Dla mojej Mamy, miłośniczki kryminałów
Wstęp
Konrad „Wilczan” Rozwadowski siedział w małym barku w śródmieściu Warszawy nad kolejnym już drinkiem. Jutro miał wyjechać do Pleszewa, a właściwie do Gołuchowa na nową misję. Oczywiście już od dawna wiedział, że to mała miejscowość w Wielkopolsce.
— Wtedy też siedziałem przy barze — pomyślał i pociągnął sporego łyka. Przyćmione trochę światła odbijały się w niezliczonych kolorowych butelkach wszystkich alkoholi świata. Jak na taki mały barek, zestaw i tak był imponujący. Wspomnienia wróciły ze zdwojoną siłą. Przypomniał sobie, jak został zwerbowany przez prezesa Jana Pikulskiego. To było przecież w bardzo podobnym do tego barku.
Przy ladzie bardzo młoda dziewczyna, której nie powinno tu w ogóle być, odebrała telefon i zaczęła rozglądać się po sali. W tym czasie siedzący obok chłopak wrzucił jej coś do szklanki. Do dziewczyny już podchodzili jacyś znajomi, ale Konrad był szybszy. Złapał szklankę i oddał barmanowi.
— Odstaw to i zatrzymaj. A dziewczynie daj zamiast drinka gorącej herbaty — poprosił barmana. — Na mój rachunek.
Najwyższy z przybyłych, znajomych dziewczyny, podszedł do Konrada z wściekłym wyrazem twarzy.
— Co jest, koleś. Masz jakąś sprawę? — zapytał wrogo.
Zanim Konrad zdążył cokolwiek odpowiedzieć, siwowłosy mężczyzna zeskoczył ze stołka wprost na stopy napastnika. Obaj zastygli w bezruchu. Chłopak był tak zaskoczony, że nie bardzo wiedział jak zareagować. Rozejrzał się dookoła i znowu napotkał twarde spojrzenie siwego.
Jeden z kompanów wysokiego, widząc wahanie przywódcy, wyciągnął nóż.
— Wy niedorobione gnoje, zawsze macie ten sam problem. Na strzelaninę przychodzicie z nożami — powiedział spokojnie siwy, odchylając połę marynarki i pokazując chłopakom kaburę z pistoletem.
— OK. My wychodzimy — wybąkał do kolegów wysoki chłopak i po chwili już ich wszystkich nie było.
— A ty Monika, zadzwoń natychmiast do ojca, żeby cię stąd zabrał — rozkazał siwy stanowczo dziewczynie.
Po kilkunastu minutach wszedł zdecydowany, wysoki mężczyzna w towarzystwie dwóch osiłków. Rozejrzał się krótko po sali i podszedł do Moniki, która tylko spuściła głowę. Konrad gestem pokazał barmanowi, żeby podał mu szklankę i przekazał ojcu dziewczyny. Ten bez słowa ją odebrał i podał za siebie.
— Bardzo dziękuję — powiedział do siwego. — Jestem dłużnikiem.
— Byłem tu przypadkowo — zbagatelizował sprawę siwy, a tamten nie skomentował.
Barman wskazał wzrokiem dostawcę pigułki i wtedy Konrad domyślił się już, że to policja. Gdy trochę się uspokoiło po zabraniu młodego mężczyzny od zabaw w gwałty i wyjściu policjantów, siwy sąsiad z barku uważał za stosowne przedstawić się:
— Jestem Jan Pikulski.
— Konrad Rozwadowski.
I tak zaczął się nowy i dziwny etap życia Konrada. Przede wszystkim przyjął nowe imię Wilczan. Wilkomir — to było staropolskie imię męskie, złożone z członów Wilko — („wilk”) i mir — („pokój, spokój, dobro”). Oznaczało tego, który zapewnia pokój od wilków. Do form pochodnych, zdrobniałych tego imienia, należało właśnie jego nowe imię — Wilczan.
Od dwóch już lat Wilczan był członkiem międzynarodowej fundacji „Contra Malum” z siedzibą w Los Angeles. Oddział fundacji z centralą w Warszawie, w budynku przy ulicy Madalińskiego 55, tropił, analizował i opisywał przypadki groźnych przestępstw, z którymi nie poradziła sobie krajowa policja. Oprócz personelu gromadzącego dane, fundacja zatrudniała dobrze opłacanych własnych detektywów, nazywanych dla niepoznaki reporterami śledczymi, ale Wilczan nigdy żadnego z kolegów nie poznał.
Obecne zadanie polegało na odnalezieniu mordercy działającego w Wielkopolsce, w Gołuchowie, małej miejscowości położonej pomiędzy Pleszewem a Kaliszem. Po torturach uduszono tu profesora Antoniego Machalarka z Krakowa, poszukiwacza skarbów, zaangażowanego w znalezienie skarbu ukrytego prawdopodobnie w słynnym zamku w Gołuchowie. Profesor przeniósł się nawet z Krakowa do tej małej miejscowości i mieszkał w niedużym skromnym domku. Wszystko to miało miejsce na początku 2013 roku. Policja nie miała żadnego tropu, a jedyne, co zginęło z domu profesora, to jakaś stara grafika. Córka profesora, na stałe mieszkająca w Niemczech, zeznała, że ta grafika związana była z tajemnicą zamku i przedstawiała jakąś fantazyjną literę. Pamiętała tylko, że była to jakaś samogłoska, ale nie była pewna, czy to „a”, czy „u”.
To właśnie ona skontaktowała się z fundacją „Contra Malum” i wyznaczając wysokie honorarium, zleciła odnalezienie zabójcy ojca. Barbara z domu Machalarek, była obecnie żoną bardzo bogatego przemysłowca z Bawarii i mogła sobie na to pozwolić. Pikulski wysłał więc już dwa lata temu swojego detektywa mającego pomóc w rozwiązaniu tej zagadki, ale zginął on w niejasnych okolicznościach. Według oficjalnej wersji wysłany do Gołuchowa detektyw Mateusz Mostowicz, poślizgnął się na rozlanym oleju i wpadł do nieoznakowanej studni. Zakwalifikowano to jako nieszczęśliwy wypadek. Ale Pikulski wiedział swoje. Teraz to już była honorowa sprawa fundacji. Pikulski długo przygotowywał swojego najlepszego detektywa Wilczana do rozgryzienia tej zagadki.
Ktoś inny także szykował się do długo wyczekiwanej rozgrywki. Wszystko było zapięte na ostatni guzik i plan nie mógł się nie powieść. Teraz to było już tylko ostatnie spojrzenie na listę, która za chwilę miała pójść z dymem.
Kuzyn.
Internetowy podrywacz.
Ul.
Studnie.
Kokaina.
Detektyw.
Materiały pirotechniczne.
Palec.
Proce.
Schronisko.
Wyglądało to zupełnie jak dziesięć przykazań.
Prezes Jan Pikulski zapoznał Wilczana z odkrytymi w następnym okresie faktami. Przypuszczano, że zabójstwo związane było z legendą Gołuchowa i skarbem Izabelli z domu Czartoryskiej. Przestępca dowiedział się prawdopodobnie od zmarłego profesora, że żeby odnaleźć skarb, należy wskazówkę odczytać z wielu ukrytych elementów literowej układanki. Było to prawdopodobnie kilkanaście segmentów-grafik, które stanowiły hasło do odnalezienia skarbu. Zbrodniarz był też już chyba w posiadaniu kolejnej części, którą zdobył po spaleniu hotelu Lambert w Paryżu w lecie w 2013 roku, niedługo po zabójstwie w Gołuchowie. Podpalacza nigdy nie odnalazła francuska policja. Prawdopodobnie na trop grafiki-litery ukrytej na francuskim zamku, naprowadził przypuszczalnego mordercę-podpalacza tragicznie zmarły profesor.
Wyglądało na to, że przeciwnik aż dwa lata przygotowywał się do wykonania następnych kroków. W tym czasie ani policji, ani detektywom fundacji, nie udało się niczego nowego ustalić. Ale morderca postanowił w końcu wykonać swój ruch. W kilkunastu branżowych pismach na początku lipca ukazały się artykuły o legendzie Gołuchowa i zaproszenie dla posiadaczy literowych grafik Izabelli z domu Czartoryskiej. Wszyscy, którzy pomogą w odnalezieniu skarbu, mieli otrzymać wysoką nagrodę.
Dyrekcja Muzeum Narodowego, po uzgodnieniach z Ministerstwem Kultury i Dziedzictwa Narodowego, potwierdziła nieprzekraczalną wysokość nagrody, w wysokości 10% wartości znaleziska. Po nagłośnieniu całej sprawy, dzięki darczyńcom z kraju i od Polonii, na specjalnie utworzone konto, zaczęły napływać na ten cel datki z całego świata.
Prezes Pikulski przekonał Wilczana do zmiany wizerunku. Miał pojechać do Gołuchowa jako roztargniony i nie uporządkowany dziennikarz. Czyli potencjalnie niegroźny.
Fundacja w lipcu też opłaciła sponsorowane artykuły, opisujące zagadkę kolekcji obrazów Izabelli z domu Czartoryskiej. Sugerowano w nich, że wkrótce tajemnica może zostać wyjaśniona. W Gołuchowie powinni w pierwszych dniach września stawić się posiadacze grafik-liter ze słownej wskazówki. Termin prezes Pikulski wybrał nie przypadkowo. Chciał osiągnąć dwie rzeczy: po pierwsze, trochę namieszać w przygotowaniach przeciwnika, a po drugie: w dniach 9–10 września, miały odbywać się w Gołuchowie Międzynarodowe Targi Ogrodnictwa. W tłumie gości, wystawców, dziennikarzy i zwykłych gapiów łatwiej będą mogli się poruszać jego detektywi.
— Każdy z nas woli wiadomości dobre od złych i to jest oczywiste. Ale to nie zwalnia cię z prawidłowej zdolności przyjmowania krytycznych informacji, które w wielu sytuacjach mają wyjątkową wartość i są niezwykle ważne. Jeżeli taką krytyczną wiadomość uzyskasz w porę, to będziesz mógł jeszcze zareagować, żeby coś nie skończyło się zupełną katastrofą. Przyglądaj się z czujną uwagą właśnie złym wiadomościom — pouczał Wilczana pan prezes.
— I jeszcze jedno, ale bardzo ważne. Niech to będzie twój realny przeciwnik, któremu musisz nadać jakieś imię dopóki oczywiście go nie złapiesz — podsumował ostatecznie wspólne przygotowania prezes Jan Pikulski.
— Ja już go w myślach nazwałem: Harpagon skrytobójca — oświadczył Wilczan. — Harpagon to synonim słowa chciwiec.
Rozdział I. Poniedziałek. O5.IX.2016
I teraz właśnie na samym początku września, w poniedziałek, włączył się do gry Wilczan, przyjeżdżając pociągiem do stacji z napisem Pleszew. Szybko okazało się, że to jeszcze nie Pleszew, ale zwykła dziura Kowalew. Duży zabytkowy budynek dworca dziwnie wyglądał w otoczeniu wiejskich gospodarstw, witających przyjezdnych pianiem kogutów. Wszyscy pasażerowie poszli w kierunku małej stacji kolejki wąskotorowej, z której jednowagonowy czerwony pociąg w dziesięć minut dowiózł ich do właściwej już stacji Pleszew-Miasto.
Samo miasteczko zdecydowanie lepiej prezentowało się na zdjęciach niż w rzeczywistości. Odnowione kamienice rynku sąsiadowały z trochę odrapanymi. A jedna gęsto oblepiona reklamami wyglądała naprawdę fatalnie. Za to Wilczan od razu, nawet jeszcze w dojazdowej kolejce, zwrócił uwagę na ponadprzeciętną urodę dziewczyn i kobiet, co dość dobrze wróżyło.
Wilczan minął zakład pogrzebowy „Powstań”, świadczący, że nie było wśród pleszewian też najgorzej z poczuciem humoru.
Poszedł kawałek dalej i na ulicy Kaliskiej w biurze wypożyczalni, wynajął granatowego Golfa na miejscowych numerach, żeby za bardzo nie rzucał się w oczy. Dopasował siedzenie, poustawiał lusterka i ruszył do wykonania zadania.
Wilczan zaczął rekonesans od Gołuchowa. Oczywiście przede wszystkim obejrzał słynny renesansowy zamek. Znał podstawowe o nim informacje.
Początkowo zamek stanowił własność rodu Leszczyńskich, potem przechodził z rąk do rąk, aż wreszcie popadł w ruinę. I wtedy w połowie XIX wieku posiadłość kupili Działyńscy, ale największy wkład w przywrócenie świetności zamkowi wniosła Izabella Elżbieta z Czartoryskich Działyńska. Zatrudniła architektów i dekoratorów z Francji, którzy go odrestaurowali, a nawet wyposażyli w oryginalne renesansowe detale. W zamkowych wnętrzach Izabella urządziła ogólnodostępne muzeum. Natomiast otoczenie zamku — park–arboretum, był zasługą jej męża Jana. To był największy park dendrologiczny w Polsce, bo miał prawie 160 hektarów powierzchni. Rosło tu ponad 650 różnych gatunków roślin, z których większość pamiętała jeszcze czasy Działyńskich.
Wilczan zjechał z głównej drogi, przecinającej miejscowość i wszedł do małego miejscowego sklepiku. W drzwiach minął się ze starszą kobietą.
— To do widzenia, pani Marcysiu — ze śpiewnym akcentem powiedziała wychodząca klientka.
— To szeptucha. Przyjechała tutaj na gościnne występy — oznajmiła konfidencjonalnie pani Marcysia, sprzedawczyni.
— A kto to jest szeptucha? — poprosił o wyjaśnienie zaciekawiony Wilczan, który nigdy o nich nie słyszał.
— Najogólniej wróżbitka. Ta akurat czyta głównie z moczu, a leczy gorącym popiołem. Mocz to jej narzędzie pracy. Wróżenie z moczu było znane w większości starożytnych kultur. Dla szeptuchy istotny jest kształt, jaki przybiera struga moczu podczas sikania i obserwacja tworzących się bąbelków. Zachęcam pana także do powróżenia, bo od każdego nowego klienta dostanę prowizję — uśmiechnęła się zachęcająco pani Marcysia.
— OK. Teraz już będę wiedział i pewnie skorzystam. Ale mam jeszcze jedno pytanie. U kogo tu można wynająć kwaterę? Żeby było niedrogo, ale za to z taką domową atmosferą. Jestem dziennikarzem i nie mam za dużo kasy na diety.
— Niech pan idzie do pani Mani na ulicę Akacjową 7. Może jeszcze coś ma, bo niedługo targi i dużo już jest porezerwowane. Powie jej pan, że Marcysia pana przysłała, to może coś jeszcze znajdzie — zaproponowała sprzedawczyni.
Wilczan uprzejmie podziękował i wyszedł ze sklepu.
— Gościu, daj mi ze trzy złote na piwo — zaczepił go młody szczupły chłopak pod sklepem.
— Nie wyglądasz na biednego z domu — sceptycznie przyjrzał mu się Wilczan.
— Panie, u nas w domu taka bida, że jak wczoraj szedłem koło jeziora, to mi kaczki chleb rzuciły!
Wilczan roześmiał się i dał mu piątkę, bo już za sam tekst chłopakowi się należało. Zastanowił się przez chwilę, a potem przydzielił rezolutnemu młodemu mężczyźnie, mającemu na imię Sławek, zadanie, za które obiecał dać mu dodatkową kasę. Wytłumaczył, że potrzebna jest mu na początek para, najlepiej studentów, którzy spędzają wakacje w Gołuchowie lub okolicach. A drugie zadanie to przedstawienie listy wszystkich przyjezdnych, którzy będą przybywać tutaj na co najmniej tydzień, lub mają taką rezerwację, a jednocześnie interesują się grafikami.
— Będę mieszkał prawdopodobnie u pani Mani. Jak nie, będziesz musiał mnie sam odnaleźć. Kontakt przez telefon, SMS-a lub e-mail — oznajmił Sławkowi.
— Mój to 13.jajko@gmail.com — powiedział Sławek.
Wilczan tylko pokiwał głową.
Ewa Mostula przyjrzała się bryle zamku, a zwłaszcza jego drugiej, tak wyjątkowo wstrętnej dla niej kondygnacji.
— Boże — pomyślała. — Tak dawno już tu nie byłam.
A przecież to, co tu się wydarzyło, paskudnie zaważyło na całym jej późniejszym życiu. Na kierunku studiów, które skończyła i na pracy zawodowej, którą wykonywała. I ostatecznie na zadaniu, z którym tu przyjechała. Po ukazaniu się tych ogłoszeń zrozumiała, że nadarzała się najlepsza okazja, żeby rozliczyć się z przeszłością. Pamiętała, że matka zawsze opowiadała jej i siostrze Magdalenie, że prawdziwy klucz do zamkowego skarbu tkwi w grafikach Izabelli. Ewa Mostula miała absolutną pewność, że i ten, o którym myślała i którego tak nienawidziła, też o tym doskonale wiedział. Przesunęła sobie trochę na wcześniej zaplanowany urlop i przyjechała do Gołuchowa.
Wilczanowi rzeczywiście udało się wynająć lokum w agroturystyce u pani Mani, która dała mu ostatni mały, ale miły pokoik, tylko ze względu na wstawiennictwo pani Marcysi. Pani Mania była wesołą i pogodną starszą panią. Od razu zaproponowała Wilczanowi powróżenie, ale udało mu się na razie jakoś wykpić.
— W krótkim czasie spotkałem już dwie wróżbitki — pomyślał Wilczan.
Po zapewnieniu sobie noclegu, poszedł się znowu do zamku. Po drodze przyczepił się do niego nieduży, ale za to hałaśliwy piesek. W zamku wynajął przewodnika, który na początek przegonił psa.
— Pewnie uciekł z miejscowego schroniska — oznajmił.
Później przewodnik oprowadził go po wszystkich dostępnych salach, opowiadając legendy związane ze skarbem oraz kilka wesołych anegdot. W sumie Wilczan był bardzo zadowolony, bo poznał kilka ciekawych historii, których wcześniej nie udało mu się wygrzebać w internecie.
Muniek Kałużyński zameldował się w recepcji Ośrodka Sportu i Turystyki i odebrał klucz od domku nr 5. Wszedł do środka i od razu spojrzał na stół. Na stole leżała koperta z zaliczką, identyfikator, telefon, a w wazonie stał duży bukiet kwiatów. Jak na razie wszystko było doskonale przygotowane. Tajemniczy zleceniodawca perfekcyjnie wywiązywał się ze swoich obietnic. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, to już za trzy dni będzie bogatszy o dziesięć tysięcy i stąd szybko wyjedzie. Teraz musiał rozpocząć narzuconą grę i zanieść ten ładny bukiet kwiatów do właściwej osoby. Przed tym chciał jeszcze rozejrzeć się po okolicy.
Gdy zamykał swój domek, sąsiad również właśnie wychodził na dwór. Od dość drobnego Muńka był wyższy przynajmniej o głowę. Podszedł do Kałużyńskiego i się przedstawił:
— Dzień dobry. Jesteśmy sąsiadami. Szymon Piwowarczyk.
— Witam. Muniek Kałużyński.
— Domek tylko dla siebie? — zapytał Muńka Piwowarczyk.
— Tak. Niczego innego nie udało się znaleźć i musiano mi wynająć cały domek — odpowiedział Muniek.
— U mnie było tak samo. Też musiałem wynająć cały domek — oświadczył Piwowarczyk.
Obaj popatrzyli na swoje indentyfikatory i zorientowali się, że obaj są delegowani na targi.
— Ładny bukiet — stwierdził Piwowarczyk.
— Mam tu w Gołuchowie kogoś z rodziny i właśnie wybieram się w odwiedziny — odpowiedział Muniek.
Muniek nie zauważył, że tuż po jego odejściu nowy znajomy szybko wstukał dane z jego identyfikatora do swojego tabletu.
Piwowarczyk obserwował przyjazd sąsiada, bo w recepcji dowiedział się, że tylko domek stojący obok, właśnie numer 5, pozostał pusty. Wyszedł przed swój drewniany budyneczek we właściwym momencie, tak, by przyjrzeć się nowemu sąsiadowi. Przeczuwał, że trafił od razu na właściwego człowieka. Trzeba to było tylko potwierdzić. Zastanowił się przez chwilę i wyciągnął telefon. Rzeczywiście wystarczyła jedna rozmowa z kadrami ministerstwa i już mógł poczuć się właścicielem dwóch tysięcy. Tylko należało jeszcze umieścić nazwisko „KAŁUŻYŃSKI” na obu tablicach.
Emil Adwentowicz najbardziej lubił siostrę Grażynę. Zawsze troszczyła się o niego i nigdy go nie spotkało z jej strony nic złego. Bardzo o niego dbała podsuwając mu ciągle nowe książki do przeczytania. Trochę dziwiła się, że ostatnio prosił o same kryminały, ale nieprzerwanie spełniała jego prośby. Gdy ktoś ją zastępował, traktowany był niestety po partacku, tak samo jak reszta pacjentów ośrodka psychiatrycznego. Wiedział, że prawdopodobnie będzie tutaj do końca swoich dni, ale w głębi duszy nie mógł się z tym pogodzić. Tylko z telewizji i z kolorowych tygodników przyglądał się światu na zewnątrz. Wyczytał o skarbie Gołuchowa i mającym się odbyć spotkaniu właścicieli grafik. Marzył sobie o odkryciu hasła i zdobyciu ogromnej fortuny. Z takimi pieniędzmi na pewno udałoby się przekonać każdą komisję o jego całkowitej poczytalności. Byłoby to orzeczenie o ostatecznej wolności, skutkującej wydostaniem się z tego zamkniętego ośrodka w Gdańsku.
Wizyta jednego ze znanych mu lekarzy w nocy u jego ukochanej pielęgniarki Grażyny spowodowała początkowo ogromny szok. Po prostu nie mógł uwierzyć, że jego miłość pieprzyła się z lekarzem, zamiast zajmować się nim i innymi pacjentami. Nie kontrolując do końca swojego postępowania, podglądał kochającą się parę. Sam nie wiedział, co podszepnęło mu zabranie ubrania oraz dokumentów lekarza i ucieczkę ze szpitala. Całkowicie dominującą w jego postępowaniu myślą był imperatyw wcielenia się w postać doktora i udanie się do Gołuchowa. Tak na swój sposób rozumiał pierwszy krok do wolności.
Już po paru godzinach zgłosiła się do Wilczana para młodych studentów z ostatniego roku Polsko–Japońskiej Akademii Technik Komputerowych z Warszawy. Sławek rzeczywiście działał wyjątkowo szybko.
— Podobno może pan mieć dla nas jakieś zlecenie. Wrzesień mamy jeszcze wolny, bo pozdawaliśmy w terminie wszystkie egzaminy — powiedział chłopak.
— Tak, jeżeli chcecie zarobić parę złotych — zachęcił młodych Wilczan.
— OK. Pewnie, że chcemy. Właśnie niedługo już mieliśmy wracać do Warszawy, bo kończą się nam fundusze. Co to miałoby być? — zapytała dziewczyna.
— Powiem wprost. Zdaję tutaj, w dużej prywatnej firmie, egzamin na detektywa. Nie mam zielonego pojęcia, kto jest w komisji. Moje zadanie to rozpoznać osoby, które podają się za kogoś innego i szczególnie interesują się grafikami i rozwiązaniem zagadki gołuchowskiego skarbu. Warunek jest taki, że mam to zrobić bez zwracania na siebie uwagi. Pomyślałem, że moglibyście robić sobie zdjęcia razem z takimi osobami na drugim planie. Nie powinien to być oczywiście nikt z miejscowych. Chodzi mi o wszystkich gości, którzy już są i o tych, co przyjadą na początku września, na XVIII Dni Ogrodnika — Targi Międzynarodowe. Płacę po 500 złotych na głowę. Po wykonaniu zadania dodatkowo aparat jest wasz. A jest całkiem niezły — kusił studentów Wilczan.
— No, dobrze. Pod warunkiem, że oświadcza pan, że to nic nielegalnego — zdecydował młody mężczyzna. Ja jestem Grzegorz, a to Kasia. — Forsa zawsze się przyda. Kuu dakenara inu demo kuu.
Wilczan spojrzał pytająco na Kasię.
— Nawet psy jedzą. On tak ma. Ciągle wrzuca japońskie przysłowia — wyjaśniła ze śmiechem Katarzyna.
— Chodź, Koi. Zaczynamy od zaraz.
Wilczan dał im swój aparat Sony i po dwie stówy zaliczki. Gdy poszli, skorzystał z tłumacza Google, tylko żeby dowiedzieć się, że Koi to złota rybka.
Major Koperacki już drugi raz czytał wydrukowanego maila, którego położył przed nim szef kontrwywiadu wojskowego.
— Sugerują, że zamach na targach w Gołuchowie będzie we współpracy z kimś miejscowym? — zapytał. — To mało prawdopodobne. O przygotowaniach na taką skalę musiałbym coś usłyszeć.
— Dowiedziałem się, że tam już jest przygotowywana jakaś inna akcja pod kontrolą policji. Musisz pojechać natychmiast na miejsce i dokładnie wszystko rozpoznać. Ludzie i środki są do twojej dyspozycji. Nie może w naszym kraju dojść do takiego zamachu! Wyjeżdżasz z samego rana!
— Tak jest! — zasalutował major i natychmiast zaczął planować, kogo zabrać do tego Gołuchowa. A może ktoś z operacyjnych był już na miejscu? Musiał to sprawdzić, ale wtedy przypomniał sobie o pewnej parze, która zawsze jeździła na takie imprezy.
Wilczan postanowił zacząć od przejrzenia dawnych papierów. W tym celu wrócił znowu na komendę do niedalekiego Pleszewa.
— Kim pan jest, panie, hm, Wilczan? Miałem telefon z samej góry, żeby bez rozgłosu z panem współpracować — zastanawiał się komendant Władysław Warzycha, przyglądając się podejrzliwie spod oka młodemu dziennikarzowi.
— To niech pan współpracuje. Wszystko okaże się w odpowiednim czasie — trochę zbył komendanta, który chyba i tak nie spodziewał się żadnej prawdziwej odpowiedzi. — Na początek chciałbym przeczytać wasze akta dwóch spraw: zabójstwa profesora Machalarka i wypadku dziennikarza Mateusza Mostowicza.
— Ciekawe, że ktoś jednak łączy te dwie różne sprawy — mimochodem zauważył komendant, potwierdzając zasadność swojego wysokiego stanowiska w policji.
— Jestem dziennikarzem, tyle że śledczym. Zastanawiamy się w moim zespole, czy ściągnięcie tutaj tych wszystkich właścicieli grafik, znowu nie skończy się jakąś tragedią — Wilczan musiał jednak dbać o dobre kontakty z policją. — Mam też papiery z Muzeum Narodowego w Warszawie, żeby zorganizować spotkanie wszystkich posiadaczy grafik i całe zebranie zarejestrować.
— Tylko tego mi jeszcze brakowało. Taka duża targowa impreza i jeszcze pilnowanie poszukiwaczy skarbów — złościł się policjant.
Komendant Warzycha nie chciał przeciwstawiać się rozkazom z góry i pozwolił Wilczanowi zapoznać się z aktami obu spraw. Niestety mimo starannego ich przejrzenia i najszczerszych chęci, nie znalazł nic nowego. Wilczan miał cichą nadzieję, że może uda mu się zauważyć coś, co umknęło przeglądającym dotychczas te akta. Troszkę podłamany wyszedł z budynku komendy, prawie wpadając na wchodzącą kobietę.
— Dzień dobry. Widziałam pana w Gołuchowie — wchodząca ładna brunetka sama zaczepiła Wilczana.
— Dzień dobry. Rzeczywiście, teraz tam wynajmuję pokój. Jestem dziennikarzem. Konrad Wilczan.
— Miło mi, Kinga Szafraniec, też dziennikarka. Pewnie się jeszcze spotkamy. Mieszkam w Hoteliku Pod Plantami — dodała niespodziewanie, patrząc trochę prowokująco na Wilczana.
Szymon Piwowarczyk też miał wypożyczonego białego Forda, którym przyjechał za Kingą Szafraniec aż pod komendę policji. Widział jej krótkie spotkanie z dziennikarzem Wilczanem. Odczekał spokojnie, aż ten odjedzie i po chwili i on wszedł do budynku.
— Dzień dobry. Pani, która przed chwilą tu weszła, zostawiła na samochodzie papierową teczkę z dokumentami. Wsunąłem je przez uchyloną szybę. Chciałem uprzedzić, żeby się nie zdziwiła, że leżą na podłodze — powiedział Piwowarczyk.
— Dziękuję w jej imieniu. Pewnie z tym tutaj szła, bo to policjantka z Poznania. Zaraz na pewno wybiegnie — pokiwał głową dyżurny.
Szymon Piwowarczyk poszedł do swojego samochodu i zanotował coś w swoim elektronicznym notatniku. Znowu strzał w dziesiątkę.
W salonie, widząc zdziwione spojrzenie Wilczana, przypatrującego się licznym bibelotom, pani Mania oznajmiła:
— Wszystko, co tutaj pan widzi, te stare rupiecie, jak pewnie pan myśli, zostało zrobione z tradycyjnych materiałów i tradycyjnymi metodami. I niech mi pan wierzy, że te rzeczy będą kiedyś bardzo cenne, dlatego, że praca kogoś, kto włożył w to serce, będzie miała ogromną wartość. Nie należy wyrzucać swoich starych przedmiotów na śmietnik, bo w przyszłości będą warte krocie.
Wilczan grzecznie się zgodził i zamierzał wymknąć się z domu.
Tymczasem w progu stanął niespodziewany gość. Do pani Mani przyszedł w odwiedziny z bukietem kwiatów daleki krewny, Zygmunt Kałużyński. Jak zauważył Wilczan, szczęśliwa pani Mania nawet nie wdawała się w sprawdzanie dość mętnego pokrewieństwa gościa, tylko największą uwagę zwracała na śliczne kwiaty. Ugościła Muńka, jak prosił, żeby go nazywać, obiadem i zaprosiła do częstych odwiedzin.
Muniek przyjechał tutaj na targi jako pracownik Ministerstwa Rolnictwa i Rozwoju Wsi i zamieszkał w domku w miejscowym Ośrodku Sportu i Turystyki.
Wilczan nie zamierzał przeszkadzać w tym rodzinnym spotkaniu i poszedł zobaczyć przygotowania do targów. Gdy zrobił się trochę głodny, pomyślał też o obiedzie.
Teraz z okna restauracji przyglądał się wyjątkowo ładnej i gustownie ubranej Sylwii Teodoruk, reprezentującej klienta z Austrii. Wilczan wiedział wcześniej o jej przyjeździe do hotelu Muzealnego, bo Sławek, na którego wpadł na terenie targów, zdążył mu to przekazać. Sławek był nieoceniony, bo wszędzie miał znajomych. W hotelu Muzeum Domu Pracy Twórczej, w recepcji, pracowała dziewczyna jego kolegi, Justyna. Sylwia Teodoruk miała rezerwację apartamentu na dwa tygodnie. Podobnie jak Amerykanin Adam Kozlovsky. Tu z resztą były tylko dwa apartamenty.
Przed budynkiem pani Sylwia Teodoruk zaparkowała swoje eleganckie Porsche Panamera. A dokładniej, to właściwie zaparkował jej kierowca. Za luksusowym autem wtoczył się Land Rover na warszawskich blachach.
— Czyli detektyw z Warszawy z miejscowym pomocnikiem — ocenił Wilczan. — Klient pani Teodoruk na pewno nie jest dusigroszem.
Sylwia uważnym spojrzeniem omiotła całą okolicę. Przez chwilę przyglądała się dziadkowi na kocyku z wystawioną jakąś kartką, a potem weszła do restauracji, w której Wilczan jadł obiad. Przykuwała uwagę wszystkich mężczyzn swoją figurą i wspaniałym biustem.
Wilczana nie zaszczyciła nawet ukradkowym spojrzeniem. Poczuł się urażony i już nie lubił tej panny.
Za to Justyna z recepcji położyła po chwili przed nim wizytówkę prawniczki. Reprezentowała kancelarię Neulinger, Gamsjagger & Hundertwasser z Wiednia. Do stolika podszedł Sławek i usiadł bez pytania.
— Obczaiłem, że przyjechała ta ładna dojara. Wszyscy się na nią lampią. Też mam gastrofazę, to może się dołączę? — zapytał Sławek.
Wilczan westchnął i nie od razu coś odpowiedział, bo nagle poczuł się staro.
— Sławek. Staraj się mówić do mnie bez tego młodzieżowego slangu — poprosił po chwili.
— A co? Masz error? Ale beka. A ja myślałem, ziomal, że wszystko kumasz. No OK, OK. — zgodził się jednak.
Sławek opowiedział mu o dwójce studentów, którzy robią zamówione zdjęcia i pierwsze mają pokazać następnego dnia, albo nawet jeszcze dzisiaj wieczorem. Umówili się, że najpierw obejrzy je chłopak, dodając do każdego imię i nazwisko, co bardzo ułatwi Wilczanowi początkową identyfikację targowych gości.
Urszula Wagner była bardzo zdziwiona brakiem miejsc we wszystkich zapytaniach o nocleg w okolicach Gołuchowa. Na szczęście jej fundusze pozwalały na zarezerwowanie apartamentu w niezbyt odległym pałacu w Orlej, ale jeżeli miała dobrze wykonać swoje zadanie, to szybko musiała znaleźć coś bliżej, a najlepiej w samym Gołuchowie. Szczęście jej nie opuszczało, bo w pensjonacie „Arboretum” był, jak się niedawno okazało, wolny pokój trzyosobowy. Nie przyjechała na targi firma z Turcji. Urszula bez szemrania zapłaciła za cały zarezerwowany pobyt Turków. Była tylko trochę zdziwiona lekkim wścibstwem recepcjonistki Marioli, która trochę ją przepytała. Gdy już szła do siebie, zauważyła, że młody szczupły chłopak, który siedział w kącie, podszedł szybko do dziewczyny i coś cicho poszeptywali. Będzie musiała na tego gówniarza uważać.
Piotr „Pietrek” Mostowicz czekał z niecierpliwością na rozwój wypadków. Uważał, że jest dobrze przygotowany. Tym razem, ze względu na targi, podpisał kilkanaście obrazów zamku, wystawiając prace na specjalnie przygotowanym stoisku. Nikt nie wiedział, że obrazy, prawie hurtowo, malują ze zdjęć studenci Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie. Wszystkie przedstawiały w różnych ujęciach wspaniały zamek w Gołuchowie. Podtrzymywał systematycznie swoją wymyśloną postać roztargnionego malarza, chorobliwie zainteresowanego skarbem ukrytym w zamku. Nikogo więc nie dziwiło szczególne zainteresowanie pana Pietrka grafikami, które mogły doprowadzić do jego odkrycia.
Na tablicy ogłoszeń przy sklepie u pani Marcysi i drugiej przy Urzędzie Gminy, ktoś jednocześnie z wyciętych z gazety liter, ułożył i nakleił nazwisko: „KAŁUŻYŃSKI”. Wilczan, który wracając do domu, przechodził obok przysklepowej tablicy, zastanawiał się, dla kogo jest ta wiadomość i co może znaczyć. Bo przecież Muńka Kałużyńskiego, całkiem niedawno zdążył poznać.
Wilczan postanowił zajrzeć jeszcze raz do sklepu pani Marcysi.
— Chciałem serdecznie podziękować za polecenie, bo tylko dzięki temu udało mi się dostać ostatni mały pokoik — skłonił się detektyw.
— Drobnostka. Staram się pomagać ludziom jak umiem. Chciałabym także wiedzieć o wszystkim, co się dzieje w naszej malutkiej społeczności — zaznaczyła, patrząc mu w oczy dość czytelnie pani Marcysia.
— Jak powiedziałem, jestem tylko dziennikarzem. Ale zdradzę pani, że mam uprawnienia, żeby zorganizować spotkanie właścicieli grafik, które mogą przyczynić się do rozwiązania zagadki z odległej przeszłości, dotyczącej skarbu z zamku gołuchowskiego — sugestywnie przedstawił swoje zadanie Wilczan. — Będę jednak potrzebował pomocy, ale to wiąże się trochę z koniecznością zachowania milczenia i z trudnym do oszacowania niebezpieczeństwem. Czy jest pani na to gotowa?
Specjalnie tak przedstawił tajemnicze zadanie, żeby pani Marcysia poczuła się wyróżniona.
Odniosło to skutek, bo pani Marcysia aż usiadła zadowolona z dopuszczenia do takiej tajemnicy.
— Zaryzykuję. Będę pomagać, jak tylko zdołam — zadeklarowała.
— Dobrze. Powiadomię panią wkrótce, jakie będą nasze pierwsze działania — postanowił Wilczan.
Osoba, która zatrzymała się przed tablicą przy Urzędzie Gminy na ulicy Lipowej 1, przeczytała nazwisko „KAŁUŻYŃSKI”, ułożone z wyciętych liter. Ta kartka wyraźnie zwracała uwagę. Osoba z dezaprobatą pokiwała głową, bo spodziewała się czegoś subtelniejszego, na przykład: „KAŁUŻYŃSKI sprzeda rower”. Forma ogłoszenia nie została jednak ustalona, więc nie można było o to mieć żadnych pretensji. Należało się dwa tysiące i trzeba było je szybko przesłać, żeby polujący fachowiec się nie zniechęcił. Naprawdę pechowo rozpoczął swoją pracę, bo to akurat nazwisko było osobie już dobrze znane. Trzeba czekać na następne, które powinno pojawić się wkrótce. Należało postępować zgodnie z planem.
Po całym dniu kursowania między Pleszewem a Gołuchowem, zwiedzaniu i chodzeniu po terenie targów, Wilczan poczuł się mocno zmęczony. Wieczorem jeszcze mimo wszystko wybrał się do pensjonatu „Arboretum”, gdzie na parterze wynajmowała pokój szeptucha. Przez odsłonięte okno dostrzegł Monikę Potakiewicz, która zeszła na dół na wróżbę do szeptuchy z Podlasia. Monika ściągnęła majtki, podciągnęła sukienkę i nasikała do miski na podłodze.
— Bardzo ładnie wygolona — ocenił Wilczan, przyglądając się wykrzyknikowi utworzonemu z elegancko przyciętych włosków łonowych.
Usiadł sobie na jednym ze stojących przed pokojem kilku krzeseł i spokojnie czekał.
— Wygląda na to, że czasami jest tu nawet kolejka — pomyślał licząc krzesła.
Monika wychodząc, popatrzyła dziwnie na Wilczana. Przypuszczał, że chyba miało to coś wspólnego z usłyszaną przez nią przed chwilą wróżbą. Przełamał się, bo trochę krępujące było sikanie do miski i też poprosił szeptuchę o wróżbę. Ona ignorując jego sprawy zawodowe, przepowiedziała mu z dziwnym uśmiechem przespanie się wkrótce z aż czterema kobietami.
— Mógłbyś pewnie nawet z pięcioma, ale jedna z tych, o których już pomyślałeś, zostanie wkrótce nieładnie wyłączona z gry. A z pierwszą spotkasz się już za chwilę — znowu uśmiechnęła się szeptucha.
Za drzwiami czekała Monika, która od razu zaprosiła Wilczana do swojego mieszkania na piętrze. Była sama, bo jej mąż wyjechał na kilka dni do Krakowa. Trochę porozmawiali i wypili po szklaneczce whisky, słuchając nastrojowej muzyki.
Wilczan szybko zrozumiał, że nie będą tracić czasu, bo Monika doskonale wyćwiczona w sztuce uwodzenia, zrzucając sukienkę, od razu pokazała mu całe piękno swojego doskonałego rewersu.
Rozdział II. Wtorek. 06.IX.2016
Do siebie do pokoju wykończony Wilczan wrócił nad ranem, a pani Mania miała nowy temat do plotek. Musiała tylko najpierw zadzwonić do szeptuchy, żeby później opowiedzieć przyjaciółce Zosi jak najwięcej szczegółów.
Po trzech godzinach pani Mania, serwując Wilczanowi śniadanie i uśmiechając się do siebie, rzuciła od niechcenia:
— Trzy lata temu mieli się rozwodzić.
— Dlaczego? — chciał wiedzieć Wilczan, pomijając oczywistą kwestię, o kogo pani Mani chodzi.
— Swoją drogą, tylko szeptucha i Monika mogły wiedzieć, gdzie spędziłem noc. Monikę wykluczam. Aż tak są zakumplowane? I już z rana zdążyły sobie wszystko opowiedzieć? — pomyślał Wilczan o dziwnej relacji pani Mani z szeptuchą. Wtedy przypomniał sobie, że szeptucha powiedziała mu przy wróżeniu, że na gościnne występy przyjeżdża do Gołuchowa już ładnych parę lat. Muszą się więc obie znać od dość dawna i zawsze wymieniać najświeższymi plotkami.
— Cztery lata temu, przy budowie pensjonatu „Arboretum”, pracami kierował architekt, pan Jurek. Mąż nakrył z nim swoją żonę w hotelu „Muzealny Gołuchów — Dom Pracy Twórczej”. Może to była rzeczywiście właśnie praca twórcza? — zastanawiała się pani Mania, z uśmiechem przyglądając się Wilczanowi.
— Rzeczywiście, kontakt z Moniką niesie ze sobą coś wyjątkowo twórczego — z zadumą zgodził się Wilczan.
— Ona ma krótką pamięć. Dzisiaj już zainteresowała się nowym gościem, niejakim Leszkiem Urbaniakiem, też dosyć przystojnym. Miał rezerwację i przyjechał z samego rana. Żeby tylko historia się nie powtórzyła, bo niedługo wraca też mąż Moniki, razem z jakimś znajomym z Muzeum Narodowego z Krakowa. Małżeństwo to jedna wielka loteria — podsumowała filozoficznie pani Mania.
— No, nie do końca. Na loterii można jednak coś wygrać — zaśmiał się Wilczan.
Wilczan wyszedł jeszcze na chwilę, odwiedzić panią Marcysię. Przed wejściem spojrzał na tablicę, na której ciągle wisiało nazwisko „KAŁUŻYŃSKI”.
— Nie wie pani, kto mógł umieścić to wycięte z liter z gazety nazwisko na tablicy? — zapytał.
— Nie mam pojęcia, ale wczoraj tego nie zauważyłam. Zobaczyłam je rano, jak otwierałam sklep — oświadczyła pani Marcysia.
— Proszę mi powiedzieć, jak pani coś zauważy. Wygląda na to, że pełno tu przyjezdnych dziwnych osób.
— Ma pan rację. Na przykład ten malarz, pan Pietrek. Ma takie straszne świdrujące spojrzenie. I wszystkim się interesuje, a szczególnie tymi grafikami. Pan też interesuje się grafikami? — pani Marcysia spojrzała wyczekująco.
— Tak, zawodowo. Mam dla swojej redakcji opisać przebieg spotkania właścicieli grafik. Jak już wspominałem, mam też i papiery z Muzeum Narodowego z Warszawy, żeby takie spotkanie zorganizować. Chciałbym, żeby odbyło się w sobotę, w pierwszy dzień targów. Do tego czasu muszę spróbować poznać wszystkich właścicieli grafik. Myślę, że dobrze by było, gdyby ta wiadomość szybko się rozeszła. Chyba nie będzie z tym problemu? — zasugerował Wilczan.
Pani Marcysi aż się śmiały oczy, że była znowu w posiadaniu tak cennej informacji. Z szybkim przekazywaniem nowinek wielu znajomym nigdy nie miała kłopotu. Przecież tyle osób ciągle przewijało się przez jej sklep.
Wilczan zadzwonił do prezesa Pikulskiego z prośbą o sprawdzenie Zygmunta Kałużyńskiego w ministerstwie i dodatkowo o przysłanie kilku gadżetów kurierem.
Prezes oddzwonił wkrótce, że takiego tam nie znają i że już mieli w tej sprawie, poprzedniego dnia, identyczny telefon. Wyglądało na to, że nazwisko na tablicy, łączyło się jakoś ze sprawdzeniem Muńka w ministerstwie. Nasuwał się wniosek, że jest jeszcze ktoś, kto szuka osób, które podając się za kogoś innego, ukrywają swoją prawdziwą tożsamość. Tylko w jakim celu to robią i kim jest osoba, która umieszcza nazwiska na tablicach?
U pani Mani znowu z kwiatami zameldował się kuzyn Muniek. Starsza kobieta była wniebowzięta. Wilczan zastanawiał się, czy kuzynowi nie chodzi przypadkiem o darmowe wyżywienie, bo trochę wyglądał na takiego cwaniaka. Pogadał z nim chwilę, ale potem wyszedł szybko znowu pokręcić się trochę po terenie targów. Znowu miał nadzieję, że spotka Kingę Szafraniec. Bardzo podobała mu się ta bezpośrednia dziennikarka. Na ponowne spotkanie z Moniką już za bardzo nie liczył.
W niedużym oddaleniu od Hotelu Muzealny — Dom Pracy Twórczej, w cieniu, siedział na kocyku starszy mężczyzna, przed którym leżał kapelusz wypełniony pieniędzmi i to nie tylko drobniakami.
Dziadek syknął na Wilczana, który podszedł do niego zainteresowany. Duża kartka zapewniała, że dziadek zbiera na lepsze jutro i naukę języka cebuano.
— Ja tu dużo widzę, a ty dużo szukasz — powiedział dziadek zupełnie swobodnie.
Wilczan wrzucił mu 20 złotych. Potraktował to jako inwestycję, bo przypuszczał, że mu się to opłaci.
— To na edukację.
— Widzisz, ja piję dzisiaj „Sen sołtysa” za wrzucone wczoraj pieniądze. Dlatego zawsze zbieram na lepsze jutro. Twój datek zapewni mi kilka szczęśliwych dni. Jestem Maciej. Teraz powiedz, co za to chcesz.
— Miałbym małą prośbę. Gdyby zdarzyłoby się coś niezwykłego lub dziwnego jak na Gołuchów, poinformuj mnie jako pierwszego — poprosił Wilczan.
— No, to musimy ustalić zasady. Bo czy przespanie się na ten przykład z Moniką jest czy nie jest czymś niezwykłym? To był żart. Przyjechałem tu tylko na gościnne występy razem z szeptuchą. Co roku odwiedzamy Gołuchów i zarabiamy całkiem niezłą kasę.
— Przez kilka dni?
— No pewnie. Ty pierwszy nie zapytałeś, co to za język, a wszystkich to interesuje. A jak już usłyszą odpowiedź, to głupio im nic nie wrzucić. Często i następnego dnia coś wrzucą, już jako dobremu kumplowi — zaśmiał się dziadek Maciej. — A i szeptucha nie narzeka na brak chętnych do wróżenia.
— Chcesz spełnić jakieś swoje marzenie? Wyjechać do jakiegoś niezwykłego miasta? — zapytał Wilczan.
— Mam takie jedno miasto: Gomora, ale też Sodoma jest wystarczająco dobra — zażartował sobie dziadek.
— Ja już wrzuciłem datek, więc teraz możesz powiedzieć mi, co to za język — poprosił Wilczan.
— To z wysp południowych Filipin. Chcę tam pojechać, żeby naprawdę spełnić swoje życiowe marzenie — zapewnił wyjątkowo przekonywająco dziadek Maciej.
Odchodząc, Wilczan pomyślał, że z taką legendą może rzeczywiście sporo uzbierać. I coś mu podszeptywało, że nie są to jedyne targi, na których oboje występują.
Emil Adwentowicz już jako autystyczne dziecko, zabrane patologicznej rodzinie, zadziwiał kolejnych wychowawców swoim błyskotliwym sposobem rozumowania. Z rodziny zastępczej odesłano go, gdy, mocno zdenerwowany, spalił cały dom w którym mieszkał. Nikomu nigdy nie przyznał się, że był to odwet za zabranie mu jego ulubionej książki o poszukiwaczach skarbu po tym, jak był trochę niegrzeczny. Teraz jednym ruchem odrzucił całe swoje dotychczasowe życie. W pospiesznym pociągu z Gdańska do Kalisza pochłonął dwie medyczne książki kupione w dworcowej księgarni. Teraz znał już przynajmniej podstawowe lekarskie określenia.
W Kaliszu z pociągu wysiadł już jako doktor Jakub Nowicki. Na stacji w Pleszewie doradzono mu, żeby noclegu poszukał w Ośrodku Sportu i Turystyki. Nim doszedł do recepcji, wpadł na grupę rozbawionych Szwedów. Jedna z dziewczyn, pokazując mu słowa w słowniku, zaprosiła go do wspólnej przejażdżki rowerami wodnymi. Zaimponował Inger zapłatą za wypożyczenie i tym, że był lekarzem, bo pochwalił się identyfikatorem. Na początku była trochę niezadowolona, że jej towarzysz tak zaciekle poświęcił się lekturze słownika polsko-szwedzkiego, ale potem machnęła ręką i już na środku jeziora zaczęła się opalać. Inger była bardzo zdziwiona, że po dwóch godzinach mogła się już z Kubą po szwedzku jako tako dogadać.
Niestety, pomimo, że Wilczan obszedł teren wielokrotnie, Kingi Szafraniec nigdzie nie spotkał. Rozmawiał za to z parą studentów, która dała mu na pendrivie pierwsze obiecane zdjęcia. Wilczan musiał je wywołać w studiu w Pleszewie, ale najpierw obejrzał je sobie na swoim laptopie. W pokoju przygotował już jedną ścianę na zdjęcia podejrzanych, wśród których, jak myślał, będzie prawdopodobnie znajdował się poszukiwany Harpagon skrytobójca.
Komendant telefonicznie poprosił Wilczana, żeby szybko przyjechał na komisariat. Tutaj w Pleszewie czekał na spotkanie major Koperacki z kontrwywiadu wojskowego. Bez zbędnych ceregieli major poprosił o współpracę w zapobieżeniu podobno przygotowywanemu zamachowi terrorystycznemu. Być może był jakiś punkt wspólny w obu dochodzeniach i przy współpracy komendanta Warzychy, mogli nawzajem sobie pomagać. Wilczan oczywiście przystał na propozycję, bo i tak wiedział, że specjalnie nie miał wyboru.
— Zacznijmy od tego, kogo pan szuka? — zapytał major Koperacki.
— Mordercy profesora Antoniego Machalarka i detektywa Mateusza Mostowicza. Obydwaj mieli wiele wspólnego z próbami odnalezienia skarbu, prawdopodobnie ukrytego w samym zamku, albo w jego okolicach. Ta osoba, ten mój podejrzany, albo pojawi się wkrótce, albo nawet już tu jest. Na razie nie widzę natomiast związku z zapowiedzianym przez pana atakiem terrorystycznym — zastanawiał się Wilczan.
— Może ma pan rację, a może na razie tylko tego nie widać? — uśmiechnął się major Koperacki.
Wilczan nie mógł zaprzeczyć.
— Według Interpolu do Gołuchowa udali się doskonale zakamuflowani terroryści z Państwa Islamskiego, którzy chyba mają jakiś plan ataku w czasie targów. To Stijn i Lieke van den Kroop — najbardziej podejrzane małżeństwo holenderskich farmerów. — Major położył przed nimi dwa zdjęcia. — Przyjechali w zeszłym roku do Holandii z Antyli Holenderskich i kupili małą farmę, specjalizującą się głównie w uprawie pomidorów. I właśnie z sadzonkami przyjechali na targi. Mieszkają we własnej dużej przyczepie kempingowej. Przy dyskretnym przeszukaniu nie znaleziono jednak zupełnie nic podejrzanego, chociaż posunięto się nawet do pobrania próbek wszystkich płynów. Prawdopodobnie mają się tu spotkać z kimś, kto na miejscu ma wszystko przygotować.
— OK. W takim razie, ja też będę miał na nich oko — zapewnił Wilczan, cały czas zastanawiając się, czy jego Harpagon Skrytobójca mógłby posunąć się do przeprowadzenia zamachu.