E-book
23.63
drukowana A5
56.93
drukowana A5
Kolorowa
79.46
Zasypani

Bezpłatny fragment - Zasypani


5
Objętość:
224 str.
ISBN:
978-83-8351-827-5
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 56.93
drukowana A5
Kolorowa
za 79.46

Polecajki

Justyna Dziura po raz kolejny udowadnia, że ma talent do tworzenia opowieści, które rozczulają w swojej prostocie i podnoszą na duchu. Bohaterowie, których stworzyła autorka, pokazują, że czasem znalezienie się we właściwym miejscu i czasie, potrafi odmienić całe życie-a w tym przypadku okazuje się być szansą na wyjątkowe uczucie. Dlatego poddajcie się magii świąt i pozwólcie by Leah i Elias otoczyli was swoim urokiem i ciepłem. Niech malownicza Szwajcaria sprawi, że na chwilę uciekniecie od trudów codzienności. P. D. Hutton — autorka


Herbata z imbirem, pomarańczą i goździkami będzie idealnym dodatkiem do uroczej opowieści o miłości, która narodziła się w magicznym czasie, jakim są przygotowania do Świąt Bożego Narodzenia. Zachwycające Zermatt, otoczone górskimi szczytami i lodowcami, a w nim dwoje ludzi, którzy z pozoru wydają się zupełnie niezainteresowani sobą. Jeśli chcecie bliżej poznać Leah i Eliasa, zapraszam do przeczytania książki Justyny Dziury „Zasypani”. Polecam! Anett Lievre — autorka


Herbata z imbirem, pomarańczą i goździkami będzie idealnym dodatkiem do uroczej opowieści o miłości, która narodziła się w magicznym czasie, jakim są przygotowania do Świąt Bożego Narodzenia. Zachwycające Zermatt, otoczone górskimi szczytami i lodowcami, a w nim dwoje ludzi, którzy z pozoru wydają się zupełnie niezainteresowani sobą. Jeśli chcecie bliżej poznać Leah i Eliasa, zapraszam do przeczytania książki Justyny Dziury „Zasypani”. Polecam! Anett Lievre — autorka

Rozdział 1

Leah

Co za głupi pomysł — jęczę w duchu, ciągnąc za sobą sporych rozmiarów walizkę. Moi rodzice, wybierając wycieczkę na świąteczny prezent, mogli chociaż postarać się o jakieś ciepłe kraje, a nie krainę, gdzie zimno przeniknie mnie do kości. Na samą myśl czuję dreszcze na całym ciele. A tu jeszcze muszę czekać na cholerny pociąg, który zabierze mnie na miejsce. No przecież to jakaś kpina, żeby nie można było dolecieć do danego kraju samolotem. Kolejką… i to elektryczną. Nie chcę nawet myśleć, co będzie, jak wysiądzie prąd. Jasny gwint. Utknę tu, zamarznę i tyle z tego będzie. Peron, na którym przyszło mi czekać, osłonięty jest co prawda dachem, ale nie ma ścian, które mogłoby osłonić człowieka od wiatru. Do tego przejeżdżające co chwilę pociągi robią taki przeciąg, że telepię się niczym osika.

Chce mi się płakać. Mogłam odmówić, wymienić ten cholerny bilet na coś innego. Ale nie! Pojadę, zobaczę, zwiedzę.

Taaa jasne. Prędzej odmrożę kończyny, a nie zwiedzę. Nie wystawię nosa z hotelu przez najbliższe trzy tygodnie. Nie rozumiem, co kierowało moją rodziną do wykupienia mi pobytu na tak długi czas. Zwykłe dwa dni by wystarczyły. Uparli się jednak, że po obronionym magistrze i dorywczej pracy przyda mi się trochę wolnego, zanim zacznę pracę na pełen etat w rodzinnej firmie. Jestem sceptycznie nastawiona do tej wycieczki i nie mam pojęcia, jak ja ją przeżyję.

Dzwoniący telefon wyrywa mnie z zamyślenia. Spoglądam na prostokącik trzymany w dłoni, po czym ściągam rękawiczkę i naciskam zieloną słuchawkę. Chwilę męczę się, żeby wsunąć telefon pod czapkę, po czym się odzywam:

— Cześć mamo — bąkam na powitanie.

— Cześć, córcia. I jak jest? — Jej entuzjazm jest co najmniej tak wielki, jak mój powinien być. W końcu to ja wybrałam się na wycieczkę, nie ona.

— Świetnie. Jak tak dalej pójdzie, wrócę do domu jako bryła lodu — sarkam w odpowiedzi.

— No nie przesadzaj, na pewno nie jest aż tak źle.

— Jest gorzej — mamroczę pod nosem. Brzmię jak niewdzięczna, więc szybko się poprawiam. — Jeszcze nie dojechałam na miejsce. Czekam na pociąg z Zurychu do Zermatt.

— To koniecznie daj znać, jak dotrzesz, żebym się nie martwiła — poprosiła.

— Na pewno dam znać, choć u was będzie już późno — obiecuję.

— To nic, będę czekać na twoją wiadomość.

— Pociąg osobowy z Zurychu do Zermatt odjeżdża z peronu drugiego, tor szósty. — Rozmowę przerywa nam głos dobiegający z głośników.

— Mamo, muszę kończyć. Za chwilę odjeżdża mój pociąg. — Rozglądam się. — A ja jestem nie na tym peronie.

Zaraz naprawdę się popłaczę.

— To do usłyszenia.

Rodzicielka rozłącza się, nim odsunę komórkę. Chowam go szybko do kieszeni kurtki i kieruję się w poszukiwaniu mojego peronu. Mam nadzieję, że obejdzie się bez przygód i na przykład tu nie utknę, bo pomylę pociągi. Zbiegam po schodach i rozglądam się gorączkowo. Oznaczenia peronów są dość konkretne, więc od razu udaje mi się namierzyć swój. Pędzę w odpowiednią stronę, ciągnąc walizkę, która na wyboistych płytkach czasem mnie spowalnia. Klnę w duchu, ale nie ustaję w biegu. Gdy już udaje mi się go zlokalizować, przed wejściem upewniam się u ochroniarza, że to na pewno ten pociąg, który już czeka na odjazd. W zasięgu wzroku nie widzę żadnych pasażerów. Liczę, że nie zostawi mnie na tym zimnym peronie.

Trzymając rączkę walizki, wchodzę na dwa stopnie i z całych sił ciągnę mój dobytek. Sama nie pamiętam, co do niej napchałam, ale jest okrutnie ciężka. Spocona niczym po maratonie, ale w końcu szczęśliwa, stawiam ostatni krok w wagonie. Uf udało się. Mimowolnie się uśmiecham i wyciągam z kieszeni kartkę z numerem siedzenia. Serce wali mi jak oszalałe, ale staram się dzielnie trzymać. Cóż, przynajmniej zrobiło mi się cieplej. Trzeba widzieć jakieś plusy. Doprawdy, kto to wymyślił takie niskie temperatury!

Przemierzam wagon z jednego jego końca na drugi, bo okazuje się, że to ostatnie cyfry. Po kilku minutach udaje mi się odnaleźć właściwy przedział, więc wsuwam się z ulgą do środka. W środku nie ma jeszcze nikogo, więc ściągam okrycie wierzchnie. W środku jest przytulnie, więc obawę przed zamarznięciem w podróży odsuwam daleko w zakamarkach mojego umysłu. Próbuję podnieść walizkę, by włożyć ją na górną półkę nad siedzeniami, jednak niestety mój bieg wyczerpał moje pokłady energii. Z trudem mi się udaje unieść walizkę i gdy przychodzi do wyciągnięcia jej nad głowę, zaczynam się trząść od jej ciężaru i zataczam się do tyłu. Zderzam się z czymś miękkim, a następnie nie mam już w rękach torby podróżnej.

Odwracam się prędko. Moim oczom ukazuje się przystojny młody mężczyzna. Kilkudniowy zarost, ciemne włosy i zielone oczy. Pełne usta wyginają się w cwaniackim uśmieszku. Na sobie ma jedynie ciemno-zieloną puchową kurtkę, którą ma rozsuniętą, a pod nią lekki beżowy sweter. Przełykam głośno ślinę, wiedząc, że gapię się na niego jak jakaś wariatka. Ale nic nie mogę na to poradzić. Podoba mi się to, co widzę.

— Pomogę — oferuje.

— Dziękuję. — Udaje mi się wydusić i na miękkich nogach odsuwam się, by mógł włożyć ją na półkę. Przyglądam mu się jeszcze chwilę i wyobrażam sobie, jak jego mięśnie poruszają się pod ubraniem. Na policzki wypływa mi rumieniec i raczej nie jest on spowodowany ciepłem panującym w pociągu. Odwracam na chwilę wzrok, i biorę głęboki oddech.

— Co ty tam napchałaś, kobieto? — mamrocze.

— Same potrzebne rzeczy. — Wzruszam ramionami.

— Jasne. Kobietom to zawsze wszystko jest takie niezbędne, a potem nawet z walizką sobie poradzić nie umieją. — Prycha, po czym ściąga swoją kurtkę i zajmuje miejsce po przeciwnej stronie przedziału.

— Wypraszam sobie. — Zakładam dłonie na biodra w buńczucznej pozie. — Dałabym radę, a że pan się napatoczył, to pomógł. Podziękowałam przecież.

— No pewnie albo zginęłabyś przygnieciona tą walizką.

— Chyba nie przeszliśmy na ty — warczę ostrzej, niż zamierzałam, bo zaczyna mi działać na nerwy. Jest taki bezpośredni i wredny.

— A możemy, żeby ta długa podróż była znośna. — Mruga do mnie okiem.

Och… cóż za zmienne humorki. Zaciskam szczęki i mrużę oczy spoglądając w jego kierunku.

— I taka będzie, jak każde z nas nie będzie się odzywać — odpowiadam.

Opadam na kanapę i wpatruję się w okno. Zachowuję się niegrzecznie, ale mam to gdzieś. To, że jest przystojny i dobrze zbudowany, nie znaczy zaraz, że zapomnę o jego uwadze. Wszak nie wpakowałam znowu tyle rzeczy do tej przeklętej walizki. Dla tak dobrze zbudowanego faceta nie powinna stwarzać problemu.

Leah przyjechałaś tu odpocząć, a nie się denerwować, upominam się w myślach i poprawiam pozycję na wygodniejszą. Krajobraz zaczyna coraz szybciej się przesuwać. Przymykam na chwilę zmęczone powieki.

— Przyjechałaś na urlop?

Uchylam oko. No to tyle z drzemki. Wzdycham przeciągle.

— Tak, a to coś złego? — Unoszę brew.

— Nie. Jesteś tak wystrojona, że od razu to poznałem. — Wzrusza ramionami.

Co proszę? Wystrojona? Co prawda założyłam skórzane, czarne spodnie i czerwony sweter, a do tego wysokie kozaki, ale od razu wystrojona? Czyżby tutejsi mieszkańcy inaczej się ubierali?

— Niby, co jest nie tak z moim ubiorem? — Spoglądam w dół na siebie, a później unoszę wzrok na niego.

— Nic, nic. — Unosi dłonie w geście poddania. — Po prostu pasujesz do innych turystek, które spotykam na co dzień.

— Ach tak, więc ładnie szufladkować ludzi? — Krzyżuję ręce na piersi. No i proszę, kolejny do kolekcji się znalazł, który ocenia ludzi po pozorach. A tych w swoim życiu miałam aż nadto.

— Nie szufladkuję, mówię tylko, jak to wygląda — tłumaczy.

Ciężko mi go rozszyfrować. Z jednej strony jest ciekawski i pomocny, a z drugiej niezwykle oschły.

— Mogę jechać na urlop, turnus rehabilitacyjny, do pracy, czy gdziekolwiek chcę, a tobie nic do tego — warczę.

— U nas nie ma takich turnusów — odpowiada spokojnie.

— Świetnie, więc zostańmy przy ostatniej opcji. — Wykrzywiam twarz w fałszywym uśmiechu, chcąc skończyć naszą pogadankę.

— Przyjechałaś do pracy? — Zaciekawiony spogląda na mnie.

— Nie. Po prostu nie twój interes. — Zamykam na chwilę oczy.

Wkurza mnie, tak bardzo mnie wkurza. Na jego szczęście piękna buźka rekompensuje mi straty psychiczne po tej rozmowie.

— Chyba cię polubię, Leah. — Puszcza mi oczko.

Moje usta otwierają się, to zamykają na jego słowa. Serce zaczyna bić szybko. Adrenalina osiąga maksymalny poziom. Za chwilę dostanę zawału.

— Skąd wiesz, jak mam na imię? — Wyduszam z siebie cicho, bo panika ściska mnie za gardło. A jeśli to seryjny morderca, który został wysłany przez konkurencję ojca i chce mnie zabić? Przełykam głośno ślinę. Muszę wyglądać na przerażoną, bo przekrzywia głowę w bok i uśmiecha się delikatnie, ręką wskazując na walizkę umieszczoną na półce nad moją głową.

— Wszystko masz wypisane na bagażu. — Chyba nadal muszę mieć niewyraźną minę, bo dodaje: — No co się tak patrzysz, nie jestem jakimś stalkerem czy coś.

— Jesteś dziwny — szepczę do siebie, a moje serce nie chce się uspokoić. Poważnie zaczynam się go bać.

— Zgadłaś.

To nie żaden morderca, Leah! Zwyczajny facet, który chce zabić czas w pociągu, zagadując do turystki. Mija dobra chwila, zanim podejmuję rozmowę.

— A tobie jak na imię? — zmieniam temat. Jeśli faktycznie mamy jechać jeszcze jakiś czas razem, fajnie byłoby przynajmniej to wiedzieć.

— Jestem Elias.

— Okej. Miło cię poznać, Elias. Jesteś stąd? — zagaduję.

— Stąd znaczy skąd? — Przekrzywia głowę na bok, wpatrując się we mnie. Jego oczy mają w sobie coś takiego, że jednak cały mój lęk odchodzi. Sposób, w jaki na mnie patrzy, jest niezwykle łagodny, dzięki czemu czuję się znacznie bardziej komfortowo w jego towarzystwie. Tak, z pewnością nie nadawał się na żadnego stalkera, ani gwałciciela.

— Z Zermatt?

— Tak.

— I jest tam faktycznie tak, jak w folderach, które dostałam? — Jestem ogromnie ciekawa, czy nie minęli się z prawdą.

— Jasne, a nawet ładniej — zapewnia.

— To dobrze. — Ziewam rozdzierająco, zasłaniając buzię dłońmi. Cholerny jet lag. — Przepraszam — mówię speszona.

— Nic nie szkodzi, prześpij się. Obudzę cię, gdy będziemy na miejscu.

Ze skupieniem zaczyna przeglądać coś w swoim smartfonie, a ja zaczynam się zastanawiać jakby wyglądał, gdyby się uśmiechnął. Tak szczerze, a nie złośliwie. Jest tak przystojnym mężczyzną, dobrze zbudowanym, ale mnie ciekawi jedno, co sprowadza go do miasteczka? Czy jest faktycznie mieszkańcem? Jakie ma pasje? Upodobania? Co sprawia mu radość? Potrząsam głową na własną głupotę. Mój towarzysz nie zwraca na mnie uwagi, więc nie pozostaje mi nic innego, jak wpatrywać się w okno, lub zasnąć. Druga opcja wydaje się kusząca, więc kolejny raz przymykam na chwilę powieki.

***

— Hej, obudź się. Leah! — Ktoś potrząsa mnie za ramię. Po chwili dociera do mnie, że jestem w pociągu z zupełnie obcym facetem. Otwieram szybko oczy.

— Co się dzieje? — mamroczę sennym jeszcze tonem.

— Przespałaś całą podróż. Postanowiłem, że cię obudzę, bo nie możesz tego przegapić. Spójrz w okno. — Wskazuje je ruchem głowy. Robię więc, co mi powiedział.

Wjeżdżamy do miasteczka położonego w dole masywnych gór. Suniemy mostem, a moje oczy napawają się tym widokiem. Otwieram okno, nic sobie nie robiąc z mrozu, który od razu uderza w moją twarz. Śnieg przykrył białą pierzynką dachy, szczyty gór, nawet na torach leży go niewielka ilość. Jest niczym w krainie Królowej Lodu. Bajkowo. Wspaniale. Po prostu przepięknie.

Po cichu liczę, że hotel będzie znajdował się wyżej, żeby móc podziwiać ten widok ze swojego pokoju. Coś niesamowitego. Może wcale nie będzie tak źle?

— Leah, zamknij okno, bo zamarzniemy — słyszę głos Eliasa.

Skupiłam się na widoku, więc nie przeszkadzał mi chłód, ale teraz gdy wróciłam do rzeczywistości przez słowa Eliasa, robi mi się zimno. Obym tylko się nie rozchorowała. Czym prędzej odcinam nas od zewnętrznego świata.

— Wybacz — mówię speszona. — Ale wow. — Kręcę z niedowierzaniem głową i zaczynam się śmiać.

— Co nie? Wiedziałem, że ci się spodoba — mówi dumnie. — Nie mogłaś tego ominąć.

— Dziękuję, że pomyślałeś o tym. Faktycznie żałowałabym, że ten widok mnie ominął.

— Nie ma za co. — Puszcza mi oczko.

— Popatrz, popatrz, daliśmy radę rozmawiać ze sobą normalnie — rzucam uszczypliwie.

— A ty wszystko zburzyłaś. — Wzdycha przesadnie.

— Nieprawda — oponuję.

— Daj spokój. Droczę się z tobą, tak, jak i przedtem.

— Odebrałam to bardziej, jak atak na moją osobę — mówię urażona.

— Może trochę byłem zły, ale to przez moje problemy i wyżyłem się na tobie.

— Jeśli to są przeprosiny, to niech będzie, że je przyjmuję — mówię ugodowo.

— To dobrze. Długo tu będziesz?

— Jakiś czas — odpowiadam wymijająco, nie chcąc zdradzać szczegółów.

— Jakbyś potrzebowała przewodnika po okolicy, możesz śmiało się do mnie odezwać — proponuje.

— Czy ja wiem, czy będzie taka potrzeba? — zastanawiam się na głos. — Chciałam cały wyjazd przeleżeć w hotelowym łóżku.

— W tym też mogę ci pomóc. — Otwieram usta gotowa odpowiedzieć mu coś, by poszło mu w pięty, ale zanim zdążę, Elias szybko dodaje: — Żartowałem! Wyluzuj!

— Wszyscy mieszkańcy tacy są? — pytam i zerkam na niego, przekrzywiając głowę.

— Tacy fajni? Na pewno nie. — Uśmiecha się szeroko i muszę przyznać, że taki wyraz twarzy pasuje mu najbardziej. — Choć myślę, że nie będziesz się nudzić. Tylko musisz wyjść z hotelu. A teraz zbieraj się, czas na nas.

Faktycznie pociąg stanął na stacji. Podrywam się z miejsca i nakładam kolejne warstwy ubrań. Gdy już jestem gotowa, walizka czeka na mnie na ziemi. Ależ on pomocny. Co prawda nie bez marudzenia, ale chyba każdy facet, jak przyjdzie mu tachać tobołki kobiety, jęczy. Na pewno uratował mnie przed śmiercią z rąk walizki. No i pokazał piękny widok. Zapowiada się ciekawy wyjazd.

Stop, stop, stop.

Opanuj się Leah, przecież nie znasz go. Nie można tak chłopaka wykorzystywać. Przecież na początku był gburem i co jeśli nim jest, tylko się z tym kryje?

Jakie to wszystko bywa skomplikowane.

— Leah, żyjesz? Musimy iść. — Łapie moją torbę i zaczyna z nią wychodzić.

— A tak. Dzięki, ale sama ją mogę wziąć. — Dołączam do niego z wyciągniętą dłonią.

— Pomogę ci, to nic takiego.

Akurat. Dla mnie to wiele znaczy. Jest taki miły. Co ja w ogóle gadam. Chyba mróz zamroził mi ostatnie komórki mózgowe. Dobra, dość tego.

— Gdzie się zatrzymałaś? — pyta Elias, zyskując moją uwagę.

— W Sun. — Spoglądam na ulotkę, którą wyciągnęłam z kieszeni płaszcza.

— To niedaleko. Pomogę ci.

— Nie! — oponuję szybko. Wysiadam z pociągu i staję na stacji, nie zwracając uwagi na ludzi. — Nie musisz tego robić. Dam sobie radę — zapewniam.

— Ale to żaden problem, a tak się nie zgubisz. — Staje obok mnie. Jego zielone oczy wpatrują się we mnie. Mogłabym w nich utonąć i prawdę powiedziawszy mam ochotę, skorzystać z jego propozycji, jednak nie wypada aż tak nadwyrężać czyjejś dobroci. Zapewne wolał wrócić do rodziny albo znajomych. Poza tym jeszcze na początku naszej drogi tak marudził na moją walizkę i cel podróży, że nie wiem czy to dobry pomysł.

— Nie będę cię, aż tak wykorzystywać. Przestań.

— Jak sobie chcesz, ale jak się zgubisz, daj znać.

— Nie zamierzam, bo się nie zgubię. Jest coś takiego jak GPS, Sherlocku. — Przewracam oczami.

— Dam ci mój numer, w razie jakbyś miała jakiś problem — proponuje, a ja robię wielkie oczy.

— Kiepski sposób na podryw — kwituję z uśmiechem.

— Nie podrywam cię. Nie jesteś w moim typie. — Lustruje mnie z góry na dół i z powrotem, aż zatrzymuje się na mojej twarzy z uśmieszkiem. — Chcę być miły. — Kapituluję i daje mu telefon, na którym zapisuje swój numer. — Jakbyś czegoś potrzebowała, daj znać. Musisz iść w lewo. Tak tylko mówię, jakbyś nie wiedziała.

— Dzięki, Elias.

— Do zobaczenia, Leah.

Odwracam się na pięcie z zamiarem opuszczenia peronu.

Dobra muszę iść w lewo. Ale które lewo? Matko, trzeba było przystać na jego pomoc. Po chwili decyduję się na jedną ze stron. Nim zdążę zrobić parę kroków, słyszę cichy śmiech i głos:

— Nie to lewo, Leah.

— Przecież wiem! — odburkuję i zmieniam trasę.

Przystaję po paru krokach, ale nigdzie nie widzę mojego towarzysza. Wzdycham przeciągle. Wpisuję adres hotelu i włączam trasę. Chwytam pewnie rączkę walizki i kieruję się za wskazówkami mapy Google. Całe szczęście, że wykupiłam starter z Internetem, przez co mogę do woli z niego korzystać. Hotel nie jest zbyt daleko, a droga nie jest za bardzo skomplikowana, więc udaje mi się dotrzeć do budynku bez większych przeszkód, choć śnieg zalegający na chodnikach utrudnia prowadzenie walizki. A do tego kozaki z obcasem również nie były najlepszym pomysłem. Teraz już wiedziałam, dlaczego Elias, tak na nie zareagował. Nie są to buty idealne do takiej pogody.

***

Wchodzę do ogromnego, drewnianego budynku, a piękno wnętrza wprost mnie zachwyca. Wysoka drewniana recepcja z wygrawerowanym logo hotelu, mogłaby przytłaczać swoją wielkością, ale dla mnie jest po prostu piękna i tak naturalna tutaj. Na prawo od niej znajduje się przeszklona ściana, która wychodzi na ogród, w tym momencie przysypany śniegiem, ale na wiosnę musi tu być wprost bajecznie. Pod oknami postawione są dwie zielone kanapy, tak mięciutkie, że człowiek jakby usiadł, to miałby problem wstać z nich. Czuję się tu jak w chatce leśniczego. Do tego pachnie tu jak w lesie. Zaciągam się tym zapachem, a młoda kobieta, która siedzi za kontuarem, uśmiecha się ciepło.

— Witamy w Sun, najlepszym hotelu w Zermartt — wita mnie rejestratorka.

— Dzień dobry. Nazywam się Leah Anderson.

— Ach, tak! — Odwraca się po klucz, po czym podaje mi go. — Nasza najdłuższa rezerwacja. Gdyby pani czegoś potrzebowała, jesteśmy do pani dyspozycji. Recepcja czynna jest przez całą dobę, więc śmiało proszę przychodzić. Życzymy miłego pobytu. Apartament na samej górze.

— Bardzo dziękuję.

Po załatwieniu formalności kieruję się do swojego pokoju. Na szczęście w hotelu jest winda, z której z ulgą korzystam. Nie dałabym rady taszczyć mojego dobytku po schodach. Gdy tylko przekraczam próg, pierwsze co kieruję się do okna, by odsłonić ciężkie firany. Moim oczom ukazuje się wymarzony pejzaż. Miasteczko w dole prezentuje się cudownie i już nie mogę się doczekać, aż się ściemni, a miasto wypełni się blaskiem latarni czy światłem z domostw.

Odwracam się, lustrując mój apartament. Duże łóżko przy oknie, co jest wielkim plusem, zasłane jest białą narzutą w kwiaty. Na stoliczku nocnym stoi lampka nocna, a na drugim telefon do połączeń bezpośrednich z recepcją. Do tego duży, wygodny fotel, mały stolik, na wprost łóżka wisi duży telewizor, a z boku stoi ogromna szafa. Cieszę się, że ten apartament, jak nazwała go dziewczyna na dole, wcale tak nie wygląda. Bałam się, że będzie to ogromny pokój odstawiony niczym dla szejka Arabskiego. A tu proszę, zaskoczenie na plus. Jest co prawda większy, ale nie przytłacza. Ściągam swoje buty oraz okrycie wierzchnie, wieszając je na wieszaku zlokalizowanym przy drzwiach. Następnie otwieram drzwi z lewej strony i wchodzę do sporych rozmiarów łazienki. Już wiem, czemu nazwana została apartamentem. Wanna z hydromasażem zajmuje połowę powierzchni. Obiecuję sobie, że spędzę w niej najbliższe dni. Póki co najpierw myję ręce i buzię. Wracam do pokoju i z szerokim uśmiechem opadam na łóżko, by podziwiać widoki.

Rozdział 2

Elias

Na cholerę się jej tak narzucałem? Chciałem być miły, a ona miała to gdzieś. Chociaż z drugiej strony mogłem trochę wyglądać jak wariat albo jakiś szalony morderca. Tu pomoc, a tu wywiezienie do lasu i zakopanie pod jakimś przypadkowym drzewem.

Od czasu straty Gretty, starałem się pomagać wielu osobom, tak jak nie potrafiłem pomóc jej. Na samo wspomnienie nieprzyjemny skurcz ściska moje serce. Jak wszyscy powtarzają, co się stało, się nie odstanie i trzeba żyć dalej. Tylko jak to zrobić?

A do tego te niemiłe komentarze na początku podróży. Nie mogłem się opanować. Wczoraj wybił kolejny rok bez mojej ukochanej. Poczucie straty, frustracja, znalazły ujście na przypadkowej pasażerce. Jednak, gdy tylko Leah zamknęła oczy, odpływając w sen, miałem czas, by przyjrzeć się jej uważnie. Była piękna, filigranowa, a jej twarz była niczym twarz anioła. Z nieznajomych mi przyczyn, od razu się uspokoiłem. Jakby jej obecność miała wpływ na moje samopoczucie. Na moje emocje, nerwy. Wszystko odeszło w zapomnienie, za co również zacząłem się obwiniać.

Wypuszczam mocno powietrze z płuc, wchodząc do małego domku. Dobrze, że Bastian nie zapomniał włączyć ogrzewania, bo zmarzłbym na kość. Zrzucam kurtkę oraz buty i kieruję się do kuchni. Z lodówki wyjmuję naczynie z zapiekanką, który przyjaciel tam umieścił. Mieszkanie tutaj jest dla mnie tak samo trudne, jak i odprężające. Mniej będę przebywał w Zurychu, bo czeka mnie praca sezonowa aż do Bożego Narodzenia, ale nie przeszkadza mi to. Takie oderwanie od tamtego zgiełku jest mi niezbędne. A tutaj wiem, że zaznam spokoju. Gdy obiad się podgrzewa w piekarniku, wypakowuję zakupy, które kazałem kupić przyjacielowi.

Zawsze lubiłem święta, więc i w tym roku nie zamierzam się poddawać czarnym myślom. W mojej rodzinie zawsze się je spędzało wspólnie, a wygłupom i śmiechom nie było końca, dlatego uwielbiam swoją pracę w okresie grudniowym. Nie zrezygnowałem z niej wtedy i raczej nieprędko się to zmieni. Pozwala mi choć na chwilę odciągnąć myśli od problemów dnia codziennego.

Gdy danie jest już podgrzane, wykładam je na talerz i siadam do stołu. Nie dane mi nawet wbić widelca w potrawę, bo telefon rozdzwania się w mojej kieszeni. Cholera, kogo znowu niesie. A może to Leah się jednak zgubiła, choć dotarcie do jej hotelu nie powinno być trudne. Kłamałem wtedy, ale chciałem z nią spędzić trochę czasu. No i spełnić obowiązek dobrego kolegi. Wyciągam smartfon i odbieram prędko, nawet nie patrząc, kto dzwoni.

— Już się zgubiłaś? — rzucam wesoło.

— E… no nie bardzo. Jestem w sklepie i chciałem zapytać, czy robimy coś wieczorem?

Odsuwam aparat od ucha i spoglądam na wyświetlacz. Zamiast zobaczyć numer Leah, z którego sobie zadzwoniłem, by go mieć, widzę Bastiana. No tak. Mogłem się tego spodziewać.

— No nie wiem, a jakie mamy opcje?

— Jest jakiś mecz albo możemy pójść do klubu. — Słyszę rumor w tle. Marszczę czoło.

— Co ty robisz?

— Pakuję zakupy do wózka — rzuca jakby nigdy nic.

— Dobra. To wybieram mecz. — Wsuwam widelec z makaronem do ust.

— Stary masz dwadzieścia sześć lat, a nie osiemdziesiąt. Na starość będziesz odpoczywał jak dziadziuś w fotelu.

— Dałeś dwie opcje, więc wybrałem, o co ci chodzi? — warczę.

— Niech ci będzie. Będę o osiemnastej, pasuje?

— Może być — odpowiadam spokojnie.

Rozłączam się i dokańczam swój posiłek w ciszy. Uwielbiam tę moją samotnię właśnie z tego względu. W domu zawsze było nas dużo, więc jako najmłodszy o spokoju mogłem zapomnieć. Choć z drugiej strony niekiedy samotność mnie przytłacza. Ale wyjście do ludzi sprawia, że choć trochę mogę się przemóc, porozmawiać z kimś, a to już dużo daje i pozwala głowie odpocząć, bo po przekroczeniu progu domu, dopada mnie rzeczywistość. Wzdycham przeciągle. Porządkuję kuchnię i znikam pod prysznicem, by odświeżyć się po podróży.

***

Równo o osiemnastej Bastian jest już na dole. Zakładam więc na siebie spodnie dresowe i ciemną koszulkę. Przeczesuję mokre po prysznicu włosy i schodzę do niego.

— Widzę, że spodobało ci się posiadanie własnych kluczy — rzucam na powitanie.

Przyjaciel odwraca się do mnie z uśmiechem. Jego blond włosy jak zwykle są w artystycznym nieładzie i opadają na czoło. W niebieskich oczach widać psotne iskierki.

— Nie będę marzł, kiedy mogę już się zabrać za rozpakowywanie. — Wskazuje głową reklamówkę, z której wyciągnął już kilka piw. Wsadzam je do lodówki, by były trochę schłodzone. Choć w obecnej pogodzie, nie wiem, czy szczęki wytrzymają takie zimno.

— No, co racja, to racja — przyznaję.

— Mam też chipsy. Jak nie chcesz iść na imprezę, to impreza przyszła do ciebie.

— Miał być mecz, a nie impreza — przypominam mu. Z blatu biorę telefon, by sprawdzić, czy Leah nie dzwoniła. Ale nic. Cisza. Może dotarła na miejsce. Bez zastanowienia klikam ikonkę wiadomości.


Ja: I jak tam, turystko?


Wciskam „wyślij”, nim zdążę to przemyśleć i idę do salonu.

— A co to za tajemnicza ona, która miała się gdzieś zgubić? — Bastian spogląda na mnie, gdy tylko zajmuję miejsce obok niego na kanapie. Że też musiał sobie przypomnieć. A już myślałem, że mi się uda tego uniknąć.

— Taka jedna. Jechaliśmy razem pociągiem i zaproponowałem jej pomoc, ale mnie zlała. Myślałem, że dzwoni, bo się zgubiła, ale cisza. Teraz nie wiem, czy dotarła bezpiecznie, czy marznie gdzieś w zaspie.

— Oho! Już masz jej numer? Szybki jesteś. — Porusza zabawnie brwiami.

— Daj spokój. Po prostu chciałem być miły — warczę.

— Okej, okej. Nic nie mówię. — Unosi ręce w geście poddania.

— Wiesz, że nie w głowie mi kobiety — patrzę na niego wymownie, a wyraz jego twarzy ulega zmianie.

— Stary, minęło dość czasu — mówi łagodnie. — Zasługujesz na kogoś, kogo mógłbyś kochać.

— Nie chcę o tym gadać — ucinam temat.

— A ja owszem — oponuje i posyła mi twarde spojrzenie. — Każdy obchodzi się z tobą jak z jajkiem, ale dość tego! Minęły trzy lata. Trzy, cholerne, lata. Powinieneś iść naprzód.

— Nie wiesz, jak to jest, więc nie pierdol głupot — warczę nieprzyjemnie.

— Może i nie wiem, ale jestem pewien, że Gretta chciałaby dla ciebie dobrze.

— Ale jest dobrze! — Chwytam włosy w ręce i ciągnę mocno.

— Mógłbyś już się otworzyć na kogoś innego. — Przyjaciel patrzy na mnie z troską.

Wszyscy chcą, bym z kimś się związał. I niech mnie, też tego chcę. Ale za każdym razem porównuję kolejną dziewczynę do Gretty i o szczęściu można zapomnieć.

A może Leah? Szepcze głos w mojej głowie. Nie bądź śmieszny, prycham. Ona jest tu przejazdem. Chociaż można by się było zabawić. Nikt nie mówi o wielkiej miłości. Taką już przeżyłem i mi wystarczy.

Zamykam mocno oczy. O czym ja do cholery myślę? Przecież to nie wypali.

— Bastian, proszę. Jestem zmęczony, nie mam sił na tę rozmowę. — Wstaję z kanapy, kierując się do kuchni.

— Dobra, ale kiedyś do niej wrócimy, bo nie chcę, by mój kumpel był samotny.

Wyciągam z lodówki piwo i wracam do Bastiana, podając mu jedną, już otwartą butelkę. Upijam spory łyk alkoholu. Odpalam telewizor, zajmujemy się meczem, chociaż moje myśli wciąż krążą wokół niewygodnego tematu. Sam chciałbym, żeby Gretta ułożyła sobie życie, ale jakoś mnie przychodzi to z wielkim trudem.

***

Jakiś czas później leżę w dwuosobowym łóżku, przeglądając Internet w poszukiwaniu idealnego prezentu pod choinkę dla dzieciaków mojego rodzeństwa. Wszystko wydaje mi się takie zwykłe albo za bardzo dziecinne. Chyba po prostu zapytam, co mogę kupić albo wyślę pieniądze i niech ich matki zdecydują. Pewnie napisali list do Mikołaja, o czym zapomnieli mi powiedzieć. Chyba że, to jeszcze nie czas? Głowa zaczyna mi niebezpiecznie pulsować. Na dziś wykorzystałem limit myśli. Co za dużo, to niezdrowo i w moim przypadku sprawdza się to powiedzenie idealnie. Już mam odłożyć telefon, gdy pika w mojej ręce, a na ekranie pojawia się wiadomość. Długo kazała mi na nią czekać, a ja zajęty rozmową z przyjacielem, nie miałem czasu o niej pomyśleć. Może to i dobrze? A może coś jej się stało? Nie ociągając się dłużej, klikam na ikonkę.


Leah: Dotarłam ;) Mają tu zajebistą wannę; P


Uśmiecham się do telefonu, po czym odpisuję bez chwili wahania.


Ja: Testowałaś już?


Leah: No pewnie ;) Chyba jednak urlop będzie fajny; D


Ja: Nie wątpię. Nadal masz ochotę tylko tkwić w łóżku?


Leah: Nie wiem, a co?


Ja: Znam ciekawe miejsce. Chcesz je zobaczyć?


Leah: Skąd mam mieć pewność, że nie chcesz mnie zamordować?


Ja: Już i tak sporo o tobie wiem, więc czy to robi jakąś różnicę?:P


Dodaję emotkę, by wiedziała, że żartuję, ale gdy po kilku minutach nie dostaję odpowiedzi, zaczynam się zastanawiać, czy nie przesadziłem. Może ją wystraszyłem?


Ja: Żartowałem! Nie mam wobec ciebie złych zamiarów. Chcę być po prostu miły.


Leah: Dobrze, niech będzie. To kiedy ta wycieczka?


Ja: Może jutro? Mam dzień wolny, więc możemy się wybrać choćby i z samego rana.


Leah: Jak bardzo rano?


Ja: Dziesiąta ci odpowiada?


Leah: Niech będzie. W takim razie do zobaczenia.

Ja: Spij dobrze ;)


Zastanawiam się, co ja wyprawiam. Ona przyjechała tu tylko na kilka dni. Nie jest mi potrzebna histeryczka, ale z drugiej strony można ciekawie spędzić czas z kimś innym niż rodzina czy przyjaciele. Bastian będzie miał pole do dobrych rad. Ale co mi tam. Ryzyk-fizyk najwyżej gorzko się rozczaruję i będę musiał słuchać jego wymówek. Oby było warto. Odkładam telefon na stolik nocny, z którego patrzy na mnie uśmiechnięta, ciemnowłosa piękność. Wzdycham głośno.

— Gdybyś tu była, nie miałbym takich problemów. A tak? Zostawiłaś mnie samego i teraz muszę podjąć jakąś decyzję. Tylko jaką? Co zrobiłabyś na moim miejscu?

Nie uzyskując odpowiedzi, gaszę światło i przymykam zmęczone całym dniem powieki.

Rozdział 3

Leah

Co mnie opętało? Miałam siedzieć w cieplusim łóżeczku i podziwiać piękny widok za oknem, a nie pchać się w taką zimnicę na jakąś wycieczkę. Po przyjeździe chyba nie odczuwałam chłodu z ekscytacji, ale gdy tylko moje kończyny znalazły się w gorącej wodzie, czułam, jakie są zmarznięte. Dziś jak nic dokonają żywota. Podróżowania mi się zachciało! Miało być spokojnie, a nie szalony wypad z nieznajomym. No właśnie. Kompletnie nie znałam tego człowieka, a zgodziłam się z nim jechać. Cholera wie gdzie. A jak mnie zabije, zakopie, a rodzice nigdy się nie dowiedzą, gdzie jestem? Boże, co za myśli. Potrząsam energicznie głową, by odpędzić takie czarnowidztwo. Opadam na poduszki. Nie mam ochoty się stąd ruszać, ale z drugiej strony, dostanę odleżyn, jak kolejne tygodnie spędzę w łóżku.

Warczę pod nosem i wstaję z posłania. Odsłaniam ciężkie firany. Widok za oknem nigdy mi się nie znudzi. Wczoraj do późna siedziałam i przyglądałam się temu magicznemu miejscu. Światła w oknach robiły niesamowitą robotę, śnieg błyszczał od nich, jakby był posypany brokatem. Bezchmurne niebo usłane było malutkimi gwiazdami, od których nie mogłam oderwać wzroku. Czekałam, aż jakaś spadnie, chcąc wypowiedzieć swoje życzenia, ale niestety nic takiego się nie stało. Skłoniło mnie to jednak, by w głowie ułożyć listę marzeń i czułam, że kiedyś się spełnią.

Górujące nad nami szczyty mienią się w słońcu i choć jasność za oknem oślepia, to uśmiecham się do siebie na ten widok.

Muszę się spieszyć. Gapienie się przez okno miało w sobie coś uspokajającego, ale i traciło się przez to poczucie czasu. Została mi niecała godzina, by się przygotować i zjeść śniadanie. Czym prędzej biegnę się do łazienki, gdzie po szybkim prysznicu wkładam ciemne spodnie i sweter. Tym razem postawiłam na zwykłe jeansy, żeby znów nie narazić się na przytyki towarzysza. O dziwo, zamiast zdenerwowania z rana, odczuwam ekscytację. Zamykam pokój i z telefonem w dłoni udaję się do restauracji. Wybieram kilka smakołyków, po czym zajmuję miejsce przy oknie, by znów napawać się tym magicznym widokiem. Na stolikach leżą śnieżnobiałe obrusy przystrojone wieńcami z igliwia, czerwonych kokard i złotych bombek. Pośrodku stoi kremowa świeca, która w porze kolacji zostaje zapalona i daje przyjemny klimat.

Mój spokój jednak nie trwa długo. Po kilku minutach jakiś cień pada na mnie, więc odwracam głowę. Obok mnie stoi mężczyzna. Na oko można powiedzieć czterdziestoletni, flanelową koszulę w czerwono-granatową kratę, wsadzoną ma w ogrodniczki, kilkudniowy zarost wcale nie wygląda przyjemnie, a niechlujnie, jego ciemne oczy wpatrują się we mnie uporczywie.

— Tak? — pytam, unosząc brew ku górze.

— To moje miejsce, a pani je zajęła. — Jego głos jest nieprzyjemny.

— Jest tu wystarczająco dużo stolików, więc myślę, że wybierze pan coś dla siebie — odpowiadam, po czym urywam kawałek chrupiącego tostu i wsuwam go sobie do ust.

— Proszę się natychmiast przesiąść, bo wezwę ochronę! — Podnosi głos. Jeszcze brakuje, by tupnął nogą. Mało nie krztuszę się chlebem.

— Pan chyba żartuje. Przyszłam w spokoju zjeść śniadanie. Niech pan zajmie inny stolik i nie robi scen.

— To pani jest niewychowana! Jak tak można zająć czyjeś miejsce! — gorączkuje się, a jego twarz przybiera czerwony odcień.

— Czy jest ono podpisane? — Oglądam ostentacyjnie stolik, krzesło, podłogę. — Och! Nie! Więc proszę znaleźć inne miejsce.

— Ja tego tak nie zostawię! — Na jego krzyki reagują osoby z personelu. Kelner od razu sprawdza, co się dzieje, pytając:

— Czy jest jakiś problem, proszę państwa? — Spogląda na mnie, później na mężczyznę.

— Tak. Ta pani zajęła moje miejsce.

— Byłam wcześniej, stolik nie jest podpisany, a jest ich wystarczająco dużo, że znajdzie pan i dla siebie.

— Ale ono jest moje — obstaje nadal przy swoim.

— A może państwo usiądziecie razem? — podsuwa mężczyzna z obsługi.

— Nie! — odzywamy się oboje.

— Wie pan co? — Wstaję. — Ja już skończyłam. Odechciało mi się jeść w takiej atmosferze.

Wymijam mężczyzn i udaję się do wyjścia. Faktycznie przez nerwy głód przeszedł mi w okamgnieniu. Co za facet. Czemu ja zawsze muszę trafić na takich typów, że odechciewa się wszystkiego? Ściskam mocniej telefon w ręce, a gdy zaczyna wibrować, wzdrygam się. Schodzę na ziemię z myślami i odczytuję wiadomość.


Elias: Czekam na ciebie przy wejściu do hotelu.


Ja: Ubiorę się tylko i będę.


Szybko gnam na górę, zakładam kurtkę, czapkę, szalik, za to rękawiczki wpycham do kieszonek. Ogólnie rzecz biorąc nienawidzę zimy i uczucia chłodu. Z drugiej strony w rodzinnym mieście mogłam jedynie pomarzyć o takich widokach, dlatego tego ranka chciałam skorzystać z nadarzającej się okazji. Szkoda tylko, że facet w restauracji ostudził mój zapał. A już zaczęłam cieszyć się na ten dzień. Liczyłam, że wycieczka zrekompensuje mój stres i mimo wszystko będzie to świetna zabawa. Zamykam ponownie pokój i przewieszając torebkę przez ramię, zbiegam na dół. Wychodząc na zewnątrz, wiem, że będzie zimno, ale to, co uderza we mnie po przekroczeniu progu, zwala z nóg. Chłód przenika do głębi i mam wrażenie, że wszystkie zakończenia nerwowe mają zwarcie. Co prawda w moim przypadku, wystarczy, że temperatura spada poniżej dziesięciu stopni, wieje wiatr, a ja już marznę, dlatego nawet nie chcę wiedzieć, ile tutaj jest stopni. Tyle jestem zdrowsza. Elias czeka na ławce przy wejściu. Od razu do mnie podchodzi. Szeroki uśmiech nie schodzi z jego twarzy ani na moment.

— Cześć — mówi, a mnie przechodzą ciarki. Ma tak delikatny i cudowny głos. Kurtkę ma rozsuniętą pod szyją i jest bez czapki. Wyglądamy zapewne komicznie: ja opatulona jak na biegun, on jakby szykował się na przyjemny spacer w jesienne popołudnie.

— Hej. Nie zimno ci? — Patrzę na niego, robiąc zdziwioną minę.

— Nie. Zdążyłem się przyzwyczaić do takiej temperatury. Nie jest dziś wcale tak źle.

— Chyba dla ciebie — mamroczę pod nosem. — Ja już zdążyłam zamarznąć.

— Nie przesadzaj. Gotowa? — Uśmiecha się szeroko, a moje serce na moment gubi rytm. Choć mam ochotę również odwzajemnić gest i dać porwać się jego entuzjazmowi, staram się jakoś powściągnąć emocje.

— Bardziej niestety nie będę. — Wzdycham teatralnie, na co wywraca oczami.

— Zobaczysz, będzie warto — obiecuje.

Schodzimy po stopniach i kierujemy się uliczką w dół. Miasteczko w świetle dziennym prezentuje się wręcz bajecznie. Każdy budynek jest taki sam, więc pewnie to wymóg tych rejonów. Kamień na ścianach, drewniane akcenty przy szczytach i spadziste dachy, teraz pokryte grubą warstwą śniegu. W niektórych domach okna udekorowane są girlandami świetlnymi, które wesoło migają. Inne posiadłości mają wystawione renifery, dmuchane mikołaje, czy ozdobione drzewa. Wszystkie jednak łączy ta sama niesamowita magia. Mieszkańcy przemierzają niespiesznie chodniki. Ktoś inny odśnieża podjazd. Każdy na nasz widok zatrzymuje się choć na parę chwil, by pomachać i obdarzyć szczerym uśmiechem.

— Em… Nie, żeby coś, ale będziemy iść na nogach? — Spoglądam na niego.

— Kawałek tak. Potem pojedziemy pociągiem i przesiądziemy się do samochodu.

— Rany, czemu to takie skomplikowane? — jęczę.

— Po prostu nie chcemy spalin w mieście — wyjaśnia. — Czujesz różnicę w powietrzu, co? — Zerka w moją stronę, a ja potakuję. Na jego twarzy odmalowują się rumieńce od chłodu, ale nie wygląda na zmarzniętego. Zapewne jest przyzwyczajony do takich temperatur i zdecydowanie lepiej je znosi, niż ja.

— Akurat w tym coś jest — przyznaję.

— Wszędzie, gdzie chcemy, dostaniemy się pociągiem, więc da się przeżyć. Jak już zauważyłaś stąd to tylko dziesięć minut do stacji.

— Ale ty masz auto? — pytam.

— Pożyczyłem od kumpla — uspokaja mnie.

Prawdę mówiąc, nie wyobrażam sobie funkcjonowanie bez samochodu. W domu jest to nieodłączny element mojego przemieszczania się. Tutaj jednak wszystko zdaje się na opak. Mimo to podoba mi się, że mieszkańcy myślą o środowisku i są w stanie poświęcić swój komfort dla dobra ogółu.

— W takim razie gdzie jedziemy? — dopytuję.

— Wszystkiego dowiesz się na miejscu. — Uśmiecha się tajemniczo.

— Nie możesz uchylić rąbka tajemnicy? — Zerkam na niego z prośbą w oczach.

— A co to wtedy byłaby za niespodzianka? — Patrzy na mnie.

— No dobra, panie tajemniczy — kapituluję.

— Jak ci minęła noc? Wyspana? — Zagaduje, gdy przedzieramy się przez chodniki, na których zalega warstwa śniegu.

Rozglądam się dookoła, podziwiając widok domków, które wczoraj mi umknęły. Zmęczenie i chęć znalezienia się w ciepłym hotelu były na tyle duże, że nie zwracałam uwagi na otoczenie.

— Nawet, nawet. Zmiana strefy czasowej dała mi trochę w kość, ale staram się funkcjonować w tej porze dnia. Łóżko jest tak przyjemnie mięciutkie, no i po kąpieli doszłam do siebie w momencie. Jednak podróż była długa i wyczerpująca, to nie ma co ukrywać.

— To prawda. A z jakiego miasta przyleciałaś?

— Z Nowego Jorku.

— Więc zima nie powinna ci być straszna.

— Jednak zawsze to dla mnie szok, a tutaj jest dużo więcej śniegu i mrozu niż u nas.

— A to na pewno, ale dasz radę. — mówi, wsiadając do pociągu. Podaje mi rękę, którą z ulgą ujmuję i wspinam się po schodkach. Zajmujemy dwa siedzenia obok siebie.

Zalega między nami cisza. Bawię się rękawiczkami, nie wiedząc za bardzo, co mogę powiedzieć. Trochę krępuję się w jego obecności. Nie mogę go rozszyfrować. Z początku był gburem, potem fajnie wymieniało się wiadomości, a dziś sama nie wiem, jakiego Eliasa spotkałam. Zastanawiam się, dokąd możemy jechać. Po kilku minutach pociąg się zatrzymuje.

— To nasz przystanek. Chodź — odzywa się, gdy zatopiona w swoich myślach nie zauważam, że się podniósł. Pospiesznie wychodzę z nim. Chwila w pociągu wystarczyła, by trochę ogrzać moje zziębnięte ciało, ale wyjście na mróz sprawia, że od nowa zaczynam się trząść. Świetnie. — To niedaleko.

— Dzięki za pocieszenie. — Na szczęście jest tak, jak powiedział. Wsiadamy do auta, a mężczyzna od razu włącza ogrzewanie. — Twój przyjaciel nie potrzebuje teraz samochodu?

— Jest w pracy, a my zdążymy wrócić, nim on ją skończy.

— I miał czas, by je tu podstawić? A później, jak wrócił do pracy?

— Bastian ma elastyczny grafik i ktoś na pewno podrzucił go do biura. To nie daleko.

— Dziwnie tu macie.

— Prawda? Ale za to, jak pięknie. — Mruga do mnie okiem, włączając się do ruchu.

— Z tym akurat się zgodzę.

Jedziemy przez kilka minut, aż w końcu Elias parkuje samochód na niewielkim placu. Wszędzie jest pełno śniegu i gdy tylko wystawiam nogi za drzwi samochodu, moje śniegowce pokrywają się białym puchem. Cieszę się, że oprócz kozaków, zabrałam też konkretne obuwie. Kieruję się na ścieżkę i tupię mocno, by pozbyć się płatków. W tym czasie Elias wyciąga coś z bagażnika, po czym podchodzi do mnie.

— No to w drogę. — Spoglądam na niego niepewnie. Przed nami rozpościera się góra. Zadzieram głowę, by się jej przyjrzeć. Jest ogromna, a wokół nie ma żywej duszy.

— Ale to jest niesamowite — szepczę, ale jakimś cudem mnie słyszy.

— Pierwszy raz widzisz z tak bliska góry? — pyta, uśmiechając się.

— Nigdy wcześniej nie byłam w górach. Jakoś wolę morze. Ciepło, piasek.

— Leżenie na leżaczku? — podsuwa od razu.

— Może nie tylko, ale tak. Jakoś wspinaczki po szczytach nie bardzo mnie interesują. No i okropnie marznę, więc też przez to odpadają.

— Każdy ma swoje preferencje.

— Coś w tym jest. To gdzie idziemy? — dociekam, co kwituje wybuchem śmiechu.

— Jesteś niemożliwa. — Kręci głową. — Nic nie wytrzymasz. A tutaj idziemy. — Przystaje, więc i ja się zatrzymuję. Przede mną rozpościera się ogromne zamarznięte jezioro tuż przy górze. Wygląda to zjawiskowo. Na tafli odbija się niczym w lustrze. Nie mogę oderwać od tego wzroku, gdy Elias szturcha mnie łokciem w bok.

— Opłacało się ruszyć z hotelu? — Szczerzy się, jak wariat.

— I to jak. — Udaje mi się wykrztusić.

— To teraz ściągaj buty.

— Co? — pytam, nie odrywając oczu od widoku.

— To, co słyszałaś? Pojeździmy na łyżwach.

— Ty chyba oszalałeś! — Odwracam się do niego. Patrzę z niedowierzaniem, jak zmienia obuwie.

— Wcale. No chodź. Zobaczysz, będzie super — kusi.

— Przecież to się pod nami załamie! Utoniemy w tej zimnicy. Chcesz się bawić w rozbitków z Titanica? Proszę bardzo, ale beze mnie. — Krzyżuję ręce na klatce piersiowej.

Nie ma mowy, bym weszła na taki niepewny lód. Każde dziecko wie, że nie wolno wchodzić na zamarznięte jeziora czy rzeki, a on wyskakuje z łyżwiarstwem na cienkiej tafli lodu.

— Ale przypomnę ci, że to Rose przeżyła, więc daje ci to chyba cień nadziei? — Patrzy na mnie przekornie, a jego oczy śmieją się.

— Ale nie widzę żadnej kłody ani drzwi, bym mogła sobie spokojnie na niej dryfować — odcinam się.

— Zaufaj mi. Nic się nie stanie.

— Nie! — oponuję.

— W takim razie przejadę się sam. Jakbyś zmieniła zdanie, to zapraszam do mnie.

Powoli wchodzi na lód i zaczyna jeździć. Nabiera coraz większego pędu, kierując się w stronę lodowca. Patrzę, jak robi się mały, a serce ściska mi się z niepewności, czy zaraz się to nie załamie, a ja będę zmuszona wezwać ratownictwo. Ale, do cholery, nawet nie wiem, gdzie my jesteśmy. Jednak nic złego się nie dzieje, Elias wraca w moją stronę. Kręci ósemki, a ja obserwuję go uważnie. W końcu jest na wyciągnięcie dłoni.

— To co? Dołączysz? — Jego policzki zaróżowione są od mrozu. Szczerzy się do mnie wesoło. Powoli zaczynam chcieć być tam z nim. Poczuć adrenalinę, ekscytację jak on.

— Myślisz, że nas to utrzyma? — pytam z dużą dozą niepewności w głosie.

— Spokojnie. Nic złego ci przy mnie nie grozi.

— Dobra — mówię, sama nie wiem czemu. Straciłam połączenie mózg-usta. — Ale tylko chwilę.

— Okej, do niczego cię nie zmuszę. — Unosi ręce w geście poddania. — Znalazłem łyżwy w domu, więc mam nadzieję, że będą na ciebie dobre.

— Raczej powinny. — Oglądam je z każdej strony, po czym wzdycham zdrezygnowana.

Przebieram buty, po czym wchodzę na lód. Zaczynamy jeździć spokojnie i blisko brzegu, na co się uparłam.

— Niesamowite uczucie — odzywam się, gdy już staję się nieco śmielsza na tym gruncie.

— A widzisz. Mówiłem, że ci się spodoba. — Posyła mi triumfalny uśmiech, którego nie jestem w stanie nie odwzajemnić.

— Dzięki, że pokazałeś mi coś tak innego.

— Cała przyjemność po mojej stronie. Chcesz pojechać bliżej góry?

— A to na pewno bezpieczne?

— Chodź. — Łapie mnie za rękę i zaczynamy sunąć przed siebie. Adrenalina krąży w moich żyłach równo z nabieraną prędkością. To coś niebywałego, być u stóp takiego giganta. Gdy jesteśmy dość blisko, zatrzymuję się, spoglądając do góry. Uśmiech maluje się na mojej twarzy.

— Zrobimy sobie fotkę? — Spoglądam na niego. Nieco się peszy.

— Może ja ci zrobię? — pyta niepewnie.

— Chcę mieć pamiątkę po moim urlopowym koledze, który pokazał mi to miejsce. No weź. Przecież ci się nie oświadczam — prycham. — Chyba… chyba że masz żonę, dziewczynę? Wtedy może być niezręcznie.

— A czy mając kobietę, byłbym tu z tobą? Dawaj to zdjęcie i wracamy, bo robi się chłodno.

Jak na zawołanie czuję podmuch wiatru, który smaga mnie po buzi. Ściągam rękawiczkę i wyciągam z kieszeni telefon. Szybko odnajduję aplikację aparatu, po czym przełączam na przednią kamerę i robię nam zdjęcie. Będzie idealne do wywołania po powrocie do domu.

— Dziękuję — mówię, gdy zmierzamy do brzegu.

— Za co? — Unosi brwi.

— Za oryginalny dzień i super fotkę — spoglądam na niego z uśmiechem i robię piruet tuż przy brzegu. Zabieramy się za ściąganie obuwia.

Po maratonie łyżwiarstwa jestem okrutnie głodna i uświadamiam sobie, że prócz kawałka chleba nie miałam nic w ustach. Postanawiamy więc udać się na obiad do pobliskiej knajpki. Jej wystrój jest już iście świąteczny. W oknach wiszą światełka, które robią niesamowity klimat, a wokół czuć zapach nie tylko jedzenia, ale i igliwia, którymi ozdobiony jest bar oraz stoliki. Brakuje jedynie choinki.

— Ale tu pięknie — odzywam się, gdy już siedzimy i czekamy na zamówione jedzenie.

— Tak myślałem, że ci się spodoba. Jedzenie również mają wyborne.

— Po dzisiejszym dniu, stwierdzam, że można ci zaufać. — Patrzę na niego i nie potrafię powstrzymać uczucia radości, które gości w mojej piersi. Może nie znamy się i jesteśmy dla siebie obcy, jednak mimo wszystko Elias okazał się fantastycznym kompanem na wycieczkę po Zermatt. Ostatni raz jeździłam na łyżwach jako dziecko i tym razem również sprawiło mi to niebywałą przyjemność.

— Bardzo się cieszę z tego powodu.

Gdy jedzenie ląduje na stole, zabieramy się za posiłek. Postawiłam na tradycyjnego sznycla z frytkami i muszę przyznać, jest przepyszne. Jeśli cały pobyt będzie jak dzisiejszy dzień, może nawet polubię zimę i śnieg? Kto wie? Pana z gór już lubię. Może trochę aż za bardzo?

Rozdział 4

Elias

Po wczorajszych łyżwach z Leah czuję każdy najmniejszy mięsień. Dawno już nie ćwiczyłem. Praca i kursowanie między miastami są dla mnie wyczerpujące i w szarej codzienności już brakuje na wszystko chęci. Nie mogłem co prawda narzekać na swoje ciało. Nadal było wysportowane. A od jutra, aż do świąt będę mieć ręce pełne roboty, więc też dostanie za swoje. Dziś jeszcze nie jest tak intensywnie. Bardziej to praca organizacyjna przed startem sezonu. Wjeżdżam do miasteczka ciężarówką wypchaną po brzegi. Dostaliśmy pozwolenie na wjazd pojazdu, ponieważ w naszym mieście stawiamy na brak spalin. Jednakże w okresie świątecznym zdarzają się wyjątki.

Maszyna do pakowania choinek i pierwsza partia zielonych krzaczków, które już niebawem zaczną zdobić domy klientów, czekają, aż je rozładuje. Tak, w okresie świątecznym zmieniam się w faceta od choinek. Jak zwał tak zwał, ale lubię tę robotę. Zawsze byłem przyzwyczajony do niskich temperatur, więc praca od rana do nocy na mrozie nie była mi straszna. Ludzie lubili zadawać pytania odnośnie do drzewek. O ich pochodzenie, pielęgnację, a ja jako miłośnik leśnictwa z radością im odpowiadałem. Co prawda zdarzali się też wredni, uszczypliwi i wywyższający się klienci, ale nimi nie zaprzątałem sobie myśli.

Z uśmiechem na ustach parkuję ciężarówkę przed stałym miejscem. Jest to spory plac w centrum miasteczka. Mamy tu także wynajętą halę, by drzewka były bezpieczne na noc. Choć nigdy nie zdarzyła się nam przykrość, nie warto kusić losu.

Wysiadam z pojazdu i otwieram tylne drzwi. Hala już stoi otworem. Peter podchodzi do mnie, wsuwając na głowę wełnianą czapkę. Pewnie wyrób rąk jego żony. Jest starszym, niskim mężczyzną o masywnej posturze, choć twarz ma już usłaną zmarszczkami, nadal potrafi wprowadzić człowieka w zakłopotanie. Jego siwa już broda przypomina Mikołaja, za którego dawniej lubił się przebierać, a może i w tym roku nas miło zaskoczy w tej roli? Kto wie?

Znam go całe swoje życie. Zawsze był dla mnie jak drugi ojciec. A gdy postanowił na emeryturze zająć się sprzedażą sezonową iglaków, zgłosiłem się na ochotnika i tak oto od siedemnastego roku życia pomagam mu w tym przedsięwzięciu.

— Cześć, Elias! — Wita mnie uściskiem dłoni. — Są tak piękne, jak w zeszłym roku?

— Myślę, że piękniejsze. — Uśmiecham się zadowolony. Faktycznie choinki prezentują się niczego sobie.

Zaczynamy rozładowywać pojazd. Drzewka trafiają na razie pod dach. Dopiero jutro z samego rana wyciągnę większość na zewnątrz, by kusiły przechodniów.

— Trzeba będzie je podlać — mówi Peter, odkładając kolejną już doniczkę.

— Zajmę się tym, jak skończymy — oferuję. I tak nie mam nic lepszego do roboty. Kolejny transport, jak dobrze pójdzie, będzie w przyszłym tygodniu. Mamy pozwolenie na wjazd do miasta, ale nie jest to coś, co musiałoby się odbywać codziennie i chcemy tego uniknąć, więc przywozimy większe ilości. Nie boimy się o ich sprzedaż. Z roku na rok ludzie kupują chętniej. Do tego dochodzą restauracje, bary, hotele, gdzie trafiają duże ilości.

Układając drzewka, zastanawiam się, co dziś robi Leah. Mam nadzieję, że ruszyła się z hotelu, a nie wyleguje się, kiedy można tyle tu zobaczyć. Z drugiej strony to, że ja nie umiałbym wyleżeć, nie znaczy, że ona nie lubi tak spędzać wolnego czasu. Tak naprawdę nic o niej nie wiem, ale mam nadzieję, że z biegiem czasu się to zmieni.

O czym ja w ogóle myślę. Wczorajszy dzień był fajny, ale czy to jest coś, co ma szansę na więcej niż przyjaźń? Tego nie wiem.

Gdy choinki stoją już na miejscu, we dwóch ściągamy maszynę i ustawiamy ją najbliżej wejścia, tak by nie przeszkadzała, a żeby była pod ręką. Peter zajmuje się jej sprawdzeniem, a ja w tym czasie udaję się po konewkę i wodę, by podlać drzewka. Nie żałuję im wody, ale też nie przesadzam. Podziwiam je przez chwilę i wiem, że z jedną z nich wrócę do domu. Odstawiam na bok moją wybrankę i wracam do swojego zajęcia. Po jakimś czasie podchodzi do mnie Peter.

— Może wpadłbyś do nas na obiad? — pyta. — Ursula nagotowała gulaszu.

— Z miłą chęcią. Prawie już tu kończę.

— To schowam ciężarówkę i możemy ruszać.

Przytakuję, po czym wlewam wodę do ostatnich doniczek. Odnoszę konewkę na miejsce i zamykam halę, sprawdzając dwukrotnie, czy na pewno przekręciłem klucz w zamku. Spoglądam na zegarek i okazuje się, że praca zajęła mi więcej czasu, niż przypuszczałem. Ciężkie chmury zawisły nad nami i tylko patrzeć, jak niebawem zrobi się szarówka. Chyba będzie też sypał śnieg.

— Jestem gotowy — mówię, gdy Peter znajdzie się w zasięgu mojego wzroku.

— No to ruszamy — rzuca radośnie. Razem pokonujemy uliczki.

Nie mieszkają daleko. Ich domek jest niewielki, ale przytulny. Jak znam Ursulę, od jutra zajmie się ozdabianiem budynku i podwórka. Zrobi taki klimat, że każdy będzie zazdrościł. Ludzie w miasteczku są do rany przyłóż, ale w okresie świąt wstępuje w nich duch rywalizacji. Kto będzie miał bogato ubrany dom. Sam też nie raz dałem się temu ponieść, ale odkąd nie ma przy mnie Gretty, nie bawię się już w to. Choć może w tym roku zdecyduję się na więcej, niż sama choinka.

Na miejsce docieramy w parę minut. Wchodzimy do środka, gdzie uderza we mnie ciepło i zapach potrawy. Rozbieram się z grubej puchowej kurtki i ściągam buty, by nie nanieść dalej śniegu, który pod nimi został.

— Dzień dobry — witam się z Ursulą, która weszła do korytarza sprawdzić, kto przyszedł.

— O! Elias, jak miło cię widzieć! — Kobieta dopada do mnie, chwytając za barki. Choć jest dużo niższa, pociąga mnie w dół i składa na moich policzkach szybkie cmoknięcia.

— Pięknie pani dziś wygląda — słodzę jej, na co chichocze niczym podlotka.

Wiem, jak lubi komplementy. Od lat wygląda tak samo. Jest babeczką przy kości, ale energii i sprytu jej nie brakuje. Włosy zawsze farbuje na czarny kolor, który przy jasnej karnacji wygląda trochę przerażająco, ale skoro jej pasuje, to mnie nic do tego. Jej oczy zdobią niebieskie cienie do powiek, a usta wymalowane ma wściekle różową szminką. Jest oryginalna, ale urocza. No i świetnie gotuje.

— Myj ręce bajerancie i zapraszam do salonu. — Robię więc, co mówi, a gdy zasiadam do stołu, czeka już na nas posiłek. — Smacznego — dodaje jeszcze, nim sama usiądzie. Odpowiadamy i bierzemy się za konsumpcję.

— To co, od jutra startujecie? Dużo w tym roku przywiozłeś choinek? — Ursula zwraca się do mnie.

— W tym, na razie, sto. Nie wszyscy rzucają się w pierwszym tygodniu. Liczą pewnie, że im bliżej świąt, tym będą ładniejsze i dotrwają dłużej.

— Jak zawsze. A potem pretensje, że są nie takie albo wybór za mały — prycha pod nosem Peter.

— Dacie radę chłopaki. Co byś jutro zjadł Elias na obiad?

— Wszystko, co pani ugotuje, będzie na pewno wyborne — mówię, pakując do ust łyżkę rozgrzewającego gulaszu. Mówię całkiem serio. Niebo w gębie.

— Nie słodź jej tak, bo obrośnie w piórka i żyć nam nie da — rzuca żartem Peter, na co żona trzepie go w ramię. Lubię na nich patrzeć. Są po sześćdziesiątce, spędzili ze sobą niemal całe życie, a zachowują się nadal jak para nastolatków.

— Nie przesadzaj. To miłe czasem usłyszeć komplement. — Patrzy na niego z niewinną miną.

— Przecież ci je co chwilę prawię — oponuje, na co śmieje się pod nosem, ale gdy oboje na mnie zerkają, udaję, że się zakrztusiłem. Ursula kręci głową z politowaniem, po czym zabiera się za jedzenie.

— Startujemy o siódmej. Trzeba wynieść drzewka, poprzyczepiać ceny — odzywa się Peter, odsuwając pusty talerz od siebie. Ursula zgarnia nakrycia i znika w kuchni.

— Ma się rozumieć. Z tego wszystkiego zapomniałem wziąć swoją wybrankę.

— O kim ona jest? — interesuje się kobieta, która wkracza do jadalni z talerzem ciasta. Pachnie tak, że po sytym posiłku ślinka i tak napływa mi do ust.

— A taka zielona choinka. Trochę kłująca w obyciu, ale będzie. — Mrugam do niej okiem.

— Eh, Elias. Wiesz, że Gretta chciałaby, żebyś sobie kogoś znalazł. Może to już czas?

Czy oni wszyscy się zmówili? Czas, nie czas, ale chyba sam powinienem decydować o takich rzeczach. I czy w ogóle chcę coś z tym robić. Wzdycham ciężko, a kobieta, widząc moją minę, ściska mocniej moje ramię.

— Wiesz, że nic złego nie miałam na myśli.

Smutek w jej oczach sprawia, że nakrywam jej dłoń swoją.

— Wiem, wiem. Po prostu chyba jeszcze nie trafiłem na kobietę, która byłaby choć w połowie tak dobra, jak Gretta.

— Wiesz, że porównywanie do niczego dobrego nie prowadzi? — Patrzy na mnie z troską.

— Tak. Ale z kolei kobiety nastawione tylko na jedno.

— W takim razie, życzę ci, by w te święta spotkał cię cud w postaci idealnej kobiety dla ciebie.

— Dziękuję — mówię z ulgą, że ten temat dobiegł końca.

— A teraz zajadaj ciasto i mów, czy dobre. Znalazłam przepis w tych całych internetach — mówi z dumą.

Biorę kawałek i pakuję sobie do ust sporą jego część. Przymykam na chwilę oczy, czując słodycz, migdały i orzechy.

— Coś pysznego — mówię, gdy już przełknę.

— To bardzo się cieszę. Spakuję ci trochę do domu — ożywia się.

— Nie trzeba — oponuję.

— Nie marudź. Muszę cię trochę porozpieszczać. — Uśmiecha się szeroko, po czym wstaje i znów znika w kuchni.

Ursula przejęła rolę rodzicielki, od której dzieli mnie spory kawałek drogi, gdy jestem tutaj. Ale nie przeszkadza mi to. Jest kochana w tym, co robi i doceniam to ogromnie. Najedzony i szczęśliwy, z paczuszką w ręce udaję się do swojego pustego domu. Nie przyznam się przed nikim, ale brakuje mi osoby, do której mógłbym wieczorami wracać. Wzdycham przeciągle, planując kolejny dzień.

Rozdział 5

Leah

Zaczął się grudzień. W domu wszystko byłoby już ustrojone. Zapach pomarańczy z goździkami unosiłby się we wszystkich pomieszczeniach. Leżąc w ciepłym łóżku i patrząc na zimowy krajobraz za oknem, zatęskniłam za ubieraniem choinki. Musiałam mieć swoją w pokoju. Bez tego nie było klimatu zbliżających się świąt. A teraz puste ściany nie nastrajały mnie optymistycznie. Cieszyłam się z czasu wolnego tylko dla siebie, ale z drugiej strony byłam zła, że to właśnie w tym okresie wypadał ten wyjazd. Ostatni miesiąc roku zawsze jest pełen magii, takiego szczęścia, a mnie przyszło samotnie się z nim mierzyć. Z rodzicami byłam blisko, a rodzeństwa nie miałam, więc tym bardziej czułam przygnębienie. Do tego strefa czasowa utrudniała kontakt.

Wczorajszy dzień poświęciłam cały dla siebie. Hotelowe spa i basen kusiły mnie już ze zdjęć folderów, które wydrukowali rodzice wraz z biletem. Dlatego nie mogłam dłużej czekać. Różne peelingi, maseczki, nowe paznokcie, a nawet zabieg na włosy, sprawiły, że poczułam się dobrze. Resztę dnia natomiast spędziłam, nudząc się okropnie i rozmyślając nie tylko nad tym, co robią moi bliscy, ale też nad tym, co takiego robi Elias, że nie ma czasu, choć na chwilę się odezwać.

Nigdy nie miałam bliższych przyjaciół. Każdy, kogo spotkałam na swojej drodze, liczył na profity płynące z przyjaźni ze mną. Już myślałam, że znalazłam tu kolegę, z którym będzie miło spędzić te kilka tygodni, a tu proszę, zostałam znowu sama. Nie powinnam w sumie narzekać, bo jadąc tu, nie byłam zbyt pozytywnie nastawiona na wyjazd, a i byłam pewna, że nikogo nie poznam. Ale taki krótki kontakt z kimś nieznanym dał mi nadzieję, że może będzie ciekawiej spędzić ten urlop z kimś innym.

W hotelu mnóstwo jest zakochanych, a także rodzin z dziećmi, więc nie można nawet na kim oka zawiesić, by nie zostać zgromioną spojrzeniem wybranek mężczyzn. Zastanawiałam się, co dziś robić. Choć początkowo chciałam przeleżeć cały ten czas w hotelowej pościeli, już po jednym dniu miałam dość.

Wzdycham przeciągle, skopując z siebie kołdrę, pod którą zaczyna mi być za gorąco. Tylko, co tutaj jest do roboty? Zastanawiam się, zabierając z szafki nocnej telefon. Włączam Internet i wchodzę w przeglądarkę, by znaleźć jakieś ciekawe miejsca, które koniecznie warto tutaj zobaczyć. Jednak samotna wyprawa w góry nie brzmi wcale zachęcająco. Może przejdę się do miasteczka? Może tam znajdę coś ciekawego? Z takim postanowieniem schodzę z łóżka.

Po szybkim prysznicu idę na śniadanie. Poręcze schodów są już ozdobione girlandami z kokardami, sztucznymi kwiatami i lampkami, które wieczorem pewnie będą pięknie się świecić. W recepcji stoi sporych rozmiarów choinka, a nad ladą wisi wielka gałąź przyozdobiona bombkami. W jadalni też nie brakuje świątecznych akcentów. Wielodzietna rodzina zajmuje dwa złączone stoliki, a gwar, jaki robią, sprawia, że czuję się, jak w domu. Choć tęsknota ściska mnie za serce. Muszę później zadzwonić do mamy. Nakładam sobie porcję jedzenia i zajmuję inny stolik niż pierwszego, feralnego dnia.

Przy śniadaniu sięgam po smartfon, na którym sprawdzam pogodę. Pod wpływem impulsu wchodzę w połączenia i już chcę zadzwonić pod numer Eliasa, ale się powstrzymuję. Klikam za to ikonkę wiadomości i stukam tekst.


Ja: Cześć. Co tam u ciebie słychać? Masz na dzisiejszy dzień plany?


Zanim przemyślę, wciskam „wyślij” i z żołądkiem zawiązanym na supeł, kontynuuję posiłek. Kiedy odpowiedź nie nadchodzi, postanawiam ruszyć się z hotelu sama. Odnoszę talerz do punktu zdania naczyń i kieruję się do wyjścia. Przy drzwiach zagaduje mnie przemiła właścicielka, którą miałam okazję poznać już wcześniej. To wysoka, szczupła kobieta. Jej szczery uśmiech, sięgający niebieskich oczu, jest wprost zaraźliwy. Czarne włosy ma dziś upięte w wysoki kok z kokardą na czubku. W czerwonej garsonce prezentuje się niczym modelka. Przez chwilę zazdroszczę jej, bo na siebie włożyłam dziś gruby sweter i spodnie.

— Dzień dobry. Jak się pani u nas podoba? — Nie jest nachalna. Troszczy się o swoich gości. Wczoraj zamieniłyśmy kilka słów, ale spieszyła się na jakieś spotkanie, więc nie było mowy o dłuższej pogawędce.

— Jest przepięknie. Te choinki są wprost wspaniałe — mówię całkiem szczerze. Dawno nie widziałam tak dużych i rozłożystych drzewek.

— Prawda? W miasteczku już otworzyli halę. Z samego rana wysłałam mojego Bena po dwie najpiękniejsze. Spisał się chyba całkiem nieźle.

— O tak! Dzieje się coś ciekawego w miasteczku? Nie chcę znów całego dnia spędzić w czterech ścianach.

— Zaczyna się rozkładać jarmark bożonarodzeniowy. Koniecznie proszę się wybrać.

— Super. Jak dostanę się do miasta?

— Tutaj mam gdzieś ulotkę, z mapką. — Odwraca się, zaczynając przeszukiwać szuflady komody w holu. — O! Tu są! — Obwieszcza uradowana i wręcza mi broszurę. — Mogę mówić na ty? — Gdy potakuję, kontynuuje: — Plac jest tutaj. — Wskazuje palcem punkt na mapie. — A jak pójdziesz tędy — kreśli palcem drogę — to dojdziesz dużo szybciej. Taki skrót znany mieszkańcom. — Mruga okiem.

— Dziękuję! — mówię uradowana.

— Tylko ubierz się ciepło, bo zapowiadają opady śniegu.

— Brr… to jest coś, za co nie znoszę tej pory roku. — Wzdycham teatralnie, na co właścicielka się śmieje.

Gawędzimy jeszcze chwilę, po czym biegnę do pokoju, nie tracąc ani chwili z tego poranka. Ubieram grubą kurtkę, czapkę z pomponem, a szyję okręcam szalikiem. Powinno być mi ciepło. Zabieram torebkę, upewniając się, że mam w niej portfel. Dorzucam telefon, na który spoglądam i z przykrością stwierdzam, że mężczyzna się nie odezwał. Może się obraził albo to ja zrobiłam coś niestosownego. Nie mam pojęcia, ale zajmę się tym później. Teraz czas na spacer. Biorę klucz do ręki, a do drugiej rękawice z polaru, które powinny dać radę z moim słabym krążeniem. Przy drzwiach wkładam buty i wychodzę. Zamykam dokładnie pokój, po czym schodzę do holu, gdzie pracownicy zaczynają ozdabiać bożonarodzeniowe drzewko. Będzie klimacik, jak wrócę.

Wychodzę na dwór, gdzie zimne powietrze uderza we mnie. Czuję igiełki zimna wbijające się w twarz. Chyba zainwestuję tu w jakiś nos klauna, by mnie chronił przed zimnem. Zakładam rękawiczki i chwytam pewnie mapę, by podmuchy wiatru, które smagają mnie po plecach, nie wyrwały mi jej z rąk.

Kieruję się zgodnie ze wskazówkami. Po kilkunastu minutach docieram do miasteczka, które już przygotowuje się do świąt. Ludzie dekorują posesje, witryny sklepowe wypełniają się powoli girlandami i światełkami. Chodzę spokojnie, wdychając świeże, choć mroźne powietrze do płuc. Im dalej się zapędzam, tym obserwuję większy ruch. Mrużę oczy, by lepiej widzieć, ale nie jestem pewna. Chyba doszłam do miejsca, gdzie sprzedają choinki, o którym mówiła Sophia. Zmierzam w tamtym kierunku i zauważam równo poustawiane zielone drzewka. Uśmiecham się na ten widok. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz w taki sposób kupowaliśmy choinkę. Zawsze jeździłam z tatą, a gdy poszłam na studia, sam wybierał odpowiednie drzewko. Ściągam rękawiczki i przechadzam się między nimi, dotykając zielonych igiełek, które przyjemnie kłują moje dłonie.

— W czymś pomóc? — Słyszę za plecami. Odwracam się, a moim oczom ukazuje się Elias. Uśmiecha się szeroko, spoglądając na mnie. — Cześć turystko.

— O… cześć. Pracujesz tu? — Omiatam wzrokiem placyk.

— Sezonowo, tak. A ty co tu robisz? Szukasz choinki do swojego hotelowego pokoju?

— Chętnie. Ale nie wiem, co na to właścicielka. Choć to przemiła osoba, na pewno by się nie zgodziła — mówię, wyczuwając w swoich słowach smutek.

— Nie byłbym tego taki pewny. Sophia pewnie by się nawet ucieszyła. Dawniej dekorowała też pokoje gości, ale po kilku niemiłych sytuacjach zaprzestała. — Krzywi się.

— Ojej! Ale co się stało? — Unoszę brwi, szczerze zdziwiona, że takie sytuacje mogłyby mieć miejsce.

— Wiesz nie każdy lubi święta — mówi, biorąc mnie za łokieć i ciągnąc mnie na bok, by nie przeszkadzać innym w oglądaniu. — Ale niektórzy obrażali jej pracę, czasem dzieciaki coś potłukły. Mnóstwo było takich sytuacji, że człowiekowi się odechciewa po prostu.

— Ludzie to świnie. — Wzdycham, nie mogąc sobie tego w ogóle wyobrazić. — Pisałam do ciebie — odzywam się, od razu czując, jak policzki się rumienią. Dobrze, że można to zwalić na mróz.

— Wybacz, był tu niezły kocioł od rana — tłumaczy z przepraszającą miną.

— Chyba nadal jest? — Spoglądam na grupkę ludzi.

— Tak. I powinienem się zabrać za robotę. — Drapie się po głowie jakby zakłopotany.

— Jasne. Boże, ty pracujesz, a ja cię zagaduję. Przepraszam. — Zatykam ręką buzię.

— Nie, no co ty! Może zjemy razem lunch? — proponuje. — Powinno w tym czasie być tu spokojniej.

— Z przyjemnością. A teraz zabieraj się do pracy. — Szturcham go żartobliwie w bok.

Mężczyzna znika w tłumie, oddając się pracy, a ja przysiadam na pobliskim murku i przez chwilę wpatruję się w niego. Nie wiem, ile mu tu zejdzie, ale lubię obserwować ludzi. Niektórzy niespiesznie oglądają drzewka, inni w biegu chcą załatwić kupno drzewka, jeszcze inni chodzą z dziećmi, które biegają radośnie wokół. Ruch ani na moment nie robi się mniejszy i nic nie zapowiada się, by zrobiło się luźniej, więc postanawiam się trochę przejść, bo nogi zdążyły mi skostnieć.

Chodzę po rynku miasteczka, gdzie zaczynają pojawiać się budki, w których już nie długo będzie można zaopatrzyć się w świąteczne cuda. Znajduję kawiarnię i postanawiam kupić coś słodkiego. Decyduję się na pięknie wyglądający sernik. Proszę o zapakowanie dwóch kawałków w dwa pudełeczka i z uśmiechem wracam na swój punkt obserwacyjny. Zjadam swój kawałek, bo zapach wydobywający się z papierka przyciąga mnie do siebie. Skórka pomarańczowa rodzynki… po prostu niebo w gębie. Gdy ubywa klientów, Elias zjawia się przy mnie.

— Co tam wcinasz? — Spogląda na mnie z góry.

— Ciasteczko — mruczę.

Nie wiem, czy mam na myśli sernik, czy jego. Włosy ma rozwiane przez wiatr, a policzki zaróżowione. W puchowej kurtce inni wyglądają jak dmuchane ludziki, ale nie on. On prezentuje się wprost idealnie. Unosi rękę i zimnym palcem ściera okruszek z kącika moich ust. Aż robi mi się gorąco, gdy kieruje go do swoich ust i oblizuje.

— Dobre. — Mruga okiem i sadowi się obok mnie.

Co to kuźwa było? Moje serce na chwilę gubi rytm, by zacząć bić ze zdwojoną siłą. Na ciele pojawiają mi się ciarki, a ciepło uderza w policzki. Mrugam szybko, próbując ogarnąć umysłem tę sytuację.

— No. Mam też dla ciebie — udaje mi się wydusić i wyciągam w jego kierunku dłoń.

— Dziękuję.

Jemy przez chwilę w ciszy.

— To co, powoli wolne, czy nie bardzo? — pytam, zerkając na niego.

— Na razie, tak. Ruch znowu się zrobi, jak ludzie wyjdą z pracy. Choć większość wzięła wolne, by z samego rana upolować najlepsze okazy. Inni oglądają, ale kupować będą bliżej gwiazdki, bo czekają na te najlepsze.

— Serio? U nas zawsze braliśmy te najbardziej poturbowane drzewka, krzywe, bez czubka. Im też należała się świąteczna magia. A niektóre nawet rosną w naszym ogrodzie i są piękne.

— O, takie podejście mi się podoba — chwali i posyła mi ciepły uśmiech. — Tu każdy się prześciga w najlepszych ozdobach, więc i choinka musi taka być.

— Nigdy tego nie rozumiałam. Ale co kto woli. Już w hotelu czuć klimat, może jak wrócę, będzie pięknie ubrany — mówię rozmarzona.

— Na pewno cię zachwyci. Koniecznie musisz wyjść w nocy przed hotel. Wtedy dopiero zobaczysz magię — radzi.

— W takim razie muszę to zobaczyć.

— Nie nudzisz się tu?

— Trochę tak — przyznaję. — Do tego będę tu tyle czasu, że nie wiem, co ze sobą zrobię w te dni. Ileż można leżeć w łóżku? — Przewracam oczami.

— Rozumiem cię. Niestety w ciągu dnia nie dotrzymam ci towarzystwa, bo będę zajęty tutaj, ale w któryś dzień możemy coś wymyślić.

— Byłoby super. Chyba że mogę cię odwiedzać tutaj? — pytam, przygryzając wargę. Skąd we mnie taka śmiałość? Nie mam ochoty się nad tym rozwodzić.

— Będzie mi miło. A nie zmarzniesz za bardzo? — Unosi brew, spoglądając na mnie.

— Będę się ciepło ubierać. — Szczerzę się w odpowiedzi.

Wszystko jest lepsze niż samotność. A w czasie świąt odczuwam ją tym dotkliwiej. Rozmawiamy jeszcze chwilę, a później pomagam chłopakowi na stoisku, byśmy mogli iść na obiecany posiłek. Jego praca, choć mogłaby się wydawać, że tylko z choinkami wymaga od niego wielkiego zaangażowania i wiedzy. Podoba mi się, jak opowiada klientom o drzewkach i ich pielęgnacji. Mogłabym słuchać go godzinami i nie nudziłoby mnie to ani przez chwilę.

Kolejny dzień przeleciał, nie wiem kiedy, na wspólnych rozmowach i w końcu pysznej kolacji w knajpce obok hali sprzedażowej, a przede wszystkim w miłej atmosferze.

Rozdział 6

Elias

Pojawienie się Leah wczoraj na targu było nieoczekiwane, ale zrobiło mi się przyjemnie, kiedy przyniosła i dla mnie kawałek ciasta. Ciepło, jakie poczułem wtedy w sercu, było czymś dla mnie nowym. Na samą myśl uśmiecham się sam do siebie. Dziś też obiecała wpaść w odwiedziny w porze lunchu, byśmy mogli chwilę porozmawiać. Nudziła się sama w obcym miejscu. Samotna wyprawa w góry dla nowicjusza, również mogła okazać się zgubna. W któryś luźniejszy dzień postaram się ją gdzieś wyciągnąć. Musi przecież choć trochę zwiedzić nasze piękne miasto i okolicę. Zastanawiałem się, co teraz robi. Pewnie wyleguje się pod ciepłą kołdrą. Ile bym dał, żeby samemu się porządnie wygrzać. Ale niestety praca sama się nie zrobi.

Już od wczesnych godzin porannych uwijam się na naszym stoisku. Wynoszenie choinek sprawiło, że w ciepłej kurtce się zgrzałem, natomiast teraz, gdy siedzę i czekam na jakichś klientów, marznę okropnie. Chowam się do hali, by osłonić się przed wiatrem i śniegiem, który od samego rana sypie gęsto z nieba.

Peter pracuje z drugiej strony pomieszczenia, czyszcząc ogromne, piękne sanie, które już w przyszły weekend będą uczestniczyć w kuligu. Nie przeszkadzam mu, ale gdyby zeszło więcej klientów, mam go wołać do pomocy. Pierwszego dnia mieliśmy niezłe urwanie głowy. Pensjonaty, kawiarnie, bary już chciały mieć świąteczny klimat, więc od samego rana wydawaliśmy choinki. Roboty było co niemiara, bo zeszła połowa z tego, co przywiozłem. Miałem nadzieję, że dziś też sporo sprzedamy, by móc dobrze zakończyć ten dzień.

Upijam łyk jeszcze ciepłej kawy, którą w termosie przyniósł Peter. Nie lubię gorącej, a później zawsze mi wystygnie i jestem zmuszony pić zimną Ot, problemy pierwszego świata. Wzdycham, spoglądając na spadające płatki śniegu. Gretta byłaby zachwycona. Uwielbiała ten czas w roku. Pieczenie pierniczków, pierników i ciast z orzechami, do których miała smykałkę, sprawiało jej najwięcej radości. A później dekorowanie, gdzie i ja miałem swoje pięć minut. Jednak zawsze kończyło się przekomarzaniem i finalnie lądowaliśmy w sypialni. Uśmiecham się na to wspomnienie. Wymusiła na mnie obietnicę, że nie stracę ducha świąt przez to, co się stało. Zawsze jednak lubiłem Boże Narodzenie, po jej odejściu po prostu dodałem kilka tradycji, które pomogły pielęgnować pamięć o niej.

— Hop, hop! Jest tu kto? — Dociera do mnie głos. Podrywam się ze swojego miejsca i wychodzę na zewnątrz. Odpłynąłem myślami i nie zauważyłem, że ktoś podszedł.

— Dzień dobry, pani Muller.

— O, dzień dobry, Elias! Co słychać u ciebie? Rodzice zdrowi?

— A dziękuję, wszystko dobrze. Tak. Mama już się zabrała za pichcenie. A u pani wszystko dobrze?

— Ach, kochanieńki, korzonki się odezwały. Starość nie radość. — Zbywa machnięciem ręki. — Pokaż no mi, co macie pięknego w tym roku.

— Wszystkie takie są, ale ta — przesuwam drzewka, by mieć lepszy dostęp do rozłożystego świerku — powinna się pani spodobać. Jest najładniejsza.

— Och! To prawda! To biorę ją. Tylko, tylko — rozgląda się gorączkowo — jak ja ją wezmę? — Martwi się.

— Mogę ją pani przynieść w porze lunchu. Wtedy będę mieć trochę luzu tutaj.

— Byłoby wspaniale! — odpowiada ochoczo.

— W takim razie zapraszam do kasy. — Biorę choinkę i zanoszę do środka. Na karteczce zapisuję nazwisko kobiety i przyczepiam do drzewka. Spotkanie z Leah trzeba będzie przełożyć.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 23.63
drukowana A5
za 56.93
drukowana A5
Kolorowa
za 79.46