Dwa szpitale
Wszyscy jesteśmy w drodze do Paryża, tylko mało kto zdaje sobie z tego sprawę. Kiedyś ludzie zrozumieją, że mają skrzydła i odlecą.
*
Szerokimi schodami zszedłem do potężnych gotyckich piwnic. Był półmrok, a całe wnętrze przepełniała woń podkisłego piwa. Zamówiłem dla siebie duży, chłodny browar. Rozsiadłem się wygodnie i z rozkoszą delektowałem pierwszym haustem. Lubię ten pierwszy, głęboki aż do bólu w tyle głowy. Na zewnątrz był upał i tłum turystów. Tu kompletny spokój, który przerywała jedynie rozmowa starszych mężczyzn w garniturach. Wyglądali na wykładowców.
— Moją szpadą miała być historia, ale historia to oszustwo. — Znużonym głosem ciągnął pierwszy z nich. — Zmieniłem zatem broń na literaturę. Literatura to dopiero oszustwo, ale w odróżnieniu od uprawiania historii, literackie oszustwo jest zupełnie uczciwe, bo jeśli się z założenia łże, to nikt nie może mieć pretensji. Zresztą… kto przy zdrowych zmysłach wierzy w prawdę literacką? Wiadomo, że wszystko jest kreacją i fikcją. A w historię, niestety, próbują wierzyć liczni, a liczniejsi ją lepią jak im się podoba. Nie mówię o dziejach, ale o ich opisywaniu. O czym tu zresztą gadać. Ktoś wyrwał kartki z Kroniki Galla i historia św. Stanisława jest pisana od lat tak jak jest, a jak było, nie dojdzie już nikt. Ot, historia. I w ogóle co to za naród, co kradnie skrzydła husarzom, by oddać je na złom za nalewkę. I to robią w Łodzi na cmentarzu. Porucznik Pogonowski pewnie zastanawia się o co tak naprawdę walczył? A Konopkę szlag trafia, bo przyczepiają te jego skrzydła i przyczepiają, a rodacy przepijają je, przepijają. A przecież Laszczka uczył go o kompozycji i integralności dzieła. A ono się integruje ze skupem złomu, choć miało z bohaterem spod Radzymina.
Drugi milczy i patrzy tylko w miejsce, gdzie filar zamienia się w pięknie sklepiony strop.
Przysłuchuję się wywodowi i w duchu przyznaję rację sfrustrowanemu akademikowi. Sam jestem historykiem i trochę bawię się w literata. Ale jedno i drugie w gruncie rzeczy uważam tylko za sposób zabijania czasu. Nie wierzę w karierę, bo nie umiem wchodzić nikomu w odpowiednie części ciała. A powiedzenie o siedzeniu cicho w kącie, bo jak się jest dobrym to i tak tam odnajdą, ci co coś mogą, absolutnie mnie nie przekonuje. Nie na tym świecie. Na tym to nie działa. Tylko plecy.
W efekcie robię to i owo a zwłaszcza ovo. Nic z tego kompletnie nie wynika. „Biegł, biegł i nie dobiegł”. Albo: „Biegł, biegł i dobiegł donikąd”. Ale czy tak naprawdę to ma jakieś znaczenie? Ważny jest sam ruch. I spełnienie. Czuję się mimo wszystko spełniony. A historia? Jak napisał jeden aforysta o dziejopisaniu: „Poprawianie zdarzeń fragmentami marzeń”. Czyli kreacja piszącego. Czego historia uczy? Tylko tego, że… nic nie jest wieczne.
— Płasko Panie Hłasko. — Wyszeptało powietrze.
Dokończyłem piwo i ruszyłem na dworzec. Minęło wiele lat nim dotarłem do domu.
*
Leżę na wielkim drewnianym łóżku z laptopem i piszę przez nikogo nie zamówiony artykuł o cmentarzu w Siemkowicach, który mnie zafascynował. E. zawiozła nas do Działoszyna, bo sobie to chwilowo wymarzyłem, i przypadkowo zawitaliśmy w tamte, siemkowickie, strony. Zniszczona Madonna z piaskowca — secesyjna Golgota, przypomniała mi z jakiegoś powodu popiersie z czerwonego piaskowca z cmentarza w Łęczycy i inne z tego samego materiału i tego samego dłuta z cmentarza w Wartkowicach. Wawrzyniec Smogorzewski z Wartkowic był powstańcem 1863 roku, a Stanisław Karśnicki z Łęczycy społecznikiem z okresu I wojny. Obie rzeźby wyszły z warsztatu Urbanowskiego z Łodzi, gdzie pracował Wacław Konopka. A może od Czaplińskiego? Może on je wykonał? Panowie z czerwonego piaskowca zmarli w tym samym czasie. Rzeźbiarz dobry był w każdym razie. Nawet bardzo dobry.
— Zostaw tę historię i wróć do literatury. — Odezwał się Sławek z głębi lustra.
— Dałbyś poleżeć.
— Leżysz już ze sto dni jak łańcuch. Rusz dupsko.
— Znam takich, co mieszkają w szklanych domach telewizorów i komputerów. Im każ ruszyć dupsko. Ja nie robię nic złego. Czekam tylko na E. i sobie piszę.
— Na Godota chyba czekasz. E. jest ciągle przy tobie.
— I o to chodzi. Bez niej mnie nie ma.
— Letarg, mumifikacja! — Wrzasnął.
— Nie drzyj się, bo ci przyłożę. — No bo trochę mnie zdenerwował. Tykać moją E. mu się zachciało.
— Ciekawe jak przyłożysz? — I … Sławek schował się w głębi lustra.
*
Muzyka Des Présa oderwała mnie od tej nieciekawej awanturki. Nie żeby zaraz depresja. Kocham średniowiecze i renesans. W muzyce.
— Weź chłopie P. G. Wodehous’ea i poczytaj o Woosterach. Pochichrasz się trochę, a nie tylko te pienia katedralne ci we łbie. — Sławek nie odpuszczał. — Moteciki, moteciki. — Przedrzeźniał.
Rzuciłem w niego kapciem. Dobrze, że był miękki, bo inaczej stłukłbym lustro. E. by się nie ucieszyła, bo to antyk po jej prababci.
*
Jakiś głos w tyle głowy przypomina mi często, że czas się kończy. Ale to nie Sławek. Nie wiem kto. Wychodzę wtedy na ukwiecony przez moją Śliczną balkon i obserwuję wróbla. Gdy tylko się pojawiam zaraz przylatuje. Siada na teowniku przyspawanym pod kątem do poręczy balkonu, w charakterze ramienia do sznurów do suszenia prania, siada, rozgląda się dumnie niczym Król Lew na skale i udaje, że wcale go tam nie ma. Odwrócony do mnie tyłem ćwierka sobie i już. A jak on głośno ćwierka. Aż powietrze się trzęsie. A potem gdzieś odlatuje. Też musi mieć w pobliżu swoją pustelnię.
*
Zagubiłem się w skończoności ślepej uliczki. Zamknąłem na dziesiątki dni za parawanem mieszkania. Nie ciągnęło mnie do ludzi, do zewnętrza, ani do książek i telewizji. Zatopiłem się w spokoju i tak trwałem, czekając nie bardzo wiadomo na co, ale licząc na zmianę. Czasem warto poczekać. Nawet od uwielbianej muzyki interesowała mnie bardziej najprostsza cisza. Byłem niczym i nie było to takie złe. Świat płynął obok, a ja na przekór wszystkiemu nie robiłem niczego. Sąsiedzi wyłożyli pod swoimi drzwiami wycieraczkę z napisem „Sweet Home”. Mój home też jest sweet. Ożywił go na niedługo siemkowicki cmentarz.
*
Czasem do mojej samotności, gdy nie było Ślicznej E., ktoś przychodził. Kiedyś wpadł tata, i mama pomilczała trochę parę razy, a to rabin Malbim się pojawił. Raz nawet zajrzała Matka Urszula. Mówiłem do nich, ale nie odpowiadali. A w nocy za to dawali mnóstwo rad. Snuli jakieś opowieści, wysłuchiwałem długich peror, by… niczego nie pamiętać po przebudzeniu. Generał Uszakow przyglądał mi się uważnie ze złotej ikony, którą zachwycony (święty z szablą w generalskim mundurze — to ci dopiero oksymoron) kupiłem od Greka na Korkyrze. Ale straciłem do jenerał Uszakowa ufność odkąd obok niego postawiłem, chwilowo w czasie remontu, Żyda liczącego pieniądze. Wpadliśmy z E. natychmiast w takie kłopoty finansowe, że musiałem starozakonnego przenieść do drugiego pokoju. Wtedy w kasie się uspokoiło, ale zaufanie do świętego generała uleciało jak kurz na wietrze. Teraz to po prostu obrazek. Ładny, ale poza zwyczajowym „dzień dobry” nie gadam z nim. Gapi się na mnie z wyższością. Ale ja to olewam. Jego prawo. On był carskim pupilem i robi za prawosławnego świętego, a ja z pochodzenia jestem polska klasa robotnicza wyznania rzymskokatolickiego. Niech się gapi. Co mi tam. Obrazek ładny. Na desce.
*
Lubię „sceny balkonowe”. Rozkładam fotele, kładę serwetkę na miniaturowy stoliczek, stawiam szklanki i przynoszę z lodówki schłodzone piwo. E. ma swój kieliszek, który kupiłem kiedyś w komplecie ze zgrzewką buteleczek „Palm”. Przypomina bardziej baniaczek do picia brandy niż naczynie do piwa. Sam piję ze starej szklanki z browaru Warka, którą dostałem jeszcze w 1985, gdy byłem tam na degustacji. Najlepsze piwo świata, bo prosto z taśmy. Nie wożone, nie widziało słońca, nikt go nie zdążył zdenerwować ani sfrustrować.
Na kieliszku E. jest logo ze śmiesznym, białym konikiem. Przypomina jednorożca. Obrazek ładny. Na szkle. Lubię jednorożce.
*
Fascynują mnie różańce. Mam różne. Muzułmańskie, prawosławne. Tespih z jakiegoś czarnego kamienia kupiłem za jedno euro od Turczynki na kapadockiej wsi. Ten najcenniejszy, z drewna oliwnego, od Palestyńczyka w Jerozolimie. Miał sklepik niedaleko Bazyliki Grobu. Byłem z tym różańcem przy samym Grobie, dotykałem go różańcem. Kropla oliwy spadła mi na czoło. Dla mnie to ważne. Palestyńczyk mówił, że ma dwie żony w Łodzi. Oni wszyscy tak opowiadają. Mój komunijny z czarnego tworzywa oddałem tacie do trumny…
Najwierniejszy różaniec, który noszę wciąż przy sobie, to zwykła „dziesiątka” z drewna. Znalazłem ją przed swoją firmą w śniegu. To był ładny obrazek — różaniec na śniegu.
*
— Napisz w końcu to opowiadanie. — Sławek był namolny.
— Nie chce mi się. Daj mi spokój.
— To niech ci się zachce. Ono i tak będzie za tobą łaziło i stukało ci do głowy. Napisz, a potem będziesz miał tyle ciszy ile zechcesz.
— Nieprawda. Kiedyś przyszedł do mnie Kadosz. Patrzy na mnie i mówi:
— Chcesz być sławny? Jak Miłosz?
— Chcę! Ale jak to zrobić?
— Poproś. Poproś mnie po prostu. — Rzekł Kadosz z uśmiechem.
— I to wszystko. Takie to proste? — Zdziwiłem się.
— Takie proste. — Odpowiedział.
— I poprosiłeś?
— Poprosiłem. Ale jak widzisz nie jestem sławny jak Miłosz.
— A jak prosiłeś, to powiedziałeś kiedy chcesz być sławny?
— No nie.
— A spytałeś, czy sławny jak Czesław Miłosz?
— Nie!
— No to o co ci chodzi? Będziesz sławny jak Miłosz, tylko nie wiadomo kiedy i nie wiadomo, co to za Miłosz. Elohim ma swoje poczucie humoru. A teraz dupsko w troki i pisz to opowiadanie, bo nie będziesz sławny nawet jak ty sam.
— To napiszę opowiadanie na odwrocie biletu kolejowego. Kiedyś mi ich było żal — taki dawali, cholera, dobry papier na te bilety, to pisałem na nich teksty i nawet listy na tych kolejowych biletach.
— Za dużo to ty na bilecie nie napiszesz. Zresztą, teraz już nie robią tych ładnych. Najczęściej drukują paragony.
— To zacznę tak: Czterech filozofów przy knajpianym stole nie ocali świata. Jak ty swoich myśli.
— Albo: Zzuć buty. — Ktoś jeszcze tak mówi?
Sławek się skrzywił.
— Napisz lepiej o szpitalach.
— Wolę teatr.
— Dwa teatry, dwa szpitale, co za różnica. — Zirytował się. — Jak byłeś ostatnio w tym wielkim, żydowskim gmachu to widziałeś pacjentów ubranych jak na premierę, na bal i takich, co wygrzebali się dopiero ze śmietnika.
— Bo tak w życiu jest. Wszyscy nie mogą grać jednocześnie głównej roli. Ale, OK. Zacznę opowiadanie tak: „Zatańczymy jeszcze, gdy nas „dochtory” wyremontują, zatańczymy”. A na razie… bilans płynów i takie tam mało romantyczne wariactwa.
— Czyli jesteś po prostu Moczodawcą?
— Jestem moczodawcą. Ale czytałem Dantego, tylko utknąłem w Piekle. Kocham Bułhakowa, bo tylko on rozgrzeszył po chrześcijańsku Piłata. A my nawet Magdalenom nie umiemy najczęściej wybaczać.
*
Miasto jest strukturą genialnie obłąkaną. Odwraca się od natury, jednocześnie wykorzystując jej atuty dla swojej wygody. Gdy tworzą je ludzie z fantazją potrafi mieć urok, gdy biorą się za nie ćwoki jest chaosem lub ponurą pułapką. Szpitale są jak teatr. Dziwne rolę tam się gra, ale najlepsze przyjmują leżący w nich naturszczycy. Choć Elohim pisze scenariusze. Taki Pan Radoński z sąsiedniego łóżka. Głodny był, nakarmiłem. Całą noc kogoś wzywał. A to błagał, a to bluźnił. Rano przyszła siostra, czyli pielęgniarka mierzyć temperaturę. Taki miała termometr bezdotykowy przystawiany do czoła.
Podchodzi do Radońskiego, a on nie ma temperatury. Zdziwiła się. Zbiegli się różni w bieli, pogadali, poszli. I tak go zostawili. Siedziałem i patrzyłem. Modliłem się za niego. Obaj byliśmy spokojni. A miasto za oknem drżało z podniecenia.
— Nie wiem, czym jest miłość, ale nie chcę z niej uronić ani kropli, ani sekundy, najmniejszego skwarka i okruszyny. — Sławek posmutniał.
— I nie wiem czym jest wiara. Czytałem fragment ewangelii. O uzdrowieniu paralityka, kawałek, gdy przyjaciele opuszczają go przez dach do Jezusa, by go uleczył, a On leczy i mówi, że uzdrowiła go jego wiara. Myślę, że uzdrowiła go chyba wiara przyjaciół, bo paralityk za dużo nie miał w tym wszystkim do powiedzenia.
— Ja też różnie myślę, czasem o tym mówię, ale wierzę. Wierzę! Tylko im więcej czytam tym mniej rozumiem, więc… tym bardziej wierzę. Zrozumienie pewnie jest proste, ale być może moja wiara jest nadal zbyt mała bym rozumiał. — Patrzę Sławkowi w oczy, a on pojmuje moje zawiłe słowa. Ale, jak to Sławek, wraca swoją pioseneczką do innej rzeczywistości rycząc radośnie:
Rozmieniłem swoje życie bez przyczyny
i do lustra teraz stroję głupie miny
i do lustra teraz stroję miny głupie
ale lustro… jak to lustro… ma mnie w dupie
— Oj, Sławek. — Śmieję się z hiciora.
*
— Przestraszyłaś mnie. Błyskało się na niebie, ten wielki księżyc, żółty jak wielokwiatowy miód, padał zimny deszcz. A ty zwijałaś się z bólu i paniki na mokrym balkonie. Nie rób mi tego więcej. Bez ciebie mnie nie ma.
Sławek popatrzył na nas, schylił głowę i zniknął w lustrze.
— Kobiety są naszym szaleństwem. — Wyszeptał.
*
— Sławek, powiedz mi, a niby dla kogo ja mam pisać? Przecież nikt już niczego nie czyta, a na pewno nie ze zrozumieniem. Czytacze są na wymarciu. Opowiem ci takie zdarzenie. Siedzę z „Wyznaniami” św. Augustyna nad Grajcarkiem, a wokół „kurwy” ścielą się gęsto, aż potok się pieni. Słychać ojczystą mowę codzienną. To się nasila, to słabnie, ale nie nikną nigdy „kurwy” nasze narodowe. Polacy zamilkną, gdy ich zabraknie. Bo większość wypowiedzi składa się z nich. To ja ani nie mogę skupić się nad Augustynem, a na pewno nie wierzę, że dla tych, co tak sobie „pokurwili” i poszli, mam cokolwiek tworzyć. Po cholerę. Dla kogo niby?
— Dla mnie pisz. — Szepnął.
*
To opisuję dla niego zapach żeńskiego klasztoru w…, czy to ważne gdzie? Odsmażane kartofelki, coś z domu babcinego, coś ze spokoju.
Jesteś Boże moim spokojem.
Zapach charakterystyczny jedynie dla kobiecych klasztorów. Odsmażane ziemniaki i coś… babcinego. Coś maminego. Jakaś pewność niedzielnego obiadu, i że wszystko będzie dobrze, bo wynajdę na wszystko lek.
— Kobiety są naszym szaleństwem. — Mówi Sławek i odpływa przez dziurkę od klucza.
*
Pijemy schłodzony Zinfandel. Piękny, ciemnoczerwony. Zrobiono go z jakiegoś tajemniczego szczepu winogron w Kalifornii. Ma doskonały smak. Lubimy gdy wino jest chłodne. Nie zimne, lecz chłodne. Oglądamy „Elegię” z niezwykłą i zaskakującą Penelope Cruz i Benem Kingsley’em, który zawsze już będzie mi się kojarzyć z Gandhim. Z ahimsą. Z Tańcem do muzyki przed kinowym ekranem, muzyki puszczanej przed seansem zamiast dzisiejszych reklam. Plakat z Gandhim długo wisiał w moim pokoju. A potem pewnie trafił do Aneżki, jak wiele innych drogich mojemu sercu przedmiotów, którymi chciałem się z nią podzielić.
Czy za sto lat ktoś będzie się wzruszał filmem z Penelope Cruz i „Gandhim”? Usiądzie przed jakimś ekranem, nie ważne jakim, i z lampką dobrego wina wzruszy się obrazem? Zmienią się estetyki i kanony, ale serce filmu przetrwa? Gdzie my wówczas będziemy Kochanie? Czy razem pozwolą nam oglądać stare filmy? Pić wino?
Oby, oby…
Napisałem do ciebie setki listów, tysiące esemesów, miliony słów. Jak ci wyznać miłość. Jak powiedzieć, że kocham cię bardziej niż siebie, chociaż to może tak z zewnątrz nie wygląda, bo wciąż kocham cię za mało. Jak? Jeszcze kiedyś napiszę całą naszą historię.
*
A na nocnym niebie, idealnie płaskiej płycie o barwie granatowej, ciemny księżyc otoczony złocistą aureolą.
*
Znów szpital. Szpital teatralny.
— Choć Miszczu. Zerżnem ciem. — Ciemnoskóry doktor uśmiechnął się stając przede mną na korytarzu.
— To już. — Pomyślałem zaskoczony. — Przede mną powinien być Sławek, któremu znaleziono po 25 latach w zatokach pierścionek mamy, połknięty w dzieciństwie. Nikt mu facjaty nie prześwietlał nigdy, więc wyszło dopiero teraz. A tu mam być pierwszy ja?! Sławek mówił, że mu coś wprowadzili w łeb i puścili światło, które leciało na zewnątrz przez oczy.
— Wyglądałem jak cyborg. — Śmiał się.
Doktor z Allachem w imieniu zaprowadził mnie do jakiegoś małego i ciemnego pomieszczenia. Posadził na krześle, coś zrobił i… Obudziłem się następnego dnia. Przy mnie siedziała dwójka przerażonych studentów, którzy obserwowali dzień wcześniej, jak się okazało, poczynania „Choć Miszczu”. Zerżnął mnie dobrze, więc nie mieli się czego obawiać, ale miło, że przyszli. Oj, dziewczyna była ładna. Lubię ładne dziewczyny.
*
Wychodzę z kliniki w mojej pięknej Łodzi. Bo Łódź jest piękna. A kto tego nie widzi, ten mało widzi. Idę na Fabryczny. Maszyny rozbierają stare kamienice. Jest jak w czasie powstawania Ziemi Obiecanej. Tu dźwigi, tam koparki. Sprzęt się zmienił ale dynamika jak z początków miasta. Miasto w budowie, w przebudowie, w życiu. Odchodzą stare domy, pojawiają się nowe. Normalne. Oj, Elohim!
Autobus dopiero za kilka godzin. Wsiadam w miejski i jadę na Kaliski. Pociąg odjeżdża gdy wchodzę na peron. Następny za kilka godzin. Znów idę na 86 i jadę pod Teatr. Mam dużo czasu do autobusu. Jestem głodny. Nie jadłem już całą dobę. No to do św. Olgi. Koło cerkwi jest maleńki „Teremok”. Tyle razy modliłem się w tej zniszczonej świątyni z baniastą wieżą. Pamiętam tajemną atmosferę, zapach i światła ofirek. Ktoś nieznajomy nazwał wszechobecne świeczuszki i teraz już znam ich imię.
Pewnie gdyby po drodze był kościół, meczet, synagoga to tam bym się modlił. Była cerkiew. Praktykowałem w niej wiarę, że jest Jeden Bóg. Allach. Ha-Szem. Szaddaj. Bóg po prostu. I tyle.
„Teremok” uroczy. Niski piecyk z samowarem, jakieś drobiazgi kazachskie na ścianach i sympatycznie zaciągająca pani za ladą. Namawia mnie na pielmieni muzułmańskie — maleńkie pierożki z baraniną i jagnięciną. Biorę jeszcze hinkali — ostre „pierogi” o wyglądzie pomarszczonych oscypków. Te zmarszczki fajne bo trochę kojarzą się z włoskimi orzechami. Pielmieni ułożone ślicznie na owalnym talerzu, między nimi zmyślnie zakomponowane hinkali. Dostaję dwa ogromne dzbany z sosami. Skrapiam wszystko pomidorowym i część czosnkowym. Biorę też mieszaninę sałatek. Wszystkie cztery kiszone. Boje się, bo nie jadłem poza Ewinkową kanapką nic od doby, ale wszystko jest pyszne i bez sensacji. Dostaję też herbatę w cieniusieńkiej, porcelanowej filiżance. Zielona z trawą cytrynową i o smaku melona.
— Może miód? — Pyta gospodyni wskazując na naczynie pełne bursztynu.
Nagle podbiega do mnie brodaty mężczyzna i niesie dodatkowy pierożek na widelcu. Został w garnku, więc mi się należy. Jest niezwykle.
Inny świat. Coś kresowego. Czuję się jak niegdyś w Czerkasach. Coś z mojego ulubionego XIX wieku. Może to on tak mnie ciągnie na cmentarze i po dworach, parkach, folwarkach, resztkach kirkutów i w krzyże prawosławne. Mój zrozumiany świat, moja literatura. Tylko muzykę wolę bardziej ancien.
Mężczyzna rozmawia z kobietą mieszając języki. Jedno z nich mówi zdanie po polsku, drugie odpowiada po rosyjsku, a potem odwrotnie. Nie jest to jakiś kod. Rozumiem ich. Może po prostu uczą się w ten sposób pierwszego języka, a drugiego nie zapominają.
Gospodyni powoli krząta się przy kuchni, wrzuca pierożki do waru, coś przekłada, przelewa. Nieśpiesznie. Nie ma nikogo poza mną i jest tak, jakbym nie był w lokaliku lecz w domu. Ta niespieszność stoi w opozycji do wariactwa budowlanego w całej dzielnicy. Ale tu przy Piramowicza czas przestał biec. I gdyby nie autobus na długo bym się z chęcią rozpłynął w nieczasie.
— Dziękuję. — Uśmiecham się. — Było pyszne.
— Prosimy jeszcze zajrzeć do nas.
Och, jak bardzo chciałbym. Bo smakowicie, a nieczas zachwyca. I „moja” cerkiew za ścianą.
Wychodzę. W drzwiach mija mnie bez słowa Sławek, który podjechał na rowerze. Zostawił go po prostu na chodniku i wszedł do „Teremoka”. Zdziwiłem się, bo zapuścił brodę, a on nigdy nie miał zarostu.
Podał mi bez słowa kartkę. Przeczytałem:
Możesz pisać proste wiersze zwykłymi słowami
albo konstruować intelektualne szarady
— wybieraj.
Będziesz poetą czy konstruktorem wierszy?
I napisz w końcu to cholerne opowiadanie!!!
*
No to piszę o komódce rabina Malbima, tytuł niemal jak „Mandolina kapitana Corellego”. Z Penelope Cruz oczywiście. Ale tym razem nie z Kingsley’em tylko z Cage’m.
*
Mam stary mebel, który kupiłem od kogoś, kto kupił ją od człowieka, który mieszkał kiedyś w małej synagodze zza mojego okna. Prawdopodobnie stał tam w mieszkaniu należącym niegdyś do Gminy. Być może należał nawet do rabina Malbima. Właściwie to nie kupiłem go w zwyczajny sposób. Kumpel chciał jechać do Paryża. Przywiózł mebel z sąsiedniego miasta, gdzie mieszkał. Wtargał i kazał brać za tyle, ile mu brakowało do wyjazdu. Wziąłem. On trafił nad Sekwanę, a ja mam komódkę Malbima. Wędrowna komódka. Przenosi w przestrzeni — otwarcie drzwiczek wysyła właściciela tu i tam. Mogę teraz opisywać przygody z „podróżników” — zeszytów z notatkami z wypraw, łącznie z bajkami i wierszami. Mogę, ale nie chcę. Jeszcze na to nie pora. Nie wszystko naraz.
*
Czas na kolejny szpital i następny teatr z Avedolem, Insprą, Sedamem, Sortisem w roli głównej. Ach, zapomniałem o moczodajnym Furosemidzie i zabawnym Tritace. I jeszcze Milurit. O, ten jest dobry.
*
Nie wiem gdzie jestem. Ale jestem tam dla ciebie, więc chcę tam mieszkać, choćbym bardzo nie chciał. Ale najdziwniejsze, że nowe miejsce coraz bardziej mi się podoba. Kocham Zgierz, Łęczycę, Płock, Węgorzewo, Toruń i Jerozolimę. Kocham Batignano, Rodowo.
I Jacków kocham, i Siemkowice… i Se radź też. Po prostu kocham być w ruchu. Bo w nim jestem nawet, gdy leżę jak łańcuch.
*
Podratowali. Wracam do szumu za oknem. Moja historia jeszcze się buduje.
*
Mało nie zlałem się kiedyś ze śmiechu jak Sławek zaczął opowiadać o spotkaniu Mojżesza z Bogiem gdzieś na Synaju. Mojżesz domagał się, aby Elohim się przedstawił z imienia.
Cóż za subtelność w spotkaniu śmiertelnika z Kadoszem, przecież to jasne, że od razu domagać się należy przedstawienia się przez Wszechmocnego Panu Mojżeszowi, inaczej przecież nie wypada. No bo niby Bóg tak sobie anonimowo miałby być? A Elohim spokojnie powiedział, że na imię ma… Jestem. Bo zawsze jest. I tyle, co On ma się wdawać w szczegóły. A Mojżesz nie chciał robić tego, co mu Bóg proponował, „bo jestem jąkała” — mówił — „i kto mnie zrozumie” — i takie tam różne jeszcze dyrdymały.
No to Bóg zamienił kij w węża i Mojżesz spruwał przed nim po pustyni, aż miło. Nogi unosił wysoko przed wężem, kolanka chude plątały mu się w kiecuszce. I wiał przed tym kijem, myśląc, że go capnie. Przed kijem.
Mało się nie zlałem z tych sławkowych opowieści biblijnych.
— Moczodoawca. — Skwitował Sławek. Ale szybko zwiał do lustra. Wiedział, że to nie fair tak słuchać moich myśli.
*
Komódka otwarta i idę nocą na szczyt Góry Synaj lawirując wśród wielbłądzich gówienek i ryczących Rosjan.
*
Komódka otwarta i ląduję w pociągu z Wisły. Wracamy z gór ze Sławkiem i resztą paczki. Tłok. Udało się zdobyć przedział. Niestety, po jakichś dwóch godzinach wygody, wchodzi konwój z aresztantem wojskowym. Wywalają nas. Po negocjacjach dziewczyny mogą zostać. Żandarmi wrzucają długą broń na półki i bajerują z laskami w najlepsze. Gdy dojeżdżamy do miasta, gdzie mieszka Sławek postanawiamy je olać, jak one nas. Wysiadamy. Jest noc. Drzwi od strony peronu zepsute, więc gramolimy się po odwrotnej stronie. Stajemy pod siatką i po chwili próbujemy iść w stronę końca pociągu. Jest ciężko, bo miejsca mało a plecaki na stelażach nie ułatwiają. Pociąg rusza. Przylepiamy się do płotu. Brudne ściany przelatują nam przed nosem. Patrzymy ile jeszcze tego i widzimy otwarte drzwi. No to po nas. W ostatniej chwili ktoś je zamyka. Cisza. Wielka cisza. Niesamowicie głęboka. A potem picie kilka dni w domeczku sławkowym między trzema cmentarzami. To pewnie jedyny dom w tej okolicy. Nic, tylko picie. A na koniec mycie butelek. Stuletnich chyba, wyciągniętych z zapomnianej komórki. Setki butelek mytych pod pompką na podwórzu. Bo muszę jechać do domu, a nie mam na bilet. To Sławek te butelki wymyślił. Bierzemy dwukołowy wózek, ładujemy butelki i na skup. A potem na dworzec.
Sławek jeszcze dał mi książkę na drogę. Żeby się droga nie dłużyła.
*
Podobno zaraz za płotem sławkowego królestwa jest grób Damazego Macocha.
I jakby to głupio nie zabrzmi, to… Macoch to też Polska.
*
— Napisałeś. — Ucieszył się Sławek.
— Takie tam bzdety. Prawdziwą opowieść przywiozła E.
— Jaką?
— O obrączce. Pewien rolnik, krótko po ślubie, zgubił ją w polu. Żona w płacz. Szukał, nie znalazł. Wkrótce pojechał do Bułgarii i kupił inną, wtedy z obrączkami w kraju nie było łatwo. Przywiózł podarował. Żona w płacz. Minęły lata. Coś ze 30. Rolnik robił coś w polu, gdy wrócił do gospodarstwa czyścił maszynę. Patrzy, coś się świeci na ostrzu. Przygląda się, a to ta obrączka ślubna. Zaniósł żonie. Żona w płacz.
— Kobiety są naszym szaleństwem.
— A w przypadek wierzysz?
— Nie.
— Ja też nie, ale poza zwykłą miłością tych dwojga, to niczego więcej z historii zaobrączkowanej nie pojmuję.
— A kto pojmie czego chce Elohim?
*
Sławek przygląda się temu, co napisałem. Patrzy gdzieś w bok.
— Teraz mogę być spokojny. Sen o szpadzie zmienił się w pokruszony chleb. Ale w dobrze wypieczony chleb. Dziadek byłby z ciebie dumny. — Powiedział.
I znikł. Jak to Sławek.
Obrazki z wystawy aniołów
— Byłem w Sopocie.
Rabin Malbim popatrzył na mnie z zainteresowaniem, ale nie skomentował. Nie zdziwiłem się nawet. On odrzucił posadę rabina Nowego Jorku, więc czemu mój krótki pobyt nad Bałtykiem miałby mu zaimponować.
*
Odzywają się we mnie pierwotne instynkty — myśliwskie czy łowieckie — nie wiem jak to dokładnie określić. Budzi się we mnie wola walki, gdy zwietrzę … święte obrazki.
Z jakiegoś powodu, kiedy wchodzę gdziekolwiek do miejsca modlitwy, natychmiast węszę za nimi. Jeśli są, niezawodnie je wypatrzę i zdobędę. Kolekcja rozrasta się. Na początku miałem jeden podarowany przez szare Urszulanki z relikwią św. Urszuli Ledóchowskiej.
W maleńkim, zrobionym jakimś dziurkaczem, okrągłym okienku przyklejono kawałek z habitu, w którym zmarła. Włożyłem go do mojej Biblii Tysiąclecia, jako zakładkę do Hymnu o Miłości. I tak to się zaczęło.
Moja Biblia w czerwonej plastikowej okładce wielokrotnie zwiększyła objętość wypełniona obrazkami z wielu stron świata. Czy to roztropne tak zapychać Księgę? A co jest nieroztropnego w obcowaniu ze świętymi? Gdy E. w Krakowie zachorowała pobiegłem do apteki, a po drodze do kościoła. Zwęszyłem oczywiście obrazek — z Matką Czeską. Pomodliłem się do niej i moja Miła wyzdrowiała. Cóż więc złego w tym, że święci z obrazków nie mieszczą się w Księdze?
— Wiesz, są trzy: Wiara, Nadzieja i Miłość. A największa z nich jest Miłość. Anioły zaś są Strażnikami Miłości. Święci to też rodzaj aniołów — Malbim uśmiechał się spod brody.
*
Mieszkamy na Rodos. Zmęczeni nocami bez powietrza — w pokoju nad tawerną nie ma klimatyzacji — wyruszamy w rejs na wyspę Simi. Okrętujemy się na prom i zasiadamy na górnym pokładzie z kubkami frappe. Płyniemy wzdłuż wybrzeża mijając niewielkie bezludne wysepki. E. w chustce na głowie wygląda przepięknie. Słońce praży, ale na wodzie nam to nie przeszkadza tak, jak na lądzie. Zatrzymujemy się w pięknej zatoczce Panormitis na wprost klasztoru św. Michała Archanioła. Budowle przylepione do zbocza są niezwykłe.
Przez bramę w kolorowej wieży wchodzimy na dziedziniec sanktuarium pękający w szwach od pasażerów kilku statków, które przypłynęły jednocześnie. Uciekamy przed tłumem na piętro. Korytarze, urokliwe pokoiki otwarte na oścież. Przez okno jednego z nich widać nasz prom — wygląda jakby miał wpłynąć do klasztoru. Piętrzy się niczym wieżowiec. Schodzimy do kościoła. Tłok niemożliwy. Na ścianach wspaniałe freski. Czarno ubrane kobiety polewają nam dłonie oliwą. Jakiś mężczyzna wciska maleńki pojemniczek z tworzywa. Wewnątrz płyn — podobno leczniczy olej wytapiający się ze świec. Dziwny i zarazem zabawny stary mnich rozdaje wiernym zalaminowane wizerunki św. Michała Archanioła. Wyciągam dłoń. Patrzy zdziwiony, ale wręcza mi obrazek. Jak wszyscy cmokam go w rękę. Stajemy w kolejce do cudownej ikony z Archaniołem w zbroi. Ją także całujemy. I niech się spełni.
*
E. wzięła kawałek szmatki, polała go terpentyną i zaczęła z pasją ścierać zaczęty obraz. — Nic mi dzisiaj nie wychodzi. — Rzuciła widząc, że jestem zdziwiony. Ręka zataczała koliste ruchy po płótnie.
— Zaczekaj! — Zawołałem. — Zobacz! — Anioł. Tu ma skrzydło, a tu nogę.
— Widzę. — Złapała pędzel i kilkoma ruchami podkreśliła to, co wyłoniło się wcześniej samo.
— Archanioł z Panormitis.
*
Dopłynęliśmy do Brindisi i dalej w drogę. Nocleg koło Foggi. W nocy dopadła mnie gorączka. Telepała jak starą Syrenką na wybojach — pewnie od słońca na pokładzie promu.
E. ratowała mnie aspiryną. Rano czułem się nieźle, więc ruszyliśmy do San Giovanni Rotondo. Sanktuarium pustawe, spokój, duchowość. Nietypowe dla tak znanych miejsc świętych. Jakaś tajemna wielkość w tym wszystkim. Nowy kościół wygląda z zewnątrz jak stadion sportowy, a w środku niczym odpust na zapadłej wsi. Podziemia z trumną Ojca Pio to villagio — już może nie wiocha ale jeszcze na pewno nie miasto. Dotknąłem moją „dziesiątką” trumny świętego. Lubię go, może dlatego, że był trochę cholerykiem, jak ja, a jednocześnie był ludzki — w obu rozumieniach. Wrzuciliśmy kartki z prośbami — moje zaczęły się spełniać już po kilku miesiącach.
— Żebyś ty wiedział jakim ja byłem cholerykiem — Zaśpiewał mi w głowie Malbim.
W klasztorze E. cofnęła się do jakiegoś pomieszczenia z książkami i celi świętego, gdzie leżał stary korkociąg. Ben Syrach chwalił picie wina. Wino dla ludzi jest życiem, jeśli pić je będziesz w miarę. Ot i masz umiarkowanie. E. nie było długo, poczułem się słabo. Przysiadłem w pustej sali. Wysokie pomieszczenie z automatami do sprzedaży pamiątkowych medali. Cisza. Tu podobno o. Pio spotykał się z petentami. Kulę się pod ścianą i modlę. Czuję narastający spokój, odzyskuję dobre samopoczucie. Bardzo duchowe miejsce. I jeszcze ta lawenda przy kościele. Różne strony światła.
W drogę do Rzymu. Docieramy na parking przy Anagnina — końcowej stacji metra i jedziemy jakieś 20 przystanków w stronę Watykanu. Pada. Stoimy w koszmarnej kolejce do muzeów. Po godzinie jesteśmy kompletnie mokrzy, ale za to wewnątrz bajecznie, i… wychodzi słońce. Sala za salą mijamy obrazy, rzeźby, dziedzińce prowadzą nas do korytarzy, te do kolejnych sal. Wchodzimy do Sykstyny. E. musi się oddalić. Ja stoję w dzikim tłumie i czekam. Wraca po 40 minutach. Denerwowałem się. Nie miała zegarka ani telefonu. Wakacyjna wolność. Stałem i zamiast cierpliwie czekać, kontemplować sztukę bałem się o nią coraz bardziej. Czuję strach, gdy nie ma jej parę minut, a tu tyle czasu. Gdy wróciła, opieprzyłem ją. Nie myślałem, że tak samo martwi się sytuacją i w ogóle o mnie. Wyładowałem napięcie jak głupek. Zalała się łzami. Kaplica z freskami Michała Anioła stała się niepotrzebną kłótnią.
W gniewie zeszliśmy do bazyliki. Nawet grób JP II nie zdołał nas pogodzić. Siedzieliśmy osobno na krzesłach z boku nawy — strażnik wpuszczał tylko na pacierz. Gdy zapytał — Preghiera? — potwierdziłem, bo chciałem modlić się o zgodę między nami. Wszystko to było gorsze nawet od chwili, gdy kręgosłup odmówił E. posłuszeństwa i musiała czołgać się po podłodze do łazienki. Tamto było fizyczne i przeszło, to było duchowe i bałem się, że potrwa. Dopiero pod Zamkiem Anioła, z którego spoglądał na nas skrzydlaty Michał wzięliśmy się znów za ręce. Nasze małe zwycięstwo nad swoimi słabościami. W sklepie z pamiątkami kupiłem kartkę i wysłałem do domu Pocztą Watykańską. Na znaczku był Jezus Zmartwychwstały. Napisałem, że kocham, by odczarować niepotrzebną kłótnię w Kaplicy Sykstyńskiej. Byłem tam niesprawiedliwy, myślałem tylko o sobie. Przepraszam. Unikaj waśni a umniejszysz grzechy — powiedział mądry Ben Syrach. Przepraszam. Święty Michale Archaniele, wspomagaj nas w walce, a przeciw niegodziwości i zasadzkom złego ducha bądź naszą obroną…
*
Czasem lepiej nie wiedzieć co jest po drugiej stronie ulicy, ale warto też niekiedy przypiąć pióra do codzienności i polecieć.
*
Drzwi do komódki uchyliły się, a w moją stronę wysunęła się ręka z pożółkłym maszynopisem wystukanym na stuletnim Continentalu.
— To mój stary tekst. — Zdziwiłem się.
— Ale jary. — Odparł Malbim. — Bierz. — Potrząsnął kartką.
„Palcami stóp zgniotłem muszlę, a wtedy stanął przede mną Anioł. Chciałem zaprzedać mu swoją duszę. Milczał. Pochylił się w końcu i podniósł rozgniecioną skorupkę. Długo na nią spoglądał nim z wyrzutem w głosie zapytał — Czemu jesteś okrutny? Odrzekłem, że jestem człowiekiem, ale Anioł uśmiechnął się tylko ze smutkiem. Skryliśmy się obaj przed sobą. Odtąd nikt do mnie nie przychodzi”.
— Sądzisz, że jak Go nie widzisz, to Jego tu nie ma? — Rabin gładził brodę.
— A dlaczego właściwie siedzisz w mojej komódce? — Spytałem Malbima.
— Właściwie to jest moja komódka. — Odparł. — Moja, więc będę w niej siedział ile mi się podoba.
— A siedź sobie, siedź. Tylko nie narób bałaganu w papierach. Nawet tych tak przestarzałych jak moje niedojrzałe myśli sprzed lat.
*
Po pracy wrzucamy w samochód kilka płócien i gnamy paręset kilometrów na umówione spotkanie w pałacu, gdzie niejaki Edmund dwojga imion zaproponował mojej E. wystawę. Na miejscu pusto. Chodzimy to tu to tam. Z bocznego pawilonu wychodzą jakieś panie.
— Przepraszam, my do dyrektora.
— O tej porze? — Patrzą na nas zdziwione. — A do którego dyrektora?
— Do… — Podaję nazwisko.
— Eeee, takiego tu nie ma, a ten to jest zwykły pracownik — Śmieją się i odjeżdżają na rowerach bez dalszych wyjaśnień.
Dzwonimy. Długo nie odbiera, w końcu oznajmia, że będzie za godzinę. Dziwne, bo umówiliśmy się konkretnie, ale co tam. Mogło mu coś wypaść. Chodzimy po parku, oglądamy rzeźby przedstawiające Marsa, Wenus i Dianę. Nadciąga piękny wieczór. Zachwyca nas jakaś dziwna cisza podkreślona szmerem płynącej między parkiem a pałacem rzeki. Wracamy i siadamy na ławeczce pod portykiem.
Pojawia się wypasionym wozem Edmund Kallassanty Coś Tam Coś Tam. Kudłaty rudzielec z nadwagą. Wyjmujemy obrazy z naszego samochodu, Nic nie mówi, więc rozstawiamy płótna wzdłuż karoserii. Edmund kilkorga imion snuje jakieś dziwne opowieści. Generalnie jest jednocześnie nadęty i wystraszony. Chowamy obrazy, a on wprowadza nas chyłkiem do pałacu. Pewniej idzie do starej wozowni, gdzie ma niby biuro. Niby, bo podejmuje nas na korytarzu. Tak jakoś przebiera nóżkami jakby mu się śpieszyło.
Czytałem akurat w tym czasie podręcznik o mowie ciała. Patrzyłem jak rzuca na stół, niczym blotki w pokerze, foldery z obrazami, które podała mu E. — tak charakterystycznie, jakby chciał powiedzieć „No tak, i co ja cholera mam z tym piwem zrobić?”.
I wiedziałem już po tym ruchu, że nic z tego nie będzie, że ta cała wyprawa przez pół Polski, do sławnego pałacu, będzie jedynie egzotyczną wycieczką, mimo bredzeń kudłatego o wernisażu, promocji znanej enoteki i perfumerii, licznych gościach i mediach. Edmund Coś Tam Coś Tam oczywiście nigdy się nie odezwał. E. miała wystawę jednego widza przed portykiem pałacu. Cóż… bywają wystawy jednego dzieła, może być wystawa jednego widza. Obrazy patrzyły przez chwilę na stare wiązy i odjechały z nami stamtąd na zawsze.
E. spoglądając na oddalający się w lusterku pałac zbudowany w Wielkim Porządku powiedziała ze smutkiem — To niesprawiedliwe.
Herbowy Edmund pewnie poczuł się dobrze, gdy się nas pozbył. My nie.
— Nie wystarczy nakleić sobie rybę na samochód by być dobrym chrześcijaninem. Boga nosi się w sercu a nie na karoserii. Jakby powiedział Jezus — ci co Go noszą na karoserii już dostali swoją nagrodę. Tak Malbim skomentował nalepkę z wozu rudego Kocopoła siedząc spokojnie na ramie „objawionego” Archanioła z Panormitis.
*
Malbim przysiadł na komódce. Majtał nogami pod chałatem i poprawiał jarmułkę patrząc na mnie uważnie.
— Chcesz o coś zapytać?
— Mam dylemat. — Odpowiedziałem. — Od lat zajmuję się zabytkami sepulkralnymi.
— Czyli co z nimi robisz? — Przerwał.
— Jeżdżę po cmentarzach i fotografuję stare pomniki, nagrobki, grobowce. Spisuję inskrypcje i publikuję to co znalazłem.
— I w czym problem?
— Zastanawiam się czy nie zakłócam spokoju zmarłym.
— W Biblii jest napisane, żeby wspominać o dawnych bohaterach. Wychwalajmy mężów sławnych — Rzekł Ben Syrach.
— Ale ja nie wiem, czy ci ludzie z inskrypcji byli bohaterami. Nie wiem, czy waleczny powstaniec, który się bił za ojczyznę, nie jest grzesznikiem, bo zabijał. A jest powiedziane „nie zabijaj” i nic więcej, żadnych ulg. Po prostu: „nie zabijaj”. Nie wiem czy ci ludzie byli dobrzy i warto ich przypominać?
— Warto, bo nie chodzi tylko o konkretne osoby i ich męstwo, ale o idee, które reprezentowali. Nie nam sądzić o ich dobru czy złu. Od tego jest Sąd Boży. Pomniki są by pamiętać, przypominać idee. Nie chodzi o powstańca tylko o miłość do ojczyzny, nie chodzi o kapłana lecz o nieustanne przypominanie o wierze a jednocześnie o sprawy peremptoryjne. Nie robisz niczego złego wspominając o dawnych mężach. Miej mądrość serca. — Powoli zsunął się z blatu i skrył pod szufladą.
*
— Niektórzy twierdzą, że żyje się wiele razy. Być może, ale wieczność jest tylko jedna. — Rabin Malbim odwrócił się i schował przed dalszymi pytaniami w swojej komódce.
*
Malbim wystawił głowę zza drzwiczek.
— A wiesz co powiedział Maggid z Łęczycy o męstwie i tym wszystkim co zowią cnotami kardynalnymi? — Posłuchaj, wszystko wydaje się zawiłe i nieoczywiste. — Zaczął. — Ale tak naprawdę jest zaskakująco proste…
Rozważanie Malbima o czterech cnotach głównych było z pewnością mądre i piękne. Niestety Mędrzec szybko przeszedł na hebrajski. Słuchałem tylko melodii języka. Słuchałem bez zrozumienia, lecz jego prawdy dawały mi ukojenie. Nie zawsze trzeba wiedzieć, czasem wystarczy czuć. Być sobą w sobie pełnym Boga. W Miłości.
Ile trzeba mieć odwagi by być sobą? Być sobą to być spełnionym. Bez sztuczności i udawania. Bez aktorskiej euforii. Trzeba realizować marzenia nie krzywdząc siebie i innych. Trzeba być dobrym sobą! Bo można przecież być i złym sobą. Tchórzliwym, nieroztropnym, nieumiarkowanym i niesprawiedliwym. Takim sobą nie warto być, choć można. Tylko… wieczność jest jedna.
*
— Obrazki… Ciekawe co by o moich powiedział Modest Musorgski?
— To co Samuel Goldenberg i Szmul. — Zaśmiał się Malbim.
*
Oparci o balustradę sopockiego mola patrzymy na pianę morskich fal, roztrzepującą powietrze niczym skrzydła aniołów.
12 papierowych przedziałów
— Dlaczego dwanaście?
— Dwanaście, trzydzieści! A dlaczego nie? Tak się wymyśliło i niech tak będzie.
*
W pewnym muzeum poświęconym znanemu artyście pierwsza z sal zapraszała otwartymi drzwiami z zacną tablicą „Początki”. Po wejściu znalazłem się wśród szarf cmentarnych i zeschniętych wieńców pogrzebowych. Były też nekrologi i fotografie z uroczystości chowania w ziemi świętej wspaniałego, skąd inąd, twórcy.
Nigdy nie byłem, poza tzw. „przejazdem”, w Lęborku, choć mieszkają tam moi bliscy. Odwiedzałem za to wiele razy Łebę. Cudne miejsce pełne złota zamienionego w połaci nadmorskich plaż i wydm. Podobno ikony mają tła ze szczerego złota, bo według piszących te magiczne obrazy, święci nie oddychają zwykłym powietrzem, ale czystym duchowo i wzniosłym jak bezcenny kruszec. Łeba jest zatem otoczona wyjątkową świętością na ziemi i w powietrzu. Może nie przez przypadek w pobliżu zrodził się Rowokół — święta góra Słowińców? Może, morze, może, morze…
W Lęborku byłem tylko przejazdem, ale znam za to nieźle cmentarz w Łebie. Szczególnie wzruszał mnie zawsze neogotycki krzyż z żeliwa z czasów, gdy cmentarz nie był polskojęzyczny. Uczyłem się odczytywania gotyckich liter, ale ten odlew miał tak kunsztowny krój napisu, że do dziś nie wiem, czy zmarły w 1911 roku Karol Bocke, nazywał się naprawdę Bocke. Spoczął pod płotem — kiedyś to nie było dobre miejsce. Może palnął sobie w łeb z miłości?
Sala z napisem „Początki”, cmentarz z symboliką końca. Co jest prawdą i co jest końcem, co jest kłamstwem, pomyłką, a co jest początkiem? Czego końcem, czego początkiem? To tak samo zawiłe i równie proste jak start — koniec morskiej fali. A nad tym wszystkim powietrze jak na ikonach.
A na Wybrzeże Słowińskie pierwszy raz przyjechałem pociągiem stojąc lub siedząc na korytarzu większość drogi z centrum kraju. Może stąd wspomnienia… z szyn, z dworców, z przemierzania czasu.
A może z zaskoczenia? Zadziwienia rozległą kwaterą harcerek na Starym Cmentarzu w Łodzi. Dziewczyny, które przeżyły wojnę światową, utonęły w 1948 roku w jeziorze jednego, dziwnego dnia. Stało się to w wodzie, która była podobno nawet nie do ramion. W takiej płyciźnie straciło życie chyba 25 dziewczyn. Mówią, że wpadły w panikę. Nie wiem co się stało, ale… teraz jezioro ma jeden ze swoich brzegów przy odległej ulicy Ogrodowej. Zginęły w łodzi i leżą w Łodzi.
*
Pierwsza była kolej rzeczy. Dopiero po niej nastąpił chaos. Kolej to chaos, więc nic tu nie będzie po kolei. Ale… ad rem.
*
Stałem oparty o ścianę dworca. Tłum kłębił się na płycie przed torami. Przy jej krawędzi stała ogromna lokomotywa. Z jej otwartego okna wystawał „zimny łokieć” maszynisty. Po chwili także on wychylił się leniwie w stronę ludzi.
— Proszę się cofnąć, bo będę zawracał! — Zawołał.
Ciżba posłusznie zaczęła się wycofywać. Maszynista zarykiwał się ze śmiechu. Ale ludziska dalej się cofali jeszcze jakiś czas nie rozumiejąc. Też się uśmiechałem obserwując wszystko spod ściany. To był jeden z nielicznych moich kolejowych uśmiechów. Kolej to chaos — każda podróż wyzwaniem i nie raz nie było mi wesoło.
*
Moja pierwsza wyprawa do Łeby to był przypadek. Wybierałem się do Krynicy Morskiej, ale… gdy dotarłem z plecakiem na dworzec okazało się, że pociąg do Krynicy, chodzi w sezonie… w co drugi dzień. A to nie był drugi dzień. Przyjechał pociąg do Łeby, pojechałem zatem do Łeby.
*
Dworzec w Łęczycy ma niemiecki wygląd, choć zbudowali go nasi przed wojną.
W tym samym czasie powstał identyczny dworzec w Oz leżącym 12 kilometrów wcześniej lub dalej — zależy, z którego końca świata się podróżuje. Oba wzniesiono po tej samej stronie torów. Niemcy nie mogli rozróżnić miejscowości i przebudowali ten łęczycki. Kto to dziś pamięta. Po co to w ogóle piszę? Może dlatego, że…
*
— Durne, durne te Mimce. — mawiała moja sąsiadka. Łęczyca przecież to Łęczyca, a Oz to Oz. Jak je pomylić?
„Mimcom” się jakoś udawało.
*
Dziewczyna siedziała w pociągu na wprost mnie. Jechaliśmy z Warszawy do Poznania. To znaczy ja jechałem sam i ona sama, choć w przedziale byliśmy tylko my oboje. Wpatrywała się w okładkę książki, którą czytałem. „Inne kwiatki Św. Franciszka z Asyżu” z fragmentem fresku Giotta na obwolucie.
— Brandstaetter. — Skwitowała. Mieszka koło mnie na Winogradach.
Od słowa do słowa rozpoczęliśmy zwariowaną rozmowę, w wyniku której ja dostałem adres pisarza, a ona… jego książkę. Nie miałem pojęcia, że Brandstaetter mieszka w Poznaniu.
— A ja jestem trochę z Kępna! — Malbim surfował na zwitku powietrza za oknem przedziału i pokrzykiwał do mnie trzymając jedną dłonią jarmułkę.
— Jak można być trochę skądś?
— Można. Ja jestem trochę stąd, trochę stamtąd. No i tyćkę z Wrześni.
Nie wiem dlaczego, ale Malbim miał twarz Sławka.
*
Na stacji w Oz, w mieszkaniu artysty, spędziłem kawał życia. Wieleśmy wódek wypili… i wiele rozmawiali przy Cohenie i innych przyjaciołach tamtego czasu. Kiedyś siedzieliśmy w zimnym jak Syberia mieszkaniu bez mebli grzejąc ręce nad jedyną świeczką. Zadumę przerwało nam pukanie do drzwi.
— Paczkę przyniesłem! Z Ameryki. — Listonosz był zaśnieżony jak na Syberię przystało. — Cinżko pana na tej stacji znaleźć.
Poszedł, a artysta rozpakował karton, w którym była whisky lat 20 i paczuszki pemikanu. Oj, jakaż to była dziwna uczta. Bez prądu, ale z dwudziestolatką w zgrabnej butelce. Spało się po niej wyśmienicie, choć na kocu na podłodze. Budynek stacji trząsł się, gdy przejeżdżały kolejne składy, a mnie się wydawało, że płynę i kołysze mnie cudowny żaglowiec. Może dlatego wspominam o Oz i jej stacji bliźniaczej z łęczycką, tyle że z zatrzymanymi dla radości patrzenia attykami szczytów budynku. Może dlatego…
*
— Dopiero parę godzin temu zbieraliśmy butelki po śmietniczkach na dworcu w Kutnie, żeby mieć na bilet, a tu taka piękna whiskey. No to wypijmy następną kolejkę. — L’chaim!
— L’chaim!!
*
Gdzieś w zapomnieniu wciąż słychać jak równie zapomniany Cukier śpiewa balladę „Na kolejowym szlaku”.
*
Pojawia się Sławek, a gdy on się pojawia wszystko może się zdarzyć.
*
Koleje, kolejki. Kiedyś stałem z kartką po wódkę. Kolejka była długa.
W jakimś momencie ze sklepu wyszedł gość z flaszkami czystej w rękach i pod pachami. Miał ich kilka. Doszedł do motoru zaparkowanego przy burtniku. Próbował włożyć wódeczki do toreb wiszących na kierownicy. Jedna wysunęła mu się i poszybowała w stronę asfaltu. Kolejka zamarła. To mgnienie oka trwało wieczność. Wszyscy śledzili tor podróży butelki. Ta walnęła z jękiem i… potoczyła się pod koło motoru. Właściciel nabożnie uklęknął na ulicy, podniósł cudownie uratowaną połówkę, odwrócił się w stronę bernardyńskiego kościoła, ucałował flaszeczkę, przeżegnał się, skłonił. A później odjechał. Ludzie odetchnęli, zabili brawo z uznaniem i wrócili do stania za swoimi wódeczkami. Taka to była kolej. Kolej rzeczy w kolejce.
*
Sławek wylazł z doniczki, gdy podlewałem kwiaty. Przeciągnął się i roześmiał. Zawtórowałem na wspomnienie uganiania z konduktorem w piętrowym pociągu. Odprowadzałem dziewczyny na dworzec i po prostu wsiadłem z nimi bez biletu. A potem zaczęła się ciuciubabka. Wszyscy się z niej śmiali. Ile to ja lat spędziłem w pociągach?
— A ta ciężarna? — Spytał Sławek.
— Ach, ta. To było w nocnym pociągu z Warszawy. Stoję w tłoku a obok dziewczyna w dziewiątym miesiącu. Przedział na wprost pusty i zamknięty na głucho. No to naparła, gdy zjawił się akurat kierownik pociągu. Wpuścił ją, a ona zabrała mnie, ale tylko mnie, bo nie chciała być sama. Kierownik zamknął nas na klucz od zewnątrz. Zasnęliśmy. Obudzili nas koło południa sprzątający wagony w Białymstoku na bocznicy. Ona została, a ja pojechałem dalej.
— Ciężarne przynoszą szczęście. — Westchnął Sławek, który zawsze chciał mieć córeczkę, ale mu nie wyszło.
*
— A jak pociąg zabił psa? — Zagaił Sławek chodząc po suficie.
— No, struchlało powietrze. Bardziej spóźniłem się niż, gdy ta kobieta przebiegała przez tory i nie zdążyła. Bardziej ten pies wstrzymał wszystko. I to jest najdziwniejsze. Nie zdążyłem przez niego na przesiadkę. Reklamowałem, a kolej mi odpowiedziała z powagą swej dziwności, że… to nie było miejsce do przesiadek. A gdzie było, jak tylko tam te pociągi, którymi planowałem jechać, się spotykały? Miałem jechać gdzieś indziej, żeby je spotkać? Nie było gdzieś indziej, tylko tam, w moim rodzinnym (bo się tam urodziłem przez przypadek) Zgierzu. Porodówka w kochanej Łęczycy była w remoncie. Mama chciała do Łodzi, ale wytrwała do Zgierza.
Teraz nie wiem kim jestem. Nie mieszkałem tam gdzie się urodziłem, a tam gdzie miałem też nie mieszkam, w mieście gdzie spędziłem 45 lat dawno mnie nie ma, tu zaś gdzie jestem, nie jest to tam, gdzie bym chciał być.
Pieprzę sobie a myśli płyną z tym pieprzeniem. Miło jest tak pieprzyć i wracać do minionego, bo się minione idealizuje i jest jakoś lżej na duszy — wydaje się, że fajne było życie.
— Bo było. — Rzucił Sławek.
Było. Było. Było. Stuk, stuk, stuk.
*
Dworzec w Łęczycy odzyskał przedwojenny wygląd — zacieranie śladów wojny trwa. Stary Kaliski w Łodzi poszedł do wymiany, stary Fabryczny poszedł do wymiany, dworzec w Katowicach poszedł do wymiany. Mają rozebrać dworzec w Ozorkowie. Znikają moje światy — odjeżdżają w błękitną niepamięć krainy Oz.
*
— A napis na falochronie przy wejściu do portu w Łebie pamiętasz? — Sławek uśmiechał się dość obleśnie.
— Tak. To było coś w tym guście: „Lepiej zrobić to siedem razy z Królewną Śnieżką, niż raz z siedmioma krasnoludkami”. Stary witz. Teraz pewnie wielu chętniej przeczytałoby odwrotny tekst. Taki czas. A jaki czas, takie graffiti.
*
— A powrót z Krakowa? Czytaliśmy wiersze w knajpkach na Podgórzu. Biba nawaliła się i tańczyła na stołach, a my też namoczeni kupiliśmy jeszcze jakieś wina i poszliśmy na pociąg. Ona została, bo dobrze się bawiła. Piliśmy i leżeliśmy jak paniska rozwaleni w zaanektowanym przedziale. Obudziliśmy się niedaleko Łodzi. Niedopite wino porozlewało się. Schlewiliśmy wszystko.
— Ale przynajmniej droga zleciała. — Zaśmiał się Sławek i odfrunął. Fruwać to on umiał zawsze pierwszorzędnie.
*
— Lecim na Pcim. — Zakrzyknął Sławek.
Błyskał takimi wierszykami. Często śpiewał naprędce wymyślane głupoty, a czasem nawet fajne kawałki. Najlepiej wychodziły mu teksty typu: „Nie ma to jak wiosną pogrzeszyć nad Prosną”, „Cieszyn cieszy”, albo — „Leki leczą”. Kiedyś wymyślił, że apteki powinny mieć szyldy z napisem „Choruj z nami”, tak w nich teraz kolorowo i kusząco. Jajcarz z tego Sławka. A wszystko mówił swoim specyficznym, poważnym niezwykle, niemal patriarchalnym tonem. A ja ryczałem lepiej niż po trawce.
*
Ten falochron przy łebskim porcie z seksownym napisem o Królewnie Śnieżce. Leżałem w pobliżu w złocie powietrza, gdy rozległ się krzyk. Upał, spokojne morze, a tu ktoś tonie. Powstał łańcuch z ludzi. Większość plażowiczów nawet się nie zorientowała. Myśleli, że to jakaś zabawa. Utonęła dziewczyna i jeden z ratujących. Złoto stężało w słońcu i stało się zabójcze jak rtęć.
*
Nagle znalazłem się w pociągu. Tłok, stoję w przejściu. Trzymam się jedną ręką uchwytu a drugą „Stu lat samotności”. Nagle czuję w ciżbie ludzi, że ktoś na mnie napiera. Spostrzegam tylko, że to dziewczyna. Nawet nie widzę jej dokładnie. Jej ręka wślizguje się do kieszeni dżinsów. Zatrzymuje się zaskoczona, bo kieszeni nie ma. Rozerwało się płótno i jest tylko dziura. Dłoń jest wyraźnie zdziwiona, ale po chwili zsuwa się niżej, dociera do, jak to wówczas nazywałem, ciućkadełka i zaczyna się nim zabawiać. Gdy dojechaliśmy do Kaliskiej miałem mokro, a ona rozpłynęła się bez śladu. Lepsze to od zaśnięcia na sedesie, które mi się przytrafiło po wódce. I lepsze od kleszcza, który wpadł przez okno pociągu gdzieś pod Płockiem. Rumień miałem wiele, miesięcy, a serducho rozwalone na zawsze. Zwykły, durny kleszcz.
— Kleszcz też człowiek. — Zaśmiał się Sławek.
Jak nie robił za marmurową twarz, to zwyczajnie wciąż się chichrał.
*
Różne pociągi miałem. Wszystkie są kurzem na wietrze.
*
Sławek obraca w ręku monetę. Nic nie mówi, ale pewnie myśli o tamtych aluminiowych drobniakach, które podkładaliśmy na torze wąskotorowej Weronki. Podobały nam się wybłyszczone placki, które się robiły z nich po przejechaniu lokomotywki.
*
Stu, stuk, stuk. Koła wybijają swój rytm o przerwy między szynami. Siedzę w kolejnym pociągu i odtwarzam papierowe przedziały. Trochę świata odjechało mi po torach. Stuk i kolejny obraz, stuk i nowy przedział.
*