ich klitki. Balcerzak przejął hodowlę syna powiększoną o kilka zabłąkanych wojennych tułaczy — Jak powróci.. — nie kończył, aby nie zapeszyć.


We frontowej części kamienicy mieszkali ci lepsi, pozornie zamożniejsze rodziny żyjące z pensji pracującej ‘głowy’ rodziny zasilającej domowy budżet, mogli sobie pozwolić na regularnie opłacanie komornego, kupno dodatkowej ( poza kartkowym przydziałem ) tonę węgla do ogrzania dużych słonecznych mieszkań, kilku pokątnie kupionych worków kartofli i cebuli. W sobotnie wieczory grało u nich transystorowe radio, było wesoło. Na stole blacha ciasta z domowego wypieku, zbożowa kawa i nieodzowny bimber. Poddasze zajmowały wędrowne gołąbie oraz biedota żyjąca z renty i nie wiadomo z czego. Śmierdziało stęchlizną, kiszoną w beczkach kapustą i amoniakalnym zapachem uryny ze znajdujących się na półpiętrze wychodków. Jedno z małych, czystych i zadbanych mieszkań zajmowała Anna wraz z Matką i młodszym o kilka lat bratem w wieku Kuby. Przed kilku laty ojciec Anny pracował jako rozrządowy towarowach wagonów załadowanych wszelkim dobroctwem, co stwarzało pokusę i okazję do kradzieży. W tym czasie — kładąc na karb atawistycznej pozostałości okupacyjnego szabru — kradli wszyscy i wszystko, co nie było przyspawane. Artykułem pierwszej potrzeby był węgiel, cement, materiały tekstylne i...alkohol, nieważne, że zatruty śmiertelnym dla ludzi metylem, którym ojciec Anny zapił się na śmierć. Anna była ładną, dwudziestoletnią dziewczyną, o miłej twarzy z czupryną jasnych włosów opadających kosmykami na fiołkowe oczy w których nie można było znaleźć uśmiechu zastąpionego smutkiem i rezygnacją. Dzień Anny rozpoczynał się wraz z zapadnięciem zmroku, a kończył często nad ranem. Pewnego dnia, spieszący na pierwszą szychtę kolejarz, znalazł ją leżącą pod drzewem w miejskim lasku. Martwe, szeroko otwarte fiołkowe oczy były pełne piachu i biegających w nich mrówek. Matka Anny wyła po nocach i pewnego dnia zabrano ją do zakładu psychiatrycznego w Świeciu, a Bolka do Domu Dziecka. Do opuszczonego mieszkania nikt się nie wprowadził.


Hipotekę Stasiaka obciążała nie tylko duża kamienica, księgarnia, obuwniczy sklep przedwojennego Baty i drukarnia, za które nie odprowadzał podatków, więc zachłanne państwo przejęło wszystkie nieruchomości na własność. Jak swoje. Drukarnię kompletnie wyposażoną w maszyny litograficzne, matryce, skrzynki pełne trzcionek i drukarkę ze znanej firmy Gestetnera przejąło komunistyczne państwo rozpoczynając drukowanie Dziennika Kujawskiego, propagandowych afiszy i ulotek. Stasiak nie miał do czego wracać, lecz niespełna rok od przejęcia kamienicy przez państwo, pojawił się niespodziewanie na wielkiej lorze załadowanej wszelkim wyszabrowanym dobroctwem prowadząc na mocnej skórzanej smyczy wielkiego szarego wilczura o złych zielonych ślepiach. Drukarni nie odzyskał, lecz jakimś dziwnym trafem został kierownikiem własnej nieruchomości. Kilka lat później zaliczał się już do miejskiej elity mającej wpływ na życie w mieście i powiecie.


Drukarskie maszyny pracowały na wysokich obrotach sześć dni w tygodniu z wyjątkiem niedziel i państwowych świąt i wtedy nieckę podwórza wypełniała boląca uszy cisza i leniwy niedowład. Tutaj nigdy nie zaglądało słońce, ponieważ boki głębokiej studni podwórza ograniczały wysokie ściany oficyn. Parterową część zajmowały pomieszczenia magazynu, biura księgarni oraz warsztatu naprawy obuwia, gdzie pochylony nad kopytem, pan Nowosielski naprawiał zniszczone trzewiki, oraz galanterie skórzaną. Nad pomieszczeniem drukarni małe, dwupokojowe mieszkanie zajmowane przez panią Słowik i jej niedorozwiniętego syna. Edek był klocowatym, wyrośniętym trzydziestolatkiem, o chytrych głęboko osadzonych w guzowatej głowie rozbieganych oczach. Matka jakimś cudem uchowała go w czasie wojny przed eutanazją, przeżył wojnę ukryty u rodziny mieszkającej w kaszubskich lasach, lecz zginął w wielkim pożarze drukarni. W czasie pożaru był sam w mieszkaniu i bez szans na ucieczkę. Spadł wraz z przepalonym stropem wprost w piekło ognia. Matka była w tym czasie na mszy w kościele. Kilka tygodni śmierdziało spalenizną, podwórze zalegały stosy papieru, zwęglonych maszyn i wyrzuconych z przyległego magazynku książek. Niektóre były jeszcze do uratowania. Rudy i Kuba przewracali spopielone ryzy papieru do pisania i stosy kolorowych czasopism i zeszytów poszukując nadających się do naprawy książek i wszystkiego, co mogło stanowić jakąkolwiek wartość. Kuba znalazł kilka nadwęglonych książek i lekko uszkodzoną encyklopedię przyrodniczą*, którą po odnowieniu postawił na regale z książkami. * stoi do dzisiaj

Najgłośniej na podwórzu było w gorące dni lata, gdyż z powodu wysokiej temperatury wewnątrz wielkiego pomieszczenia drukarni zastawionego dziesiątkami maszyn, otwierano jedyne niezbyt szerokie drzwi. Wibrujący hałas klekoczących maszyn wypełniał betonową, zamkniętą wokoło studnię podwórza po skraj dachów. Praca w drukarni także nie należała do przyjemnych i łatwych, ponadto była źle płatna. Jedynym plusem były dodatkowe bony na mleko.


Kuba, którego jedną z wielu cech była ciekawość wszystkiego, co go otaczało, rzeczy widzialnych i niewidzialnych, często stawał w otwartych drzwiach i zaglądał w głąb ciemnego, pommo kilku wiszących pod sufitem lamp, pomieszczenia. Szybko nawiązał znajomość z drukarzami pozwalającymi mu składać czcionki w matrycach, układać stosy wydrukowanych kolorowych plakatów i gazet. Nauczył się wielu ciekawych i pożytecznych czynności i zaspakajał ciekawość. Poznał także Zenka sympatycznego składacza matryc. Składanie szeregu akapitów i kolumn nie było czynością łatwą, gdyż wymagało bardzo dobrej znajomości ortogarfi i gramatyki, ponadto zręczności i skupienia. Po jakimś czasie Zenek stał się częstym gościem w mieszkaniu Kuby przynosząc drobne prezenty Kubie, jego Mamie kwiaty i zapraszał do kina i kawiarni. Zenek był wysokim meżczyzną o smutnych oczach, miłej, chłopięcej twarzy i blond włosach. Pomimo chłopięcej, więc trudnej do oszacowania wieku sylwetce, był dwa lata starszy od Wisi. Kuba nawet nie spostrzegł kiedy Zenek z tygodnia na tydzień zajął ważne miejsce w ich małej społeczności.


Kuba już w trzeciej klasie podstawówki po pierwszej reformie szkolnictwa nie przeniesiono go do starszej klasy uczył się względnie dobrze, był małym cwaniakiem jak większość jego rówieśników, których wychowywała wojna. Nawiązywał nowe koleżeństwa, ale nie zaprzyjaźnił z nikim w klasie oprócz starych przyjaciół z Placu. Nie stronił od wspólnych wygłupów i wypadów na pachty i wypady poza miasto, szczególnie na dawne lotnisko wojskowe łączące się epizodem z życia Stryja, o czym jeszcze nie miał pojęcia*.


W lewym skrzydle znajdującego się na Placu budynku starego nieczynnego teatru wygospodarowano wielkie pomieszczenie po niepotrzebnym nikomu magazynie rekwizytów. W tym czasie nikt nie pomyślał, że maniaków łaknących kultury w szerokim tego znaczeniu będzie prekursorami odbudowy i reaktywowania przybytku Melpomeny w mieście.

W wielkim magazynie powstała pierwsza po wyzwoleniu biblioteka w której skromne zbiory powstawały z darów społeczeństwa. Kuba był pierwszym i… jedynym na Placu czytelnikiem biblioteki z początkowym numerem 48 i zapałem do przeczytania wszystkich książek znajdujących się na półkach kilkunastu regałów.

— Co ciebie interesuje? Ile masz lat? Do jakiej chodzisz szkoły? — zasypała go pytaniami starsza, emerytowana nauczycielka, kierowniczka przybytku książkowej wiedzy.

— Ja nie chodzę do szkoły, proszę pani — odpowiedział rezolutnie wprowadzając ją w zakłopotane ździwienie — Ja uczę się w trzeciej klasie trójki.

— Kuba, miło mi ciebie poznać — nie dała po sobie poznać zażenowania w które wprowa dziła ją odpowiedź — Powiedz mi, co chciałbyś poczytać? Co ciebie interesuje?

— Geografia, proszę pani… i historia — dodał spiesznie.

— Następnym razem poszukam… a dzisiaj mam dla ciebie ciekawą powieść — wręczyła Kubie grubą na kilka kilkaset stron, książkę steraną starością, której tytuł „Bądź dobry” nie bardzo przypadł mu do smaku.

— Bądź dobry?? Przeczytam proszę pani — dał słowo widząc zawiedzioną twarz bibliotekarki.

Książkę przeczytał przez trzy kolejne noce, leżąc na tapczanie przykryty pledem oświetlając prowizoryczny namiot i pożółkłe strony kieszonkową lampką. Oszczędzali na energii, a Kuba zapomniał, może nie zdawał sobie sprawy, że przesila oczy czytając przy tak nikłym świetle. Z kolejną powieścią było wiele nieporozumień, ponieważ nie chciał czytać historii o biblijnym potopie. Nie interesowały go sprawy ani Żydów, ani jakiegoś tam… Noego.

— Kuba. To nie powieść o biblijnym potopie. Poczytaj, nie pożałujesz. To Trylogia, Kuba. Powieść napisana przez jednego z naszych wielkich pisarzy dla pokrzepienia serc Rodaków będących w okowach niewoli. Jestem pewna, że będzie twoim towarzyszem przez długie lata. To pierwszy tom. Drugi jest w wypożyczeniu, ale jak wróci, odłożę specjalnie dla ciebie.

To były prorocze słowa. Trylogia towarzyszy Kubie do dzisiaj stojąc na poczesnym miejscu regału z setkami innych książek jego pokaźnej biblioteki


Zaniedbując naukę, zabawy z kolegami, grę w piłkę i palanta, przeczytał książkę od ‘deski do deski’ zarywając noce, bywało, że zmęczony zasypiał nad książką, oddając po kilku dniach czystą z nową ochronną okładką z kolorowej gazety. Pani Wanda, poznał jej nazwisko z pieczątki, była zachwycona, ale zmartwiona. Nie mogła spełnić danego Kubie słowa.

— Jeszcze nie oddał. Mamy tylko dwa zestawy i wszystkie są w ciągłym obiegu. Poczekasz?

— Poczekam. Przyjdę jutro — dodał spiesznie.

— Przyjdź za trzy dni — sprowadziła Kubę na ziemię — Książka na ciebie poczeka. A teraz obejrzyj regały, może sam coś dla siebie znajdzesz, co ciebie zaciekawi.

Tego dnia poznał wszystkie okładki książek niewielkiego, ponad dwutysięcznego zbioru biblioteki. Wyszedł bez wypożyczonej książki, ale od tego czasu polubił swoją bibliotekę pachnącą starocią książek, bądąc jej najmłodszym, a także najwierniejszym czytelnikiem.

— Przyjdę jutro — pożegnał ździwioną panią Wandę.

Od czasu przeczytania pierwszej książki były one dla Kuby najwierniejszym przyjacielem i powiernikiem na drodze życia. Towarzyszyły mu w okresie jego upadków i wzlotów, były jego ucieczką, miejscem zadumy i spokoju, tarczą i mieczem, uczyły i kształtowały jego charakter. Czerpał z nich pełnymi garściami wiedzę o życiu. Pomimo, że kochał książki nigdy nie przeczytał żadnej z serii science fiction, lecz lubił bajki i legendy.

Rozdział drugi
Starzy i nowi nauczyciele

Grudzień tego roku nadszedł jakiś rozmamłany i zmoknięty w siąpiącej mżawce, bardziej jesienny niż zimowy, pluchowaty i pogrążony w szarości. Siąpiło drobnym deszczowo-śnieżnym pyłem w którym nakryci parasolami ludzie snuli się jak zjawy, pojawiali na krótką chwilę, aby rozpłynąć w wodnej zadymce. Szczęśliwcy przechowujący w szafach — od przybytku głowa nie boli — gumowe wsuwki zakładali je czym prędzej, aby nie przemoczyć trzewików i butów. Gdzie nie spojrzeć siąkające nosy i mokry kaszel. Z dalekiego wschodu nadeszła grypa zwana azjatycką zbierającą obfite żniwo i kładąc do grobów przeważnie starszych ludzi. Nic dziwnego, że wszyscy czekali na prawdziwą zimę, która powinna odsunąć groźbę pandemi. Nocami wiało szczypiącym uszy chłodem, biały szklisty szron warzył ziemię, mróz ścinał kałuże w szkliste, kruche lodowe tafle lecz zima jeszcze czekała z przyjściem. Dni stawały się coraz krótsze, bladożółte słońce przelatywało po wycinku nieba i tyle było go widać. Ledwo minęło południe już wszędzie czaił się mrok. Ludzie przestali już czekać na zimę, niektórzy prorokowali wczesną wiosnę. W jakiejś wiosce niedaleko miasta widziano bociany, gdzieś zakwitła jabłoń w ogródku. Bzdury. Jakiś pijaczyna musiał pomylić bociany z łabędziami zimującymi na stawach w zdrojowym parku. Cichymi, drobnymi krokami zbliżał się okres świąt.

— Zobaczyta…

— Gwiazdka będzie na wodzie — prorokowali ludowi znawcy pogody.


Zima, której nikt przed świętami się nie spodziewał i przestał zapowiadać, nadeszła pewnej nocy i nie była wbrew prognozom na wodzie. Nadeszła mrozami jakich nie pamiętali ludzie od czasu zimy 1944 roku. Przygonił ją wschodni wiatr zmieszany z miękkim, puszystym jak łabędzi puch, śniegiem sypiącym na ziemię przez kilka następnych dni i nocy zasypując dokładnie miejski park chowając go pod metrową śnieżną powłoką w której, jak dwa czarne ślepia, odznaczały się wielkie niezamarznięte stawy. Wicher leciał wzdłuż pustych pól niosąc z sobą śnieg, wpadał w uśpione miasto, miotał pomiędzy ciasno stojącymi domami, pędził wzdłuż opustoszałych ulic, ponad półtorametrowymi zaspami zawiał Plac, że nie przejdziesz od domu do domu. Miejski rynek, gdzie odbywały się wtorkowe i piątkowe targi oraz świętowano wszelkie państwowe uroczystości, skąd ruszał pierwszomajowy pochód, a także znajdował się prowizoryczny dworzec MPK i PKS, zawiało białym, zbitym śniegiem pogrążając miasto w komunikacyjnym bezwładzie. Skołtuniony wiatrem śnieg zawiał kamieniste ulice Starego Miasta pokrywając je puszystym dywanem, podwiał wysoko pod parapety wykrzywionych okien spoglądających brudnymi szybami na zawianą kopiasto ulicę. Każdy kolejny dzień wstawał chłodniejszy i nim nadeszły święta mróz katował ziemię zamieniając ją w skamieniałą, lodową bryłę. Do świąt pozostało niewiele dni, ludzi opętał amok zakupów, miotali się po zawianym śniegiem mieście w poszukiwaniu czegoś, czego i tak nie mogli znaleźć lub kupić za kilka żywnościowych bonów. Na sklepowych półkach brakowało prawie wszystkiego, oprócz wódki, którą w myśl hasła: Pijanym narodem można swobodniej powodować sprzedawano nie tylko w monopolowym lecz także spożywczym sklepie.


Na wigilię zgodnie z niepisaną tradycją na każdym stole powinno się znaleźć miejsce dla dwunastu potraw — tyle ilu było apostołów — lecz zapomniano o Judaszu, który także apostoł, chociaż judasz. Święta na starym mieście, choć biedne zapowiadały się wesoło. Tutaj, pomimo wyzierającej z każdego kąta biedy, zawsze było wesoło, a okazji do świętowania także nie brakowało. Świętowano każdą okazje. Najhuczniej pogrzeby i wesela. Tutaj nikt niczemu się nie dziwił. Naładować komuś akumulator, aby chodził z podbitymi na zielono ślepiami i uśmiechał szczeliną po brakujących zębach, albo wyczyścić do czysta drewutnię z leżącymi zapasami także kradzionego węgla czy drewna nie należały do rzadkości. Nawet dzielnicowy Balcerzak, wielkie ponad dwumetrowe chłopisko o łapach jak kolejarska szufla nie spisywał meldunku o kradzieżach i drobnych włamaniach.

— Dzisiaj on tobie, jutro ty jemu. Twoje drewno i węgiel… nie powiem, że także było kradzione, już dawno poszło z dymem. Idź więc z Bogiem człowieku — tłumaczył i wypychał skarżącego swoimi wielkimi łapskami, delikatnie za drzwi posterunku schowanego wstydliwie pomiędzy walącą się kamienicą, a ogrodzeniem cmentarza.

Starszy sierżant Balcerzak* był dobrym człowiekiem, cieszącym się wielkim poważaniem wśród swoich podopiecznych, mieszkańców starego miasta. Nazywali go pieszczotliwie „Michu”. Nigdy — nawet w celach wychowawczych — nie używał służbowej pały, wystarczyło na niego spojrzeć jak obchodził swój bardzo obszerny rewir, aby największego zabijakę odeszła myśl o rozróbie i styczności z jego łapami. Posterunkowy miał zawsze dużo czasu i cierpliwości, ażeby z każdym porozmawiać, wysłuchać narosłego w nich żalu, poradzić albo pomóc. Zaproszenie Balcerzaka na śluby i chrzciny należały do tradycji. Zapraszany przychodził zawsze z prezentem i bez munduru, ponieważ w cywilu nie musiał być trzeźwy, a potrafił i lubił wypić. Podchmielony śpiewał jak Kiepura. Pewnej jesieni nie powrócił po służbie do domu. Ubecja zwinęła go nazywając wrogiem narodu. Wszyscy zachodzili w głowę jaki z niego wróg i co takiego musiał uczynić? Po roku powrócił do domu strzęp i cień człowieka. Nikomu, ani żonie ani dorosłemu synowi nie powiedział słowa, o gehennie wiezienia, jednoosobowej celi z lejącą się po ścianach wodą, godzinnych przesłuchaniach i codziennymi szykanami. Żył spokojnie jeszcze kilka lat pośród znajomków i przyjaciół, odchodząc pewnego dnia na Jacewski cmentarz, co dokonało się kilka lat po politycznej odwilży, która zapanowała nad krajem po śmierci wodza komunizmu. Syn wrzucił nadeszły po czasie dokument o rehabilitacji ojca do grobu. Za trumną szli prawie wszyscy mieszkańcy starego miasta oddając cześć człowiekowi i swojakowi, który nigdy nikomu nie wyrządził krzywdy. * postać autentyczna


W szkole dzień jak codzień, tylko ze ścian zniknął krzyż, skończyły się lekcje religii, wymieniono portrety partyjnych bonzów, wieszając nowe, papierowo uśmiechnięte, gładko ogolone twarze politycznych przywódców kraju. Nadal na poczesnym miejscu biały orzeł — uczniom nie powiedziano, że przed laty jego dumną głowę ozdabiała złota korona — oraz portret generalismusa Stalina ‘czerwonego anioła’ rozpościerającego niewidoczne skrzydła nad umęczoną Europą i Polską żyjącą pomimo wyzwolenia w niewidocznych, lecz odczuwalnych okowach strachu i przemocy. W kraju znikali ludzie niewygodni dla ustroju, nadal pomimo gospodarczych planów panował głód i niepewność jutra, kraj oplatały niewidoczne macki czerwonej propagandy sterujące społeczeństwem.


Doszły dodatkowe przedmioty, biologia, muzyka i śpiew, których uczył starszy wiekiem — tak odbierali go uczniowie — pan Gadomski nigdy nie rozstający się z bambusową trzcinką trzymaną jak długi termometr pod lewym ramieniem. Uczniowie zadawali sobie pytanie:

— po co mu bambus? Odpowiedź na bezsensowne pytanie nadeszła kilka dni później podczas nauki rosyjskiego hymnu. Nadeszła szybko i boleśnie, co niektórzy odczuli na spuchniątych dłoniach w których przez kilka dni trudno było utrzymać ołówek czy pióro. Łapa puchła w oczach, a oczy stawały się mokre. Nobliwy starszy pan w rogowych okularach należał do grona licznych nauczycieli sadystów stosujących kary cielesne. Także Kuba, który z uwagi na początki mutacji nie potrafił utrzymać wysokiego ceee, ani doremi, zaliczał się do licznych w klasie, jak ich nazywano, ‘trzepaczek’ obmyślających w jaki sposób pozbyć Gadomskiego, jego katowskiego narzędzia. Zniknęło w następnym roku wraz z nauczycielem w bardzo dziwnych i niewyjaśnionych przez Ubecję okolicznościach. Nikt z uczniów go nie żałował, wręcz przeciwnie. Kary cielesne były na porządku dziennym. Bito dotkliwie za byle drobiazg, za niedbałe siedzenie w ławce — dłonie należało trzymać na blacie ławki — kleksy w zeszycie i krzywo stawioną literkę. Za rozmowy, ba nawet za szepty lub niewinne chichotki karcono dotkliwie nie tylko trzciną lub czymkolwiek trzymanym w danej chwili w ręce nauczyciela, także grubym drewnianym liniałem, którym z wielką wprawą posługiwała się znienawidzona przez wszystkich młoda nauczycielka arytmetyki, Tatarkiewiczówna*( autentyczne)

W wyposażeniu klasy niewiele się zmieniło. Nadal wycierali te same sfatygowane ławki z szerokimi blatami i otworem na kałamarz. Te same lampy — dzisiaj bardziej zakurzone i otoczone pajączyną — zwieszały się z sufitu oświetlając pomieszczenie klasy. Białe ściany, wymagające pądzla i farby, ozdabiały geograficzne mapy świata, administracyjna mapa Polski z 49 województwami, którą zdjęto i zamieniono zaktualizowaną mapą na której mieniło się kolorami 14 województw z miastem stołecznym Warszawą posiadającym staus województwa. Na ścianach przybywało czarnobiałych zdjęć uczonych i pisarzy, artystów i polityków, reprodukcje historycznych obrazów Matejki i Gierymskiego, obrazy gloryfikujące bitwę pod Lenino i forsowanie Odry pod Siekerkami, gdzie znajdował się największy cmentarz polskich żołnierzy — którym ruskie pozwolili forsować Odrę bez wsparcia artyleri w najszerszym miejscu rzeki — skazując ich na pewną śmierć. Walczyli z determinacją i ginęli oddając życie za wolność waszą i naszą. Młody nauczyciel uczący histori nie wyniósł z uczelni wiedzy na ten temat, którą uzupełniał słuchając Radia Wolna Europa i Głos Ameryki będącymi jedynymi mediami mówiącym i przekazującymi prawdę o wojnie i czasach pokoju.


Tegoroczna zima trafiła także do ich szkoły. Pewnego dnia, pedel pełniący także obowiązki palacza oznajmił kierownikowi szkoły hiobową wieść o braku węgla, którego wystarczy na dwa — trzy dni. Przez miejscami pozbawione kitu szyby, wiało drobinkami śniegu i wciskało kąsające zimno, szyby pokryły wyczarowane mrozem zimowe kwiaty. Uczniowie siedzieli w wyziębionych pomieszczeniach w swetrach i kurtkach w dzierganych z wełny rękawiczkach, niektórzy w czapkach na głowie i nausznikach. O normalnych lekcjach można było marzyć, więc nolens wolens, przeganiano uczniów po szkolnym boisku. Pomagało. Wracali do wyziębionych klas z zaczerwienionymi nosami, rozgrzani ruchem, bieganiem, zabawą w berka i wojną śnieżkami. Dzieci objęte były obowiązkowymi szczepieniami, badaniami lekarskimi, prześwietleniami RTG wykrywającymi zaczątki gruźlicy albo zwapnień, i czego bardzo nie lubiły, przeglądem uzębienia, bolesnego dłubania w ubytkach miazgi spowodowanymi przez próchnicę. Niektórzy z kolegów Kuby mieli nieodwracalne problemy, które starano się leczyć, lecz bez widocznego skutku, czego wyrazem uśmiechnięte szczerby pomiędzy szeregiem zdrowych siekaczy. Rodzice ratowali uzębienie swoich pociech przed próchnicą domowymi sposobami, cebulą i kwaszoną kapustą. Nie wyleczyło ale pomagało.

— Wpychajcie kiszonkę, to pomaga zatrzymać szkorbut — tłumaczył Kuba dzieląc się w czasie przerwy wiedzą zaczerpniętą z przeczytanych książek podróżniczych.

— Jaki szkorbut?

— Co to je? — pytali otaczając go ciasnym koliskiem, aby nie uronić słowa.

— Przeczytałem o wyprawie Magellana i Cooka, którzy odkryli nowe lądy.

— I, co? — poganiali.

Lubili słuchać opowieści w które wplątywał wątki fantazji, ale nie przejawiali ochoty zapisać się do biblioteki, co im często wytykał.

— I to! Wśród majtków opływających morza i oceany w poszukiwaniu nowych lądów panował szkorbut…

— Czy to próchnica? — spytał Kazik pozbawiony kilku siekaczy.

— Jeszcze gorzej, chłopaki. Gniły im dziąsła!

— Ale musieli śmierdzieć — stwierdzali z przekonaniem.

— No!

— Jak ze śmietnika — dodawali inni znając zapach zgnilizny z autopsji.

— Wtedy nikt nie widzał, że jedynym ratunkiem przed szkorbutem była witamina CE.

— Kiszona kapusta!

— Ale checa.

— Nikt o tym nie wiedział?

— Wtedy jeszcze nie — dokończył Kuba spiesząc na kolejną lekcję.

— Co mamy?

— No przecie, że gimnastykę.

Lekcję gimnastyki z chłopcami, czyli sportu, prowadził Drygas najwyższy i najgrubszy z nauczycieli mających ciągotki do bimbru — znowu ma huch — komentowali uczniowie bojąc się wielkiego nauczyciela stojącego przed nimi jak mityczny Golem na chwiejnych nogach.

— Co dzisiaj? — spytał któryś z uczniów — Zakład. Skakamy bez kozła?

— Piłka lekarska i przeszkody.

— Wciąganie na linie — dodał Mietek najsilniejszy chłopiec w klasie.

— Bendzie szczypior.

— Albo wyścigi w koło auli — zgadywali zamieniając zimowe kalmoty na sportowe koszulki i spodenki. Większość przeważnie boso albo skarpetach.

Nikt nie zgadł, gdyż pan Drygas rzucił piłkę na środek wielkiej hali dając znak do rozpoczęcia walki w dwa ognie, popisu zręczności i siły w których przewodził Henio Zając nazwany przez kolegów ‘chazaj’, słowo pochodziło od niemieckiego słowa Hase. Zając, lub Hase, jak kto wolał, bardzo czuły na punkcie zmiękczania swojego nazwiska traktował prześmiewców dotkliwymi kuksańcami pod żebra, albo w nos. Nauczyciel w czasie gry siedział wysoko na ‘koniu’ obserwując poczynania podopiecznych wystawiając im noty za spaprane piłki, albo nieczyste zagrania.

— Jabłoński i Wiśniewski! — w głąb sali, przekrzykując wrzask grających, poleciało wezwanie do dwójki rozrabiaków — Do mnie! Kłaść się!

Słowa poparte krzykiem zmobilizowały do szybkiego truchtu i wyeksponowania swoich szczupłych odwłoków na elemencie skrzyni. Pan Drygas niedelikatnie traktował grubą liną gimnastyczną. Niby — porównując do bambusowej trzcinki — nie bardzo bolało lecz konopna lina pozostawiała bolesne zadrapania na dupsku delikwentów. Nauczyciel posiadał w zanadrzu, oprócz bicia liną, całą paletę wymyślnych środków wychowawczych prostujących zbyt oporne grzbiety. Do grona ośmiu będących na etacie nauczycieli w szkole należał także syn Drygasa, nazywany przez uczniów siódmej klasy Drygasiątkiem Mniejszym, blondasek o twarzy cherubinka i złych oczach, który niedawno ukończył liceum pedagogiczne ucząc wiadomości o Polsce i świecie współczesnym, o którym wiedział wszystko, więc nie potrzebował, jak jego kolega Frąckiewicz, nauczyciel historii, słuchać audycj RWE.

Drygasiątko ubierał się tradycyjnie w sklepie Samopomocy Chłopskiej albo Domu Towarowym we wszystko, co można było kupić za zarobione złotówki, czyli jak większość młodych w jego wieku we wszystko, co dostępne, ale uzupełnieniem ubioru Drygasiątka był czerwony partyjny krawat, niebieska koszula oraz płócenna marynarka latem, zimą, kupiony na targu kożuch z baranich błamów. Młodszy z Drygasów był układnym i dobrze wychowanym młodym człowiekiem o wysokich aspiracjach — w tym roku rozpoczął studia korespondencyjne — stronił od wszelkiego rodzaju używek w odróżnieniu od kolegów nauczycieli nie znęcał się nad uczniami czyli nie bił ani liniałem, bambusową trzcinką, ani liną jak jego tatuś. Młody Drygas posiadał masochistyczną wprost przyjemność z psychicznego, czyli niewidocznego na łapach i grzbietach znęcania się nad słabymi dziećmi o nieukszatłtowanych psychicznie charakterach.


Niedziela powitała świat w zimnym słońcu skrzącym się w zalegającym śniegu miliardami złotych odblasków, co zapowiadało mroźny dzień stosowny do wypadu nad zamarźnięte stawy, rzekę, albo śmieciową górkę na Zarwanym, które latem było placem zabaw okolicznej dzieciarni, zimą zjeżdżalnią na sankach. Na Zarwanym było zawsze głośno i wesoło, fruwały śnieżki, pod płozami sanek skrzypiał śnieg, w uszach gwizdał wiatr wirowały drobinki śniegu i świat był piękny gdy miało się dwanaście lat.

Koledzy, znanym sygnałem — wlazł kotek na płotek — wygwizdali Kubę z domu.

— Te! Kuba! Bieraj klumpy i złaź — z czeluści podwórza dobiegło wołanie kolegów.

— Słońce wysoko, a ten jeszcze leży w wyrze.

— Leniuch.

— Powiedz Mamusi… że idziemy do kościoła — dodał Janek z którym dzielili ławkę w szkole, a śniadanie na przerwie.

Ojciec Janka, stary Adam — w odróżnieniu od młodego Adama, syna — pracował w warzelni soli przegarniając długą gracą solną zawiesinę, męczył i pocił straszliwie w czasie ośmiogodzinnej szychty, co nie poszło na marne, ponieważ już drugi raz z rzędu mógł się pochwalić tytułem ‘Przodownika Pracy’ drugiej klasy. Pomimo posiadanego statusu przeodownika zarabiał tyle ile kot napłakał i gdyby nie należne mu dodatkowe bony i talony na reglamentowane towary, które odsprzedawał z zarobkiem na czarnym rynku, byłoby krucho wyżywić pięcioosobową rodzinę. Z chłopakami nie było kłopotu jak mawiała głowa rodziny, sympatyczna, bardzo pulchna, pani Halina, ale w domu jeszcze dwie dorastające dziewuchy, a te trzeba nie tylko wyżywić, ale i ubrać, szczególnie osiemnastoletnią pannicę Wandźkę — Trza ją jak najszybciej z domu — gadał stary tracąc ostatnie strzępy ojcowskiej powagi na jałowych słownych przepychankach przegrywając z inteligentną, pyskatą córką, która nie dawała się podporządkować. Wanda była największym problemem dla Matki zatajającej przed chłopem wyczyny najstarszej z rodzeństwa córeczki, oczka w głowie Tatuśka, wyrywającej się spod niezbyt twardej matczynej ręki. Pani Halina wbrew opini twardej baby, posiadała w obfitej piersi zbyt miękkie serce dla swoich dzieci. Szczególnie dla Wandźki.

— Z czym masz? — spytał Janek rozwijając zawiniątko.

— Z cukrem — stwierdził Kuba rozdzielając suche skibki — i z melasą. A ty?

— Z leberą? Ale wyżer. Masz połowę — wcisnął Kubie złożoną pajdę chleba suto posmarowaną pachnącą wątrobianką — Dawaj z melasą.

— Uważaj!

Pajda posmarowana melisą wysunęła się Jankowi z rąk, pacnęło i na kamiennej podłodze rozlała się brunatna plama słodkości.

— Śniadanie diabli wzieli! — stwierdził Jan i zbierając pajdę z brudnej podłogi pocałował zmasakrowaną skibkę, pamiętając o przyniesionej przez Babcię tradycji przekazywanej z pokolenia na pokolenie. Chleb, który upadł na podłogę należało pocałować.

— Chleb jest święty — tłumaczyły wnukom — bo Pan Jezus dzielił chleb na Ostatniej Wieczerzy z Apostołami. Jak nam spadnie… sprawiamy mu ból i musimy go przeprosić.

Śniadaniem wymieniali się prawie wszyscy. Chwalili skibkami z leberką, białym serem, suchymi posypanymi tylko cukrem i zroszonymi mlekiem pajdami ciepłego, świeżego, pachnącego chleba. W żadnym domu nie wyrzucało się suchego chleba. Wyjątkiem był trzymany w chlewiku prosiak rosnący na przynoszonych z knajpy zlewkach kraszonych suchymi kromkami chleba. Twarde skibki rzucało sią na patelnię opiekało, a gdy zbrunatniał, posypywłao się gorącą grzankę cukrem i zraszało mlekiem. Czasami z witaminowym dodatkiem, plastrami jabłka lub gruszką. Zimą nie uświadczali łakoci w postaci owoców podmienianych cebulą lub ząbkami czosnku.

— Tesz mosz od Łężyka? — stwierdził Janek wbijając zęby w skibkę.

— Czasami od Gałęza, bo na drugiej stronie je mleczarnia i kupuje mleko i ser.

— Wczorej mama zrobiła puding. Waniliowy! — pochwalił się Jan.

— Mama upiekła sernik. Jutro przyniosę kawałek. Dobra? — dodał Kuba. Od kilku dni marzył o serniku z dwóch jajek, które jeszcze dzisiaj wycygani od ciotki Agaty.

Kuba wyrwał z domu informując Matkę zgodnie z poleceniem kolegów, że idzie na poranną mszę dla młodzieży szkolnej do św. Mikołaja, czyli daleko od domu. Klumpy — żeby Matka nie widziała — rzucił chłopakom z balkonu. Na ich Placu także stał kościół do którego byłoby bardzo blisko, niestety w okresie okupacji należał do gminy ewangielickiej i od czasu wyzwolenia miasta był zamknięty na cztery spusty ponadto rozszabrowany po ostatni detal łącznie z ołtarzem. Pozostały nieczynne organy i nieliczne ławki. Niszczejący obiekt z powybijanymi kolorowymi witrażami i wysmukłą trzydziestometrową wieżą ozdobioną czterema zegarami oczekiwały zarówno na remont wnętrza, jak ponowną konsekrację wstrzymywaną z wiadomego powodu zarówno przez komunistyczne władze, jak i Kurię borykającą się z brakiem kapłanów.

Na Zarwanym roiło się od rozbawionej i wrzeszczącej dzieciarni zjeżdżającej ze stoku wszelkimi możliwymi do użytku wehikułami mogącymi od biedy zastąpić płozy. Niektórzy wykorzystywali do zjeżdżania kawałki znalezionej papy i falistej blachy pozostałej po zburzonych barakach Volkssturmu. W czasie, gdy Kuba zakładał klumpy, koledzy pędzili z górki na łeb i szyję, czworo na jednych sankach siedząc, albo leżąc jeden na drugim. Klumpy były najzwyklejszymi butami na grubej… drewnianej zelówce w którą wbijano równolegle dwa grube druty imitująe ostrza łyżwy. Klumpy nadawały się wspaniale, zarówówno na płaskie powierzchnie, jak i stoki wzniesień nawet wyższych od Zarwanego, chociaż często dochodziło do dotkliwych upadków, złamań kończyn i urazów głowy. Nikt nie wzywał pogotowia, którego i tak w mieście jeszcze nie było. Poszkodowany ratował się sam, albo przy czynnej pomocy kolegów.

— Teee. Uważaj jak jedziesz — szusnęli tuż obok pędzącego Kuby jakby chcieli zmieść z powierzchni, a miejsca przecież dla każdego w nadmiarze.

Jeden ze stoków Zarwanego, ten zachodni, kto zwracał uwagą na taki drobiazg, kończył głębokim uskokiem i zapadliną wpadającą w ciemną otchłań bez dna nazywaną piekłem. Omijano ją dalekim i bezpiecznym łukiem. Miejsce było nie tylko niebezpieczne, ale pociągające i tajemnicze, więc do czasu zawalenie czarnego lochu stertami gruzu, nie brakowało odkrywców, czyli szabrowników spodziewających się zakopanych skarbów. Bywało, spotykali śmierć przywaleni zarwanym stropem lub uduszeni brakiem tlenu. Głupców nie brakowało, sami się rodzili, więc od czasu do czasu kolejni poszukiwacze skarbów ponawiali nieudane próby wejścia do sztolni. Zabawy na Zarwanym kończyły się z zapadnięciem zmroku. Dzisiaj obyło się bez groźnie wyglądających wypadków, nie było złamań, ale nie ustrzegli się od kilku widocznych i mniej widocznych siniaków. Szybko zapadał zimowy zmrok, stok zjechany setkami płóz przybrał szarą barwę zacierając niebezpieczne wyrwy i uskoki, więc czas na powrót do domów. Grupa chłopców z Placu z Kubą na czele wybywała pierwsza z uwagi na najdłuszą drogę do pokonania. Do domu zachodzili o grubym zmroku witani wymówkami, czasami krzykiem zdenerwowanych rodziców i solidnym przetrzepaniem miejsca poniżej pleców. Zima trwała w najlepsze katując ziemię i ściskając rzekę lodową pokrywą, a w miejskim parku skuła dwa wielkie stawy dziesiąciocentrymetrowym lodowym pancerzem, ulice pokryła szkliwem zamieniając w ślizgawki. Odeszła obawa przed epidemią, zmniejszyła się zachorowalność wśród dorosłych i dzieci. Wielkimi, cichymi krokami zbliżała się kolejna Gwiazdka prorokowana, że będzie na lodzie i śniegu, lecz ranki wstawały we mgle wyczarowując na krzewach i drzewach srebrne sukienki szadzi, co nie rokowało, że na Wigilię spadnie śnieg. Kilka dni przed Wigilią nadszedł ze wschodu zimny i dokuczliwy wiatr zmieszany z miękkim, puszystym jak łabędzi puch śniegiem sypiącym na ziemię przez kilka następnych dni, który zasypał miejski park metrową śnieżną powłoką. Wicher leciał wzdłuż pustych pól niosąc z sobą śnieg, wpadał w uśpione miasto, miotał pomiędzy ciasno stojącymi domami, pędził wzdłuż opustoszałych ulic, metrowymi zaspami zawiał Plac, zwany przez autochtonów Klasztornym, że nie przejdziesz od domu do domu. Miejski rynek, gdzie odbywały się wtorkowe i piątkowe targi oraz świętowano wszelkie państwowe uroczystości, skąd ruszał pierwszomajowy pochód, a także znajdował prowizoryczny dworzec MPK, zawiało białym, zbitym śniegiem pogrążając miasto w komunikacyjnym bezwładzie. W szkole nic nowego, oprócz tego, że odszedł któryś ze starych nauczycieli zastąpiony młodym gniewnym nafaszerowanym czerwoną propagandą przekazując nieświadomym dzieciakom świetlistą drogę komunizmu. O Francuskiej Rewolucji niosącej na sztandarach także hasło wolności nie posiadał najmniejszego pojęcia, czego na pedagogice nie uczono, a na historii starano się zapomnieć.

Zimowe wakacje nadeszły w sam raz sprawiając dzieciakom wielką frajdę, zamrznięte stawy zamieniły w wielkie i niebezpieczne lodowiska — z uwagi na wycięte przeręble — zamarznięta rzeka w najdłuższy na świecie tor wyścigowy. Jurek od Zalewskich, którego starsza siostra Maria należąca do najważniejszej Partii w kraju pracowała w Komitecie Miejskim i z ego tytułu posiadała fory i dostęp do wszelkiego dobroctwa, sprezentowała bratu panczeny. Nieważne, że zapinane na zamek, lecz eksplodujące radością obdarowanego.

— Jurek! Możesz się tylko ślizgać na lodowisku na Kasprze, gdzie bezpiecznie. Rozumiesz? Żadne stawy w parku, żadne jezioro, a o rzece zapomnij — wbijała bratu w głowę w której sama radość, lecz brak zrozumienia — Jak mi doniosą… Wiesz, co będzie.

Jurek wiedział, co miało oznaczać ostrzeżenie, był jednak pewny, że żaden papla się nie znajdzie, a ponieważ w swoim kilkunastoletnim życiu nie spotkał się jeszcze z zawiścią ignorował ostrzeżenia siostry. Wytrzymał tylko dwa dni.

— Chłopaki! Idziem na jezioro? — spytał zaczepnie.

Pytanie nie było pytaniem lecz iskierką zapalającą w głowie skrywaną ochotę pojeżdżenia na wielkim lodzie.

— Taki tu tłok, że polatać nie można — stwierdził Heniek jeżdżący na wypożyczonych od starszego brata sfatygowanych figurówkach znalezionych w opuszczonym niemieckim domu w niedalekiej wiosce, gdzie chodził z kumplami na szaber.

— No! — dodał Kazik niosąc w ręku ciężkie klumpy.

— I te chłopaki z Błoni — przypomniał Maciek mający fizyczną styczność z ciężkimi łapami starszych kolegów zaliczających się do najwięksyzch rozrabiaków w mieście.

— Ja zostaję — wyłamał się Kuba — Mama kazała wrócić na czas.

— Mama! Tylko Mama, mamisynku — zakpił wyrośnięty Bronek, którego wszyscy w szkole się bali, chociaż nikomu nie uczynił krzywdy, chyba niechcący albo sprowokowany. Bronek nie miał rodziców, którzy zginęli w KZ zamordowani przez faszytów, wychowywali go dziadkowie, więc był rozpuszczony jak przysłowiowy dziadowski bicz, nikogo nie słuchał i nikogo się nie bał, oprócz dzielnicowego milicjanta starszego sierżanta Balcerzaka o posturze wypasionego misia i łapach jak murarska kielnia, ale współczującym sercu.

— Zostań jak się boisz — dodał Jurek dołączjąc do kolegów znikających za załomem domu.

— Nie boję… Dałem słowo, że przyjdę punktualnie — odpowiedział na bezpodstawny zarzut.

— No to, cześć.

— Uważajcie na przeręble! — krzyknął Kuba za odchodzącymi kolegami.

Wieczorem do drzwi mieszkania załomotał zdenerwowany i zapłakany Heniek przynosząc hiobową wieść. Kuba nie musiał się domyślać.

— Kto przyszedł? — z kuchni doszło pytanie Wisi zajętej przygotowaniem kolacji.

— Heniek…

— Tak późno? Coś się stało? — spytała wspominając czas okupacji gdy nocą do drzwi mieszkań przychodziła śmierć ubrana w mundur SS albo Gestapo — Jadłeś kolację?

— Jeszcze nie...proszę pani, bo najpierw musiałem przyjść do Kuby.

— Siadajcie do stołu i opowiesz, co się stało. Siadaj chłopcze i jedz.

Zawsze jadali w kuchni. Na stole trzy talerze, tyleż kubków gorącego mleka bez miodu i po dwie skibki pszennego chleba z twarogiem dla każdego. Wisia nie jadła czekając, jak się domyślała na smutną wiadomość, ponieważ wiedziała od Kuby, że koledzy poszli na jezioro.

— Jurek chciał na jezioro… i poszlim, bo też chcielim polatać — rozpoczął pałaszując skibkę popijaną mlekiem — Na Rybokach nikogo. Pusto. Całe jezioro dla nas. Tylko pod wioską kilka wędkarzy nad przeręblą.

— Grzebiecie się jak kury. Pospieszcie się — poganiał Jurek skręcając łyżwy do zelówki butów i spinając skuwki rzemyków.

— Pogonim sie? — spytał Bronek.

— Do tamtej wierzby — dodał Maciek wskazując rosnące przy brzegu trzy wierzby bez liści.

— Dobra — podnieśli rzuconą przez Bronka rękawicę.

— Ale najpierw polatamy.

Przemierzali taflę jeziora wzdłuż i wszerz, ścigali z gwiżdżącym w uszach wiatrem wzbijając spod łyżew i drewnianych klumpów skrzące się w słońcu drobinki lodu. Grała w nich dziecięca radość wyzwolona śmiechem i pohukiwaniem. Poczuli się wolni od krępujących nakazów i przykazów rodziców. Pisklaki wyleciały z klatki i nie znając bezsiły swych nieopierzonych skrzydeł poczuły się orłami.

— Nawet nie usłyszelim krzyku. Wjechał pod lód z biegu. Łyżwy go wciągły.

— Nikt nie widział? — ździwiła się matka Kuby.

— My byli daleko… dopiero Maciek. Nigdzie żadnej deski ani gałęzi. Kazik pędził w stronę wędkarzy, ale nim przyszli, było po wszystkim. Przyjechała milicja i straż, ale nie znaleźli — kończył opowieść o utoniąciu Jurka — Bronek chciał nurkować… ale mu nie pozwolilim. Musielim go trzymać, żeby nie wskoczył w klamotach. Poszedłby na dno jak nic — zakończył pochylając głowę nad stołem –To ja już pójdę.

— Kuba! Odprowadź kolegę do krzyżówki. Tak mi przykro, Heniek. Byłeś jego najlepszym kolegą. Prawda?

Nie odpowiedział wychodząc bez pożegnania.

Kilka dni po wypadku rybacy przeczesując jezioro sieciami, wyciągnęli zwłoki Jurka na brzeg. Za małą, białą trumną szli wszyscy koledzy z klasy i Placu. Maria nie mogła sobie wybaczyć śmierci brata za którego śmierć się obwiniała. Załamała się psychicznie i długo leczyła u doktora B. w psychiatrycznej przychodni na Toruńskiej. Zgasła rok później przegrywając z przytłaczającym ją ciężarem winy, której nie mogła unieść.

Rozdział trzeci
Ojczym

Wzdłuż ulic miast, miasteczek i wsi rozwieszano setki, tysiące plakatów propagandowych nawołujących do udziału w pierwszym po wojnie powszechnym referendum mającym ukazać siłę PPRowskiej parti, odsunąć od wpływów lewicę, ludową partię PPSu oraz Stronnictwo Ludowe, co udało się osiągnąć dopiero sfałszowaniem referendum. Plakaty z napisem 3 x TAK naklejano na każdym skrawku wolnej przestrzeni, malowano wapnem na wiejskich opłotkach i deskach stodół, ścianach wiejskich chałup i miejskich domów. Na trzy stawiane pytania, naród odpowiedział pozytywnie tylko na trzecie — jesteśmy za utrzymaniem granicy na Odrze i Nysie — ignorując pozostałe, co doprowadziło do generalnej ofensywy komuchów na partyjną lewicę. Ażeby zadowolić polecenia Stalina, rządząca w kraju komunistyczna elita z Bierutem i Gomułką na czele zorganizowała ekipę sowieckich funkcjonariuszy MGB oraz cieszące się złą sławą NKWD kierowane przez pułkownika Dawydowa do omówienia technicznych szczegółów sfałszowania referendum. Nad całością prac czuwał pułkownik Aaron Pałkin, po zakończeniu operacji ’referendum’ w podziękowaniu za zasługi, otrzymał generalski awans oraz order ‘Czerwonego sztandaru’ od batiuszki Stalina, a kraj nad Wisłą solidny kantar na twarz.

W szkole bez zmian, nauka i cierpliwe powtarzanie lekcji, sterta zadawanych przez nauczycieli prac domowych, klasówki i sprawdziany. Dzieci nie wprowadzano w zawiłe arkana polityki, lecz byli na bieżąco słuchając ulicy, biorąc udział w dyskusjach rodziców.

W szkole, oprócz serwowanej politycznej propagandy, nie wprowadzano i nie uczono o wielkiej polityce, uważając, że zbyt młodzi, chociaż hasło — idziemy drogą komunizmu do lepszego świata — spotykali na każdym kroku, zarówno w szkole, jak i życiu codziennym gdy spoglądali na dziesiątki kolorowych plakatów na których uśmiechnięte twarze robotników, hutników prażących się w spiekocie martenowskich kadzi i kolejarzy, którym nie było do śmiechu. W mieście powstał pierwszy oficjalny — w odróżnieniu od tajnych Skautów, czy Szarych Szeregów — hufiec nowego ZHP agitującego do wstępowania w ich szeregi oferując wyjazdy na obozy, zabawy przy ognisku, spanie pod namiotami, życie z naturą i wiele przyjemności związanych ze zdobywaniem stopni harcerskich. Agitacja w szkołach spełniła zadanie, powstawały drużyny i hufce. Jeden z nich z numerem trzy zawiązano w ich szkole. Nie obyło się bez niespodzianki i komentarzy starszych kolegów, gdy komendantem został młodszy Drygas. Od zaraz ubierał harcerski mundur obwieszony harcerskimi odznakami zdobytych stopni, oraz przepasywał się zielonym plecionym sznurem zdobiącym jego dumną pierś. Głowę ozdabiała zgniłozielona rogatywka ozdobiona lilijką. Nareszcie udało się Drygasiątku chłopcom zaimponować. Pierwszy obóz zaplanowano w letnie wakacje.

— I, jak chłopaki? — spytał Bronek — Zapisujem sie?

— Słyszelim, że Edek Boiński…

— Kto taki?

— No, ten ‘Błyskawica’ ze starego harcerstwa — poinformował Bronek będący w temacie.

— Boiński? To panieńskie nazwisko mojej Mamy — wtrącił Kuba, ażeby cokolwiek powiedzieć — ale tego nie znam.

— Nieważne. Ten błyskawica nie każe dzieciakom wstępowć do hufca.

— Dlaczego? — pytania kolegów z klasy.

— Niewiem — szczerze odpowiedział Bronek, a ponoć miał rozeznanie w wielu sprawach.

Byli młodzi, bardzo młodzi, uczniowie gimnazjum, działacze Szarych Szeregów, wśród nich Edek Błyskawica, harcerze, studenci, intelektualiści i robotnicy, którzy naczytali się zbyt wiele mądrych książek, a nocami słuchali wyciszonych wiadomości Głosu Watykanu, Wolnej Europy i Głosu Ameryki. Panujący system nazwał ich wrogami i zdrajcami narodu, a oni byli ostatnimi przegranymi ofiarami minionej wojny, ofiarami systemu, niewinnymi romantykami dwudziestego wieku. Ktoś doniósł. Uszy i oczy systemu. W czasie wojny konfidenci gestapo w czasach socjalizmu donosiciele UB. Wielki pokazowy proces w sali miejskiego hotelu. Chcieli żyć, lecz wyrok był nieubłagany. Żaden nie doczekał dnia politycznej odwilży. Miasto było wstrząśnięte, lecz milczało zastraszone, jak większość narodu. Strach i obojętność. Styl życia w czasach, które trzeba było spokojnie przeżyć.


Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 58.1
drukowana A5
Kolorowa
za 83.85