E-book
17.33
drukowana A5
40.71
drukowana A5
Kolorowa
62.49
Zapiski spod myszki

Bezpłatny fragment - Zapiski spod myszki


Objętość:
138 str.
ISBN:
978-83-8126-844-8
E-book
za 17.33
drukowana A5
za 40.71
drukowana A5
Kolorowa
za 62.49

Część I

W tej części znajdują się felietony i notatki wydane w 2018 roku oraz kilka nowszych.
Wyjaśnienia do niektórych z nich dopisałam w postscriptum.

Pokłosie naszej tożsamości

2 grudnia 2012


Oglądnęłam „Pokłosie”. To zamiast „Zmierzchu”, który polecali mi uczniowie. W Heliosie i w Multikinie przed thrillerem rozdawano chusteczki. Będą łzy? Zobaczymy.

Początek weekendu… duże miasto, a zajęte jest tylko kilka rzędów. Szkolne wycieczki nie poprawiają frekwencji. To dobrze, myślę, ci ludzie są tutaj z wyboru i naprawdę chcą zobaczyć ten film. Dawno nie byłam w Heliosie i boję się tego kina. Kina — nie filmu. Przed operacją głowy bardzo źle znosiłam tutejsze dźwięki i efekty. Tym razem dobrze się czuję, a film Pasikowskiego ogromnie pragnę zobaczyć.

Zaczyna się. Na ekranie zaskakuje mnie polska prowincja. Takiej nie znałam nawet z PRL-u. Przybija szarzyzna miejsca i ludzi. Sfilmowano i widzę: pewnie takie miejsca jeszcze są i według reżysera są odbiciem tego, o czym chce opowiedzieć. Nie zaskakuje mnie natomiast mentalność Polaków i historyczne zaszłości. Znam je bardzo dobrze.

Nie przeczę — temat jest drażliwy. Wiem dobrze i nie raz doświadczyłam tego, jak na sygnał „Żyd” milkną wszelkie rozmowy towarzyskie. Zdarza się także przy winie, że języki rozkręcają się, ale w stronę, która niestety nie jest po mojej myśli. Znam to dobrze. To Żydzi zabili Jezusa, małe dzieci porwali na mace, nasze ulice, wasze kamienice… To oni winni, bo inni, bo straszni, bo wredni. To oni! To oni! Setki razy to słyszałam. Niektórzy, a właściwie większość moich rozmówców, milczało. Milczą też teraz słysząc słowo „Jedwabne”.

Kto milczy, przyzwala. Jest po stronie oprawcy.

Teraz milczą nogami — myślę. Moi sąsiedzi z kina są tą nieliczną grupą, która pewnie nie zmieniałaby tematu rozmowy w chwili, gdy dowiaduje się, że to sąsiedzi zabili i spalili w stodole mieszkańców swej wioski tylko dlatego, że byli innego wyznania. Czuję bijące dobre prądy z sąsiednich krzeseł. To bardzo, bardzo miłe.

Nabieram się na jeden z symbolicznych wątków (człowiek bez bagażu). Jak można żyć bez rzeczy? Myślę…

— Człowiek, wszystko co ma wartościowego, ma przy sobie i w sobie — odpowiada bohater. No tak! To PRAWDA.

A wtedy… i nie tylko, zabijano ludzi także o rzeczy: o pole, o dom, o złoto. Bohater filmu najpierw powtarza, że spaleni byli przecież ludźmi, muszą mieć groby! Rozbiera wiejską drogę wyłożoną płytami z nagrobków, czym naraża się na gniew i ostracyzm mieszkańców. Nie rozumie tego. Potem dociera do niego straszna prawda. Nie godzi się z tym, że wszystko co ma — to mienie pożydowskie, które zabrał jego ojciec biorący udział w pogromie. To nie tylko Niemcy, to także Polacy. Z taką świadomością nie umie żyć. W symboliczny sposób popełnia samobójstwo. Koniec filmu.

Wielkie przeżycia, ale chusteczki nie dla mnie. Jestem oswojona z tym konfliktem. Mówię o nim. Pewnie nie dość często. Poprawię się. Proszę też o nie milczenie tych, którzy zbyt często ten temat zamiatają pod dywan.


P.S

Władysław Pasikowski, a potem Wojciech Smarzowski w swoim ostatnim filmie „Wesele”, podjęli temat odpowiedzialności Polaków za Zagładę. Oni nie są populistami, nie milczą zamiatając trwający nadal konflikt pod dywan.

Wisława Szymborska

8 lutego 2012


Pytanie na Facebooku. O czym myślisz? Myślę o Wisławie Szymborskiej. To moja ulubiona poetka. Wbrew modzie na Herberta, która panowała w czasach transformacji ustrojowej i przetrwała do tej pory wśród prawicy — cytowałam ją często. Znałam prawie wszystkie jej wiersze. Można by powiedzieć — myślałam Szymborską.

„Szare madonny” pisałam parę lat po jej Nagrodzie Nobla. Byłam bardzo pod wpływem tej poezji. Po pierwsze zaczerpnęłam od niej motto.

Moja pamięć […] wyjawia tylko pierwsze z brzegu twarze, tymczasem reszta w prześlepienie idzie, w niepomyślenie […]

W. Szymborska: „Wielka liczba”.
Dzisiaj, te niewyjawione twarze mają mi za złe, że o nich nic nie napisałam, a niektóre wyjawione odwrotnie.

Moja główna bohaterka nosiła z sobą tomik poezji Szymborskiej pt. Nulla e” in regalo — Nic darowane, tłumaczony na włoski przez Pietro Marchesani. — Po jednej stronie tekst włoski, po drugiej polski. Magda uczyła się włoskiego, także z tego tomiku. Traktowała go jak jakiś skarb. Jakie to wspaniałe, że za pomocą utworów poetki można opowiedzieć prawie każdy moment z życia, oddać każdą myśl, refleksję — rozważała… Wystarczy podobna wrażliwość i zbliżony pogląd na świat.

„Portret kobiecy” … Bardzo mi pasował do opisywanych kobiet „szarych madonn” — jak nazwał je podczas jednej z homilii Jan Paweł II. Kobiet, które wyruszają w nieznane, aby ratować swoje rodziny przed bezrobociem i nędzą.

[…] Dokąd tak biegnie, czy nie jest zmęczona

Ależ nie, tylko trochę, bardzo, nic nie szkodzi

Albo go kocha, albo się uparła

Na dobre, na niedobre i na litość boską. […]

i… „Pejzaż”, w którym Szymborska opisuje stary olejny obraz, sparafrazowałam tak:

Poetka powiedziałaby… — one nie znają nagości ojca swoich dzieci … to o moich niektórych bohaterkach, które były jak kobieta z obrazu sprzed stuleci.

I „Nic dwa razy”

[…] Z wierszami Szymborskiej do tej pory się nie zetknęła

— Na pewno znasz! — Choćby ten… z piosenki Łucji Prus. Ma tytuł: „Nic dwa razy”. Nucę:

Choćbyśmy uczniami byli, najtępszymi w szkole świata… a potem; Czemu ty się zła godzino, z niepotrzebnym mieszasz lękiem — jesteś, a więc musisz minąć! […]

Kiedyś — po śmierci pacjenta — z moich szarych komórek wyłonił się wiersz „O śmierci bez przesady” […] doszukuję się w nim nutki optymizmu. Wiersz ten mógłby być mottem na jego grobie: […] Ile kto zdążył, tego mu — śmierć — cofnąć nie może… Optymizm Szymborskiej pasowałby do Maria, bo Mario był stary, schorowany.

— A zdążył, co on zdążył Madziu? Co on, stary kawaler miał z życia?

— Wydaje mi się, że miał. Posiadał taką zwykłą ludzką radość życia, umiejętność cieszenia się drobiazgami. Żył po prostu chwilą, a w tej ostatniej swojej chwili się zakochał.

Ten wiersz spadł mi z nieba, bo dostarczył słów, których zawsze mi brak, w obliczu śmierci i nie tylko.

[…] Jednak pozostałe śmierci z tegorocznego listopada są przerażająco smutne i takie bezsensowne. Jest smutno, (to o śmierci włoskich żołnierzy w Iraku) smutno, pomimo, że powtarza za poetką

Serca stukają w jajkach, rosną szkielety niemowląt

[…] Nie ma takiego życia, które by choć przez chwilę

Nie było nieśmiertelne

Śmierć

Zawsze o tę chwilę przybywa spóźniona

Na próżno szarpie klamką niewidzialnych drzwi

Kto ile zdążył, tego mu cofnąć nie może

W obliczu śmierci oraz po wypadku — który zdarzył się podczas powrotu emigrantek zarobkowych do Polski. Ocalonej wtedy Ani zadedykowałam wiersz pod tytułem „Wszelki wypadek”

Ocalałeś, bo byłeś pierwszy

Ocalałeś, bo byłeś ostatni

Bo sam. Bo ludzie. Bo w lewo, bo w prawo

Bo padał deszcz, bo padał cień. […]

O krok, o włos

Od zbiegu okoliczności […]

Więc jesteś? Prosto z uchylonej jeszcze chwili

Nie umiem się nadziwić, namilczeć temu

Posłuchaj, jak mi bije twoje serce

Albo ten, o podróży…, której cel był dosyć prozaiczny.

[…] Renato wreszcie znajduje drogę i dojeżdżamy na szczyt Santa Giulia. W dole wokół siebie mamy widoki, które nastrajają mnie poetycko.

Wszystko moje, nic własnością

A moje, dopóki patrzę… Przypomniała mi się „Elegia podróżna” Szymborskiej, […]

Zaś w książce „Pielgrzym a buty” wykorzystałam życiową mądrość poetki.

[…] Wydawało mi się, że nie ma tu miejsca na poszczególność, tę z „Wielkiej liczby”. Myliłam się, bo oko wprawnego obserwatora łatwo wyłowi poszczególne losy. Chciałabym je pokrótce opisać. Poetka, niestety, nie podpowie mi przenośni. Szymborska obmyśla Świat…, wydanie drugie, poprawione; idiotom na śmiech, melancholikom na płacz…, pielgrzymom na buty.

Albo.

Moje motto do rozdziału: „Rzeczywistość w wirtualnych listach”

— Ścierp, tajemnico bytu, że wyskubuję nitki z twego trenu

Przytoczę jeszcze zapamiętany fragment z wiersza „Pod jedną gwiazdą”:

Nie oskarżaj mnie, duszo, że rzadko cię miewam

Przepraszam wszystko, że nie mogę być wszędzie. […]

Czy te słowa nie są genialne? Powiedzcie.

W książce „Pocztowym wagonie do Ameryki” zamieściłam fragment jednego z późniejszych wierszy z tomiku „Chwila” pt.: Fotografia z 11 września

Skoczyli z płonących pięter w dół

— jeden, dwóch, jeszcze kilku

wyżej, niżej

Fotografia powstrzymała ich przy życiu

a teraz przechowuje

nad ziemią ku ziemi

Każdy to jeszcze całość

z osobistą twarzą

i krwią dobrze ukrytą

Jest dosyć czasu

żeby rozwiały się włosy

a z kieszeni wypadły

klucze, drobne pieniądze

Są ciągle jeszcze w zasięgu powietrza

w obrębie miejsc

które się właśnie otwarły

Tylko dwie rzeczy mogę dla nich zrobić

— opisać ten lot

i nie dodawać ostatniego zdania

Ostatniego, nie cytowałam w książce, tylko na Facebook-u.

Kiedy wymawiam słowo Przyszłość

pierwsza sylaba odchodzi już do przeszłości

„Kiedy wymawiam słowo Cisza, niszczę ją.

…Kiedy wymawiam słowo Nic

stwarzam coś, co nie mieści się w żadnym niebycie.

Poetka stworzyła ponad trzysta pięćdziesiąt wierszy. Zapytana, dlaczego tak niewiele, odrzekła, że ma w domu kosz. Jej twórczość na pewno nie mieści się w żadnym niebycie.

Czekając na Gombrowicza bis, rok drugi…

25 listopada 2011


Nagroda Literacka Radomia przyznana. W dziedzinie naukowej otrzymała ją książka Dariusza Kupisza „Rody szlacheckie”. Gratulacje dla autora.

W dziedzinie książki literackiej nagrody nie przyznano. Przewodnicząca nie umiała licznie zgromadzonej w Sali Koncertowej publiczności wytłumaczyć, dlaczego. Powszechnie zrozumiano, że podobała jej się książka wydana przez Wydawnictwo Literackie „Ostatni raport” Zbigniewa Kruszyńskiego; osobiście też typowałam ją na faworytkę konkursu. Zawiłym, recenzenckim językiem, przewodnicząca tłumaczyła jej złożoność, jej głębię, psychologiczne podteksty — po czym wykluczyła tę książkę, właściwie nie mówiąc, dlaczego.

Wróćmy do rzeczywistości widzianej oczyma osoby piszącej. To już nie są czasy, gdy ludzie z dofinansowywanych przez państwo organizacji, będąc często na ich czele, wydawali za państwowe pieniądze książki w pięknych szatach graficznych, gdzie często forma przerastała zawartą w nich treść. Teraz twórcy wydają książki własnymi siłami. Robią to w różnych wydawnictwach — w takich, na jakie ich stać. I dobrze — na tym polega gospodarka rynkowa. Niezrozumiałe dla mnie w tegorocznym konkursie było to, że nie liczyła się książka najlepsza. Nie liczyły się też te, które miały artystyczną grafikę oraz te, które nie grzeszyły formą, ale były bogate w treść, obrazowały ciekawie ludzkie losy. Książki Wojciecha Pestki, Magdaleny Orzeł, nie były godne uwagi dla jury? Rozumiem i przypuszczam, że znawcy literatury czekają na pisarza stulecia. Na drugiego Gombrowicza. Gombrowicza bis. Czy brak tak typowej dla niego symboliki czyni książkę nieliteracką? No bo w książkach Marii Guzik, łydka to łydka, gęba, to gęba. Jej przemyślenia nad minioną i obecną epoką, jej pytanie: czy robotnicy stracili, czy zyskali na transformacji ustrojowej? — nie jest pytaniem literackim? Wydaje mi się, że teraz w wyzwolonej podobno Polsce, prosty człowiek się nie liczy. Okazuje się, że znów wygrywa szlachta.

Wychowana na Żeromskim, cenię także Gombrowicza oraz trud literaturoznawców nad tłumaczeniem symboliki jego książek. Doceniam ich literackie opracowania, które są i zawsze były przewodnikami po literaturze. Nie rozumiem jednak przekazu tegorocznego jury. Książka faworyta odpada z przyczyn proceduralnych (podobno wydana przed wymaganym terminem. Prawdę jurorzy podobno zabiorą do grobu). Nominowane książki, pomyślane dla przeciętnego, zwykłego czytelnika zostały przez tą pierwszą zdystansowane. (Są głosy, że nie zostały w ogóle przeczytane)! No nie! Po co więc te targi… Po co łączenie sacrum i profanum? Jaka to pomoc i wskazówka dla czytelnika? Gdzie jest wspieranie i tak bardzo słabego czytelnictwa? Pragnę dodać, że nagrodę Nobla niedawno otrzymał Mario Vargas Llosa, który opisuje życie prostych ludzi. Robi to niezawiłym, zrozumiałym dla wszystkich językiem. (Oczywiście nikt się z nim tu nie porównuje).

Ale to prawda, że u nas ma być w dalszym ciągu zawile, z drugim dnem i z przerostem formy nad treścią. Nie liczy się opisana prawda, nie liczą się realia i to, że biorący udział w konkursie to zdolni, ale regionalni, a nie światowi twórcy. Myślę, że ich książki, docenione nawet symbolicznie w konkursie, mogłyby, już w lepszej szacie graficznej być wydane w krajowych wydawnictwach. W końcu Reymont zaczął pisać w zwykłej gazecie. Smutno mi.


P.S

W roku 2022 miałam przyjemność uczestniczyć w gali wręczania ogólnopolskiej nagrody literackiej imienia Witolda Gombrowicza i cieszyłam się, że nasze miasto tak pod tym względem dojrzało.

Krwiodawcy i krwiopijcy

13 listopada 2013


Marzenia o lepszym świecie to ważny atrybut człowieczeństwa. Marzenia… Wyżej od nich stoją działania i wcielanie w życie wizji szczęśliwej ludzkości. Stefan Żeromski śnił o „szklanych domach”. Ta jego piękna idea została częściowo zrealizowana. Inne marzenia pisarza, chociażby to o podstawowej opiece zdrowotnej, o zniknięciu wiejskich umieralni — także. […] I kończę: Tak, jak brutalnie pogrzebano nogę dziadka, tak też praktycznie, zwłaszcza w Polsce, pogrzebano wszelkie ideały społeczne. A szkoda. Potwierdza to chociażby wołanie zasłyszane z konkursowych prac: „Judym potrzebny od zaraz”. […]

W czasie rządów PO, która Polskę nazywała Zieloną Wyspą i chwaliła się sukcesami, miałam wątpliwości, czy te słowa z wstępu do mojej książki „Pogrzeb nogi dziadka i jego ideałów” nie były przesadzone. Niepokoiłam się aż do wczoraj, kiedy to zobaczyłam piejącą z radości kobietę, bo jej mąż z groźnymi objawami dostał się do neurologa bez kolejki. Usłyszałam, że do tego szczęścia potrzebne było tylko pięć litrów jego krwi. Jako Honorowy Krwiodawca nie musiał czekać cały rok.

Spytałam nieśmiało, aby nie podkopywać idei honorowego krwiodawstwa, czy to się opłaciło. Wiem, ile kosztuje pięć litrów krwi i ile wizyt u lekarza kupiłaby za to, lecz zaraz umilkłam, bo to nie była całkiem lewicowa myśl.

Kołtun polski

25 stycznia 2015


Swoją pracę w szkole podzieliłam na dwa etapy, przed rokiem 2000 i po, gdy wróciłam z Włoch. Po latach, podczas długiego zimowego wieczoru naszły mnie na wspomnienia. Ciekawe, moim zdaniem, było porównanie pracy przed i po transformacji ustrojowej w naszym Kraju.

Przed zmianą ustroju i po pracowałam w tej samej szkole położonej w środku dużego osiedla. Było w niej w szczytowym okresie 2200 uczniów. Na osiedlu mieszkało dużo inteligencji. Ich dzieci, ale nie tylko, zdobywały laury w licznych konkursach i olimpiadach. Szkoła miała bardzo dobra markę. Jakie miejsce w rankingu? Wydaje mi się, że wtedy takowych nie było. Wiem tyle, że dzieci, które u nas wtedy zdobyły podstawy wykształcenia zasilają teraz całą Europę w fachowców i zwykłych pracowników. Spotykałam wtedy wiele biednych, brudnych i zaniedbanych dzieci. Zdarzało się nawet kilkaset przypadków wszawicy.

Pamiętam dzień, kiedy świetliczanka przyprowadziła mi dziecko, które rozsiewało wokół siebie wszy, więc musiałam się nim szybko zająć i mimo, że nie było to moim obowiązkiem zrobiłam szybkie odwszawianie.

Dziewczynka miała włosy, które prawie pasowały do opisu plica polonica, czyli kołtun polski. Ręcznik, który służył za czepiec do zabiegu był czarny od insektów.

Muszę się pochwalić, że przed tym, jak w roku 2000 na pewien czas odchodziłam ze szkoły, zdobyłam preparaty (były już skuteczniejsze — z Zachodu) i rozniosłam je po środowiskach. W ten sposób przyczyniłam się do zlikwidowania ostatnich, jak mi się wydawało, stu przypadków wszawicy.

Obecnie, już w drugim etapie, kiedy „pracuję na swoim” miałam tylko dwa przypadki tej choroby pasożytniczej. To już nowe czasy, pielęgniarka szkolna nie może bez zgody rodzica sprawdzać dzieciom głów. Uzyskałam zgodę i sprawnie rozwiązałam problem.

Popieram obecne przepisy o nietykalności cielesnej dzieci. Według mnie uczy je to większej pewności siebie i wpływa na obraz własnego ja. Nie wyobrażam sobie sytuacji sprzed lat, że bez ostrzeżenia wchodziłam do klasy, oglądałam głowy, paznokcie… itp.

Lubię dzieci z III RP. Są śmiałe, miłe, czyste, ładnie ubrane w przewiewne, bawełniane, higieniczne dresy i koszulki, a nie w ciemne stylonowe fartuchy. Dzieci nie mają już zasmarkanych nosków. Noszą chusteczki, a jak które nie ma, to znajdzie je u mnie pod dostatkiem. Walczę jeszcze o higienę w toaletach, o papier i mydło, ale publiczna szkoła zapewnia je tylko dla personelu — niestety. Może przed ostatecznym odejściem z pracy na zasłużony wypoczynek uda mi się rozwiązać i ten problem.

Nie mogę się pogodzić z tym, że dzieci we współczesnej szkole są okłamywane, na przykład, że Kreacjonizm to teoria równorzędna z Teorią Ewolucji, są indoktrynowane religijnie i politycznie. Po 30 latach pracy pierwszy raz zdarzyło mi się w tym roku szkolnym, że dziewczynka, jakaś ciotka obecnej rewolucji, zwróciła mi buńczucznie uwagę, że nie mam w Gabinecie Medycznym krzyża. Nie miałam go przecież przez całe te trzydzieści lat mojej pracy!

Mam wrażenie, że jeden kołtun polski został zastąpiony innym, dla mnie nieznanym i jeszcze wstrętniejszym.

Kołtun polski 2 „Ciotka rewolucji”

29 marca 2015


Szkoła powstała w 1985 roku. Zaraz po dwuletnim urlopie wychowawczym na najmłodsze dziecko zaczęłam w niej pracować.

Z dzisiejszej perspektywy nie wiem, jak mogłam tam wytrzymać. Budynek wprawdzie był nowy i dość duży, ale wewnątrz było zbiegowisko, coś na podobieństwo stadionu wypełnionego dziećmi i dorosłymi. Ponad dwa tysiące dzieciaków, ponad dwieście osób dorosłych, gwar i zgiełk. Apele, przekrzykiwanie przerywane przeraźliwym gwizdkiem. Gdyby nie to, że dzieci były wtedy zahukane, przestraszone i w porównaniu do współczesnych — spokojne, nie dałoby się pracować w środku takiego kolosa i ogarnąć to wszystko.

Po otwarciu pokoju nauczycielskiego wydostawały się kłęby dymu z papierosów. Prawie wszyscy wtedy palili.

Pierwszą wyrazistą sceną z tej pracy, która utkwiła mi w pamięci to akcja profilaktyczna po wybuchu w Czarnobylu. Nadzór i zaopatrzenie należało do najbliższej osiedlowej przychodni. Ja i Gosia, czyli pielęgniarki szkolne, musiałyśmy dowieziony płyn Lugola rozdać naszym dzieciom i ludziom z osiedla. Bazę miałyśmy w stołówce. Kucharki gotowały oraz studziły nam wodę, a my dawkowałyśmy jod, rozcieńczałyśmy wodą, a jak wody zabrakło to nawet stołówkowym kompotem i podawałyśmy ludziom. Potem myłyśmy kieliszki. Cały hol był wypełniony. Dzieci płakały, dorośli tracili nerwy i od czasu do czasu to okazywali, ale generalnie byli wyrozumiali i widać byli przekonani o celowości tej akcji.

W pewnym momencie na końcu tego tłumu zobaczyłam swojego męża z naszą trzyletnią córeczką na ramionach. Do tej pory to widzę. Było późne majowe popołudnie i już od kilku godzin powinnam być w domu. Moja mała Ania była ubrana w czerwoną sukienkę z białym kołnierzykiem. Mąż podnosił ją raz po raz do góry i ze złowrogim spojrzeniem dawał mi do zrozumienia, bym się zajęła własnym dzieckiem. Długo nie mogłam przebić się do nich przez napierający na nas huk ludzi.

To, co opisuję to największa, udana akcja profilaktyczna tego typu na Świecie.

Zdaję sobie sprawę, że wtedy to ja byłam trochę jak ciotka rewolucji. Zostawiłam swoje dzieci, które mogły być napromieniowane, bo 30 kwietnia, czyli w dniu wybuchu elektrowni atomowej, byliśmy w centrum Radomia. Pojechaliśmy tam, bo chcieliśmy kupić chłopcom wiosenne buty na pierwszomajowy pochód. Podczas spaceru po deptaku polał ich majowy deszczyk. Teraz wiem, że był nieszkodliwy, ale wtedy nie wiedziałam.


P.S

Na organizację akcji profilaktycznej po Czarnobylu patrzę teraz pod kątem akcji szczepień na Covid-19. Oceńcie sami.

Waleria Zjawiona

5 października 2015


Joasię Janosz poznałam podczas Konkursu Literackiego w Nałęczowie. Była wtedy lepsza ode mnie. Ale wrażliwość społeczną mamy chyba podobną, więc będzie na temat. Wklejam, za jej zezwoleniem, jedno z jej pierwszych opowiadań:

Nazywam się Waleria Zjawiona. Bardzo lubię miasteczko, w którym mieszkam od zawsze. Urodziłam się w ciasnym drewnianym domku na przedmieściu. Dzieciństwo wspominam bardzo często. Wolna, swobodna bawiłam się w okolicznych błotach. Wszyscy moi znajomi byli nędzarzami. Byliśmy jednak szczęśliwi. Już nikt z nich tu nie mieszka. Porozjeżdżali się, poumierali. Niektórzy bardzo dawno. Słuch o nich zaginął.

Nigdy nie byłam damą. Zawsze je podziwiałam, te damy. Chociaż u nas, w miasteczku ich nigdy nie było. Tak powiedział pewien urzędnik pocztowy, który kiedyś ponad pięćdziesiąt lat temu oznajmił, że mnie kocha. Zamordowali go jacyś. Nie, nigdy nie wyjaśniło się, kto to zrobił. Może to i dobrze, że tak się stało. Taki jakiś niespokojny był. Od życia czegoś chciał. Czego? Szczęśliwy chciał być. Ja już później nie wiedziałam co to znaczy. A pani wie? To pani szczęśliwa. Urzędnik szukał dam. I pewno nie spotkałby ich. A jeśli nawet? Która by go chciała? Biedny był i ręce mu się pociły. Zawsze mawiał do mnie:

— Walerio, damą to ty nie jesteś, ale masz piękne oczy… Może i miałam, ale prawda jest taka, że nie o oczy mu chodziło. Kiedyś po wódce rozpłakał się i powiedział:

— Kiedy się zestarzejesz będziesz tłusta i nalana na twarzy, ale dzięki Bogu, mnie już tu nie będzie.

I rzeczywiście, Pan powołał go do siebie. Przed samą wojną. Może to lepiej. Urzędnik był Ickiem.

— A mówiłam pani, że zmajstrował mi dzieciaka? Takie to już było moje szczęście. Za tę odrobinę szczęścia, zaraz dziecko. Co się z nim stało? Ano, zepsuł się dzieciak. Może to i lepiej, świat czasem taki zły… Że strach bierze. Potem to już głupia taka nie byłam. Znałam różne sztuczki, a chłopy, znaczy się, moi narzeczeni, byli zadowoleni. Jednego z nich mam portret do dzisiaj, kawalerzysta. Kto chce, może go oglądać. Dumna z tego jestem. Ja na portrecie też jestem. Palimy sobie papierosy, wolni jesteśmy. Wyglądamy szykownie. Trochę nosy może nieudane. Kolory nie takie? E tam, ja jestem zadowolona. To brat mój Muniek, malował. Z fotografii. Fotografia gdzieś się zapodziała a obraz został. Zabiorę go ze sobą do tego grobowca, który buduję. Muniek malował takie różne obrazy, ale niczego nie sprzedał. Rzucił wreszcie w kąt tę robotę. Na to trzeba szkoły. Tacy ze szkołą też z głodu umierali, a co dopiero taki Muniek bez szkoły. Potem handlował. Pieniędzy miał tyle, że od kolegów i dziewczyn nie mógł się opędzić. Wszyscy go kochali. Pić jednak lubił. To go zgubiło. Wpadł po pijanemu do stawu i po człowieku. Nawet buty po nim nie zostały. Tatuś po śmierci Muńka całkiem się rozkrochmalił. Umarł z flaszką pod poduszką i wędką pod łóżkiem. Pochowali go z tą wędką. Moja mamusia tatusia wcześnie opuściła. Pojechała z karuzelami w świat. Ciasno jej było w tym naszym miasteczku. Nigdy do nas nie napisała. Gdy spotkam ją w niebie, podejdę do niej i grzecznie spytam się:

— Dobrze ci było z tymi karuzelami w świecie? Nigdy nie zatęskniłaś za nami? Tylko czy ja ją spotkam w tym Niebie? Muniek też tęsknił za nią. Zanim się utopił, wybierał się w świat. Umyślił sobie być marynarzem. Po mamusi był chyba taki niespokojny. Opowiadał mi o wyspach, gdzie mieszkają dziewczyny białe jak śnieg i czarne jak smoła. Mówił:

— Tu u nas, Walu, są tylko brudne dziwki albo paniusie. A na wyspach…

No i nie wyszły mu te wyspy. Po kawalerzyście miałam krawca. Kiepski był z niego krawiec, ale żenić się chciał. Gdy kupił kwiaty i oświadczył się, wybuchłą wojna. Takie to już moje szczęście. Jedni mówili, że zginął na wojnie a drudzy, że ważnym urzędnikiem został w Służbie Bezpieczeństwa. Podobno z komunistami, tfu trzymał. Jaka jest prawda, już się nie dowiedziałam. Nikt już potem żenić się nie chciał. Od tej parszywej biedy zrobiłam się brzydka, taka jak urzędnik, świeć Panie nad jego duszą, powiedział. Potem miałam jeszcze kilku narzeczonych, ale szkoda o nich opowiadać, nie warto. Niech mi i Bóg wybaczy. Tyle z nich miałam, co trochę bólu i wybitych zębów. Bili mnie, mnie Walerie, co o mało damą nie została. A wykierowaliby mnie na dziwkę, ale Najświętsza Panienka czuwała nade mną i nie pozwoliła całkiem zmarnieć. Miałam sen. Przyszła kiedyś najświętsza do mnie i powiedziała:

— Walerio, a może biznes pijawkowy byś rozkręciła? Z głodu nie umrzesz, dziwką nie zostaniesz. I tak też zrobiłam. I do tej pory z tego jakoś żyję. Niektórzy mówią, że w tej komórce nie da się mieszkać. Ale nam tu dobrze z Burkiem. Najpierw rano, jak tylko wstaniemy, idziemy po pijawki. Potem coś jemy. Dzielę się po równo z psem przybłędą nieborakiem. Toż to też stworzenie boskie. A może jeszcze bardziej boskie? W miasteczku nie jest tak ładnie jak przed wojną. Ludzie niedobre. Wołają:

— Głupia Walka, pijawki.

Kiedyś były lepsze ludzie, gdzie one są? No tak, słuch o nich zaginął. Moim jedynem marzeniem jest skończyć ten grobowiec, co go sobie postawiłam na cmentarzu. Nie umrę jak Walka dziadówka. Umrę jak prawdziwa dama. Szkoda jednak, że to dziecko z urzędnikiem mi nie wyszło. A może go Aniołeczka spotkam w niebie? Przytuli się do mnie, a ja go pogłaskam po włoskach. I będzie nam dobrze. Teraz to dzieci niedobre, rodziców nie szanują. Pewno i pieniądze na grobowiec by mi zabrały. Nie, niczego nie żałuję. Może tylko tego miasteczka mojego dawnego, które już nigdy nie wróci.

joasiabasia61

Rozmyślam o wojnie na Ukrainie

Chmury nad Ukrainą…

16 października 2015


Miało być tak: Wejście do Unii Europejskiej, otwarcie granic, wolny rynek — skrzydła dla przedsiębiorczych… To miało zainicjować przepływ ludności i sprawić, że my pojedziemy na „zachód”, przywieziemy pieniądze, potem rozwinie się biznes, napędzi gospodarkę. „Dotacje unijne” też w tym pomogą. Następnie otworzą się granice na wschodzie i za naszym przykładem pójdą Ukraińcy, przyjadą do nas, nasi biznesmeni do nich, bo rynek nie znosi pustki. Uwierzyłam, że w skrócie tak będzie. Potem sama straciwszy pracę udałam się na emigrację zarobkową, aby włączyć się w budowę nowego.

Do mojego domu przychodziła czasem Ola Ukrainka, która pracowała u polskich rodzin. Poznałam także pojedyncze młode osoby, przyjaciół moich dzieci, którzy byli z wymienianych krajów i studiowali w Polsce.

— Jednak jakieś działania od strony polityków są. Może to będzie zaczyn przemian na Ukrainie i Białorusi? — myślałam.

Potem była Pomarańczowa Rewolucja, podczas której zginał jedyny syn Oli.

Ola w Polsce miała coraz mniej pracy. Biedniejący, nie chcieliśmy jej płacić nawet tych groszy za umycie klatki schodowej, a moja znajoma z elitarnym kiedyś zawodem, zarabiała tak mało, że okna myła sama. Oli skończyła się wiza i chociaż pomogliśmy jej uzyskać zaproszenie — już do Polski nie wróciła. Podobne sytuacje odbiły się na ruchu emigrantów w latach 2007 — 2015. Nie zauważyłam jakichkolwiek działań, aby to zmienić. Chociażby takim nawoływaniem, jak kiedyś JPII namawiał włoskie rodziny, aby zatrudniały Polki, które nazywał „szarymi madonnami”. Oli nikt nie wspierał, a na dodatek widziała naszą biedę i to, że pani Marysia, żona inżyniera, musiała wyjechać na zarobek. Potem głosowała na Janukowicza, czyli na prorosyjski kurs. Nikt ją nie musiał namawiać. Takich „Oli” było setki. Z nich i ich znajomych zrobiła się większość. Doszli ludzie starsi i konserwatywni, bojący się przemian i ich ruch wygrał. Myślę, że znaczenie miały doświadczenia niektórych z nich w naszym kraju; nasze spory wewnętrzne, nasze kominy płacowe, bezrobocie itp.

— Dobrze zaopatrzone sklepy, kolorowe ulice to widocznie za mało, aby kraj był interesujący — myślałam.

Nieudolne i skorumpowane władze na Ukrainie to też bardzo ważna, ale oddzielna, odnoga ich drogi do wojny domowej.

Według mnie nie bez znaczenia było wykorzystanie Czarnobyla jako hitu czarnej propagandy, (od której to w latach dziewięćdziesiątych „upadło wielkie imperium”). Ola mieszkała niedaleko ewakuowanej Prypeci. (Do tej pory Polacy opowiadają horrory o rozmiarze tej tragedii). Przez długie lata „Europie” było to na rękę i politycy nie prostowali. Raport profesora Jaworowicza stwierdzający, że skażony został tylko kilometr kwadratowy ziemi i bezpośrednio zginęło około 30 osób, ledwie się przez to wszystko przebijał. W mediach tylko raz przez te 30 lat usłyszałam dementi tych bredni o milionach ofiar. Prawda była taka, że było tysiące pokrzywdzonych, ale był to skutek przesiedleń, złych decyzji np. o aborcji — jednym słowem, ofiary były skutkiem tej fałszywej propagandy. One też pewnie głosowały na Janukowicza, a potem po jego obaleniu, walczyły w Doniecku jako przeciwnicy prozachodniego kursu. Może to ktoś z nich wystrzelił rosyjską rakietę Buk w kierunku pasażerskiego samolotu z Europejczykami?


P.S

W styczniu 2022, czyli w momencie aktualizacji tej notatki na Ukrainie rządził prezydent Żeleński. Mój, interesujący się polityką mąż, nazywa go ukraińskim Hołownią. Bo kiedyś był aktorem, bo ma zdolności medialne itp. Nie mam zdania o reformach, które robi ten człowiek. Polityka w takim wymiarze przestała mnie interesować. Wiem tylko, że w Polsce jest pełno Ukraińców, którzy wykonują prostą i ciężką pracę. Wiem, że został aresztowany Sławomir Nowak i to, że na Ukrainie jest korupcja. Mam świadomość, że Krym jest już całkiem rosyjski, pomimo braku decyzji uznających tę aneksję. Obecnie niepokoi mnie to, że Rosjanie wysłali na granice z Ukrainą ogromne ilości wojska.

P.S

Koniec 2023 roku. Byłam Kasandrą. Wojna trwa.

Ritorno

3 marca 2017


Po kilkunastu latach wróciłam do Włoch, tym razem w roli turystki. Córka zafundowała ojcu na jubileusz wycieczkę pod hasłem „W pogoni za słońcem Ligurii”. Załapałam się na nią jako żona. Dogoniłam słońce i zobaczyłam Alpy w świetle dnia, o czym kiedyś tak marzyłam. Byłam ciekawa, jakie wrażenia przywiozę z tego ritorno. Trochę się obawiałam, że złe wspomnienia, moje napięcie nerwowe objawiające się onegdaj bezsennością, wrócą i zepsują mi wymarzoną wycieczkę. Przez lata nieobecności w Italii zapomniałam języka, ale zaraz w Bolzano, gdy potrzeba było coś wyjaśnić, słowa skądś mi się wyłoniły i z upływem czasu było ich coraz więcej. Mogłam poprosić o tabletki na ból gardła, czy zamówić coś w barze… W oceanarium chcieliśmy zapytać o szatnię i… Jak jest po włosku szatnia? Nie wiedziałam. W Genui zwiedzałam co najwyżej cmentarz, wobec tego: metropolia, port, stare miasto — tak, ale oceanarium, teatr, to nie były klimaty emigrantek. Słowo „garderoba” w nich nie istniało. A może to skleroza, która nie boli i aby odnaleźć zostawione palta, trzeba było po tym największym w Europie oceanarium nachodzić się co niemiara. Zabytki, historia Włoch przedstawiona przez profesjonalne osoby ciekawiły, a udział w wycieczce nobilitował, bo z emigrantki stawałam się turystką. Patrzyłam, słuchałam…

Pierwszy wniosek, jaki mi się nasunął to dwa światy. Świat oraz ludzie, o których opowiadali nam przewodnicy różniły się od tych, które kiedyś widziałam. Pewnie przez to, że oni obserwowali włoską inteligencję, a ja widziałam prostych ludzi: rolników, ogrodników, sklepikarzy, robotników. Włoskie „dolce far niente”, luz i bajeranctwo, do tych ludzi mi nie pasowało. Nie pasowały do ogrodnika Ferucia, czy do rolnika Rina. (Właśnie się dowiedziałam o śmierci Rina). „Dolce far niente” go zmogło?

Przy pierwszym moim pobycie odniosłam pewne ważne wrażenie. Pisałam w „Szarych madonnach”, że Włosi to nadzwyczaj poważni, pracowici i czynni ludzie. To od nich uczyłam się organizacji pracy oraz odpoczynku. Zastanawiam się, czy włoska inteligencja widzi tylko Rzym, Mediolan, Turyn — tak jak kiedyś nasza Platforma Obywatelska patrzyła na ludzi z pozycji „Warszawki”? Przydrożne stacje postojowe, które mnie wtedy tak zachwycały, nie różnią się od naszych stacji. Wręcz przeciwnie, nasze przystanki, drogi i autostrady wyglądają ładniej; są nowocześniejsze. To drugie spostrzeżenie. Także nasze domy, place zabaw i inna infrastruktura są ładniejsze, bo nowe. W 2000 roku w polskich sklepach nie było włoskich produktów, Polki woziły je całymi tonami w swoich ortalionowych torbach. Teraz kupowałam tylko delikatesy. Włoskie wina, sery, warzywa, owoce, to wszystko można teraz kupić w kraju.

Kryzys. Mówiła o nim przewodniczka. Wierzę. Pewnie najbardziej dotyka sklepikarzy, drobnych producentów… Ponieważ mało się znam na biznesie nie mogę tego ostatecznie oceniać. Widziałam tylko, że Polacy z naszej wycieczki kupują więcej niż kiedyś, no i znam przecież Polki, które jeżdżą do Mediolanu po różne fatałaszki. Po tych dwunastu latach zobaczyłam w włoskich sklepach takie same towary, ale i mnóstwo nowych. Chyba jednak z tym kryzysem nie jest tak źle — pomyślałam.

A w ogóle Włochy są nadal piękne, Alpy w środku dnia robią wielkie wrażenie, a zabytki swoją monumentalną wielkością i urodą powalają na kolana. Ludzie są bardzo życzliwi. To się na szczęście nie zmieniło.

Wersalki

23 marca 2017


Ulica ciągnie się od samego Krosna i przecina moją rodzinną wioskę na pół. Nie urodziłam się tutaj. Miałam 15 lat, gdy przeprowadziliśmy się w to, wtedy odludne miejsce, do nowo wybudowanego domu. Ulica nie miała nazwy, tylko numery domów.

— Gdzie mieszkasz? — pytano. — Na Polu — wyjaśniałam. Nawet przystanek autobusu był i jest nadal, oznaczony: — Głowienka Pole.

Nasz nowy dom był murowany z głębokimi piwnicami, gdzie do czasu wybudowania obory rodzice umieścili zwierzęta: krowy, króliki, kury. Za domem była zwykła sławojka, a woda w studni. Dom ogrzewano gazem ziemnym, który wtedy, o ironio — był tani. Wokół nas powstawały jak grzyby po deszczu inne domy, bo epoka Gierkowska po 1970 roku temu sprzyjała. Budowano przeważnie piętrowe „kamienice”, bo tak je powszechnie nazywano — takie klocki.

Potem doprowadzono wodę, powstawały kuchnie ze zlewami, łazienki i toalety. W moim domu były drewniane podłogi, nowe meble, w każdym pokoju wersalka. Na górze był strych, gdzie wieszało się pranie. W niektórych domach na strychu wieszali się… ludzie.

Po transformacji ustrojowej tę ulicę nazwano ul. Świętego Jana. Nie wiem czy ten Jan to patron mojego taty, czy to był ten święty pustelnik z Dukli, czy ten od pogańskiego święta sobótek, bo to tutaj, na zakręcie koło kapliczki z 24 na 25 czerwca zawsze palono sobótki.

Ulica piękniała, ale w lecie wokoło roznosił się fetor. Po dwutysięcznym roku zrobiono kanalizację, położono chodniki. Teraz brzydko pachnie tylko w zimie, odwrotnie niż w PRL-u. Ludzie palą drzewem i węglem, gdyż gaz, a nawet węgiel jest za drogi. W powietrzu czuć spalinami i czadem tak, że traci się oddech.

Latem wokół widać piękne, zielone ogrody, poprzycinane żywopłoty, cyprysy, trawniki. Można rzec, że wokół każdego domu rozpościera się Wersal w miniaturze. Tylko, że ci ludzie to nie królowie francuscy, tylko potomkowie chłopów, chłoporobotników, którzy nagle znaleźli się bez zajęcia, bez przynależności. Według mnie, ludzie ci stracili tożsamość. Czują się jak w matrixie? Codziennie takie same czynności — ogród, dom. Inne niż kiedyś rośliny, zwierzęta hodowlane są rzadkością — dziwny prześniony świat.

Przy domach są pojemniki na śmieci, w ogrodach ze swoją wrodzoną pracowitością krzątają się ludzie, wszyscy prócz tych, którzy się powiesili. W roku 2000 wisielców było dwóch. Wieści głoszą, że obecnie jest ich sześciu. Pół na pół: trzech mężczyzn i trzy kobiety. Wszystkich znałam. Podobno przyczyną ich depresji i samobójstwa są wiatry wiejące od Przełęczy Dukielskiej. Wisielcza pogoda. Chciałabym w to wierzyć.

Piękno użytkowe

8 lipca 2017


Chabry, bławatki, modraczki, tak nazywaliśmy te kwiatki. Podobały mi się, bo błyszczały w słońcu niebieską barwą podobnie jak oczy mojego taty, dziadka i wielu bliskich mi osób.

— To chwasty… Tak jak kąkol, sporysz i panienki — mawiali gospodarze.

My dzieci, miałyśmy za zadanie niszczyć te kąkole i maki. Wyrywaliśmy bławatki i deptaliśmy je. Dziewczynki czasami je broniły i wykorzystywały na artystyczne wianki.

Żadne z nas nie wiedziało, że to jadalny kwiat. Babcia coś mówiła o herbatce z bławatków leczącej chore powieki, ale duże ilości tych modrych kwiatków zaczęłyśmy zbierać dopiero, gdy zabrakło ich w skupie. Potrzebne były ogromne ilości tych niebieskości, gdyż kilogram płatków lekkich jak puch, ważył tyle ile kilogram żelaza. Taki niewdzięczny zarobek mnie osobiście znudził się bardzo szybko. Potem ten niebieski kolor zobaczyłam w oczach mojego pierworodnego synka i zapomniałam o jego pierwowzorze.

Teraz po latach takie chabry mam na swojej działkowej łące. Do tej pory ich nie zrywałam. Cieszyły oko, były obiektem moich zdjęć, które nie raz prezentowałam na Facebooku.

W tym roku postanowiłam chabry zebrać i wysuszyć. Będą na herbatkę, która działa uspokajająco i moczopędnie. Połączone z rumiankiem przyniosą ulgę zmęczonym od komputera oczom. Dodam je także do różnych sałatek i potraw potrzebujących wzmocnienia barwy. Może zrobię z nich nalewkę? Zobaczymy?


P.S

Nalewki nie zrobiłam.

Co kraj, to obyczaj

12 grudnia 2017


Spodobał mi się zwyczaj z wystawianym przed domem bocianem, który córka chyba przejęła ze Szwajcarii. Pokazuję zdjęcie z tym legendarnym ptakiem trzymającym w dziobie becik z maluszkiem (tym razem z moją wnuczką) i opowiadam koleżankom z pracy, że we Włoszech, takim symbolem urodzenia się w domu dziecka są wianki wieszane na drzwiach ozdobione na niebiesko lub na różowo, w zależności od tego, czy urodził się chłopiec, czy dziewczynka.

— A w Polsce? To trzepoczące na wietrze tetrowe pieluchy, są znakiem, że do tego domu bocian już coś przyniósł! — ripostowała Ela.


P.S

Cieszymy się, bo bocian znów wyszykował zawiniątko i przyniósł pod ten dom (tym razem był to mój wnuczek).

Za dużo „szarych ludzi”…

19 listopada 2017


Piotr Szczęsny „Szary Człowiek” zaprotestował. Wybrał sposób straszny, wybrał niewyobrażalne cierpienie. Wybrał „skutecznie”. Napisał w manifeście:

1. Protestuję przeciwko ograniczaniu przez władze wolności obywatelskich.

2. Protestuję przeciwko łamaniu przez rządzących zasad demokracji … (itd. w kolejnych kilkunastu punktach).

Zastanowiło mnie to, że tak o tę demokrację walczono, a teraz Piotr S. za nią, w jej obronie się podpalił.

Także to, że nie wspomina w swoim manifeście ani słowa o „bycie”. Walczy o idee, o wolność i demokrację. To wspaniałe, wysokie i głębokie cele. Ciekawy jest także odbiór protestu. Postępek Piotra S., tak tragiczny, tak wymowny, spotkał się na początku z brakiem reakcji. Optymistyczne jest to, że późno, bo późno, ale został przez polityków zauważony. Uświadomili sobie, że miliony ludzi wiedzą, że demokracja i jej mechanizmy są w kraju łamane? Żeby mieć taką świadomość — to coś znaczy?

Sama w rewolucyjny sposób o „wolność” nie walczyłam. Bałam się przemian. Walczyć i wpisywać się tym samym w transformację zaczęłam dopiero w 2002 roku, pisząc książkę. Dotyczy ona także prostego człowieka i ma tytuł „Szare madonny”. Jest na pewno nieporównywalnym do Piotra S. w formie protestem przeciwko:

Zamykaniu oczu na fakt, że po transformacji ustrojowej wiele rodzin zostało bez środków do życia. Przeciwko wielkiemu bezrobociu. Przeciw przyzwoleniu na to, aby matki wyjeżdżając zostawiały małe dzieci, aby rodziny się rozdzielały, często trwale.

Pytałam: dlaczego kobiety oraz robotnicy muszą pracować na „czarno”?

Dlaczego na emigracji nie spotkałam ani jednej Czeszki czy Słowaczki, chociaż w samej Modenie jest 1500 Polek? Pytałam…

W 2005 roku po wydaniu „Szarych madonn” też byłam w rozterce, bo chociaż książka zdobyła wyróżniona w międzynarodowym konkursie literackim, nie była poprawna politycznie. Taki przekaz odbierałam do niedawna. No…, bo krytykować młodą demokrację jest w złym stylu — to wstyd. Tak to czułam. Nie jest ważna prawda, którą wiernie opisałam; śmierć Lucyny, śmierć Teresy, śmierć Basi, śmierć osiemnastu robotników z Drzewicy itp. Ważne jest dobre samopoczucie likwidatorów oraz ich zwierzchników zamykających krośnieńską „Lniankę”, radomski „Radoskór”, czy drzewicki „Gerlach”.

Wiem, że w czasie transformacji zagrożony był byt — bardzo zagrożony. Uważam, że od bytu trzeba było zacząć. Zauważyć, że miliony ludzi na przemianach straciło, że byli na granicy egzystencji. Rządzący powinni coś z tym zrobić. Gdyby wtedy zadbano o ludzi, zadbano o ich sprawy materialne, to nie byłoby w konsekwencji tych zjawisk, za które Piotr S. oddal życie, a na fali nędzy rządy objęli populiści. To wtedy, podczas transformacji, miliony popadły — jak piszę „w niebyt”, z którego w ich mniemaniu, zaczął ich wyciągać dopiero PiS, na który głosowali. Za świadomość, chcemy, czy nie chcemy, odpowiada zawartość portfela. To byt ją kształtuje. A wybory ludzi są potem takie jakie są. Głosują na populistów.

Nie cieszę się, że moja książka z gotowym scenariuszem czeka na filmową wersję, bo nadal jest niepoprawna polityczne. Czy dlatego, że nie chcemy wiedzieć, że za dużo było i nadal jest wśród Polaków szarych ludzi?

Spuścizna

2 listopada 2017


Moja mama zmarła 22 maja tego roku. Zabrakło jej kilku miesięcy do 90 lat.

Wspominam… Z pozoru nie byłyśmy podobne. A jednak. Przekazała mi prawie zwierzęcy instynkt macierzyński. Byłam młoda, gdy urodziłam syna. Umiałam jednak wszystko. Nikt mi nie pokazywał, jak go karmić, jak pielęgnować, nie uczył śpiewania kołysanek. Miałam to we krwi. Podobnie z pozostałymi dziećmi; radziłam sobie dobrze i instynktownie. Jestem pewna, że to ona mnie tego nauczyła. Do ostatniej chwili pracowała w gospodarstwie i urodziła mnie, pierwsze swoje dziecko, zaraz po pracy w oborze. Ja też pracowałam przy łóżku chorego do ostatniej chwili przed porodem. Nieobdarzona biologicznie w „mleczarnie”, karmiłam, tak jak ona, piersią. A córkę karmiłam ponad rok. Pielęgnacja to była dla mnie pestka.

W pracy zawodowej także przydawała mi się przejęta od mamy opiekuńczość, macierzyńskie instynkty, przydają mi się do tej pory. Mama na nas nie krzyczała, dawała nam dużo wolności, opowiadała nam i śpiewała, opiekowała się jak mogła mną i rodzeństwem w powojennych trudnych czasach.

Nauczyła mnie także dużo przez negację. Nie akceptowałam jej poświecenia, jej religijnego zastraszenia. Chciałam być nowoczesna, chociaż łączenie pracy z rodziną wychodziło mi nie raz bokiem. Antykoncepcja. (Ja nie chcę mieć ośmiorga dzieci — przyrzekałam sobie). Wyzwolenie, cieszenie się życiem małżeńskim, to osiągnęłam przez proste zaprzeczenie.

Mam jej wrażliwą naturę, szare oczy, a moja córka odziedziczyła jej brązowe, gęste, faliste włosy. Mamo! Pamiętam o tym i nie tylko!

Mama w moich książkach

25 listopada 2017


[…] — Czy to na skutek emigracyjnych przeżyć wzięła do siebie matkę? Może…, bo widzi, jaką opiekę mają starsi ludzie we Włoszech. Że to nie jest łatwe, dowiedziała się niedługo potem. Musiała zostawić mamę pod opieką swoich dzieci. Pisała wtedy do niej: […] Czy to nie ironia losu mamo, że ja tu zajmuję się obcymi staruszkami, a ty tam jesteś sama? […]

Rok 2005 „Szare madonny”


[…] Mój pradziad Stanisław zwany małym Stasiem, pochodził z tej samej galicyjskiej wioski, co wujek Franek. Dużo wcześniej, bo w zimie 1881 roku pomyślał:

— Nie ma rady, jade do Hameryki. Taka bida, że tyla światy trza jechać… No nie, żeby za chlebem, na wciąż, ale tak na parę roków, zarobić troche grosza i wrócić nazad.

No i płynął statkiem „za wielką wodę”. Oczyma wyobraźni widzę niepozornego młodzieńca z niebieskimi oczyma, skulonego pod pokładem ze strachu i z obawy przed nieznanym. Słyszę jak w czasie strasznego sztormu śpiewa wraz z towarzyszami podróży jakąś pieśń. Potem w latach trzydziestych, kiedy jego rejs przez trudne życie dobiegał końca, skinął na swą wnuczkę, a moją mamę, mówiąc:

— Zosieńko! Pódź no haw. Duchota tu tako, mosz tam coś na podorędziu? Te muszyska mnie zeżrą…

Mała Zosia wydobyła z kredensu packę i odganiała nią muchy, a drugą, małą rączyną machała nad twarzą swego dziadzia, a on coś tam nucił. Teraz wiemy, że była to pieśń do Matki Boskiej Królowej Morza. Moja mama zapamiętała dobrze ten hymn tamtej Emigracji:

O, której berła ląd i morze słucha,

Jedyna moja po Bogu otucha!

O Gwiazdo morska, o Święta Dziewico!

Nadziei moich niebieska kotwico!

Ciebie na pomoc błędny żeglarz wzywa,

Spojrzyj, po jakim strasznym morzu pływa.

Jedni rozbici na dnie morskim giną,

Drudzy do Ciebie po ratunek płyną. […]

[…] Wszystkie osoby z pokładu samolotu nie żyją — podała słynna dziennikarka. Niech im ziemia lekką będzie — powiedziałam, strasznie zdruzgotana. Moja mama, starsza i bardzo pobożna osoba, do której jechałam wraz z mężem i synem, także oglądała transmisję z wypadku. Spytała tylko: dzieci, dlaczego politycy po tylu latach nie dają spokoju poległym oficerom, dlaczego niepokoją ich kości? […]

Rok 2010 „Pocztowym wagonem do „Ameryki”

[…] Obywatel Szydło kuśtyka — zwołuje nas — stadko swoich wnuków. Jedno pisklę, nasz mały braciszek, gdzieś się zaplątało. Nie ma go z nami, nie ma go też na zdjęciu, które jako jedna z nielicznych pamiątek, ocalało z lat naszego dzieciństwa. Czy nasz brat już wtedy chodził swoimi drogami? Jest na nim dziadek o kulach, mama z Lucyną na rękach, ja, Krysia i Halinka oraz nasz ojciec. Teraz patrzę na zdjęcie i rozmyślam jak bardzo jestem do taty podobna… Włosy mam kręcone jak on i babcia Karolina. Pewnie przez to przezywano mnie czasem „Karolcia”. […]

Gangrena objęła stopę. „Noge trza odjąć” — powtarzali wszyscy.

Babcia pieszo chodziła do oddalonego o cztery kilometry szpitala, a mama po leki przeciwbólowe kilometr dalej, bo apteka była w centrum Krosna. Nastał ten dzień, gdy lekarze nie mieli żadnych złudzeń: — będziemy amputować! Kiedy to się stało, babcia czekała przed drzwiami sali operacyjnej, a tu raptem zjawiła się siostra zakonna i wcisnęła jej pakunek okutany w zakrwawione prześcieradło… prawą nogę mojego dziadka.

— Idźcie na cmentarz, trzeba nogę pochować! — Wstrząsnęła zaskoczoną babcią zakonnica.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 17.33
drukowana A5
za 40.71
drukowana A5
Kolorowa
za 62.49