E-book
15.75
drukowana A5
50.9
drukowana A5
Kolorowa
73.76
Zapiski z 2019

Bezpłatny fragment - Zapiski z 2019


3.8
Objętość:
221 str.
ISBN:
978-83-8245-984-5
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 50.9
drukowana A5
Kolorowa
za 73.76

Rozdział 1

Jak się zaczęło?

„Można by spróbować, co nam szkodzi?”

Fajerwerki sylwestrowe miały duży udział w zainteresowaniu mnie fotografią tak na poważnie. Jeżeli dobrze pamiętam, trzeciego stycznia przypomniało mi się, że na telefonie mam zapisane ujęcia z Parku Planty w Mikołowie, które nagrywałem z Kolegą. Po obiedzie zgrałem cały materiał na komputer i zacząłem montaż w programie Shotcut. Po zmontowaniu czterech ujęć miałem dość, ponieważ kompletnie nie rozumiałem, jak działa ten program. Oprócz tego kompletnie nie miałem pomysłu na to, jak ten film ma wyglądać. Zdenerwowany, nawet nie zapisałem projektu. Kilka dni później przeglądałem zdjęcia z klasowej wycieczki do Wiednia i Bratysławy. Okazało się, że wiele z tych zdjęć jest naprawdę dobrze wykonane. Zainteresowałem się tym jeszcze bardziej, ponieważ było to robione telefonem, który nadal posiadałem. Postanowiłem trochę odświeżyć obiektyw telefonu i porobić kilka zdjęć na działce. Zrobiłem kilka zdjęć. Przyszedłem do domu i przerzuciłem je na komputer. Co się okazało? Zdjęcia były dobrze wykonane. Ja już wiedziałem, że z fotografią w moim wykonaniu muszę coś w najbliższej przyszłości zrobić, ponieważ jest to bardzo obiecujący aspekt na przyszłość. Kilka dni przed feriami, na przerwie między wf, a językiem polskim rozmawiałem z Przyjacielem na temat tego, żeby być jak pewien kapitan z kanału lotniczego na YouTube i zacząć nagrywać. Przyjaciel stwierdził, że to wręcz świetny pomysł. Wszystko byłoby załatwione i gotowe do nagrywania, poza jednym. Nie mieliśmy tematu jaki mógłby nakreślać nasz kanał. Wszystko zmieniło się po tym, jak zobaczyłem kilka filmów podróżniczych na YouTube. Ja już wiedziałem, że chce być jak Kapuściński, czy inni znani polscy podróżnicy, może nie dokładnie jak oni, ponieważ nie wybieram się póki co do Ameryki Południowej, czy na inny kontynent, ale chodzi tu raczej o podobieństwo w poznawaniu świata i pokazywaniu tego światu. Podczas przeglądania mojego prywatnego YouTube znalazłem subskrybowany przeze mnie kilka lat temu kanał podróżnika Krzysztofa Gonciarza. Obejrzałem kilka filmów, które jeszcze bardziej wprowadziły mnie w chęci podróżowania i nagrywania. Niesamowita forma przekazu informacji o Japonii i krajach, po których poruszał się Gonciarz zainspirowała mnie do tego stopnia, że chciałem przez jakiś czas tworzyć niemalże to samo co on. Pozostało tylko jedno, przekonanie Przyjaciela do tej formy kanału. Przekonanie go do tego nie trwało zbyt długo, ponieważ od razu podchwycił mój pomysł na nagranie, już profesjonalnym sprzętem, Bazyliki św. Wojciecha w Mikołowie. Postanowiliśmy, że nagramy Bazylikę jeszcze w ferie. Tak to się zaczęło, zero kupowania sprzętu, zero kombinowania, zero zbiegów okoliczności. Może to tak miało być? Tego się nie dowiemy.

Rozdział 2

Bazylika św. Wojciecha w Mikołowie

„Cudowny kościół w małym miasteczku”

Załatwienie nagrywania w Bazylice nie stanowiło dla Kolegi żadnego problemu. Mogliśmy przyjść nagrywać Bazylikę kiedy chcemy i jak chcemy. Przybyliśmy z naszym sprzętem tuż przed kościół św. Wojciecha. Po wejściu do budynku zdziwiłem się, gdyż cisza, która tam panowała nie pozwalała w spokoju myśleć. Na zewnątrz był miejski gwar, jeździły auta, chodzili ludzie, grało radio na budowie obok, robotnicy śpiewali, uderzały młoty, a tu, w środku panowała zupełna cisza. Było słychać tylko, co chwila, uderzanie czegoś w ławkę. Tym czymś, co uderzało w ławkę okazał się mop sprzątaczki. Stanęliśmy z Przyjacielem jak zamurowani i jakimś cudem nie mogliśmy się ruszyć, by przypadkiem nie naruszyć tego cudownego spokoju. Pierwszy ruszył się Kolega, który znał ten kościół jak własną kieszeń. Ja postałem jeszcze chwilę, a Przyjaciel zaczął rozkładać sprzęt tak cicho jak tylko mógł. Cisza była tak piękna, że nie chcieliśmy zacząć nagrywać, aby nic nie zakłócić. Przyjaciel wyposażony w kamerkę sportową i niewielką lustrzankę zaczął przekładać karty pamięci, tak aby można było zacząć nagrywać. Rozłożył statyw, wsadził lustrzankę na statyw i… właśnie popełniliśmy pierwszy błąd podczas tego nagrywania. Pierwsze ujęcie zostało nagrane podczas wędrówki ze statywem, co daje ogromne wibracje obrazu. Cały film jest nagrany dość nieładnie, jak na te, które nagrywam dziś. Oczywiście, było kilka ujęć statycznych gdzie statyw stał na ziemi, ale to była rzadkość w tym filmie. Jako pierwszą nagraliśmy Matkę Bożą Mikołowską. Jest to obraz z dość ciekawą historią, a wygląda tak bogato, że nie chciało się od niego oderwać wzroku. Matka Boża po koronacji z 2018 roku została przyobleczona w srebrną suknię, złotą aureolę z Dzieciątkiem Jezus na rękach. Suknia jest wysadzana gwiazdami z złota żółtego i różowego. Korona przyozdobiona jest dużą liczbą brylantów, które w świetle reflektorów podświetlających obraz mieniły się zimnymi kolorami od błękitu po róż. Wystarczyło poruszyć lekko głową, aby zauważyć inne odbite promienie z korony Matki Bożej Mikołowskiej. Całość obrazu była osadzona na płótnie koloru malachitowego. Różnica złota i bogactwa na zielonym tle woła oko z daleka. Obraz z płótnem wprawiono do złotej ramy w drewnie. Na brzegach ramy stanowiącej środek ołtarza bocznego, po lewej i prawej, stały figury świętych, a na zwieńczeniach, u góry, można było zauważyć złote motywy liliowe, które do złudzenia przypominały zwieńczenia dachów na świątyniach buddyjskich, tyle że bez smoków i innych temu podobnych stworzeń legendarnych i mitologicznych. U dołu lewego ołtarza bocznego znajdowały się kwiaty w różnych kolorach, choć dominowały żółte i białe, czyli kolory Watykanu. Jedynego dziś na świecie państwa jednoreligijnego, w którym 100% mieszkańców deklaruje jedną religię. Przed kwiatami stał pulpit na świece, jak w wielu kościołach świata. Oczywiście musieliśmy nagrać płomień, żeby później wmontować go na 3 minuty do filmu w niewiadomym mi dzisiaj celu. Kolejnym punktem, który nagraliśmy w tej Bazylice było prezbiterium. Bardzo bogaty ołtarz, nie wyróżniał się zbytnio na tle kościoła, gdyż cała świątynia była tak bogata, że złoto kipiało ze wszystkich ozdób, obrazów i figur. Sklepienie i ściany, wraz z filarami, bogato wymalowane freskami rozlewały się bogactwem nad naszymi głowami. Ołtarz zbudowany w całości z drewna stanowił trójelementową budowlę wewnątrz Bazyliki. Jego drewnianej faktury nie dało się poznać póki nie weszliśmy na tyły prezbiterium. Ukazały się nam drewniane deski i wejście do wnętrza ołtarza. Za trójelementowym ołtarzem było bardzo ciemno, ale dało się dostrzec potężny fresk Jezusa Chrystusa Króla Wszechświata na sklepieniu apsydy. Wielkość fresku przerastała wyobrażenie pojedynczego obiektu, który zazwyczaj umieszcza się na sklepieniach. Złoto otaczało zewsząd postać Chrystusa z koroną, berłem i czerwonym płaszczem królewskim. Poniżej sklepienia znajdowało się pięć witraży, które dzięki swojej północno-wschodniej ekspozycji iskrzyły wszystkimi kolorami świata. W kościele tym, witraże posiadają dosłownie wszystkie kolory świata. W trakcie nagrywania ołtarza podeszła do nas sprzątaczka kościelna i zapytała: „A panowie z jakiej telewizji?”. Na co Przyjaciel odpowiedział, że nagrywamy film o Bazylice. Pani z mopem przeraziła się, że kościół jest niewysprzątany i powiedziała: „Jeżeli zauważycie jakieś pajęczyny lub kurz to mówcie, bo ostatnio dopiero z telewizji dowiedziałam się, że na koronie Jezusa była nitka kurzu”. Przytaknęliśmy i kontynuowaliśmy rejestrowanie ołtarza. Zachwycająca forma wykonania ołtarza podkreślona przez przeszywającą całe ciało niesamowicie niebiańską ciszę, zmusiła mnie do jednego, za to dość intensywnego przemyślenia nad tym, czy sens mają nagrania tego typu. Przyklęknąłem chwilę w ławce przed ołtarzem. Uczynili to także współnagrywający. Wiedziałem wtedy, że kanał o dość neutralnej tematyce i spokojnym wykonaniu spotka się z niemałym hejtem osób, które są zagubione. Myślałem też o tym, czy da się temu zapobiec. Jedną myśl pamiętam doskonale, a brzmi ona: „Ważne jest dążenie do celu mimo przeciwności, hejtu i ludzi, którzy chcą Ci zaszkodzić. To, że inni nie mają, to powinien być ich problem, a jeśli chcą śmiać się z tego co robisz z pasją, to tylko dowód na ich słabość, ponieważ wiedząc, że są gorsi starają się to zakryć poniżając innych”. Myśl ta po wyjściu z kościoła dręczyła mnie przez trzy dni, aż w końcu postanowiłem ją zapisać. Po tym przemyśleniu popatrzałem na Przyjaciela i Kolegę i widziałem, że i oni są głęboko zamyśleni. Wstałem i zacząłem nagrywać ołtarz, ale oni się nie ruszali. Zastygli w jakimś kamiennym bezruchu zadumania i objawienia własnej mądrości, która niczym anioł stanęła przed nimi i do nich przemawiała. Zdziwiła mnie pokorna i pełna wiary mina Przyjaciela oraz zastygła sylwetka Kolegi, który wyglądał, jak pomnik usadowiony w ławce kościelnej. Przeszedłem, więc po cichu do nagrywania prawego ołtarza bocznego, który emanował jeszcze silniejszym blaskiem niż lewy z Matką Bożą Mikołowską. Znajdował się w nim wprawiony obraz Jezusa Chrystusa, a po obu jego bokach stały figury świętych. Ołtarz miał takie same zwieńczenia, jak jego lewy odpowiednik. Całość wydawała się być pokryta złotą warstwą lakieru, przez co wszystko wręcz kipiało złotem. Nagrałem ten ołtarz kilka razy z kilku ujęć. Nagrałem też chrzcielnicę, gdzie jako lektor popełniłem straszną gafę i zamiast Jan Chrzciciel powiedziałem: „Jezus z Barankiem”. Chrzcielnica wyglądała na naprawdę ciężka, co wydaje się dziwne, gdyż w kościołach współczesnych są one robione z pleksi lub innego tworzywa sztucznego. Kończąc nagranie znowu przeszedłem przed skamieniałymi sylwetkami moich towarzyszy kamery. Nagrywałem obrazy Drogi Krzyżowej namalowanej w XIX wieku przez malarza artystę z Prus. Dynamika obrazu i widoczne silne emocje postaci biblijnych i nowotestamentalnych zdawały się przemawiać, śpiewać, a nie raz krzyczeć z obrazów na współczesnych wiernych. Jedynie wyblakłe kolory odejmowały im fotograficznego realizmu postaci, portretów i scen życiowych. Podświetlenie drogi krzyżowej nie gra większej roli w nasyceniu barw. Nagrałem całą ścieżkę Męki Pańskiej, a oni nadal siedzieli jak wryci. Gdy stanąłem ze statywem przed ich zaczarowanym i zastygłym, jak poza zakonnika na czuwaniu ciałem, ocucili się i spytali, czy możemy iść nagrywać dalej. Odrzekłem im, że większość jest już nagrana i miło byłoby, jak pani sprzątaczka wpuściłaby nas nad ołtarz. Kolega poszedł to załatwiać, a Przyjaciel zaczął swój mądry wykład. Oto piękne słowa mojego Przyjaciela: „Wiem o czym myślałeś, ale nie przejmuj się brakiem widzów. Owszem, jak sam wiesz, niektórzy będą się z tego śmiali, ale nie przejmuj się, bo liczy się to, że utrzemy nosa dążąc do celu i odzywając się z brakiem wrogości nawet do hejterów, trzymaj się tego. Udawaj, że nie wiesz, że to oni i przebacz im. Ludzie, którzy hejtują to podstawa tego, że dno nie osuwa się niżej. Dobra krytyka to tylko konstruktywna krytyka i tego się trzymajmy.” Słowa te, w dodatku w kościele, zrobiły na mnie takie wrażenie, że nie wiedziałem co mam powiedzieć, a tym bardziej co mam zrobić. W tym czasie wrócił do nas Kolega i zaczął nas prowadzić nad boczne tarasy po obu stronach ołtarza. Po stromych i wąskich schodach udaliśmy się z całym sprzętem na górę. Nagraliśmy co mieliśmy nagrać i schodziliśmy na dół. Biorąc pod uwagę, że był to środek zimy, w kościele powietrze było lodowate, co zauważyłem dopiero teraz. Para leciała z ust niemiłosiernie. Cisza, zimno i piękno nie współgrały ze sobą. Zeszliśmy na dół i sfilmowaliśmy jeszcze stare i piękne organy Johanna M.W. Hassa z XVIII wieku. Filary przechodzące przez środek kościoła dodawały mu wprawdzie kilka ton w wyglądzie, ale freski i malowidła, które się na nich znajdowały powodowały, że świątynia przybierała ciepłych barw. Przyjaciel zrobił jeszcze nagranie pasowe, czyli zarejestrował kamerą każdy obraz drogi krzyżowej po kolei. Potem zauważyłem, że z drzwi wejściowych wydobywa się różnokolorowe światło padające na posadzkę tworząc niesamowity i niepowtarzalny klimat. Odprowadziliśmy z Kolegą Przyjaciela na plac 750-lecia i poszliśmy w kierunku szkoły. Potem rozeszliśmy się każdy w swoją stronę.

Bazylika z zewnątrz.
Chrzcielnica z kamienia.
Ołtarz Bazyliki pod wezwaniem św. Wojciecha w Mikołowie

Rozdział 3

Rybnik — miasto rybaków? Nie prawda!

„Nie martw się, będzie lepiej niż myślisz!”

Podróż do Rybnika nie była tą zwykłą podróżą, na której można coś zjeść i iść pozwiedzać. W zasadzie nie powinna się tutaj w ogóle znaleźć. To dlaczego tutaj jest? Ze względu na wspomnienia. Podróż rozpocząłem wczesną wizytą w szkole i powtórką na konkurs, który miałem właśnie tam pisać. Kilka minut przed przyjazdem pociągu poszedłem na peron. Lekko zestresowany chodziłem po oblodzonej tafli peronu w lewo i prawo, jakby próbując zakopać się pod ziemię. Byłem jedynym reprezentantem szkoły z geografii. Pociąg spóźniał się, a każda minuta spóźnienia zdawała się ryć głębokie rany na mojej pamięci, gdyż zapomniałem kilka zagadnień konkursowych. Wreszcie nadjechał! Wsiedliśmy, a na samym końcu wagonu znalazł się jeden wolny przedział. Ruszyliśmy, a ja wsłuchałem się w monotonię stukotu kół, które przeskakiwały po łączeniu szyn. Pociąg mknął w kierunku Rybnika z niewyobrażalnym wręcz hałasem. Na stacji Łaziska byłem bliski przekonania swojego umysłu do tego, żeby się nie przejmował tym konkursem, ale gdy pociąg ruszył, wszystkie starania posypały się niczym domek z kart przy silnym wietrze. W okolicach Czerwionki pociąg mijał bory pełne sosen i białej gleby, która w województwie śląskim występuje tylko tam. Niestety powoli zaczynał się Rybnik. Nerwy nie pozwalały w spokoju oddychać, a pytania konkursowe z miliona przećwiczonych arkuszy przelatywały przed oczyma niczym rakieta lecąca na Księżyc. Pociąg niewzruszony mknął przez okolice Rybnika i stawał na stacjach: Czerwionka, Leszczyny, Rybnik Paruszowiec, Rybnik Towarowy. Z każdą stacją moje myśli kazały przyspieszyć sercu swój rytm. „Czy to ta stacja?” pytały moje myśli. Kilka razy okazywało się, że „Jeszcze nie, całe szczęście”. Nastał ten moment, automatyczna osoba czytająca stacje wymówiła: „Rybnik”. Moje myśli chaotycznie próbują odnaleźć rozwiązanie na jakiekolwiek zadanie. Trzeba wysiąść, nastał ten moment. Na stacji rodem z lat 40 XX wieku panował przenikliwy mróz. Po wejściu do zabytkowego budynku moim oczom ukazał się piękny żyrandol z kryształami, który oświetlał ciemne wnętrze, do którego nie docierały promienie słoneczne, gdyż oblodzone i ośnieżone szyby nie pozwalały im przedrzeć się do środka. Stare tablice informacyjne, które posiadały tak zwane informatory kartkowe, czyli takie gdzie nazwa pociągu i godzina odjazdu ukazywały się na automatycznie zmienianych tabliczkach z wszystkimi literami alfabetu. Dworzec przypominał typowo rosyjskie dworce z okolic Jakucka. Syberyjskiego klimatu dodawał mróz i starodawność budynku. Dwa kioski, dwie kasy i zamknięta świetlica dworcowa, to wszystko na co stać Rybnik w kwestii dworca. I pięknie, że na tyle stać! Taki klimat to coś cudownego. O zabytki należy dbać, a nie budować nowoczesne budowle o dziwnych kształtach na ich miejsce. Do liceum, w którym odbywał się konkurs, należało dojechać autobusem. Kilka minut czekania i autobus przyjechał. Pojazd niczym nie różnił się od tych poruszających się na terenie Katowic, Tychów i całego GOP-u. Droga zajęła 10 minut. W tym czasie emocje znowu sięgały zenitu. W końcu nadszedł moment, kiedy trzeba było udać się w kierunku szkoły przeprowadzającej konkurs. Po wyjściu z autobusu, obrzeża Rybnika znowu przywitały mnie chłodem, który zdawał się być bardziej przenikliwy niż ten na dworcu i przemrażał kości i mózg, który przecież zaraz miał się przydać. Chodnik przy przystanku był wykonany ze starych, PRL-owskich, kwadratowych płytek, z których większość, albo była połamana, albo ich brakowało. Sam przystanek był jednak tylko zjazdem z drogi, gdyż oprócz znaku, na którym znajdował się rozkład jazdy autobusów miejskich i PKSnie znajdowało się tam nic, ani budka, ani śmietnik. Z półmetrowych zasp śniegu wystawały wysokie nieskoszone jesienią źdźbła trawy. Szedłem w górę typowo polną drogą w kierunku szkoły. Lód na drodze nie pozwalał na pewne stawianie kroków. Wystarczyło postawić nogę równolegle do spadu, aby się poślizgnąć. Przed wejściem czekało na mnie ognisko, które sporządził woźny owej szkoły w celu spalenia liści, które zostały z jesieni. Po wejściu szkoła przywitała mnie takim samym ponurym nastrojem i ciszą niosącą w echu najmniejszy hałas, jak każda inna szkoła w Polsce. Woźna wskazała toalety i miejsce zbiórki przed konkursem. Wszedłem do sali jako drugi z wszystkich piszących. Byłem długo przed czasem. Sala nie przypominała tych, w których przyszło mi się dotychczas uczyć, ale była jakby trochę bardziej zmęczona czasem i lekcjami w niej prowadzonymi. Na środku, oprócz obecnego w tam głównego delegata WOM z geografii, stała nauczycielka z szkoły, w której się znajdowałem. Powoli schodzili się przedstawiciele z całego okręgu. Było nas dokładnie 12, więc naprawdę szok. Znalazłem się więc, już teraz, w 12 najlepszych geografów delegatury rybnickiej z mojego rocznika. W całej Polsce, jak się później okazało, finalistów i laureatów było około 90, a z moim wynikiem byłem 40 lub 30 geografem w Polsce wśród gimnazjalistów. Przyszedł czas pisania testu. Nudne procedury zdawały się dłużyć godzinami. Tłumaczenie kodowania, pisania i zaznaczania, czarna magia, ale trzeba to napisać. Zaczęło się. Pytania o Elektrownię Bełchatów, myślę sobie, że to niestety taki etap, że nie dostanę nawet tytułu finalisty, lecz następne pytania były łatwiejsze, gdyż pytali o Masyw Babiej Góry i Tatry. Wszystko byłoby w porządku, oprócz ostatniego zadania, na którym straciłem tyle punktów, że najprawdopodobniej to zaważyło na tym, że uzyskałem tylko tytuł finalisty. Zostało jedynie zakodować odpowiedzi. Każda kratka z odpowiedzią zdawała się krzyczeć, że to właśnie ona jest tą ważącą dla tak ważnego dla mnie na ten czas tytułu. Zadzwonił czasomierz, koniec testu, koniec poprawek i najpewniej koniec marzeń o tytule laureata. Takie były moje myśli w chwili, w której główny delegat bez litości zbierał testy. Po całym konkursie dostaliśmy poczęstunek wraz z napojem. Wyszedłem z sali lekko niezadowolony. Chwilę posiedziałem, zjadłem, napiłem się i trzeba było wracać. Kurtka, która cały czas wisiała z tyłu znów znalazła się na moich plecach, a torba która przedtem dzielnie nosiła wszystkie testy i artykuły znów zawisła na moim ramieniu. Pożegnałem markotny korytarz szkoły w Rybniku. Przed szkołą ognisko, które przed konkursem paliło się pełnym entuzjazmu i radości płomieniem, teraz świszczy cicho, ponieważ ostatnie fragmenty podpałki brzozowej dopalały się, wydzielając lekki dymek unoszący się nad żarzącą się resztką popiołu, którego nie wywiał wiatr. Droga do domu wydała się jakby szybsza, autobus szybciej znalazł się na dworcu PKP, a mróz przestał przenikać kości tak bardzo, jak czynił to wcześniej. Dworzec zmienił się, mimo że minęły tylko trzy godziny od wyjazdu z niego na konkurs. Większa liczba ludzi spowodowała, że dworzec jeszcze bardziej pociemniał i stał się troszkę cieplejszy. Na dworze mróz nadal dominował. Jak na polskie zimy ten dzień był jakby mroźniejszy od średniej statystycznej, gdyż temperatura wynosiła dokładnie minus 15 stopni Celsjusza w ciągu dnia. Pociąg z Wodzisławia Śląskiego jadący do Katowic spóźniał się, a ja dość głodny i zmęczony przeskakiwałem z nogi na nogę, aby się rozgrzać. Stacja rodem z Syberii i cicha muzyka prawosławna z filmu dokumentalnego lecącego na ekranie monitora pewnego mężczyzny stojącego obok mnie sprawiały, że czułem się, jak na Ukrainie. Coś wjechało na stację. Ja jak zwykle byłem przerażony w takiej sytuacji, gdyż bałem się, że pociąg odjedzie beze mnie. Wziąłem torbę i wybiegłem na peron, ale niestety był to tylko towarowy pociąg pełen węgla. Na dworze mróz zdawał się szczypać policzki nieotulone szalikiem. Słońce zachodziło, a trakcja iskrzyła za przejeżdżającymi pociągami. Temperatura z każdą minutą odczuwalnie spadała, tym bardziej, że na noc zapowiadano nawet minus 25 stopni Celsjusza. W końcu o godzinie 16:15 nadjechał spóźniony pociąg relacji Wodzisław — Katowice. Wsiadłem do pociągu i jak się okazało był pusty. Zająłem miejsce. Włączyłem telefon do gniazdka z prądem, ponieważ posiadałem jeszcze mój stary telefon, który miał baterię tak zepsutą, że przy 90% wyłączał się całkowicie. Gdy pociąg wjechał na stację, na której wysiadałem, było już całkowicie ciemno i zaczął padać śnieg. Kilku ludzi wysiadało z pociągu. Byli dość mocno obładowani bagażami. Widocznie jechali z Czeskiej Republiki. Widać, że niedawno zaczął padać gęsty śnieg, który zdążył już przyprószyć kilka centymetrów. Na stacji kilku kolejarzy pracowało nad odgarnięciem śniegu i odlodzeniem podejścia pod wagony. Płatki śniegu mknęły przed światłem latarni tworząc rozmaite figury i akrobacje lodowe. Tańczące płatki śniegu przypomniały mi pewną historię, która bardzo mi się kojarzy z dzieciństwem, jeśli pozwolicie to ją Wam opowiem:

Pociągi z węglem podstawione na stacji w Rybniku w inny dzień niż konkursowy.

Za oknem mróz. Śnieg delikatnie obsypywał świat lodowymi łzami, płacząc nad uciekającym czasem. Biały świat zasypiał w błogim odpoczynku od pędu dnia codziennego. Ciemności rozświetlało światło odbite w milionach kryształków lodu mieniącego się w oczach dziecka patrzącego przez okno. Płatki śniegu przelatując przez światłem latarni przypominały tysiące małych tańczących baletnic, które zmęczone siadały na kanapie wypchanej białym, delikatnym puchem. Pustynia lodu rozciągająca się za oknem była idealnie równa. Równość ta była tak cudowna, że nawet sikorki bały się ją naruszyć. Na daszku z blachy falistej gruba warstwa lodowej waty dawała się mu we znaki. W szybie odbijała się skrząca się gorącym światłem choinka z dużą ilością ozdób. W pewnej chwili cały ład został zaburzony, gdy przez środek zawiei i pustyni lodu przeszedł grubo zapakowany w kurtkę, szaliki, czapkę oraz wysokie buty z grubymi spodniami, znany mi bardzo dobrze sąsiad, zostawiając dwudziestocentymetrowe ślady w śniegu, które stały się domem dla nowych baletnic leniwie opadających z niedostępnych chmur. Otrzepując buty sąsiad wszedł do prostopadłościennej jaskini, aby przenocować kolejny dzień księżycowy. Zapach świątecznych pierników drażnił delikatnie nozdrza, a niepowtarzalny zapach przegrzanych lampek choinkowych rozgrywał symfonię na zmysłach. Szumiące cieki gorącej wody w grzejnikach powoli usypiały kołysząc w rytm opadających płatków śniegu. Sen świata stawał się coraz głębszy, ponieważ na ulicy widocznej daleko za laskiem i torami kolejowymi nie jeździły już auta. Ja oparty o parapet zdawałem się być zahipnotyzowany przez całą sytuację. Utulony do snu przez spokój świata za oknem osunąłem się do łóżka przy grzejniku i wtuliłem się w kołdrę. Zasnąłem.

Natomiast kolejna historia, która mi się kojarzy z sytuacją zastaną na dworcu:

Kościół w Rybniku (miesiąc po konkursie).

Lampa neonowa leniwie oświetla kuchenny blat. Boczny kinkiet w dużym pokoju swym żółtym światłem, dopada zasypiające oczy mojego dziadka. Ja leżę rozciągnięty na łóżku. Prawym bokiem opieram się o poduszkę. Na telewizorze migocze czarno-biały teledysk „Dance to me end of love” Leonarda Cohena. Właśnie przyszliśmy z zakupów w sklepach budowlanych i hipermarketach. Na stole leży otwarta paczka moich ulubionych „Maltesers” i złota klamka, którą dziadek miał wmontować do mojego pokoju. Za oknem prószył delikatny biały puch, który opadał cicho na pobliski lasek, który jeszcze wtedy istniał. Żółte światło latarni nadawało grudniowi cudownego klimatu świąt. W wannie delikatnie opadały krople wody z umytej choinki. Srebrzyste krople zdawały się wygrywać jakąś cudną melodię, która stała się hymnem świąt mojego dzieciństwa. Puszysta pokrywa z czułością skrzypiała pod nogami idącej w niewiadomym kierunku osoby przemierzającej bezkres osiedlowych uliczek. Kolejna piosenka Cohena: „A thousand kisses deep”. Osunąłem się zasypiając utulony przez cudowny klimat dziecięcego spokoju i przekonania o niewinności świata. Twórczość Leonarda do dziś w ważnych dla życia sytuacjach wybudza mnie z tego pędu, który zaczął się po zaśnięciu spokojnego, duchowego dziecka.

Śnieg prószył nadal, a płatki leniwie opadały na zaspy odgarnięte przez kolejarzy. Przechodząc przez dworzec autobusowy mijam autobusy o numerach 75 i 294. Padające płatki, które dawniej określiłem mianem baletnic opadały na rozgrzane dachy samochodów. Przeszedłem pod wiaduktem, po którym właśnie jechał pociąg w kierunku Bohumina w Czechach. Most ten cały drżał ze względu na swój wiek i ilość rdzy pokrywającej filary i przęsła całej konstrukcji. Na skrzyżowaniu ulic stała policja łapiąca auta poruszające się z wielką prędkością. Szedłem dalej mijając stację benzynową, na której mało kiedy tankuje jakiś pojazd. Idąc dalej minąłem komisariat policji, przy którym stało wyjątkowo mało radiowozów. Powoli zbliżałem się do domu, w którym czekał na mnie ciepły obiad. Tak skończył się ten dziwny i stresujący dzień.

Rozdział 4

Nowy Bytom, czyli jak wejść w trakcie pogrzebu…

„Niedobry moment na nagrania”

Kolejny wyjazd odbył się dopiero w kwietniu 2019 roku, ponieważ w zimie nie mam zbytnio gdzie podróżować, ze względu na dyskomfort jaki wywiera grube ubranie i zimno. Rano pozbierałem się i wyszedłem z domu w kierunku dworca PKP. Minąłem miejsca, które mijam zazwyczaj. Czekając na autobus w kierunku Orzegowa, myślałem o tym, jak w końcu zacząć robić lepiej to, co robię i jakie innowację można wprowadzić do filmów, czy zdjęć, aby dało się to oglądać. Autobus przyjechał pusty, co nie zdziwiło chyba żadnego. O 7:00 rano niewielka liczba osób nie ma po co kierować się do Rudy Śląskiej. Jechałem autobusem, którym w dzieciństwie poruszałem się praktycznie co miesiąc jeżdżąc w odwiedziny do prababci. Autobus mijał dobrze mi znane przystanki w dzielnicach mojego miasta. Zatrzymam się chwilę na pewnym szczególnym przystanku, który kojarzy mi się szczególnie z szóstą klasą szkoły podstawowej. Pojechałem tam wtedy na konkurs OTWP, czyli Ogólnopolski Turniej Wiedzy Pożarniczej. Obok tego miejsca znajduje się stara szkoła trójklasowa w Śmiłowicach, a także jedyne skrzyżowanie z sygnalizacją świetlną w tym sołectwie. Przeszedłem na drugą stronę i szedłem ulicą w kierunku OSP. Temperatura oscylowała w okolicach zera, więc nie było zbyt ciepło. Gdy wszedłem do budynku straży, przywitał mnie stół ustawiony specjalnie tak, aby komisja mogła wygodnie rozsiąść się podczas oceniania testu i przepytywania uczestników. Przybyłem jako pierwszy, więc mogłem trochę porozmawiać z komisją złożoną z wszystkich jednostek strażackich miasta. Powoli zbierała się większa grupka piszących. Strażacy przedstawili nam zasady konkursu i przystąpiliśmy do pisania. Konkurs nie był jakiś „mega trudny”. Napisałem i myślałem, że sobie posiedzę i posłucham odpowiedzi części ustnej od lepszych ode mnie, ale straż sprawiła mi dość zatrważającą niespodziankę w postaci tego, że w kategorii szkół podstawowych, części pisemnej, zająłem pierwsze miejsce. Przyszedł moment poczęstunku, OSP zamówiło pizzę dla każdego, co mnie bardzo ucieszyło. Śmiałem się z kolegą, że jest to mój ostatni posiłek przed odstrzałem, który serwowali strażacy przed komisją. Posiłek niestety szybko dobiegł końca, a przewodniczący komisji zaprosił pierwsze miejsca przed komisję. Niestety trafiło mi się pytanie o to, jak zapobiegać niedrożności kominów domów prywatnych. Pierwsza myśl jaka przyszła mi do głowy to: „Szkoda, że skończyłeś czytać na drożności kominów przemysłowych”. Pomyślałem też, że procedura musi być łudząco podobna. Myśląc o czyszczeniu środkami fizycznymi, jak druty kominowe i tym podobne palnąłem coś o miotłach i kominiarzach. Patrząc z perspektywy czasu cieszę się, że nie powiedziałem nic o możliwości czyszczenia kominów przez św. Mikołaja. W każdym razie w klasyfikacji spadłem na drugie miejsce. Nagrody, które straż ufundowała były dość kosztowne. Pierwsze miejsca wygrały drukarki i monitory, a ja zgarnąłem słuchawki, które normalnie kosztują około 500 złotych (cena na rok 2015). Po wyjściu odetchnąłem z ulgą, lecz nie na długo. Pani poinformowała mnie, że awansowałem do etapu powiatowego w Orzeszu. Kontynuując jazdę do Rudy Śląskiej i pomijając dalszą część wspomnień z dnia konkursowego: Największe skrzyżowanie na Wygodzie dzisiaj było całkowicie puste, a autobus stał tam jako jedyny pojazd kierujący się do okolic Elektrowni Halemba. Gdy włączyło się zielone światło autobus ruszył i minął ostatni przystanek w granicach mojego miasta. Wjechałem w las na granicy miast. Bezlistny las klonów i gdzieniegdzie rosnące zimozielone sosny tworzyły klimat niczym w Lesie Czerwonym w okolicach Czarnobyla. Na ulicach nie pojawiły się żadne samochody. Pusta droga podkreślała apokaliptyczny klimat wczesnego ranka w lesie. W końcu zauważyłem bardzo dobrze znany mi znak-witacz, który nadgryziony przez ząb czasu ledwo trzymał się na skorodowanych słupach. Przy znaku stało jedyne w tym lesie drzewo owocowe, obsypane białymi kwiatami niczym śniegiem. Autobus zdołał wydostać się z gęstego lasu i po kilku chwilach wjechał na przystanek w drugim mieście. Jest to miejsce, gdzie do autobusu wsiada zawsze wiele ludzi, ale tym razem nie było nikogo. Autobus ruszył i mknął obok wieżowców, zjechał lekko w dół i przejechał przez most na Kłodnicy. W rzece niewielka liczba wody świadczyła o małych roztopach, co z kolei kazało przygotować się na suche lato. Podobnie, jak miało to miejsce w 2015, kiedy to śniegu nie było praktycznie w ogóle, a deszczu również nie padało zbyt wiele. Lato 2015 było jedną, wielką, potężną suszą i skwarem, który niestety bardzo dał się we znaki trawie i drzewom, do tego stopnia, że wybuchały co chwila pożary w lasach, na łąkach i torfowiskach. Wjechałem na serię rond. Kościół Matki Bożej Różańcowej, który pojawił się za dwoma wózkami kopalnianymi stojącymi na szczycie kopca usypanego na rondzie wyglądał zdecydowanie bardziej staro niż rok temu, kiedy to był jeszcze świeżo po odmalowaniu. Nie odwiedziłem tego kościoła tym razem, a autobus przejechał dalej i mknął coraz szybciej. Jadąc dalej przejechałem nad Rudzką A4 i wjechałem w jedną z najstarszych dzielnic Rudy Śląskiej. Wirek przywitał mnie zamkniętym przejazdem kolejowym. Po torach sunął powoli ciężki pociąg z KWK Pokój z tysiącami ton węgla. Gdy pociąg przejechał, pojazd, którym się poruszałem odjechał dalej zostawiając za sobą ponownie zamknięty przejazd kolejowy. Autobus był już dość pełny, a ludzie zniecierpliwieni w większości jechali tam gdzie ja, czyli na Fryna (pol. Nowy Bytom). W końcu dotarłem na miejsce, które jest jednym z najciekawszych miejsc w tym mieście. Fryna przypomina nieco rynek miasta, choć wcale nim nie jest. Na środku tego placu, bo tym to w zasadzie jest, znajduje się fontanna przypominająca wodospad. Cała płyta placu jest wybrukowana kostką granitową, a ławki wokół fontanny układają się tak, aby podziwiać kościół i zabytkowe kamienice. Wokół całego tego miejsca znajdowały się zabudowania. Z lewej stare kamienice z czerwonej cegły tzw. familoki. Po prawej wielki, żółto pomarańczowy gmach urzędu miasta Ruda Śląska. Za mną wielki komunistyczny kolos pogierkowski w brzydkim miedziano-zielonym kolorze. Przede mną to, po co tutaj przyjechałem, kościół św. Piotra i Pawła. Styl kościoła przypomina bardzo sztukę islamską. Z założenia, architekt planował podobieństwo do sztuki wschodu. Kościół mimo wybudowania w latach ścisłego traktowania tradycji orientacji kościołów nie był zorientowany w kierunku Jerozolimy, ze względu na specyficzną budowę Fryny. Kościół jest natomiast zwrócony wejściem w kierunku Watykanu, co według ówczesnego biskupa miało zniwelować wadę braku orientacji na Jerozolimę. Pierwsze odczucia, gdy spojrzałem na ten monumentalny budynek były mieszane, ponieważ w głębi duszy odczuwałem, że coś może być nie tak tego dnia, tylko jeszcze nie wiedziałem co. Kościół dość ciekawy w swojej formie, przykuwa uwagę niejednego przyjezdnego. Przed świątynią stoją dwa masywne pomniki świętych otoczone żelaznymi kręgami o niewiadomym przeznaczeniu. Pomniki jak i kościół były w jednym kolorze, dlatego z daleka nie bardzo można jedno od drugiego rozróżnić. Zacząłem nagrywać ten chrześcijański zabytek. Był to mój pierwszy odcinek nagrany spontanicznie, bez scenariuszy i szczególnych przygotowań, więc stąpałem po dość niewygodnym dla mnie, jeszcze niezbadanym gruncie. Za każdym nagrywanym ujęciem rozglądałem się na prawo i lewo, czy przypadkiem nikt się na mnie nie patrzy. Kościół z każdej ze stron był dość ciekawy. Posiadał naprawdę wiele elementów, które sprawiały, że człowiek miał dziwne uczucie zwątpienia, czy to aby na pewno kościół. Obszedłem kościół z każdej strony tak, aby ukazać każdy walor tej konstrukcji z dobrej strony. Po obchodzie świątyni wokół nadszedł moment, aby sfilmować ją od środka. Cały sprzęt jaki posiadałem miałem przy sobie i wszedłem do środka. Tutaj nastąpił dość dziwny moment, ponieważ zorientowałem się, że coś jest nie tak. Na środku kościoła, tuż przed ołtarzem stał stół pogrzebowy przygotowany na trumnę, a po obu stronach w ławkach siedziała rodzina zmarłego. Zażenowanie sytuacją jakie czułem w danym momencie było wręcz nie do opisania. Na szczęście żaden z uczestników mnie nie zauważył. Po cichu wycofałem się w kierunku drzwi kościoła, tak cicho jak tylko mogłem. Cisza mojego chodu była o tyle dziwna, nietypowa i zdałoby się, że niepotrzebna, ponieważ gdy wchodziłem zachowywałem się dość głośno. Nadszedł ten moment, aby nacisnąć zardzewiałą i skrzypiącą klamkę. Cicho… powoli. Na szczęście nie zaskrzypiała, a ja szybko usunąłem się z kościoła. Niestety nie udało mi się nagrać wnętrza kościoła. Jeszcze długo po tej sytuacji miałem dziwne uczucie i przeświadczenie, że mogłem iść za intuicją i mimo wszystko bardziej uważać tego dnia na to, co robię. Po wszystkim udałem się w kierunku Wirku. Po drodze filmowałem jak pięknie rozkwitała wiosna w roku 2019. Wiśnie kwitły w pełni, śliwy i jabłonie miały pączki, które lada moment mogły się rozbić, a tulipany wesoło poruszały się w rytm wiatru, który przynosił ciepłe powiewy włoskiego i afrykańskiego powietrza, które przywiało do Polski podczas wędrówki wyżu afrykańskiego. Ledwo zielone listki pojawiające się na klonach z daleka wyglądających na bezlistne (tak, jak w lesie w drodze na miejsce) i lipach ukazywały delikatność świata, a zarazem jego trwałość, schematyczność i piękno. Był to czas, w którym nie posiadałem jeszcze dość dobrego sprzętu do nagrań, więc nagrywałem starym telefonem, a zdjęć nie robiłem prawie w ogóle. Po wyjściu z placu w Nowym Bytomiu trafia się na starą i zabytkową zabudowę Rudy Śląskiej, czyli typowe czerwone familoki. Miejsce, które ma szczególne miejsce w mojej pamięci to robotniczy Kaufhaus i huta „Pokój”. Z opowieści, które usłyszałem, na tym osiedlu dziś mieszka większość ludzi z rodzin robotniczych okresu PRL, a czasem rodziny robotnicze z tradycją sięgającą czasów zaborów. Czerwone obramowania okien malowane przez właścicieli stanowią dość istotny element kultury Śląska tradycyjnego, który przez napływ ludności z centralnych i północnych rejonów Polski niestety powoli staje się martwy. Ciężkie powietrze z huty i pobliskich kopalń unosi się nad tymi murami od dekad i ukazuje typowo górniczy tryb życia przystosowany do takiego typu zanieczyszczeń. Moja rodzina od prapradziadków i jeszcze dalej jest typowo śląska, a tradycje przenikają do czasów obecnych. Jedynym elementem niepasującym do tego przedwiecznego krajobrazu tradycji robotniczej Śląska są nowoczesne tramwaje zatrzymujące się na centralnym placu osiedla Kaufhaus. Idąc dalej i wychodząc z otoczenia tych jakże wiekowych i zabytkowych murów trafiam na wysokie konstrukcje górujące tuż nad ulicą. Monumenty rzucające cień na miasto zdają się być opuszczone i od wieków nie używane. Niestety to prawda. Wielkie piece huty „Pokój” nie były używane od wielu lat. Z opowieści jakie usłyszałem od mieszkańców miasta wynika, że podczas pracy huty, gdy surówka z pieców trafiała do form, w nocy, nad miastem rozświetlała się potężna łuna, a noc stawała się dniem. Cały teren huty jest już tylko częściowo czynny, a wielkie zardzewiałe monumenty straszące potencjalnych podróżnych za niedługo najprawdopodobniej zostaną zezłomowane, a jeśli nie, to runą, a przyroda odbierze to, co jej. Za hutą stoją kamienice i familoki należące do typowej zabudowy Rudy Śląskiej, która jest stosunkowo starym miastem. Przemieszczając się w tym labiryncie z cegły myślę, że jednak każde miasto jest na swój sposób wyjątkowe, a mówienie, że jedno jest lepsze od drugiego nie ma sensu, ponieważ każde miejsce jest na swój sposób piękne, ma swój urok i tajemnice. Po wyjściu z zadymionych ulic i ciągów kamienic trafiam na powoli opuszczaną kopalnię. Jedne z budynków stoją już dość długo opuszczone, ponieważ napisy znajdujące się na ich elewacjach informują o dacie ich budowy przypadającej na okres Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, kiedy hasła typu „Ku czci ludu robotniczego! Niech żyją miejsca pracy” tak, jak to było napisane na jednym z parterowych biurowców przy tej kopalni, były na porządku dziennym. Budynki, które od lat nie były używane, posiadały pewne znamiona czasu w postaci wybitych okien, czy brzózek rosnących na dachach i w rynnach. Kapiąca z rynny woda z rannego opadu nadawała klimatu temu miejscu. Bardzo żałowałem, że nie miałem profesjonalnego sprzętu do uchwycenia tego cudu archeologiczno-architektonicznego. Świeże liście na brzozach i jasna zieleń światła, które nabierało tej barwy pod pływem listków nadawało melancholijny klimat nakłaniający do refleksji nad tym, czy człowiek nie marnuje materiałów danych mu przez naturę zbyt pochopnie. Przecież budowanie tak potężnej infrastruktury na zaledwie kilka dekad, które w całej historii świata i ludzkości nic nie znaczą jest z jednej strony bezsensu, ponieważ budujemy po to, by nasi wnukowie to zburzyli, a z drugiej strony na tym przykładzie mogę udowodnić, jak krótko trwa życie jednego pokolenia. Idąc dalej i mijając te postapokaliptyczne tereny, przypominające nieco Czarnobyl i Prypeć, natrafiam na pierwsze oznaki życia niedaleko targu w Wirku i salonu samochodowego przepełnionego klientami wybierającymi spośród najróżniejszych nowinek technicznych w samochodach niemieckich. Szedłem wtedy z zamiarem zrobienia zakupów w rudzkiej galerii handlowej. W galerii liczba ludzi nie przekraczała ilości, która mnie irytuje. Jestem osobą nielubiącą tłoku i ciasnoty w tłumie oszalałych ludzi goniących za własnością materialną, która przecież i tak nic do ich życia nie wnosi, poza pozornym uczuciem szczęścia. Schody ruchome jeżdżące w dół i w górę leniwie skrzypiały informując o swoim zmęczeniu i ostrzegając przed tym, że za niedługo mogą się zepsuć. Na piętrze zapach chińskiego jedzenia drażnił moje głodne nozdrza. Poszedłem do tańszej imitacji czerwono-żółtego kolosa w branży fast-foodów, aby skonsumować moje ulubione frytki holenderskie z nuggetsami i ketchupem. Po zjedzeniu tego, co miałem zjeść i zaspokojeniu głodu, poszedłem obejrzeć jakieś ubrania. Po zwiedzeniu całej galerii udałem się na przystanek, czekając na autobus powrotny do Mikołowa. Gdy nadjechał wsiadłem do niego. Zatłoczony autobus miotał pasażerami na wszystkie strony, a silnik ryczał i wył z wysiłku. Liczba pasażerów przekraczała dopuszczalne normy unijne przyjęte dla autobusów miejskich, ponieważ na Solidarności drzwi nie chciały się domknąć. Mijając wszystkie sołectwa Mikołowa myślałem, że będąc mieszkańcem tego miasta od urodzenia nie znam go praktycznie w ogóle. Gdy dojechałem na dworzec stwierdziłem, że podróż może i krótka, ale bardzo pouczająca.

Kościół św. Piotra i Pawła w Nowym Bytomiu.

Rozdział 5

Mała wioska, ale duży kościół

„Dlaczego leżysz na ziemi?”

Tego dnia wybierałem się do małej wioski w powiecie mikołowskim niedaleko samego Mikołowa. Wieś ta nazywa się Wyry, a kościół, który miałem filmować jest pod wezwaniem Najświętszego Serca Pana Jezusa. Nagrania kościoła umawiane były już od lutego tego roku, ale stwierdziłem, że najlepiej będzie nagrać go dopiero po egzaminach gimnazjalnych. Autobus 294 spóźniał się tak, jak każdy autobus wyjeżdżający za miasto na wieś. Tego dnia po raz pierwszy do nagrań używałem bardziej profesjonalnego sprzętu będącego w moim posiadaniu. Na placu w centrum miasta stało bardzo wielu obywateli mojego miasta, których znam osobiście. Większość z nich wsiadła do autobusu w kierunku Katowic. Autobus do Wyr spóźniał się już 10 minut, a ja zacząłem się niepokoić, czy aby na pewno przyjedzie. W międzyczasie zdążyłem kilka razy sprawdzić, czy mam cały sprzęt i czy nikt mnie nie okradł. Szukając biletów myślałem ciągle o tym, jak wyjdzie całe nagranie i o tym, jak Wyry wyglądają jako zorganizowana jednostka wiejska, (nigdy przedtem tam nie byłem.). Gdy przyjechał spóźniony autobus, wsiadłem i pojechałem w kierunku owianych legendą Wyr, które według opowiadań miały wyglądać jak zacofana wioska. Autobus powoli sunął przez drogę między polami, na których miliony małych żółtych kwiatków rzepaku pięknie kontrastowało z błękitno lazurowym niebem. Cudowne żółte pola przypominały mi wszechogarniające oceany zadumy, piękna i spokoju. Falujące łany ciszy i pogwizdujących ptaków podgórskich sprawiały, że poczułem się jakbym przeniósł się do początku XX wieku. Jakbym w myślach widział dziewczyny w długich sukniach spieszące na nabożeństwo do pobliskiego kościoła, jakbym widział chłopaka na rowerze w kaszkiecie, szerokich spodniach i koszuli, na której opadała kamizelka, rozwożącego najnowszy „Kuryjer”. Gdy autobus zatrzymał się przed jakimś domem poczułem się jak na wakacjach. Ulica ciągnąca się jak serpentyna w górę i w dół. Kury i zwierzęta z domowych hodowli wymieniające między sobą poglądy na temat swoich właścicieli dodawały temu miejscu jeszcze więcej do klimatu rodem z XX wieku tak, jak rysowano go w filmach wojennych, czy tych o zaborach i dwudziestoleciu międzywojennym. Centrum Wyr wygląda podobnie do miejskiego placu osiedlowego. Po środku wybrukowanego placu stał pomnik upamiętniający jakąś ważną postać dla wsi. Wokół pomnika rosły cyprysy przystrzyżone na styl bonsai. Białe kamyczki żwiru budowlanego trochę szpeciły klimat tego miejsca, ale nie był to jakiś istotny element, który sprawiałby uczucie odrzucenia, można powiedzieć, prawie neutralny. Cały plac wybudowano na zasadzie ronda, a auta przejeżdżały tam tak często, jak można spotkać ludzi na Antarktydzie. Pełny ironicznych obaw o to, że coś mnie potrąci przeszedłem na drugą stronę i poszedłem w górę w kierunku kościoła, w którym zaczęły bić dzwony. Solidne uderzenia dość małego dzwonu niosły ten podniosły pełen wiary dźwięk po całej wsi. Na tablicy ogłoszeń pełno było informacji o meczu miejscowej Fortuny z mikołowskim AKS-em, (który AKS wygrał 2:1). W momencie, w którym zacząłem czytać anonse pogrzebowe na kościelnej tablicy ludzie zaczęli wychodzić z kościoła. Poczekałem chwilkę, żeby nie wpychać się w tłum ludzi wychodzących przez wąską bramę przed świątynią. Elegancko ubrani mieszkańcy wsi Wyry wychodzili jeden po drugim. Strój odpowiadał mszom niedzielnym, ale był to jeden z dni roboczych tygodnia. Gdy liczba ludzi zmalała i wejście na teren kościoła było możliwe, prześlizgnąłem się i za bramą czekałem na umożliwienie mi nagrań w kościele poprzez udzielenie zgody przez miejscowego proboszcza. Podziwiałem z lekkim niedowierzaniem, że taką wieś było stać kiedyś na wybudowanie kościoła wielkości niektórych świątyń w Mikołowie. Słońce było już po popołudniowej stronie, więc światło stawało się coraz bardziej ciemnożółte. Kolor wiosennego i popołudniowego słońca cudownie współgrał z jasnożółtą i cytrynową elewacją budynku tego zabytku. Zegary na wieży wskazywały godzinę 18:00. W kościele trwały przedkomunijne ćwiczenia śpiewu na ambonie, więc musiałem poczekać na swoją kolej. Słońce swymi wczesnowiosennymi promieniami ogrzewało moją głowę. Porozmawiałem z księdzem na różne tematy, a w tym czasie z kościoła wyszły osoby ćwiczące. Proboszcz zaprowadził mnie do kościoła i powiedział, że jak skończę nagrywać mam przyjść oddać klucze. Gdy weszliśmy (tak nie byłem sam, były dwie osoby, które nagrywały ze mną) do środka, zastaliśmy tam sprzątaczkę, która powoli opuszczała zakrystię kierując się do domu. Zakrystia przypominała zwykłą szatnię w szkole, w której można złożyć ubrania przed lekcjami wychowania fizycznego. Ornaty wisiały na szafach, a modlitewnik był otwarty na modlitwie wieczornej. Jedna z osób, która tam była otwarła nam drzwi od zakrystii i naszym oczom ukazał się olbrzymi ołtarz z czterema wielkimi filarami z marmuru podtrzymującymi całą konstrukcję. Między kolumnami jońskimi znajdowała się ogromna figura Pana Jezusa z jego Najświętszym Sercem. Figura była ubrana w czerwone i złote szaty, a promienie z serca pomalowano na biało tak, aby mogły oddać blask łask spływających z Serca Jezusowego. Pod stopami Jezusa znajdowało się tabernakulum podświetlone pięknym czerwonym światłem podkreślającym majestat Jezusa Miłosiernego. Po lewej stronie od ołtarza wisiała figura Matki Bożej. Zachodzące słońce przedostawało się przez klarowne witraże tworząc cudowną grę świateł, która w połączeniu z ciszą panującą wewnątrz kościoła była czymś tak magicznym, że brakuje słów, aby to opisać. Usiadłem na chwilę w ławce, by podumać nad całym kościołem. W tym czasie jedna z osób poszła szukać włącznika światła tak, aby oświetlić kościół w odpowiedni sposób, lecz w głębi duszy błagałem, by ten wyłącznik się nie znalazł, ponieważ cisza panująca w kościele bardzo mi odpowiadała, więc nie bardzo chciałem się stąd ruszać, żeby rozpocząć nagrania. Figura Matki Bożej wisząca po lewej od ołtarza skąpana była w promieniach słonecznych o kolorach od żółtego przez niebieski i pomarańczowy po fiolet. Na ławki padały wszystkie barwy tęczy z witraży bocznych. W tym momencie wstałem z chwilowej medytacji i zacząłem robić zdjęcie modlitewnika, na który padały romantyczne promienie słońca. Nadeszła pora nagrań. Jako pierwszy nagrałem potężny i majestatyczny ołtarz. Czerwony ze złotym współgrały idealnie tworząc coś przyjemnego dla oczu i nadawały wnętrzu kościoła niesamowicie wiosennej aury. Gdy nagrywałem, wciąż zerkałem jednym okiem na ekran kamery, czy telefonu, a drugim na ołtarz, aby napatrzeć się na ten piękny i nastrojowy widok. Z moim ówczesnym dobrym, choć nieperfekcyjnym sprzętem film wyszedł kilka razy gorszy, niż kościół wyglądał w rzeczywistości. Po nagraniu ołtarza przeszliśmy na tył kościoła, aby wejść na chórek. Na górze stały organy, które wyglądały na dość stare i faktycznie takie były, stare i zabytkowe. Szafa organowa prezentowała się dość dostojnie, choć nie była bardzo bogata. Natomiast sam instrument był zakryty czymś w rodzaju zasuwy harmonijkowej. Kilka ławek na chórze służyło do tego, aby siadali tam wierni biorący udział w Mszy i nabożeństwach. Cała podłoga skrzypiała, a deski uginały się pod każdym krokiem wykonanym przez któregoś z nas. Gdy obróciłem się w stronę kościoła ujrzałem coś pięknego. Gra światła była wręcz malownicza. Cały budynek prezentował się jakby ktoś przyozdobił go kolorowymi farbami. A nad głową widniał wielki fresk ukrzyżowanego Jezusa i Jego Matki. Na środku kościoła z sklepienia zwisał potężny kryształowy żyrandol, który dodatkowo rozświetlał kościół w różnych barwach tęczy, ponieważ światło odbite od kryształów odbijało się w podwojonej ilości kierunków. Atmosfera panująca w kościele połączona z niesamowitą ciszą dającą wytchnienie od dnia codziennego, hałasu, narzekania i bezsensownego zrzędzenia nad uchem wielu osób, sprawiało, że chciałem tam nagrywać jak najdłużej. Błagałem o to, aby czas się zatrzymał, choć niestety nadal płynął swoim nieokiełznanym nurtem w kierunku przyszłości, która następuje w każdej następnej sekundzie. Gdy schodziliśmy w dół jeszcze raz zerknąłem na kościół z góry, gdyż mogło to być ostatnie spojrzenie na ten kościół z tej cudownej perspektywy w życiu. Na dole stanąłem i nie chciałem się ruszyć, aby nie zakłócić tej ciszy, która zaczęła mnie ogarniać z każdej strony, podobnie jak w Bazylice św. Wojciecha w Mikołowie. Obie osoby zaczęły dalej coś nagrywać, a ja stałem i patrzyłem w ołtarz będąc wsłuchany w swoje głębokie myśli. Myślałem o tym, jak może wyglądać moja przyszłość, ponieważ coraz mocniej zdawałem sobie sprawę z tego, co chcę robić w przyszłości. Patrzyłem na ołtarz, a widziałem siebie czerpiącego radość z tego co robi, zadowolonego z każdego aspektu tego co mnie czeka, co oczywiście jest prawie niemożliwe, aby cieszyć się z wszystkiego. W pewnym momencie tego, jak tak stałem, zaczął uderzać dzwon, najpierw raz, za chwilę drugi i trzeci, właśnie było za piętnaście do dziewiętnastej. Budząc się z letargu i zamyślenia poszedłem dalej nagrywać. Zacząłem filmować piękny ołtarz boczny, który swą złotą barwą w niczym nie ustępował ołtarzowi głównemu będącemu w prezbiterium kościoła. W tym miejscu kościoła złoty kontrastował z bielą, co wychodziło mu równie dobrze jak z czerwienią. Zainspirowany nieco układem tego ołtarza zrobiłem serię zdjęć, a każde zdjęcie zdawało się przedstawiać coś innego. Właśnie uświadomiłem sobie, że gdzieś w kościele zostawiłem kamerę, a wszystko nagrywam telefonem. Zacząłem szukać kamery i spostrzegłem, że zostałem sam. Poruszony poszedłem za ołtarz, a tam zastałem jedną z osób nagrywającą piękne małe witraże, które przepuszczały soczyste kolory do wnętrza wąskiego przejścia. Cały ten tunelik między ścianą boczną świątyni, a ścianą ołtarza o szerokości mniej więcej metra wyglądał jak jakieś przejście między wymiarami. Choć temperatura była zdecydowanie niższa niż na zewnątrz to dzięki wszystkim barwom, które wyglądały przecudownie, można było odczuć temperaturę znacznie wyższą zarówno emocjonalnie, jak i na ciele. Po wyjściu z korytarzyka po lewej stronie znajdowały się drzwi od zakrystii, a dalej ołtarz boczny naprzeciw tego opisywanego wcześniej. Leżało na nim mnóstwo białych i czerwonych kwiatów, a wszystko było ucharakteryzowane na Grób Pański. Jedna z osób zaczęła szukać włącznika światła (tak znowu), ponieważ wszystko miało być świetnie podświetlone. Wyłącznik nie znalazł się po pięciu, dziesięciu i wydawać by się mogło nawet po trzydziestu minutach, a całe podświetlenie spełzło na niczym. Zrobiłem więc zdjęcie bez zapalonej lampy. Poszedłem znów na lewą stronę kościoła, gdzie zauważyłem ołtarz Matki Bożej Częstochowskiej, który na obecną chwilę przekształcony był na ciemnicę. Zbliżające się Święta Wielkanocne dawały o sobie znać w całej Polsce, a więc i do tej świątyni przybyły tego oznaki w postaci fioletowych elementów wystroju i stroju liturgicznego. W pewnym momencie zauważyłem dość ciekawą perspektywę do zrobienia zdjęcia ołtarza. Położyłem aparat na ziemi i sam zacząłem kłaść się na schodach. Gdy tak leżałem i cały czas układałem różne kąty tak, aby uzyskać najkorzystniejszy, zauważyła mnie jedna z osób zapytała się: „Leżysz krzyżem jak biskupi?” Odparłem, że tylko robię zdjęcie. Swoją drogą fotografia ukazała piękno tego ołtarza jak żadna inna. Poszedłem w kierunku ołtarza tak, aby nagrać kościół z perspektywy księdza odprawiającego Mszę i pierwszy raz w życiu widziałem mszał z bliska i to co jest w niej napisane. Gdy wszystko nagrałem, dowiedziałem się od jednej z tych osób, że są specjalne elementy w kościele, które mogą być prane tylko w czystej wodzie, a woda musi być wylewana na cmentarzu, ponieważ mogą tam być kawałki chleba i wina eucharystycznego. Gdy wszystko było już nagrane usiadłem chwilę w ławce i zauważyłem, że na każdym oparciu jest napisane imię i nazwisko osób, które siedzą w tych ławkach na danych mszach. Znalazłem tam kilka osób z mojej rodziny. Po chwilowym odpoczynku i modlitwie wyszliśmy z kościoła i udaliśmy się do księdza tak, aby podziękować mu za udostępnienie zabytku do nagrań i zapewnić, że film będzie zmontowany w najbliższym czasie. Po nagraniach wręczył nam książki i Koronki do odmawiania modlitwy do Bożego Miłosierdzia. Zachód słońca dominował nad ciemnym wschodnim kawałkiem nieba. Pola, na których zboże dopiero wschodziło wyglądało jak równy i pielęgnowany trawnik przed czyimś domem. Po nagraniu wstępu do odcinka, którego i tak nie wykorzystałem ze względu na słabą jakość dźwięku i zrobieniu zdjęć pustej drogi i zachodu słońca poszedłem w kierunku przystanku autobusowego, gdzie miał jechać autobus linii 294 do Mikołowa. Autobus znów spóźnił się, ale tym razem tylko o siedem minut. Gdy przyjechał ten sam pojazd z tym samym kierowcą na przystanek w Wyrach pożegnałem się z miejscowością, a sam ruszyłem w kierunku mojego miasta. Po drodze zachód towarzyszył mi nad hałdą Skalny i polami kwitnącego na żółto rzepaku na zboczach pasma Wierzyska. Gdy dotarłem do domu było już ciemno. Film zmontowałem na najbliższą niedzielę.

Światło słoneczne przechodzące przez wiraż.
Widok z ulicy na Wyry.
Centrum Wyr.
Cudowne promienie słoneczne barwione witrażem.
Gra świateł.
Jeden z witraży powodujący cudowną grę świateł.
Widok na kościół z chórku.
Ołtarz wyrskiego kościoła.

Rozdział 6

Dron, kościół i „profesjonalne” nagrania

„Nie trzęś tym statywem, bo potem nie ma jakości”

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 15.75
drukowana A5
za 50.9
drukowana A5
Kolorowa
za 73.76