„Wszystko mi wolno, ale nie wszystko przynosi korzyść. Wszystko mi wolno, ale ja niczemu nie oddam się w niewolę.” 1 Kor, 6
Prolog
Nasze życie to jedna minuta. Chwila wobec wieczności. A mimo to, wielu, zbyt wielu, usilnie stara się przez ten moment, zająć miejsce Boga i stworzyć własny świat, według swojego pomysłu, świat o nowym porządku, nowej wolności, która ostatecznie — jest jedynie dalekim odbiciem światła w tafli jeziora; wystarczy zanurzyć dłoń w wodzie, by spróbować dotknąć tego „blasku”, a wszystko tylko zafaluje i odsłoni czarną głębię, a w człowieku pędzącym za nowymi obrazami, obudzi się uśpiona, odwieczna tęsknota za tym, co proste, tradycyjne, prawdziwie boskie.
To, co tutaj, to jedna minuta…
Sześćdziesiąt
sekund...
Ale przecież można porobić zapasy. Zapasy na życie. Można?
No, to zaczynamy…
Jean, 2525 rok
Wszyscy mieszkaliśmy w identycznych kapsułach - niewielkich mieszkaniach usytuowanych w wysokich budynkach zbudowanych ze stali i szkła. Wnętrza były minimalistyczne, było tylko tutaj jedynie to, co niezbędne do egzystencji, stolik, łóżko można było schować w ścianie, zyskując tym samym odrobinę więcej przestrzeni. Nie było tu ani grama kurzu i ani grama uczucia. Mieszkałem sam, przychodziłem tutaj jak do sypialni, a moje życie było podzielone na chodzenie do pracy i Centrum Doznań, gdzie "miłość" płynęła do mnie przez elektrody.
Każdego dnia, gdy wracałem do mojej kapsuły, zastanawiałem się, czy to wszystko, co życie ma do zaoferowania. W Centrum Doznań, gdzie "miłość" była jedynie impulsem elektrycznym, czułem się coraz bardziej odłączony od prawdziwych emocji, nie wspominając już nawet o uczuciach wyższych, takich jak miłość, przyjaźń, współczucie, bezinteresowność. Byłem coraz bardziej rozproszony, zdezorientowany, pozbawiony głębi. Czy to, co odczuwaliśmy, było prawdziwe, czy tylko iluzją stworzoną przez technologię?
Często myślałem o tym, jak wyglądało życie przed erą kapsuł i Centrów Doznań. Czy ludzie naprawdę kochali i czuli? Czy ich życie było pełniejsze, bogatsze w doświadczenia, które nie były zaprogramowane? Moje myśli krążyły wokół tych pytań, a odpowiedzi wydawały się nieuchwytne.
Pewnej nocy, leżąc w mojej kapsule, zrozumiałem, że muszę znaleźć odpowiedzi. Postanowiłem, że spróbuję odkryć, czy istnieje coś poza tym zautomatyzowanym światem, w którym żyliśmy. Może gdzieś, w zakamarkach miasta, kryje się prawdziwe życie, którego nigdy nie doświadczyłem.
Z każdym dniem moje pragnienie poznania prawdy rosło. Zacząłem szukać informacji, rozmawiać z ludźmi, którzy również czuli się zagubieni w tym sztucznym świecie. Może razem uda nam się odkryć coś, co zmieni nasze życie na zawsze. Wtedy trafiłem do niewielkiego sklepiku, który był reliktem przeszłości. Tam poznałem Mary…
**
Mam na imię Jean. Jest rok 2525. Rok, w którym poślubiałem Mary. Byliśmy jednym z siedmiu małżeństw zawartych w tym roku. Niewiele nas? Tak, owszem, bo małżeństwo stało się niekompatybilne z systemem…
**
Mgła rozmywała kontury szklanych, przezroczystych „drapaczy chmur”; gęsta, nieomal namacalna i biała jak skronie Mary. Ten sam wiatr, który rozwiewał jej włosy, rozrzedzał odrobinę jej biel. Chyba tylko to — mgła i wiatr — w naszym nowym, „lepszym” świecie — wymykało się z systemu…
Miliony świateł, migotliwych punktów rozświetlało miasto, które było jednocześnie jedynym państwem na ziemi. Czułem się jak niewielki trybik w tej wielkiej, zdawałoby się niekończącej machinie systemowej, odzyskiwania półprzewodników z dawnych farm wiatrowych, bo tym się zawodowo zajmowałem. Jednak coś się zmieniło. Zmiana zaszła we mnie; w moim środku, umyśle, sercu, myślach, chciałbym powiedzieć — w duszy, ale to słowo, zostało już dawno usunięte z systemowego słownika. Krótko mówiąc; zmiana nastąpiła we mnie, a co za tym idzie — w całym moim życiu. Poznanie Mary, która potrafiła wyłamać się z systemu, żyć trochę chociaż poza nim, zajmując się ocalaniem od zapomnienia przeszłości, Mary, która ryzykując życiem — zabrała mnie do podziemnego kościoła, wykutego w skale, odkryła przede mną duchowe możliwości, które uważałem za niemożliwe, nieistniejące, nieosiągalne. Odkryła przede mną miłość duchową i fizyczną. Czułem, jakbym się obudził z letargu. Dla niej zaryzykowałem zmianę. Zacząłem żyć naprawdę. Przestałem być tylko trybikiem w machinie odzyskiwania przewodników i stałym bywalcem „Centrum Doznań”. Myślałem, że Mary jest silna, stała w poglądach, niezłomna, że kto jak, kto, ale na pewno — Ona — nigdy nie wzięłaby udziału w programie „Zapasowy Człowiek”. Zamykam oczy. Teraz przed nami ciężki czas. Wracam do tej beztroski, kiedy Mary stała w ogrodzie na dachu wysokościowca z rękami uniesionymi w górę, jakby świat do niej należał. Miała rozwiane włosy. Czułem ich zapach. Pachniały jak małe, niebieskie kwiaty, których nazwy nie znałem. Nie mogłem oderwać od niej wzroku. To się chyba nazywa zachwyt… Chciałem, żeby zawsze była tak silna i szczęśliwa jak w tym momencie. To się chyba nazywa — miłość…
Mgła rozmywała kontury szklanych, przezroczystych „drapaczy chmur”. Mary stała na dachu z rozwianymi włosami. Ona i ja. To był nasz świat. Należał tylko do nas. A dostaliśmy go od samego Boga!
Zamykam oczy. Znowu widzę pod powiekami moją ukochaną Mary. Stoi na tle szklanego budynku, który zdaje się sięgać samych chmur Stoi z rozwianymi na wietrze włosami. Patrzy w dal. Zamyślona. Nie jest już tak radosna jak kiedyś. Skąd ten smutek? Musi dokonać wyboru. Nie da się mieć dwóch rzeczy naraz… Chociaż Mary myśli chyba, że tak się da, jeszcze cały czas tak żyje… Czy do końca zdaje sobie sprawę, że postąpiła wbrew sobie, że program „zapasowy człowiek” jest jak podpisanie cyrografu…?
Wszyscy dookoła mówią, że dobrze zrobiliśmy, że mogliśmy, że nikt nam tego nie zabronił, że jesteśmy wolni i sami decydujemy.
Ech, wolność… Odwieczne hasło; zawsze działa, jest jest jak wabik na haczyku dla nieświadomej ryby.
Mary
Zamykam oczy. Czuję na sobie zapach Jeana. Jego pocałunki, zachłanne, pochłaniające, jakby za chwilę miał skończyć się świat. Spełniły się wszystkie moje marzenia. Nie jestem już sama. Dzielę moje życie z Jeanem. Czekam na narodziny naszego synka. Żyjemy w naszym świecie, stworzonym przez Boga, a nie przez system. Gdyby ktoś wtedy mi powiedział, że nagle złamię swoje zasady i podpiszę umowę z nowym systemem, byłabym oburzona, zaprzeczałabym — „ja na pewno nie!” A jednak, ja też… Nie znałam sama siebie…
Kiedyś nie było takich możliwości, teraz są, więc, czemu nie?
**
Gdy wstaję rano, patrzę na wschód słońca rozlewający złoto po naszym małym ogrodzie na dachu drapacza chmur. Jean jeszcze śpi, a jego spokojny oddech przypomina mi o tym, co najważniejsze. Nasze życie jest pełne prostych chwil, które wypełniają serce — śmiech, wspólne posiłki, spojrzenia, które nie potrzebują słów. Ale pod powierzchnią tego spokoju czai się coś innego, coś, o czym nie chciałam myśleć. Ta umowa.
Początkowo wydawało się to rozwiązaniem idealnym. System obiecywał tyle: bezpieczeństwo, stabilność, przyszłość dla naszego dziecka. Wystarczyło kilka podpisów, kilka zobowiązań, których znaczenia wtedy jeszcze nie do końca rozumiałam. Wydawało się, że to tylko formalność, krok, który podejmują wszyscy. A jednak teraz, gdy leżę nocami w ciszy, zadaję sobie pytanie, czy to była słuszna decyzja.
System powoli wkracza do naszego życia. Każda jego obietnica wydaje się kryć jakiś warunek, jakieś „ale”. Nagle okazuje się, że nasze plany muszą być konsultowane, że nasze wybory są rejestrowane. Nie ma już takiej swobody, jaką kiedyś mieliśmy, tej ulotnej wolności, która przychodziła z życiem na własnych zasadach.No,cóż, taki już jest ten nasz 2525 rok…
2525 rok
Potężne gmachy dawnych świątyń wyłaniały się z szarości świtu, na kształt milczących olbrzymów o potężnych ramionach, przytłoczonych dźwiganiem głupoty tego świata, gdzie materia od wieków wypierała ducha, a bez niego — ludzie stawali się zdolni do tego, by bez skrupułów rozpychać się łokciami, wspinać się w górę, na szczyt, którego nie ma, by w końcu zająć miejsce Boga, a potem ci sami ludzie, o ile się w porę obudzili, ze zdziwieniem pytali: „dlaczego znalazłem się na dnie?!” W takim miejscu pracowałam — z pustej czeluści, po wyrwanym ołtarzu wyłaniały się skrzydła zdemontowanych wiatraków z farm wiatrowych. Ech, nie pierwszy raz w taki sposób potraktowano kościoły. Kiedy po raz pierwszy? Za czasów reformacji, kiedy to pod przykrywką głośnych a pustych jak kolorowy bęben haseł wołano o uzdrowienie kościoła katolickiego. Jak to wyglądało w praktyce? Protestanci wtargnęli do katedry w Antwerpii, zarzucili na rzeźbę Chrystusa pętlę, ściągnęli ją w dół, rozbili o posadzkę i podeptali. Oszczędzili za to rzeźby patrzących na to w milczeniu złoczyńców, ukrzyżowanych w piątkowe popołudnie razem z Chrystusem. Chwilę później, bo takie się to wydaje z retrospektywy upływu czasu, rewolucjoniści zrobili z paryskich kościołów magazyny na zboże, niszczono w nich rzeźby i profanowano relikwie, a chłopów z Wandei broniących usuwania ołtarzy z kościołów — zamordować. Powstanie w Wandei uznano za sprzeciwem wobec rewolucji francuskiej. Tak naprawdę chłopi nie mieli większego pojęcia o rewolucji francuskiej, oni stworzyli Armię Katolicką i Królewską, bo protestowali przeciw prześladowaniom duchowieństwa i katolików. Poza tym powstali przeciwko mordercom jednego z najbardziej dobrotliwych królów Francji Ludwika XVI i uwięzieniu jego dziesięcioletniego syna Ludwika XVII, który bity, głodzony, uwięziony w celi, zmarł po dwóch latach męki. Tłumienie powstania mieszkańców Wandei było tak brutalne, że stało się pierwszym ludobójstwem w dziejach Europy. Zamordowanych zostało wówczas w samej Wandei blisko trzysta tysięcy ludzi. Posunięto się nawet do wytruwania mieszkańców arszenikiem albo wysyłaniem ich na Loarę w podziurawionych barkach. Wandea miała zostać zrównana z ziemią. W Paryżu tymczasem również rozgrywały się dantejskie sceny; niszczono zabytkowe kościoły, rzeźby, obrazy, grobowce, wywlekano i profanowano ciała zmarłych królów, leżących w kościelnych kryptach, nabijano ucięte głowy na pale, ulice spływały krwią; była to rzeź skrzętnie zaplanowana przez arystokrację z Lóż Masońskich, pod przykrywką haseł: wolność, równość, braterstwo i konieczności stworzenia nowego ładu.
Potem Lenin, Trocki, Stalin dopuścili się kolejnego ludobójstwa. Oni również z kościołów zrobili magazyny, niszcząc je bezlitośnie. Hitlerowcy podpalali świątynie, w których chronili się przed nimi ludzie. Historia lubi się powtarzać. Slogan? Niestety — prawda. Znowu począwszy od XXI wieku tworzono nowy ład, aż w końcu w roku 2525, jak kiedyś w przeszłości, kościoły zamieniono na magazyny. Zgromadzono tu zapasy złomu, z którego odzyskiwano półprzewodniki prądowe.
Po całych stuleciach straszenia ludzi przeludnieniem, dwutlenkiem węgla, dziurą ozonową, kataklizmem ekologicznym, końcem zasobów, węgla, metali i innych, doszliśmy do punktu, w którym populacja została samobójczo wręcz ograniczona, a z połowy świata uczyniono miejsce na stacje energetyczne, elektrownie jądrowe, powstające w miejsce złomowiska po farmach wiatrowych i słonecznych, wielki magazyn kobaltu, chronionych płazów, ogrodów botanicznych, plantacji roślin i wodorostów, które stały się już nie tylko alternatywą, ale wręcz zamiennikiem mięsa. W tych „enklawach” mieszkały niewielkie grupy ludzi — kontrolerów, sterujących botami, które obsługiwały ciągi technologiczne. Zarabiali tak wielkie pieniądze, że nie byli w stanie ich nawet wydać, nie mieli nawet kiedy. W nagrodę za gromadzenie zapasów dla całej ludzkiej społeczności — raz w roku lecieli na wypoczynek na Marsa albo trafiali do Centrum Doznań. Bezrobocie? Głód? Te zjawiska zniknęły. Bogactwo! Zapasy! Skoro mamy już tyle zapasów, które, jak nigdy dotąd, zapewniają dobrobyt niewielkiej — w porównaniu z minionymi stuleciami — społeczności ludzi, pojawiło się pytanie; dlaczego nie mielibyśmy też stworzyć zapasowego człowieka? Odpowiedź — najpierw ukrywana całymi latami w tajnych laboratoriach — w końcu ujrzała światło dzienne i wciągnięta została w systemowy „dekalog”. Zapasy zajęły wręcz jedną połowę naszego świata. Drugą połowę zasiedlili ludzie i ich nowoczesne laboratoria systemowe. Nasze miasto-państwo pod wieczór promieniało milionem migotliwych punktów — mieszkań usytuowanych w wysokich budynkach wykonanych ze szkła i stali, ulice pokryte siecią rur do dystrybucji środków odżywczych, linii energetycznych do zasilania mieszkań ciepłem i światłem, powoli wyludniały się i zapadały w sen, który był niezmienny od wieków, tak samo niezbędny, nieodzowny i prawdziwszy niż Centrum Doznań, w którym fundowano ludziom codzienną iluzję. Psychopolitycy — zespoły polityków i psychologów — sprawowali obecnie kontrolę nad każdym aspektem życia, każdej jednostki. Sen wyrywał się spod władania systemu, ale i tutaj udało się wypracować pewien kontrolny mechanizm. Wraz z nadejściem nocy, nasze miasto-państwo pogrążało się w ciszy, której nie naruszały już ani zgiełk mechanicznych pojazdów, ani dźwięki maszyn. Ludzie, zamknięci w swoich jednostkach mieszkalnych, powoli poddawali się sztucznie generowanemu stanowi snu. To nie był zwykły sen, ale starannie kontrolowany proces, monitorowany przez System, który od wieków nadzorował biorytmy mieszkańców, zapewniając im stabilność i jedność z mechanizmami miasta. Nad tym wszystkim górowało Centrum Doznań — miejsce, gdzie każdy mógł doświadczyć dowolnej emocji, iluzji, czy spełnienia najgłębszych pragnień, choć wszystko to było sterowane i kontrolowane. Mówiło się, że kiedyś ludzie śnili spontanicznie, że ich umysły były wolne, a sny nie były narzucane przez centralne oprogramowanie. Dziś jednak większość nie pamiętała tych czasów. Poza ciemnymi zakamarkami miasta, gdzie kamery systemu nie sięgały, niewielka grupa, ukryta w wydrążonej skale, tworzyła odrębny, niezależny świat, marząc o przebudzeniu wszystkich — o przebudzeniu z kontrolowanego snu. Ta niewielka grupa ludzi pod przewodnictwem Corneliusa trwała w rzeczywistości, która istniała poza barierą iluzji, poza systemem, wykluczeni, odrzuceni, ale wolni. Odrzucenie jest błogosławieństwem. Pozwala odzyskać wolność, zająć się tym, co prawdziwe i ważne.
Mary
W moim sklepie z antykami można było dotknąć papierowej książki, obejrzeć stare fotografie, poczuć zapach kurzu i historii, który unosił się w powietrzu. Każdy przedmiot miał swoją duszę, swoje życie zapisane w rysach, plamach i niedoskonałościach. Klienci często przychodzili tu nie tylko po rzeczy, ale po opowieści. Byłam dla nich jak strażniczka czasu, która potrafiła z każdego zegara, każdej pocztówki czy porcelanowej figurki wydobyć dawno zapomniane historie.
**
Zanim stworzyłam swój niewielki sklep z antykami, pracowałam przy utylizacji nagromadzonych przez stulecia złomu z fotowoltaiki i farm wiatrowych. Światowy Rząd Ekologiczny już od XXI wieku wprowadzał kolejne zakazy, nakazy i innowacje w zakresie energetyki, hodowli zwierząt, ochrony płazów, ilości narodzonych dzieci i zapisów na eutanazję. Dopiero od niedawna nastąpił powrót do elektrowni jądrowych, które jako jedyne zapewniają niezawodną elektryczność. Farmy wiatrowe, baterie słoneczne, fotowoltaika — te wszystkie rozwiązania okazały się niewystarczające, ponieważ były niewydolne energetycznie, miały krótki okres życia oraz nieustannie prowadziły do zwiększenia kosztów elektryczności do takich cen, że nikogo nie było już stać na światło. Prąd można porównać do płynącej bezustannie wody w rzece. Te wszystkie alternatywne zamienniki jak turbiny wiatrowe czy fotowoltaika, przy pozbawieniu stabilnych źródeł zasilania, tak bardzo ograniczały i zaburzały przepływ rzeki, że trzeba było, dokładać kolejne i kolejne, co w rezultacie spowodowało problemy dodatkowej natury polegające na trudności utrzymania tak rozproszonego systemu generowania energii i zasilania. Nieustanny wzrost kosztów windował nieustannie ceny energii. Poza tym panele słoneczne wymagały łącznie 17 razy więcej betonu szkła, cementu i stali niż elektrownie jądrowe przy identycznej mocy generowanej. Zajmowały tyle miejsca, że zaczęto wycinać lasy, żeby porozstawiać wiatraki. Dopiero teraz sadzimy je od nowa, bo nic tak dobrze nie wpływa na klimat jak zielone, zdrowe drzewa. Jedyny efekt „ekologicznych” rozwiązań to był wzrost cen energii. Zresztą jakie one ekologiczne, metale używane do produkcji fotowoltaiki są toksyczne i nikt nie miał pomysłu na utylizację tych wynalazków, które po kilkudziesięciu latach nadawały się na złom. Od kilkunastu lat pojawiły się w naszym mieście-państwie centra odzyskiwania surowców z wiatraków i paneli słonecznych. Z kościołów, które już zostały usunięte z systemu, porobiono magazyny. W czeluściach świątyń, w pustych miejscach po wyrwanych ołtarzach piętrzyły się tony metalu, wielkich skrzydeł z farm wiatrowych i toksycznych odpadów z fotowoltaiki. Każdego dnia ja i zespół, którym kierowałam stawał przy ciągach technologicznych, zainstalowanych w centrum redystrybucji pilnując, by boty dokonywały prawidłowej selekcji. W pracy spędzałam nieomal całe swoje życie, nagromadzone bowiem przez stulecia odpady z „ekologicznego” pomysłu lewicy zajmowały większą część naszej planety. Świat się zmienia. Wyświechtany frazes. Czy prawdziwy? Nie do końca. Zmienia się forma — treść pozostaje ta sama. Świat się zmienia pod względem technologicznym, jednak ideologicznie, ciągle co jakiś czas wracają te same pomysły — to, co nie udało się kiedyś Napoleonowi, Stalinowi, Hitlerowi i wielu innym, mniej sławnym uzurpatorom, by stworzyć nowy model państwa totalitarnego, sterowanego centralnie i kontrolującego życie każdej jednostki począwszy od tego, by nowy człowiek porzucił jedzenie mięsa i zjadał najlepiej wegańskie parówki zrobione z ziemniaków, groszku i wodorostów, po likwidację kominków, a potem gazowego ogrzewania, następnie pomp ciepła, aż po dzisiejszy system ogrzewania ogniwami wbudowanymi w szklane, prostokątne budynki sięgające chmur. Nowe społeczeństwo i nowe jedno państwo-miasto zaczęło być realizowane pod zielonym płaszczykiem dbałości o ekologię tak na całego w XXI wieku. Aż w końcu zniknęły oddzielne państwa i narody, różne języki i religie. Niegdysiejszy obszar Europy i część Azji zajęło teraz zbudowane ze szkła i stali wielkie miasto-państwo z centralnym rządem. Pozostałe obszary świata były przekształcone w fabryki ekologicznej żywności, plantacje wodorostów, kopalnie kobaltu, niezbędnego do produkcji samochodów elektrycznych, forsowanych jako ekologiczne, nieważne, że w XXI i XXII wieku tysiące dzieci umierało przy jego wydobyciu, gołymi rękami. Ech, koszty ludzi tak jak przy rewolucji francuskiej, nie miały znaczenia przy transformacji. Inklinacje wąskiej grupy ludzi do panowania nad światem się nie zmieniły. Niezmienne też pozostały ludzkie potrzeby i pragnienia — miłości, bezpieczeństwa, spełnienia, wiary. To ostatnie zostało usunięte z nowego systemu i zastąpione Centrum Doznań, w którym ludzie w sensorycznych fotelach, podpięci do elektrod, mogli „zanurzyć się” w wybranym przez siebie świecie. Czego tu nie było — iluzoryczne, bo tylko na ekranie i w wirtualnej rzeczywistości, podwodne wojaże na Antylach, skakanie z urwiska w błękitną przepaść, taniec przy ognisku, poznawanie kobiety z marzeń, mężczyzny ze snu i w końcu seks, który w realnym świecie stał się zjawiskiem deficytowym. Ludzie bezwolnie korzystali z dobrodziejstw systemu, nawet nie dopuszczając do siebie myśli, czy ich życie jest prawdziwe, czy jest dobre, czy ich życie należy tylko do nich, czy są spełnieni, i co ich czeka po śmierci…