…
Wstęp
Zapisane w ciszy — tam, gdzie milczenie tka pamięć
„Bo pieśni trwają poza granicami dźwięku.”
Są słowa, które nie powstają po to, by coś wyjaśniać. Rodzą się jak para nad filiżanką, jak cień, który przechodzi przez pokój bez echa. Czasem zapis to nie opowieść, lecz obecność — delikatny ślad myśli, której nie wypowiada się na głos.
Wiersze w tym tomiku powstawały w czasie wewnętrznego wyciszenia, kiedy pytania stawały się bardziej nośne od odpowiedzi. To nie historia, ale krajobraz chwil: ulotnych, czasem niedokończonych, lecz pozostawiających znak. Nie wszystko potrzebuje opisu, by być zauważone.
Podział na części odzwierciedla nie tyle strukturę, co rytm doświadczania: od pierwszego tonu, przez głębsze poruszenia i warstwy pamięci, po światło, które nie oślepia, ale zaprasza do zatrzymania. To droga subtelna, czasem bez drogowskazów, ale prowadząca do miejsc, w których warto pobyć chwilę dłużej.
Teksty te nie roszczą sobie prawa do prawdy, nie wchodzą w spory ani oceny. Powstały z szacunku do tego, co kruche i niewypowiedziane. Jeśli ktoś odnajdzie w nich własny cień lub wspomnienie, będzie to dla mnie cichym zaszczytem. A jeśli gdzieś między wersami poczujesz coś, czego nie da się nazwać — to znaczy, że słowo spełniło swoją najcichszą rolę.
Magdalena Parekh
Wrocław, wiosna 2025
Słońce
Nie wszedł jak błysk, nie potrzebował fanfar. Był — jak oddech
w pokoju, który istniał, zanim go zauważono.
Zjawiał się nie w centrum, lecz tam, gdzie myśli zbiegały się
w zmierzch, gdzie światło trzeba było wnosić jak wodę
w dłoniach, między niepewność a przemilczenie.
Był słońcem — nie tym, co parzy, ale tym, co w cieple uczyło
kamień, jak stać się ziemią, a ziemię — jak przyjąć nasiono.
Nie mówił: „jestem z tobą” — po prostu był. Z herbatą, z ręką na
oparciu krzesła, z milczeniem, które rozplątywało dzień jak supeł
w starym sznurze, jak dłoń, co przykrywa koc, nim spytasz.
Nie świecił, by być dostrzeżonym. Był światłem bocznym, które
nigdy nie grało głównej roli, ale wskazywało drogę tym, którzy
nie pytali o drogę, i nie oczekiwali przewodnika.
Gdy coś gasło, nie rozjaśniał — po prostu trwał, jak źródło, które
sączy się nawet wtedy, gdy nikt nie pije, a ziemia nie daje znaków.
Twarz — jak otwarta książka, głos — jak drewno, które nie pęka,
serce — gotowe jak stół, który nie wybiera gości, ale zawsze
czeka, zawsze zostawia miejsce na jeden talerz więcej.
A gdy przyszedł dzień, który miał zostać zapamiętany — nie było
fanfar, nie było podpisów. Było spojrzenie, w którym mieścił się
cały alfabet zgody, tak cichy, że można go było tylko poczuć.
I wtedy wszystko, co było codzienne, pękło — i ukazało światło
od środka.
Cicha siła
Nie potrzebowała imienia.
Ani pomnika.
Była jak cień pod dachem —
nie rzucała się w oczy,
ale trzymała konstrukcję.
Nie stawiała oporu.
Nie wznosiła głosu.
Po prostu stała —
jak glina, która nie pyta,
dlaczego formują ją cudze dłonie.
Zmęczenie?
Nie przyszło z burzą,
ale z rytmem dnia
rozdrobnionego jak kreda
na tablicy cudzych planów.
Jej siła nie była walką.
Była zgodą.
Nie na to, co ją spotyka,
lecz na to, by nie zgubić
siebie w milczeniu.
Traciła siebie — powoli,
jak kurz, który znika
z mebli, a zostaje w powietrzu.
Gdy coś gasło,
nie próbowała zapalać.
Stawała obok,
jak obecność,
która nie potrzebuje potwierdzenia.
Cisza — była jej językiem.
Nie ucieczką,
lecz przestrzenią,
gdzie sens mówi szeptem,
a prawda — nie wymaga widowni.
Tam, gdzie świat oddycha wolniej
Wspina się myśl po cichych krawędziach,
jak cień, co tańczy w świetlnych korytarzach.
Kamienie słuchają — milczą głęboko,
a każdy krok wybrzmiewa wysoko.
Gałęzie świerków — smyczki powietrza,
wśród nich prześwituje światło — jak pierwsza
prawda, co przyszła nie po to, by mówić,
lecz by się w ciszy nauczyć nie gubić.
Potok — jak strofa, co płynie bez końca,
nie znając pytań, nie szukając słońca.
Po prostu biegnie. W zgodzie z nurtem.
I w tym — odwiecznym. I w tym — najczulszym.
Góra nie czeka. Nie woła, nie sądzi.
Jest tylko kształtem w śladzie podróży.
A człowiek — cząstką tej wielkiej pieśni,
którą się słyszy, gdy nic się nie śni.
Bo czasem trzeba zejść z własnych dróg,
by znaleźć ślady, co były tu już.
Nie w wielkich sprawach, lecz w małym trwaniu —
w jednym oddechu, w jednym słuchaniu.
Tam właśnie płynie Melodia ziemi —
w przestrzeni, co nie zna imion ni chemii.
W prostym spojrzeniu, w zgodzie z milczeniem,
odnajdziesz sens — nie przez zrozumienie.
Jak światło między liśćmi
Nie zna imienia. Nie mówi wprost. Przychodzi — jak rosa po
nocy, bez głosu. Nie daje dowodu, nie szuka postaci, a jednak
rozświetla, gdy dzień się zatraci.
Być może jest tylko zjawiskiem w odbiciu, jak cień drgający na
tafli — w zachwycie. Lecz wtedy, gdy ziemia wydaje się twarda,
ona przechodzi — i łamie ją w prawdach.
Filozof pyta: czy rzeczy są sobą, czy są, gdy istnieje ktoś przy ich
boku? A jeśli istnienie to ruch ku drugiemu — to może ty właśnie
przywracasz mnie temu?
Bo kiedy upadam — nie łapiesz ramieniem, lecz sama obecność
zmienia ciśnienie. Jak wiatru podmuch, co nie trzyma liścia,
a jednak go niesie przez strumień i zniszcza.