E-book
Bezpłatnie
drukowana A5
25.48
Zasady gry

Bezpłatny fragment - Zasady gry


Objętość:
104 str.
ISBN:
978-83-8431-745-7
E-book
Bezpłatnie
drukowana A5
za 25.48

Pobierz bezpłatnie

Ostatni ruch, czyli Eliminacje

Profesor Antoni Raszewicz zmarł przed świtem. We śnie, z przyczyn naturalnych, w wieku 76 lat. Siedząc w swoim fotelu, twarz miał spokojną, jakby zdążył pogodzić się z losem. W jego mieszkaniu — tym samym, które przez dekady bywało tłem dla debat i spotkań, zarezerwowanych jedynie dla ścisłego grona tęgogłowych, panował porządek akademicki. Kartka na drzwiach gabinetu: „Nie przeszkadzać — praca”, wisiała jak zawsze. I jak zawsze była tylko półprawdą.

Krzysiek do mieszkania wszedł pierwszy. Drzwi otworzył sąsiad z naprzeciwka, to on wczoraj wezwał straż zaniepokojony ciszą od dwóch dni. Krzysiek zdołał zachować spokój. Rozejrzał się po mieszkaniu i zrozumiał, że to właśnie on jest tym najbliższym, którego odejście Profesora dotyczy. Stał chwilę przy biurku, spojrzał na zdjęcie w ramce — to z wakacji, nad Adriatykiem. Profesor i jego żona.

Na stole kryształowy kielich Profesora. Obok korkociąg — stary, skrzypiący — ten sam, który trzymał w ręku kilka dni wcześniej. I drugi korek — jeszcze miękki i pachnący winną piwnicą.

Na kartce, tuż obok książki On Human Nature Wilsona, krótkie zdanie ołówkiem. Profesor napisał je pewnie zaraz przed ich spotkaniem:

„Kultura bez dziedziców pozostaje modą,

a moda nie wygra z ewolucją”

Nie było pożegnania. Żadnej elegii. Jedynie słowo GENESIS na dole, zakreślone elipsą, niczym pieczęć.

Krzysiek podszedł do okna. Z dziesiątego piętra wszystko wyglądało tak harmonijnie — działa. Dynamiczna równowaga w której nie widać, że ktoś akurat odszedł a ktoś inny przyszedł na świat, lub przyjechał właśnie znikąd, by zapuścić korzenie, jak on. Zamyślił się. Trzeba będzie zadzwonić, pozałatwiać, powiadomić. Chciał już wracać do siebie, do żony, dzieciaków… Ale jeszcze chwilę — jeszcze przez moment mógł być tu, w ciszy, w miejscu, które miało być końcem, a okazało się początkiem.

Profesor odszedł bez gniewu, a on — został. Outsider o marnym zasięgu i najwyższym współczynniku przetrwania.

Z wdzięcznością za inspirującą twórczość Krzysztofa Zanussiego oraz dla mojej Żony

— bo żadna opowieść nie dorówna rzeczywistości.

„Daleko od Szosy”, czyli planowanie rodziny

Krzysiek urodził się w Łodzi, w połowie lat 90., jako drugie dziecko, w jednej z tych rodzin, które uformował etos edukacji i urbanizacji społecznej. W tych latach rodziny miały zwykle dwójkę dzieci, to dwa razy tyle co dziś. Serialowa fabuła o studentce Ani, która wyciąga Leszka skądś daleko od szosy, była historią prawdziwą, i w pokoleniu rodziców Krzyśka często jeszcze spotykaną. Taki scenariusz matrymonialny miał być kontestacją bajek o doskonałym księciu, na którego czekałaby bierna dziewczyna.

Okres późnego PRL-u to także masowa migracją w kierunku „do miasta”. Ta epoka w latach 90. dobiegała już końca, a jej aktorzy wiedzieli, że ich rola się dopala — ale nie wiedzieli jeszcze, jaki będzie kolejny scenariusz. Ten właśnie miał zostać napisany przez kolejne pokolenie — i pisany jest dziś.

Starsza o 12 lat siostra Krzyśka wyprowadziła się już dawno. Skończyła ekonomię, w przeciągu 2 lat wyszła za mąż, rozwiodła się a jako wybitna absolwentka zajęła kierownicze stanowisko w centrali korporacji Deloitte w USA.


Krzysiek wzrastał i dojrzewał już w wieku XXI, ale jakby nie całkiem do niego pasował. To, że oglądał wciąż filmy z minionej epoki, w której ideał męskości wyrażał Stallone, Eastwood i inni bohaterowie alfa, broniłoby się całkiem w subkulturze niedogolonych fanatyków VHS w bamboszach, jednak “problem” z Krzyśkiem był taki, że on faktycznie wydawał się do tamtych wzorców upodabniać, i miał do tego niezłe predyspozycje.

Matka… Była jakby z tych starych seriali, na których wyrosła, a które Krzysiek jeszcze oglądał kiedy chorował i zostawał w domu. Czasem mówiła:

— My kobiety musimy dźwigać dwa razy więcej.

A czasem z dumą:

— Twój ojciec to dobry człowiek. Ukształtowałam go, jak Ania Leszka z „Daleko od szosy”.

Krzysiek dopiero po latach zrozumiał, że matka naprawdę wierzyła, iż przyszłość kobiet leży w ich umiejętności prowadzenia mężczyzny. Że wiejski chłopak z ambicją to idealny „surowiec” w rękach matki-Polki.

Ojciec — skromny, poczciwy, z natury milczący — nie sprzeciwiał się. Z czasem i z wiekiem coraz mniej mówił, a coraz częściej siadał z gazetą. Patrzył w okno, jakby szukał potwierdzenia, że miejsce, w którym się znalazł, rzeczywiście istnieje. Nie opowiadał o wartościach, dawnych czasach, ani nawet o swoim domu.

Kiedyś Krzysiek znalazł pod jego książką stare, czarno-białe zdjęcie — tata jako młody, dumny chłopak, siedzący na motorze WSK, otoczony grupą uśmiechniętych rówieśników… Twarde spojrzenie, barczysta postura. Jakże inny niż ten ojciec, który rano chodził po bułki i starannie obiera ziemniaki.

Krzysiek szanował go bardzo, bo nigdy w życiu nie dostrzegł nawet cienia hipokryzji czy nieszczerości. Jednak to nie ojciec był od wychowywania w tej rodzinie, i w wielu innych wtedy.

Jedna rozmowa zapadła mu mocno w pamięci. Nie było okazji — dzień najbardziej typowy z możliwych, jak najbardziej typowi zwycięzcy „Familiady”

— Jedz, póki ciepłe. Wiesz, wszystko ma swoją cenę. Zobacz — jesteśmy z matką tyle lat, wiele jej zawdzięczam. Wszyscy wiele jej zawdzięczamy. Szanować trzeba matkę…

Ojciec przerwał, zawahał się:

— Tak bym chciał, Krzysiek, żebyś ty w życiu wiedział co i jak… Ale co ja mogę ci powiedzieć?

— Tato, mało rozmawiamy o życiu, wkrótce się wyprowadzam, nie będziemy widywać się często. Widziałem twoje zdjęcie na motorze…

— WSK. — uśmiechnął się ojciec, jakby wspominał coś niestosownego, czego nie powinien. — Dobrze, powiem ci jak to było. Póki co, z nas dwu, tylko jaj jestem po studiach — dodał żartobliwie — Mam więc jeszcze prawo dawać wykłady.

— Wiesz, na wsi sprawy były poukładane — chłopak wyrastał na mężczyznę i jego wartością było to jak zaradnie w rolę głowy rodziny wchodzi. Oczywiście, jak to w życiu, jednym idzie łatwiej a innym słabiej a mnie szło lepiej niż innym. Widać było, że idę do przodu i umiem realizować swoje cele, dziewczyny widziały to szczególnie i ceniły wtedy.

— No właśnie — a dziewczyny wtedy? — One też maiły taki napęd?

— Tylko niektóre. Co chciały prysnąć, albo być nauczycielką — ojciec zaśmiał się do siebie, jakby ten ogólnik opierała na znanym sobie, jednym pewnie przykładzie. — A te ładniejsze, zawsze wiedziały, że mają wzięcie i wybiorą kogoś, kto wie co i jak i poukłada życie dla całej rodziny…

— Kogoś takiego jak ty?

— Na przykład — uśmiechnął się ojciec — Jak ja, wtedy — trochę posmutniał

— Pewnie ta słynna Bronka, twoja kandydatka przed mamą, była jedną z nich?

— Bronka to był as pośród dziewczyn na wsi i w okolicy. Nie umiałaby nawet dobrze się podpisać, ale przyciągała swoją osobowością i wyglądem, jak… sam nie wiem — biodra, piersi, wcięta talia, wielkie oczy, usta i te gesty… Jakby była wypełniona jakimś nektarem kobiecości.

— Tak, nawet ma on swoją nazwę — estrogen — rzucił Krzysiek — Ale to ty miałeś wybór i mama była jeszcze lepsza.

— Krzysiek. Kocham mamę i nigdy nie żałowałem, że za nią wyszedłem — jesteś naszym owocem. Nie mam pojęcia jak byłoby z Bronką i nigdy nawet się już nad tym nie zastanawiałem. Mnie raczej chodzi o ciebie.

— To znaczy? Dlaczego wygrała mama?

— Mama też mi się spodobała. A do tego, ja czułem, że przerastam innych, tam na wiosce. A ona pojawiła się znikąd, i nie była asem — była jokerem. Tylko ja mogłem sięgnąć po jokera.

— Ale od tamtej pory to nie ty już rozdajesz karty, chyba.

— Dokładnie. Wiesz, na moich oczach, to zasady gry się zmieniły. Pionki zawsze były pionkami, ale figurom zmieniano zadania i zakres ruchu. Ja przestałem być figurą — trudno. Ale teraz, to mam takie wrażenie, że zmieniono całą planszę. Zamieniono szachy warcabami. W takim będziesz świecie.

— Czyli same pionki. Prościej chyba?

— Pewnie tak… Ale i rozgrywki krótsze! — Roześmiali się oboje.

— Widzisz Krzysiek. Ja patrzę na ciebie i widzę siebie z tamtych czasów… ale jeszcze mocniejszego, jeszcze bardziej twardego i z samej natury obdarzonego cechami, których innym zaczyna brakować. W grze zdarza się, choć rzadko, że pionek zostaje hetmanem, ale nie jest możliwe, by hetman został pionkiem. Nawet, jak już wszyscy będą grali tylko w te warcaby i wszystkim będzie z tym jakoś tam dobrze, to ty w takiej grze będziesz kulał. Będziesz… jak wytrawny farmer pośród długowłosych agro-ekologów.

To było wszystko. I Krzysiek nigdy tego nie zapomniał. Jeden z rzadkich momentów, w których ojciec się zwierzył i starał coś przekazać. Resztę Krzysiek zrozumiał później — że jego ojciec był człowiekiem, który, wybierając drogę nakreśloną przez matkę, musiał zapłacić porzuceniem swej przyrodzonej siły. A być może też tego, co wyniósł ze swego domu. Kiedyś pewnie był inny. Miał prowincjonalne maniery, ale też zasady nie pasujące już do windy, która wyrwała go ze wsi i wyniosła na społecznej drabinie.

Mama zawsze miała silny głos. Nawet kiedy mówiła cicho. Przed wyjazdem Krzyśka na studia siedzieli w kuchni. Ich mieszkanie było w bloku jeszcze z ery wielkiej płyty. Dostali je od rodziców mamy i to ona dbała o systematyczną adaptację i aktualizację wystroju. Na stoliku z Ikei, ze szklanki parował Lipton z cytryną. Krzysiek jadł kanapkę. Matka patrzyła, jakby ważyła słowa.

— Pamiętaj, synku — powiedziała w końcu, nie patrząc mu w oczy — jesteś bardzo mądry i z wykształconej rodziny. Twój ojciec… (przerwała na moment) On był ze wsi, ale trzeba było trochę popracować i zobacz — też ma studia, a kiedyś to nie było takie łatwe.

Uśmiechnęła się pod nosem, choć w tym uśmiechu nie było kpiny. Raczej — własna historia opowiedziana po raz setny.

— Ty już nie musisz zaczynać od zera. Tylko się nie cofaj, Krzyś. I nie daj się żadnej ciągnąć w dół. Ty masz iść do góry. Do ludzi z wiedzą. Z ambicją.

— A jeśli ona… — zaczął Krzysiek, ale nie dokończył, mając w głowie wyobrażenie “estrogennej Bronki”, o której kilka razy słyszał, ale nie widział nigdy, nawet na starej fotografii.

— Kobieta musi mieć głowę, a nie tylko urodę — ucięła matka, lekko się marszcząc, jakby czytając w jego myślach. — Bo to ona ma wasze dzieci wychowywać. Uważaj na takie… Ja wiem, jak to działa. Ale teraz tylko studia są dla ciebie najważniejsze.

Zamilkła. A potem dodała już innym, cieplejszym tonem:

— Tylko nie wracaj tutaj z czymś, czego będę się wstydzić. Albo co ci życie całe zmarnuje. Dobrze?

Krzysiek miał już odpowiedzieć „dobrze”. Po prostu — tak, jak wymaga szacunek, kurtuazja i niewdawanie się w zbędne ceregiele, kiedy nie ma się na to ochoty. Jednak był już na tym etapie, że kiedy wewnątrz nie czuł na coś zgody, to wręcz musiał to okazać. Wiedział też, że koncepcja matki mogłaby zadziałać w przypadku jego siostry, może i w przypadku syna, który byłby trochę inny — trochę bardziej jak każdy z bohaterów tych już współczesnych telenowel. Jednak charakter Krzyśka, może jego geny, może poziomy hormonów a może wzorce, które znajdywał w swych ulubionych retro postaciach, powodowały, że porady mamy były dla niego całkowicie nieaktualne, a tym co miało pozostać na zawsze, był jedynie szacunek.

— Obiecuję, że nie przyjadę tu powiedzieć, że mam zmarnowane życie. Ani żeby własną matkę okłamać, choćby dla jej oczekiwań.

Skazany na sukces

Krzysiek łączył w sobie cechy winnera minionej epoki i niepoprawnego pięknoducha nowych czasów, wielkiej inkluzywności. Niby miał rację, ale właśnie tym denerwował najbardziej. Nikt przecież nie lubi osób, które co i rusz miałyby podstawy powiedzieć „a nie mówiłem?”, nawet jeśli nie robią tego werbalnie.

W jego przypadku nie chodziło nawet o brak empatii — Krzysiek umiał podzielać emocje, ale nie akceptował świadomej rezygnacji. Twierdził, że większość problemów da się rozwiązać — i sam to udowadniał. Nie rozumiał dywagacji o wychodzeniu ze strefy komfortu, czy poszukiwaniu własnego rytmu; twierdził, że każdy ma inne predyspozycje, ale i możliwość ich kompensacji odpowiednim wysiłkiem. Nie akceptował czyjejś zgody na bierność — czy to w zakresie pracy nad sylwetką, w edukacji, czy pracy zawodowej. Nie wierzył w skazanych na otyłość, lub bezrobocie.

Jak nietrudno się domyślić, taka postawa nie dodawała mu przyjaciół, a ściślej — ich ilość malała wraz z dojrzewaniem, kiedy to zadań życiowych naturalnie przybywa a odpowiedzialność powinna rosnąć.


W dzieciństwie miał naturalny autorytet — rówieśnicy lubili go słuchać. Jako nastolatek jeszcze cieszył się uznaniem. Trenował, uczył się dla siebie, wygrywał w siłowaniu na rękę, ale i większości partii szachowych. Choć nie był geniuszem w żadnej dziedzinie, to w każdej wybranej potrafił wyjść ponad średnią. Do jednych rzeczy miał smykałkę, inne nadrabiał pracą. I nie rozumiał, jak można się nudzić w wieku, w którym tyle warto zrobić.

Wolał nie zaliczyć i poprawiać, niż ściągnąć. Ale za takie postawy płacił opinią aspołecznego. „Krzysiek, a zważyłeś kanapkę?” — padało czasem z klasy, kiedy wyciągał drugie śniadanie. Dojrzewanie u Krzyśka oznaczała powolne schodzenie w społeczną niszę. Potencjalnie byłby „idealną partią”, jednak jakby zbędną w tym akurat czasie. Jak Kasparow w dyskusji o higienie emocjonalnej.

Z dziewczynami był ostrożny — nie dlatego, że się wstydził, ale dlatego, że nie godził się na stereotyp czekania na “okazje”, na warunkach dyktowanych przez dziewczyną. On miał inny plan. „Najpierw fundament, potem dom” — tak mawiał ojciec, a Krzysiek uznał, że to dotyczy też życia uczuciowego. Nie szukał poklasku. Miał swój krąg — kilku chłopaków — z siłowni, z klasy, dwóch nauczycieli, którzy traktowali go poważnie.

Na siłownię trafił wcześnie — jeszcze w czasach, kiedy nie noszono tam słuchawek i czapek z daszkiem. Na jego oczach ściągnięto wielki plakat Arnolda z modelką uwieszoną na ramieniu, który wisiał tam pewnie od czasów założenia klubu, i zastąpiono go reklamą napoju, z uśmiechniętą grupką płci obojga, pokazującą kciuki pod hasłem „Happy hours for better life”. Wtedy też zmieniono nazwę, z “Klub Arnold” na “Fitness Studio Arkadia”. Jednak ta zmiana wyraźnie Krzyśka nie dotyczyła.

Kończył przysiad ze sztangą. Koledzy przestali ćwiczyć — jego ostatnia seria wyglądała jak rekonstrukcja przemarszu legionisty z ładunkiem wojennym.

— Ty, Krzychu, to już nie jest trening, to jest jakaś droga krzyżowa! — zaśmiał się chłopak w koszulce z napisem NIKE.

— On się chyba do zmartwychwstania przygotowuje — dorzucił Łysy. — Dwa tysiące lat później, ale szacun.

Krzysiek tylko kiwnął głową, ocierając kark. Widać było, że nie robi tego dla dziewczyn ani lajków. Żadnych póz, żadnych selfie. Ćwiczył jak człowiek, który dźwiga coś znacznie cięższego niż stal.

— Po co ci to, stary? — zapytał “Nike”, siadając obok. — Masz sylwetkę jak glina z lat 90., a my jesteśmy w epoce gender fluid. Dziewczyny wolą teraz chłopaków, co płaczą na terapii.

— Dlatego ćwiczę — odparł Krzysiek, patrząc przed siebie. — Jak przyjdzie czas, że znów będą potrzebni faceci, którzy nie płaczą, to nie chcę zaczynać od zera.

Zamilkli na moment.

— Stary, ty serio powinieneś pisać jakieś aforyzmy na opakowania białka — rzucił Łysy z rozbrajającym śmiechem grzebiąc w smartphonie. — „Kazeina 2.0: dla mężczyzn, co się nie łamią!”


Dociekliwość Krzyśka, szczególnie ta w zakresie ewolucji człowieka, mieściła się w zakresie antropologii kulturowej a to oznaczało studia w Warszawie. Nie wiedział konkretnie co będzie robił w przyszłości. W przeciwieństwie do wielu swoich kolegów, nie miał zaplanowanej ścieżki kariery. Po prostu wierzył, że zgłębianie czegoś, do czego ma rzeczywisty zapał da podstawy do uzasadnianych oczekiwań. Kwestionował wybory na zasadzie “co najlepsze na przyszłość” — twierdził, że profesje trafnie i licznie typowane, zmierzą się przecież z nadmiarem absolwentów, więc nie warto szukać trendów. Antropologia nie była jego hobby — była jego pytaniem, z którym chciał wziąć się za bary. Taki był.

Walka kogutów, czyli gra wstępna

Budowanie relacji w nowej grupie, to proces, który od wieków pozostaje kluczowy, choć jego zasady nieustannie się zmieniają. Gdyby Krzysiek urodził się jedno pokolenie wcześniej, nie musiałby wiele robić by zyskać uznanie — wystarczyłyby już cechy, które posiadał. Jednak czasy się zmieniły. Współczesność wymagała czegoś innego. Nie siły, nie rozumu i nie hartu ducha; teraz liczyła się popularność. To ona stała się nowym miernikiem wartości — często niezależnym od jakichkolwiek kompetencji. W mas-mediach osoba znana miała wypowiadać się we wszelkich sprawach, a w małej grupie szkolnej — obowiązywało to na mniejszą skalę, ale także wg zasady „ten kto popularny — ten lepszy”.

Pierwszym elementem jaki się prezentuje otoczeniu pozostaje powierzchowność. A przynajmniej jej atrybuty. Ładna dziewczyna powie, że ma kompleksy, imprezowicz, że nie pamięta co było wczoraj, filozof pomyśli 3 razy zanim otworzy usta, a pretendentka na lidera — na odwrót.

Pierwsze dni w akademiku. To było już po pierwszych grzecznościach, zapoznaniach i samoprezentacjach, przy drugim piwku ze sklepu a jeszcze przed etapem “a ten co tutaj robi?”, w samo-określonych grupach. Na tym poziomie gry wszystkich łączy cel poznawczy, ale nikt nie miał jeszcze pozycji decydowania, kto może brać udział. Tę pozycję należało właśnie wypracować. A pierwszym krokiem było zdobycie popularności.

W grupce stojącej przed wejściem do akademika nr 5, obok sklepu spożywczego, dwie osoby szczególnie uwikłane były w minionej epoce. Krzysiek: macho-alfa. Oraz Lulek: kujon-lizus. Oboje zdawali sobie sprawę, że mają na sobie etykiety muzealne, ale tylko jednemu z nich to wyraźnie przeszkadzało. Tak nie mniej, Krzysiek zawsze lubił podejmować rękawicę, nie dla zdobycia nagrody a dla samego sprawdzenia. Tak już miał… A właściwie tak miał jeszcze wtedy, bo z wiekiem mu przeszło. Podobnie jak zacietrzewione akademickie dyskusje, z czasem przechodzą w barwne historie, których miło się słucha.

— Witamy, Krzyśka — mistrza gatunku, który tak szybko odchodzi! — Wrzasnął uśmiechnięty Lulek, który postanowił udowodnić, że pośród tych wyraźnie przegranych, to on będzie mniej przegrany. Krzysiek nawet nie podniósł wzroku od książki.

— Nie odchodzi. Ustępuje miejsca. To samo robię wobec niektórych osób w tramwaju.

— Ta, w tramwaju to chodzi o „ranking nożny”. W życiu to tacy jak ja… jak my (tu spojrzał na dziewczyny) dajemy fory efektownym eksponatom przeszłości.

— Aaaa, no tak. Przyszłość z tobą — ukryto fantazjo wszystkich dziewczyn. Śnią o Lulku, smarującym kanapki cieciorką i partnerstwie przy segregacji śmieci.

— Dziewczyny dzisiaj nie marzą — biorą, co chcą.

— Ale Marcin jest tylko jeden. A ty co? Sprzedajesz bilety?

W tym momencie Krzysiek teatralnie odwrócił głowę w kierunku chłopaka z grupy stojącego w otoczeniu trzech dziewczyn — szatyna o bezapelacyjnej aparycji amanta. One mówiły w jego kierunku równocześnie a on nie przestając się uśmiechać i potakując, rzucał krótkie zdania, niezłożone, zakańczane dwukrotnym przeciąganiem palcami po gęstej i perfekcyjnej czuprynie.

— Wiesz, ja też wierzę w ewolucję — i niektóre cechy będą w zaniku. Możesz już wypuścić powietrze — wybronił się Lulek.

— Obawiam się, że premią ewolucyjną nie będzie ilość lajków pod lulkowymi mądrościami

— Łaaaaa, no tak. Dobór naturalny to biologia, bliższy kontakt, whhhh? I twoja owłosiona klata waży więcej niż tysiąc polubień?

— Bynajmniej. Nie lajki i nie zaliczenia w akademiku, na plaży, ani przy świecach. W dobie antykoncepcji — nie są już kodem genetycznym.

— To co? Seks z woli męża i posłuszna żona przy rondlach? Uwaga! Krzysiek ma ofertę specjalną — stare wzorce, świeżo mrożone. A jakież to wymagania stawia kolega ewentualnym wybrankom? Szerokie biodra?

— Nie za wąskie. Ale bardziej percepcja — dość szeroka, by dać dystans do tabloidów, zazdrosnych koleżanek i bawidamków, którzy wdziewają piórka Żółtego Ptaka z ulicy Sezamkowej.

— Ty to psa sobie kup — wierny będzie dozgonnie, posłuszny, nie podniesie poprzeczki.

— No tak się składa, że to właśnie tacy jak ty kupują sobie pieski po trzydziestce. Kiedyś wdowy — z braku męża a teraz twoje rówieśnice — z braku wyboru.

Lulek wyraźnie oberwał, ale też przytomnie dostrzegł szansę sformowania swojej “koalicji”

— Krzysiek… to co o tobie gadają, to jednak całkowita prawda. Kto daje ci prawo do takich ocen? Jesteś sfrustrowany, że twój gatunek idzie na wymarcie?

— Przeciwnie. Zdrowy gatunek nie wymiera — taka zasada ewolucji. Wyglądasz tak uczenie, to powinieneś to wiedzieć. Odpal mapę z dzietnością — zobaczysz obszary w ewolucyjnym odwrocie.


Tu nastąpiła cisza. Lulek spojrzał na dziewczyny, które to słyszały pewny, że ten target już jest jego. One uśmiechały się zmieszane. Na tym etapie nie okazały nikomu swego poparcia. To działo się zbyt szybko, a dodatkowo; “blok z Lulkiem”? … Z pozycji lidera można by oczywiście takiego Lulka dobrodusznie przygarnąć, jednak na tym etapie liderów jeszcze nie było.

— Nawet jak ustąpię ci miejsca — tu, na tym murku — to w ramach kultury, nie ewolucji. No siadaj Lulek. Nie dąsaj się. — Krzysiek wskazał nerwowo na murek.

— Ooo, nie dziękuję. Z moim wzrostem, obwodem klatki i okularami nie zasługuję na to zaszczytne miejsce pana alfa. Sto lat temu pewnie umarłbym zanim spłodził jakieś dziecko, a przed tym, jak nic, pasł kozy…

— Nie o to chodzi, Lulek. Ty jesteś spoko. A Spartanie ze swoją skałą selekcji sami się wyeliminowali. Mnie chodzi o to, że teraz — to ty sam się wyeliminujesz… mając jedno dziecko… Albo psa.

Lekcja 1. Testosteron, czyli „wół do karety”

To był jeden z pierwszych wykładów. Prowadzący lubią ten okres. Frekwencja niemal stuprocentowa, młode zapalone głowy, inne — bez przekonania, pełne obaw, oraz ta typowa na pierwszym roku nadreprezentacja niewiedzących, że mało wiedzą, o czym dowiedzą się w latach kolejnych, o ile wytrwają.


Profesor Raszewicz miał dobrą famę i największą frekwencję nie tylko na pierwszych zajęciach. Reprezentował starsze pokolenie, mówił w klasyczny, akademicki sposób, ale treści które przekazywał były pełne afirmacji a nawet podziwu dla postępujących zmian, tak bliskich przecież szczególnie studentom. Miał przy tym dodatkowy atrybut — żonę której osobę lubił wplatać do swoich wywodów, niczym inspektor Colombo. Stołeczne odznaczenie Złotych Godów to w dzisiejszych czasach wynik nie mniejszy niż habilitacja a dla młodzieży potwierdzenie, że wcale nie koniecznie „wszystko się psuje”.


Zbliżał się koniec, dało się już słyszeć szelest notatek i dźwięk zamykanych laptopów. Profesor zdjął okulary, poprawił mankiet koszuli i zakończył wykład z tym charakterystycznym, lekko rozkojarzonym uśmiechem człowieka, który zawsze myśli o czymś jeszcze.

— Dziękuję Państwu. Jeśli są pytania… — rzucił cicho, nie do końca oczekując odpowiedzi. Raczej był to ukłon w stronę akademickiego rytuału niż prawdziwa zachęta do dialogu.

Większość studentów już wstała, niektórzy zerkali na zegarek. Wtedy odezwał się niski, mocny głos z czwartego rzędu:

— Panie profesorze… Czy są znane przyczyny progresywnego spadku poziomu testosteronu w populacji mężczyzn?

Ogólne rozczarowanie postawą kolegi. Dwie dziewczyny zatrzymały się w przejściu. Ktoś westchnął i demonstracyjnie siadł z powrotem na krześle stawiając przed sobą plecak, niczym barykadę. Większość się krzywiła, coś szeptali. Cisza.

Profesor uniósł wzrok i przez chwilę patrzył na Krzyśka z zaciekawieniem. Wysoki, barczysty chłopak, z mocną szczęką i spojrzeniem, które nie unikało kontaktu — mężczyzna, którego pytanie brzmiało niemal jak oskarżenie biologicznego regresu świata, który go otaczał.

— Hm — Profesor odchrząknął, ale bez pośpiechu. — Ciekawe pytanie. Odpowiedzi typu “stresy, plastik i odżywianie” znajdziecie zwykle w internecie, ale to nieprawda. Takie czynnik prezentowałby się na wykresie nieliniowo a my widzimy wyraźny, równiutki trend spadkowy i to na tyle mocny, że współczesny 30 latek ma średnio poziom testosteronu 70 latka, urodzonego kilka dekad wcześniej. Mówimy tu o krajach rozwiniętych. A to wskazuje na jeden tylko, znaczący i obecny ciągle czynnik. Zatem odpowiedź nie jest już z zakresu biologii, lecz właśnie z naszej dziedziny — ewolucji gatunku.

Zrobił krótką pauzę. Uśmiechnął się, nieco ironicznie, ale bez złośliwości.

— Ale jeśli trzymać się faktów: spadek testosteronu to zjawisko obserwowane, mierzalne. I tak — najprostsza hipoteza jest zarazem najbardziej brutalna. Świat, który stworzyliśmy, nie promuje już cech, dla których ten hormon i cechy z nim związane, byłby użyteczny. Albo mówiąc ściślej — nie premiuje ich w takim stopniu, by utrzymać selekcyjną presję.

Zbliżył się do biurka, oparł dłonie o blat.

— W świecie, w którym siła fizyczna, płodność, skłonność do agresji i podejmowania ryzyka przestały być walutą sukcesu, wysoki poziom testosteronu przestaje dawać przewagę. Poza tym, nawet te cenione i dziś cechy testosteronu, jak dominacja i pewność siebie, przestają być walorem w modelu relacji, gdzie jednostką społeczną nie jest już związek, jako całość a każdy z parterów z osobna. A w doborze naturalnym, cecha która przestaje być potrzebna — zanika… Ewolucja nie zna litości — zna tylko przydatność. Mężczyźni mają wielokrotnie wyższy poziom hormonu odpowiedzialnego za wskazywane jako męskie cechy, ale role społeczne zatarły się pomiędzy płciami. Oczywiście testosteron odpowiada też za fizjologię odmiennych wciąż narządów płciowych, zatem na ewolucyjne między płciowe wyrównanie poziomu nie ma co liczyć, jednak obserwowany w pytaniu kierunek spadkowy jest oczywisty.

Spojrzał jeszcze raz na Krzyśka. Jego spojrzenie nie było ani krytyczne, ani lekceważące — raczej zaciekawione. Jakby próbował zajrzeć pod skórę pytania i zobaczyć, co naprawdę je napędza. W tym momencie zmienił ton na mniej poważny i swoim zwyczajem dodał dygresję.

— Ale to, oczywiście, tylko jedna z interpretacji, natomiast nie umknęła intuicji mojej żony, która to stwierdziła, że kultura fizyczna jest najprymitywniejszą wersją kultury, nie zważając, że słuchający tego znajomy, oprócz tego, że jest doktorem etnologii, to także zapalonym cyklistą.

— Oraz Kayah. Tak samo w testosteron przywaliła! — Rzucił z sali odważnie Marcin — aspirujący na najpopularniejszego chłopaka na roku, rozbawiając część sali, tych pamiętających hit sprzed dekady.

— A nawet matury nie ma — Dodał już ciszej.

Profesor uśmiechnął się delikatnie, wyszedł. Reszta studentów też. Krzysiek został chwilę dłużej, nieruchomo, jakby zdanie o „braku przydatności” nie chciało puścić go z ławki. Był za duży, za silny, zbyt wyraźny — jakby wyjęty z innego czasu. Przygnębiony odpowiedzią, którą słyszał; nie tylko od Kayah, od Profesora, ale także w codziennych relacjach z innymi.

Nagle coś skojarzył — Marcin i jego żartobliwy tupet. Znał te zachowania. Na każdym poziomie edukacji był jakiś “odważny Marcin”, co to umiał krzyknąć z klasy żarcik w kierunku nauczyciela — inteligentnie i z humorem. Sytuacje sporadycznie, ale za każdym razem łamiące pewne reguły dystansu. I właśnie zrozumiał, że autorem takich zachowań zawsze był chłopak — nigdy dziewczyna. “Przynajmniej taka z nas pociecha” — pomyślał i uśmiechnął do siebie.

Krzysiek i przyjaciele

Z przydziałem pokoju Krzysiek trafił możliwie najlepiej — na Maćka, chłopaka tak przyjaznego i pozytywnie nastawionego, że można by go spokojnie wystawiać jako naturszczyka w rolach “wuja dobra rada”, dowolnego serialu średniej klasy. Nie dało się nie lubić Maćka, a Maciek nie miał wrogów. W przypadku Krzyśka, bardziej niż w innych, taki kompan był unikalną możliwością znalezienia przyjaciela.

Maciek już w pierwszym miesiącu studiów sparował się z atrakcyjną dziewczyną z kampusu — Wiktorią. To co ich łączyło nie wyglądało na jakąś miłosną zażyłość — Wiktoria unikała szufladkowania, po prostu często widziano ich razem i najwyraźniej obojgu im to odpowiadało.


Krzysiek z Maćkiem siedzieli właśnie na schodach, pod pokojem Wiktorii. Gadali a Maciek pokręcał bezsensownie butelką na podłodze, jak w znanej grze. Był z nią omówiony a zwykle się się spóźniała. Wiktoria wyszła pewnym krokiem z korytarza, ze słuchawkami w uszach i napiętym uśmiechem.

— O, Krzysztof — mówi przesadnie formalnym tonem. — Rozmawialiście znów o upadku cywilizacji?

— Nie — odpowiada Krzysiek sucho. — Dziś temat: jak zachować jaja po trzydziestce.

— Z tobą wszystko to kwestia jaj, testosteronu i XIX wieku — parsknęła. — A świat poszedł dalej. Ludzie są bardziej złożeni.

— Ja tylko zauważam, że złożoność nie musi oznaczać dezorientacji — powiedział Krzysiek.

Maciek wiedział, że spotkanie tych dwoje musi iskrzyć i śmiał się cicho, próbując rozładować napięcie. Nie chciał, by zrobiło się nieprzyjemnie.

— Krzysiek po prostu ma swoje racje, ale spokojnie — raczej nikogo do nich nie przekona. I nikt nie przekona Krzyśka.

Wiktoria spojrzała na Maćka z tym spojrzeniem, które znał doskonale. Mieszanka niezadowolenia i pretensji, ubrane w elegancki uśmiech.

— Idziemy? — zapytała.

— Jeszcze chwilę… — próbował Maciek.

— To ja pójdę pierwsza. „Złożona” — dodała, odwracając się na pięcie.

Maciek patrzył za nią przez dłuższą chwilę, po czym westchnął.

— Stary… ona cię nie znosi — powiedział z wymuszoną lekkością.

— Spoko. Ja nie zabiegam o uznanie — odpowiedział Krzysiek. — Jeśli szukałbym uznania wyjechałbym nie do Warszawy, a na wioskę ojca — dodał i zakręcił butelką, która jakby intencjonalnie wskazała na Wiki.

Post-industrializm, czyli „za miastem”

Krzysiek wychował się w mieście i jak wszyscy wychowani w mieście — cenił wiejski spokój. Rodzinny Maków koło Łowicza dawał to czego nie mogła dać stolica — nadzieję poczucia, że świat się nie zmienia. Czasami spotykało się też przyjezdnych — tych którzy w tęsknocie za tym poczuciem, przeprowadzali się na wieś na stałe. Łatwo ich rozpoznać. W przeciwieństwie do miejscowych, zapuszczali brody i nosili flanelowe koszule w kratę, których, paradoksalnie, nie sposób kupić nigdzie w okolicy. Chociaż czas gospodarzy i gospodarstw był już czasem przeszłym a po jajka i mleko chodziło się do sklepu a nie na podwórko, to sama chociażby przyroda, w połączeniu ze specyficzniejszą powierzchownością mieszkańców, mogła dawać to upojne poczucie stałości. Lub jego namiastkę. Przeciąganą jeszcze w drogę powrotną, wraz z zapachem śliwek z bagażnika i dźwiękiem dzwoniących słoików.

Do wujka Mariana wpadł całkiem bez zapowiedzi, wchodząc furtką z tyłu działki. Gościnność prowincjonalna ma tę cechę, że jest silnie podkreślana, według jasnego schematu, A niespodziewana wizyta zawsze poza taki schemat wykracza.

Ciotka na widok Krzyśka szybko schowała się w kuchni i rozpoczęła “program goście”. Wujek Marian z synem stali przy wjeździe, gdzie niedawno położono kostkę. Choć wszystko było skończone, to od kilku dni temat ten mocno ich pochłaniał. Wujek jeździł nową bramą prawo-lewo a młody polewał nawierzchnię wodą, skacząc co i raz w jednym miejscu.

— Zaraz przyjdę Krzysiek! Bramę ci pokażę. — krzyknął wujo Marian i kontynuował swoje zajęcie.


Sytuacja była jakaś niewyraźna. Ostatecznie Krzysiek siedział sam na ogrodowej ławie i patrzył na 4-letnią kuzynkę, która nie mówiła nic, tylko robiła do niego miny. Znał się jednak na tym i wiedział, że 1 — 2 kwadranse i wszystko zacznie stroić. Tak dokładnie było.


— Krzysiek, no siadaj bliżej! — woła wujek Marian, nalewając kompotu do plastikowego kubka po piwie. — Z nami to chociaż odpoczniesz od tych waszych uniwersytetów.

— Odpoczywam — uśmiecha się Krzysiek. — Od kiedy przestali tam podawać schabowe, czuję się jak na permanentnej diecie.

— A ty to ciągle bez kobitki się trzymasz? — dopytuje ciotka Elżbieta stawiając na stole półmisek pełen kotletów — Taki chłop!

— No nie. Mam też książki i ciężarki — odpowiada z powagą.

Roześmiali się wszyscy.

— A może ty, Krzysiek, za mądry jesteś na baby? — mruga wujek, próbując zaczepki.

— Nie — mówi Krzysiek, spokojnie. — Ja tylko wierzę, że świat już przetestował najlepsze rozwiązania. A że wypracowany wiekami instynkt dziś zanika — to i czekać muszę dłużej.

— Czyli że co, szukasz dziewczyny jak babcia Halina? — rechocze młodszy kuzyn, z wypiekami od piwa.

— Raczej jak prababcia Zofia — mruczy Krzysiek. — Ona przynajmniej nie śmiała się z męża, zanim mu trojga dzieci nie urodziła.

Chwila ciszy — a potem wybuch śmiechu.

— Ty to masz łeb! — kiwa głową wujek Marian. — Ale i tak szkoda cię na te współczesne kobiety. Może na Kaszubach takiej dla siebie poszukaj…

Krzysiek uśmiechnął się, napił kompotu, po czym skrzywił — był zbyt słodki.

— A wiecie co się właśnie stało? — Kuzyn spoważniał, ciekawy jakiegoś newsa z warszawskiego uniwerku.

— Nie mam już po co jechać na Kaszuby, ani nigdzie. Wszędzie jest tak samo w tej kwestii. — Kuzyn wyraźnie rozczarowany otworzył kolejną puszkę a ciocia dopytała z czymś z pogranicza troski i zażenowania.

— W jakiej kwestii, Krzysiu?

— Ano było tak, że w Polsce na wsi kobiety rodziły dwa razy więcej niż w mieście. Ta różnica systematycznie się zmniejszała. I w tym roku, po raz pierwszy jest równo. Tylko że to nie miasto dogoniło wieś — a odwrotnie. Wychodzi na to, że ludzie są za miastem. Już jest wszystko jedno — czy kobieta z miasta, czy ze wsi…

— Nie wszystko jedno, Krzyśku. Nie wszystko jedno… — przytomnie wyrecytował wujek Marian i nie dokończył. Właściwie nie wiedział jak to dokończyć i wyręczył go kuzyn.

— Powietrze inne. — Ale to raczej był sarkazm. Wstał, głośno zgniótł puszkę i odszedł w kierunku kostki brukowej.

Lekcja 2. Dyskretny urok burżuazji, czyli historia się nie powtarza

Kończył się semestr. To było już samo podsumowanie dość zagmatwanego, ale jak zwykle, w przypadku Profesora, ciekawego wykładu. Stojąc przy tablicy, odsunął lekko okulary na czoło i rozejrzał się po sali.

— Jeśli spojrzymy wstecz, proszę państwa, zobaczymy zjawisko, które powtarza się z zadziwiającą regularnością. Kultura rośnie, daje dobrobyt, a dobrobyt pociąga za sobą… paradoksalnie, spadek dzietności. Zobaczmy Ateny po wojnach peloponeskich, Spartę, która w IV wieku p.n.e. liczyła ledwie kilka tysięcy obywateli, czy rzymskie elity, które już w I wieku naszej ery nie były w stanie same się odtwarzać. Podobne rzeczy odnajdujemy w Japonii okresu Edo, w Chinach dynastii Han i Tang, wreszcie w XIX-wiecznej Francji.

Na tablicy pojawiły się cztery proste hasła: Sprawny model kultury → dobrobyt → niższa prokreacja → zanik kultury

— Mechanizmy różniły się szczegółami: późne małżeństwa, ograniczanie dzietności różnymi sposobami — prymitywne mikstury, selektywne porody oraz ekspozycji noworodków, czyli ich porzucanie, w najlepszym razie przekazywanie poza klasę własnej kultury. Ale efekt powracał: cywilizacje wymierały od środka i stawały podatne na napór z zewnątrz.

Krzysiek, oparty niedbale na łokciu, wyprostował się i podniósł rękę.

— Panie profesorze, a czy my… dziś… nie jesteśmy trochę w podobnej sytuacji? Dobrobyt, mniejsze rodziny, odkładanie dzieci na później. Nie brzmi to znajomo?

W sali zrobiło się cicho, parę osób obróciło głowy w stronę Krzyśka.

Profesor uśmiechnął się lekko, jakby pytanie go ucieszyło, i machnął ręką w geście uspokojenia.

— Rozumiem, rozumiem, młodzieńczy niepokój. Naturalna analogia. Ale różnica jest fundamentalna. Ci, o których mówiliśmy, nie mieli naszej przewagi: świadomości historycznej. Oni nie mogli spojrzeć na swój los z szerokiej perspektywy. Mieli, co najwyżej własne kroniki, przekazy nie znające precedensu. My natomiast mamy lustro całej przeszłości. Wiemy, czym kończy się komfort połączony z zanikiem odpowiedzialności demograficznej. I właśnie dlatego posiadamy świadomość, która jest przecież także częścią naszej kultury. Jej rozwoju.

Profesor na chwilę zamilkł, a potem, jak często miał w zwyczaju, przeszedł do bardziej osobistej nuty:

— Moja żona… kiedy ja wpadam w pesymizm, przypomina mi, że mimo tylu upadków ludzkość jakoś przetrwała i ciągle potrafi budować coś nowego. To mi wystarcza, żeby zachować wiarę. Ona jest wprawdzie doktorem pedagogiem, ale jak widać potrafi, swoim sposobem, naprostować obawy antropologa, który na chwilę zwątpi w siłę ewolucji. Takiej żony, proszę państwa, życzyłbym nie tylko przyszłym antropologom.


Uśmiech, którym zakończył zdanie, nie był tylko wykładowym grymasem. To było coś, co w studentach budziło sympatię — Profesor jawił się nie tylko jako naukowiec, ale też budujący przykład wspaniałej relacji osobistej.

„Show must gone on”

XXI wiek oficjalnie już zrezygnował z paradygmatu „im normalniej tym lepiej”. Korekta postawy do wartości średniej przestała obowiązywać, a ostatnim miejscem, w którym mogłaby jeszcze być ceniona, był akademik. I stolica. Szczególnie zaś akademik w stolicy. Ta zależność dotyczyła wszystkich — „Różnisz się? — Trzymaj to!”. Dotyczyła także i Krzyśka. Jego etykieta paleo-mężczyzny była tak charakterystyczna, że niemal oczekiwana. Coś jak tłuścioch w drużynie koszykarskiej — nie pasuje, ale dodaje atencji. Jak z tym czuje się „gracz”? Podobnie jak Krzysiek. Ale „przedstawienie musi trwać”. A role rozdaje większość. Przynajmniej zanim się dorośnie.

Był wieczór, korytarz akademika. Obaj z Maćkiem siedzieli w pokoju, z drzwiami otwartymi na oścież, co znaczyło zaproszenie dla każdego. W rękach kubki po herbacie, które pachniały raczej winem. Jarzeniówka w końcu korytarza migała nerwowo, bucząc jak mucha przykryta szklanką. Zza przeciwnych drzwi dobiegał śmiech jakiejś grupki, Krzysiek w kapturze, Maciek w szortach i skarpetach do pół łydki — jak zawsze gotów do życia.

— Ja nie wiem, stary. Albo ja się urodziłem trzy pokolenia za późno, albo świat skręcił w zły wymiar. Kiedyś jak chłop był poukładany, miał poglądy, plan, to znaczyło, że jest poważny. Dziś? Że jest nieelastyczny, oceniający, toksyczny i — broń Boże — „ideologiczny”.

— No to może idź do jakichś… środowisk katolickich? Tam chyba jeszcze cenią ład i skład?

Krzysiek uśmiechnął się półgębkiem

— O, tam to dopiero jest matriarchat! Uniwerek to, wiadomo, totalitaryzm równości — nikt nie wie, kto ma prowadzić, więc nikt nie prowadzi. Ale parafia? To „miasto kobiet”.

— Co ty gadasz? Przecież księża, biskupi, sami faceci… I to czytanie na ślubach o posłuszeństwu mężowi…

— Fasada. W realu rządzą panie. Te młodsze — mężów mają na pstryknięcie. Pokazują ich w niedzielę jako katolicki fetysz. On w jasnej koszuli, dziecko z grzywką, ona z torebką i przygotowanym cytatem z femi-grupy o kolejnym zagrożeniu duchowym, albo skutecznym zestawem modlitw. Zmora feministek w negatywie — zamiast cichej żony „na pokaz” — to teraz cichy mąż, z deklaracją abstynencji.

— No nieźle… a te starsze?

— To już weteranki. Rozwód „z winy męża”, ale „dla dobra dzieci”, więc wszystko gra. Ich pozycja? Separacja bez orzeczenia biskupa, ale z duszpasterską wyrozumiałością proboszcza.

— Ty to masz antenę, Krzysiek. Ty nawet z różańca wyciągniesz matrycę władzy.

Krzysiek z rozbawieniem

— Bo to zawsze jest to samo. Czy to w klubie, na uczelni, czy w poradni życia małżeńskiego — tylko opakowania inne. Rola mężczyzny teraz? Albo jesteś posłusznym, potakującym lokajem, albo niezależnym snajperem z grzechem cudzym. Trzeciej drogi nie ma.

— I co, wykluczony z obu opcji?

— Zdecydowanie. Rola murzyna sprzed Wojny Secesyjnej mi jakoś nie leży, a na snajpera mam zbyt miękkie sumienie. I zbyt twarde palce. — Dodał, popijając z kubeczka. — Może muszę poczekać, aż zrobią jakiś komitet ds. krzyżówek egzystencjalnych. Tam by mnie może zakwalifikowali jako „osobliwość obyczajową z lat 90.”

— To by była dobra nazwa dla twojej autobiografii.


W tym momencie otwarte do połowy drzwi pokoju rozwarły się szerzej i pokazała się Magda — szczupła dziewczyna w okularach, długie, gładkie włosy, błyszcząca, nieregularna cera bez makijażu, T-shirt z napisem „Lednica 2015”.

— Czy ja właśnie słyszałam coś o parafiach i matriarchacie?

— O, witamy głos ludu. Krzysiek właśnie tłumaczył mi, że u katolików to kobiety rządzą.

Magda z zacięciem i rozbawieniem jednocześnie

— Bo to prawda! Ale nie dlatego, że tak chciałyśmy, tylko dlatego, że wy się wycofaliście. My robimy rekolekcje, organizujemy paczki, prowadzimy grupy — a wy? Wolicie siedzieć z boku i komentować. Jakbyście byli obserwatorami życia, nie jego uczestnikami.

Krzysiek uśmiechnął się, po czy odpowiedział z powagą

— No, wyparłyście nas w rywalizacji, kiedy kryteriami okazała się ilość zdrowasiek i głośność śpiewu. A do tego arbitrowi — proboszczowi — nie wypada faworyzować swoich, tośmy się i zniechęcili.

Maciek przesadnie kiwał głową, jakby odsłaniały się właśnie jakieś sekrety świata a nie leciała zwykła studencka szermierka, i dorzucił

— A poza tym, kto by kwiatki pod ołtarz przyniósł i podłogę ogarnął? No musiało tak być.

— Amen. — dodał ironicznie Krzysiek

Magda bez zaproszenia złapała za wolne krzesło i usiadła niczym spóźniona na prelekcję liderka marketingu multilevel.

— No to zrób coś innego. Przyjdź, zorganizuj, poprowadź. Tylko wtedy nie zapomnij, że jak się coś zawali, to już nie będzie „ich parafia”, tylko „twój błąd”.

Krzysiek skrzywił się teatralnie.

— Czyli albo jestem biernym dodatkiem, albo winnym patriarchą.

Maciek jak zwykle szukał strefy neutralnej i jak zwykle celnie ją odnalazł

— Trudny wybór. Jak między dietą bezglutenową a bezalkoholową.

Magda spojrzała na Krzyśka z przekąsem, ale bez złości

— Tobie po prostu przeszkadza, że dziś kobiety przestały się pytać, co mogą zrobić dla ciebie, tylko same sobie odpowiadają, co chcą robić z tobą.

Krzysiek klapnął na swoim tapczanie, oparł się o ścinę przy, założył łydkę na kolanie i ostentacyjnie zaczął skrolować w smartfonie.

— Może i tak? Ale przynajmniej dawniej się z nami… konsultowały.

Magda wstała, odstawiła krzesło i skwitowała

— Zabierz się za rekolekcje dla facetów. Może jeszcze zdążysz ocalić swoje pokolenie. Ale po pierwsze, to skończ już opowiadać jak żyć a zacznij żyć — jak opowiadasz.

Kiedy Magdy wyszła, Maciek cicho rzucił do Krzyśka

— No, przy niej to i papież by się spocił.

Krzysiek popatrzył za nią szukając “ostatniego słowa” i upewniając się, że nie usłyszy, wydeklamował głośno

— Jak będzie taka wygadana, to w ogóle sobie męża nie znajdzie.

Wiktoria, czyli wygrana

Wiki — Wiktoria Stankiewicz, była jak billboard współczesnej kobiecości. Wysoka, szczupła, ale nie „wdzięczna i delikatna” — raczej wyprostowana i pewna, jakby nauczyła się chodzić u boku żołnierzy gwardii królewskiej. Zawsze w snickersach i spodniach, często w dobrze dopasowanej garsonce. Włosy przycięte, perfekcyjnie ułożone. Mówiła mocnym głosem i nie znosiła zdrobnień.

Nie przypominała kobiety z męskich fantazji, ani tych z instynktów pierwotnych. Jednak większość dziewczyn chciała być jak ona. I wielu chłopaków zgadzało się, że choć nie „kręci”, to imponuje. A w kategorii popularności, to było ważniejsze.

Wiki nie mówiła, że coś „jej się wydaje”. Miała racje. Zawsze. Jeśli czegoś nie wiedziała — mówiła: „To ciekawe, sprawdzę”. I sprawdzała. Szybko. W rozmowach posługiwała się anglicyzmami, ale wyłącznie sensownymi. Feministka, ale bez transparentów — bardziej jak liderka, która „realizuje cele równościowe w sektorze miękkim”. Jej argumenty były jak dobrze naoliwiona broń — nie strzelała nimi często, ale celnie i bez mrugnięcia.

“Pokój Pudla” pełnił w akademiku 5 funkcję imprezowni. No nie takiej, jak byłoby to w latach 90. gdy imprezowanie stanowiło integralny sens studiów, ale idealnej na czasy, kiedy innych miejsc na imprezy akademickie nie przewidziano, bo i przestały one być studentom jakoś bardzo potrzebne.

“Pudel” to legenda, żywa rekonstrukcja “Big Lebowskiego”. Wyleciał po pierwszym semestrze, choć formalności związanych z tym nie dopełnił i jego pokój pozostawał opłacony, do ogólnej dyspozycji, aż do początku kolejnego roku. Od samej jego wyprowadzki, a właściwie — od pierwszego dnia jego pobytu, nikt tam nie posprzątał. Zostawił nawet wszystkie swoje graty i czerwony napis na ścianie: “Komendancie! Mnie nie złamali”, wysmarowany prawdopodobnie sosem od pizzy, po której pudełko honorowo zalegało w kącie.

Większość już sobie poszła, trzech, w tym Maciek, przysypiało na zrolowanych kołdrach. Krzysiek zbierał puszki i butelki. Wiki siedziała na krześle pośrodku, z nogą zarzuconą nonszalancko na drugą i rzuciła chłodno

— Wiesz, nie mam problemu z twoimi poglądami. Mam problem z tym, że próbujesz z nimi wchodzić w świat, w którym już nie są nikomu potrzebne.

Krzysiek spojrzał na tę scenę z szerszej perspektywy. Zobaczył wyeliminowanych kolegów, Wiki, oraz siebie, jako parafrazę — “kelnera na uczcie życia kobiety”. Takie Skojarzenie wywołało u niego lekki uśmiech.


— A może właśnie dlatego powinienem?

— Tylko jeśli lubisz być smutnym eksponatem.

Krzysiek zrozumiał, że ta rozmowa ma iść na poważnie.

— Serio? A to nie jest tylko „kwestia opinii”? „Zdrowej różnorodności światopoglądowej”? — ironizował, ale Wiki mu przerwała


— Nie. To kwestia zrozumienia reguł. Ty grasz w szachy, świat gra w go. Twój sposób myślenia — o męskości, o rolach, o tym „kiedyś to było” — to sentymentalna archeologia.

— A co, jeśli to archeologia, ale potrzebna? Co, jeśli bez niej tracimy grunt?

Wiki uśmiecha się chłodno

— Grunt to mieć wybór. Nie sądzę, żeby kobiety miały kiedykolwiek większy wybór niż teraz. A że nie wybierają takich jak ty… to już chyba nie wina systemu?

— A może nie wybierają, bo system ich tego oduczył?

— A może nauczył je myśleć o sobie? O własnych celach? To nie znaczy, że nie potrzebują mężczyzn. Potrzebują — ale takich, którzy potrafią się aktualizować.

— Jak oprogramowanie… — wyszeptał Krzysiek

— Dokładnie. A ty jesteś Windows 95. Fajnie cię wspominać, ale nikt nie chce cię odpalać.

— Dobrze wiedzieć, że przynajmniej jestem retro. — Odpowiedział z gorzkim uśmiechem

Wiki spoważniała i dodała bardzo spokojnie

— Nie jesteś zły, Krzysiek. Po prostu jesteś z innej gry. A my już zmieniłyśmy zasady.

— Oraz cele?

— Oraz stawkę.

Mroczny przedmiot pożądania, czyli Marcin

To było jedno z tych słonecznych jeszcze popołudni początku nowego roku, kiedy to przyroda żegna się pomału wspomnieniami lata a kampus — przeciwnie, napełnia życiem, budowaniem relacji i pretensji do wyjątkowości. Krzysiek wracał z biblioteki z plecakiem ciężkim od tomów o teorii memetyki i ludzkiej strategii kojarzenia. Wychodząc zza zakrętu, wszedł niemal wprost na grupkę dziewczyn — śmiejących się, rozgadanych, nagle milknących. Bo właśnie nadciągał… Marcin. Ten chłopak prezentował bardzo rzadkie połączenie: wyjątkowej aparycji z umiejętnościami interpersonalnymi. Zwykle te dwa zakresy kompensują się wzajemnie, do jakiejś wartości, nazwijmy ją — średniej, a w jego przypadku dawały sumę dwóch maksimów i wynik w postaci możliwości wyboru niemal dowolnej „dziewczyny do wzięcia”. A po roku studiów, Marcin, prócz tego potencjału, zyskał jeszcze coś — bogate doświadczenie.

— Witam, królowe życia — rzucił z uśmiechem zbyt perfekcyjnym, by był szczery.

Jedna z dziewczyn, bezwiednie poprawiając włosy, aż potknęła się o krawężnik. Marcin złapał ją w talii — z tym rodzajem precyzji, który mógł być przypadkiem, ale zapewne nie był.

— No co ty, Karolina — powiedział cicho. — Jeszcze się przewrócisz..

Krzysiek, obserwując to wszystko z kilku kroków, czuł się jak widz na spektaklu, który dobrze zna zakończenie. — Oto egzemplarz — pomyślał. — Model pokazowy. Homo perfectus instagramensis.

Marcin zauważył go kątem oka.

— Krzychu, żyjesz w ogóle? Co ty tam nosisz, kamienie?

— Raczej przodków — odpowiedział Krzysiek. — Spisali parę rzeczy, zanim wymarli.


Dziewczyny zaśmiały się niepewnie. Nie wiedziały, czy to żart, czy spięcie.

Marcin był inny niż Krzysiek we wszystkim — od sposobu chodzenia, przez to, jak trzymał butelkę wody, aż po mimikę, która mówiła: „jestem tu u siebie a ty też chcesz być”. Nie miał potrzeby zagłębiania się w analizy. Nie znał pojęcia „epikureizm” i nie potrafiłby wskazać Seneki na osi czasu, ale znał inne rzeczy: jak spojrzeć, by dziewczynie zabrakło powietrza. Jak mówić, żeby kolega poczuł się potrzebny, ale nie zagrażał. Jak wejść do pokoju i trafić w centrum, nie usiłując tam zostać. Testosteron z nieprzerwanym dostępem do internetu.

Nie było oficjalnych statystyk. Ale gdyby ktoś prowadził rejestr — nazwijmy go „Indeksem Marcina” — okazałoby się, że więcej dziewczyn chciało móc powiedzieć, że z nim spały, niż rzeczywiście to zrobiło. Nie z powodu braku okazji. Przeciwnie. Marcin był chętny, uśmiechnięty, otwarty — i paradoksalnie właśnie przez to… selektywny.

— Nie jestem jakimś kropo–dziwkarzem — mówił kiedyś na imprezie. — Nie mam czasu na castingi. Jak się dzieje, to się dzieje. Jak nie — to też git.


Dziewczyny go lubiły. Nawet te, które nie miały szans. Może dlatego, że nie upokarzał. W jego świecie zaliczenie nie było trofeum, tylko potwierdzeniem przynależności do klasy atrakcyjnych ludzi. Jak selfie z VIP-roomu, albo znak, że jesteś kumata.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
Bezpłatnie
drukowana A5
za 25.48

Pobierz bezpłatnie