Pewnej rudej dziewczynie, za wszystko.
Hollywoodzkiej gwieździe, za rolę w serialu… o delfinie
When the music is over
Turn off the light
Turn off the light
Turn off the light…
Kiedy umilknie muzyka,
zgaście światła
zgaście światła
zgaście światła…
All the world’s darkness can’t swallow up,
one single spark.
Cała ciemność świata nie pochłonie
pojedynczej iskry.
Rozdział 1
Iskra
Suchy, zachodni wiatr jak co dzień zasypywał tonami piasku tę najgorszą dzielnicę miasta, pełną zaniedbanych domów, obskurnych barów i okratowanych sklepów. Przytłoczeni jego siłą, ludzie przemykali ulicami jak cienie. Co jakiś czas, z tępym warkotem, zza rogu wyłaniał się przestarzały gruchot, prowadzony a to przez Latynosa o długich, czarnych wąsach, a to przez kobietę z torbami zakupów, a to przez młodego gangstera szukającego zaczepki. Policję widywano tu często i zwykle zwiastowała kłopoty. Właśnie teraz czarno-biały samochód z kogutem wyłonił się z jednej z uliczek i pod uważnym wzrokiem chłopców wystających na rogu zatrzymał się przed motelem o ogromnym, zardzewiałym szyldzie z na wpół zatartym napisem „Las Vegas”. Schludny blondyn wyłonił się z wnętrza radiowozu. Bez munduru, w brązowym T-shircie i jasnych jeansach. Nie zważając na zaciekawione spojrzenia przechodniów, wkroczył do motelu, pozostawiając za sobą silną woń wody kolońskiej.
— W czym mogę pomóc? — przywitał go z wymuszoną uprzejmością nieogolony facet zza lady.
— Ja pod siódemkę — rzucił tamten, błyskając odznaką. Nie napotkawszy sprzeciwu, ruszył w głąb korytarza, ku schodom.
Wspiął się na pierwsze piętro i odnalazł właściwy pokój. Zapukał, a cyferka na drzwiach obróciła się i spadła, wzniecając obłoczek kurzu z brudnej wycieraczki.
— Jest czysto, nie potrzebuję ręczników, nie chcę nic jeść! — Z wewnątrz doleciał zachrypnięty, zmęczony głos.
— To ja — zawołał policjant przez drzwi.
Usłyszał niespieszne kroki, szczęk zamka i w szczelinie dostrzegł starego mężczyznę o długiej brodzie i zgarbionych plecach.
— Zrób coś ze sobą, stary, bo zaczynasz wyglądać na swój wiek.
— Dzięki, Mike, ty jak zawsze młody. Wchodź.
Łóżko, szafa, stół, dwa krzesła, bujany fotel i duże okno na ulicę stanowiły cały wystrój pokoju. Wszędzie walały się opakowania po gotowych daniach meksykańskich. I kilka butelek po whiskey.
— Przytulnie się urządziłeś. Opłacało się sprzedawać stary dom, co? — Ironia zawisła w powietrzu, niczym kłęby papierosowego dymu.
— Za dużo wspomnień… Przyszedłeś po coś konkretnego czy tylko pogadać o starych dziejach? — Głos starca brzmiał niewiele głośniej niż szelest.
— Chcę, żebyś wrócił. Na jedną sprawę. Jako zewnętrzny konsultant. Dilerzy, prochy, dzieci, masakra. Nie wyrabiamy się. Gdzieś tutaj mają swoją bazę.
Stary zmierzył go wzrokiem.
— Już się w to nie bawię, Mike. Na pewno dasz sobie radę. Ile to już spraw rozwiązałeś beze mnie?
— Nie masz ochoty skopać tyłka kilku bandziorom? Dobrze by ci to zrobiło. Mary nie chciałaby, żebyś tak siedział. Bezczynnie.
— Może. Gdyby tu była. Ale jej nie ma. Ani tu, ani nigdzie indziej. Rozumiesz? Nie ma! Pieprzę ten świat i twoich bandziorów! — Iskra zapłonęła w oczach starca, ale natychmiast zgasła.
— Jak chcesz — westchnął Mike. — Ale jeśli zobaczysz coś podejrzanego w drodze do sklepu…
— Odezwę się.
— Rozejrzyj się.
— Tylko w drodze do sklepu.
— Nowe prochy nazywają się Panthax. Pan-thax. Fiolki z czachą, różowe tabletki. To VRD — narkotyki wirtualnej rzeczywistości.
— Co, do cholery?
— Bierzesz i śnisz na jawie. Możesz dowolnie kształtować rzeczywistość, a potem budzisz się jak z transu i dostajesz pomieszania zmysłów. Nie chcesz wracać do normalnego świata.
— Myślałem, że to nazywa się Facebook.
— To nie jest śmieszne, człowieku! Ludzie biorą ten syf, a potem próbują siłą woli zmieniać rzeczywistość.
— I udaje im się?
— Oczywiście, że nie — warknął Mike. — Próbują wyjść przez okno i spadają z trzynastego piętra na środek skrzyżowania. — Pokręcił głową i jeszcze raz rozejrzał się po pokoju. — Jeśli znajdziesz coś takiego w chińszczyźnie…
— Zadzwonię. Panthax, tak? Co to za nazwa?
— Ponoć wymyśliły ją żółtki.
— Prędzej ruscy. Albo Niemcy.
— Niemcy?
— Ta. Nazwa jak z kiepskiego fantasy. Szwabskie mity, Celtowie i inne bzdety…
— To ma sens. — Mike zamyślił się. — Dzięki. Wracam do pracy i pamiętaj — czujność!
— Oczy zawsze otwarte. Powodzenia.
— Tobie też. — Mike zmierzył go badawczym wzrokiem z góry na dół. — I zgól brodę. Wyglądasz jak ten kolo z Laponii.
— Mikołaj?
— Tak, on. I wyjdź na dwór. Słońce świeci. Masz trochę kobiet w tym kraju, waszych też. Tylko zmień dzielnicę.
— Dobra, dobra. Się masz.
— Pamiętaj — Panthax!
— Pamiętam!
Drzwi zamknęły się z cichym skrzypnięciem, gdy Mike opuścił pokój. Brodaty starzec usiadł w bujanym fotelu naprzeciw okna. W jego głowie zawirowały myśli. Radiowóz z piskiem opon odjechał w dal, wzniecając tumany kurzu. Ciężkie westchnienie wypełniło pokój i z kolejnej butelki zniknęła whiskey.
*
W swojej sfatygowanej brązowej marynarce przemierzał pokrytą piaskiem ulicę, niosąc codzienne zakupy — bułki, szynkę i ogórki z Polish Food oraz niewspółmiernie drogą, luksusową whiskey. Mijał zakurzone witryny sklepów, knajpy o wątpliwej reputacji i marne motele, osłaniając twarz przed siekącym piachem, który chrzęścił pod jego butami, dostawał się do reklamówek, był wszechobecnym, niechcianym darem niebios, jedynym, czego w tej dzielnicy każdy miał pod dostatkiem.
Kilka kroków za nim tę samą drogę przebywała mała latynoska dziewczynka o wielkich, pięknych, brązowych oczach i ciemnych włosach. W koszulce odsłaniającej brzuch i jeansach sięgających łydek. W starych, przetartych trampkach. Jej spojrzenie utkwione było niezmiennie w rozhuśtanej kieszeni rozpiętej marynarki, w której chwilę wcześniej mężczyzna schował portfel. Potrzebowała tylko odpowiedniej chwili, kiedy w zasięgu wzroku nie będzie nikogo, aby dopaść swego łupu i zniknąć, zanim tamten się zorientuje. Zaklinała niebiosa, aby ten stary dureń nie zdołał przepić całej wypłaty. Trzymała idealnie równy dystans, aż do momentu, kiedy skręcili w lewo w boczną uliczkę, a młoda matka z rozwrzeszczanym bachorem zniknęła w bramie czynszówki. Wówczas dziewczynka nieznacznie przyspieszyła kroku i bezszelestnie zbliżyła się do starca. Jej zwinna rączka zanurzyła się w głębinach kieszeni, a na jej twarzy zagościł błogi wyraz satysfakcji. Nareszcie się jej poszczęściło. Wyjęła portfel i przystanęła.
— Auu! — wykrzyknęła, kiedy na jej nadgarstku zacisnęła się silna dłoń starego.
Pociągnął ją za sobą i pchnął w głąb wąskiej, ślepej alejki. Swoim ciałem zagrodził jej drogę.
— Puść mnie! — krzyknęła dziewczynka.
Przestraszył ją płomień w jego spojrzeniu.
— Mój portfel — zażądał mężczyzna.
Nie widząc innego wyjścia, położyła go na jego wyciągniętej dłoni. Kiedy stali tak naprzeciw siebie, facet nie wydawał jej się aż taki stary. Gdy się wyprostował, okazał się całkiem wysoki, a iskra w jego oczach i gniewny wyraz twarzy miały w sobie coś z młodzieńczej siły.
— Co to niby miało znaczyć?! — Sondował ją groźnym spojrzeniem z góry na dół. — Jak ty w ogóle wyglądasz?! Nie powinnaś być przypadkiem w szkole? — Prychnęła gniewnie. Co on mógł o tym wiedzieć? — Jesteś głodna? — zapytał nagle łagodniejszym tonem.
Dziewczynka odważyła się przytaknąć.
— Pójdziesz ze mną. Zjesz coś. Potem nie chcę cię więcej widzieć.
Razem opuścili ciemną, zaśmieconą alejkę i skierowali się na główną arterię dzielnicy, aż do motelu, w którym mieszkał. Weszli do holu, gdzie za drewnianą ladą, dumnie nazywaną w tym miejscu recepcją, nie zastali nikogo. Mężczyzna rzucił na blat pięć dolarów i poprowadził dziewczynkę schodami na pierwsze piętro, gdzie otworzył drzwi pokoju numer siedem.
— Już za późno na strach — oświadczył mężczyzna, gdy zawahała się, przekraczając próg.
Niepewnie weszła do środka. W pomieszczeniu panował półmrok. Zakurzone zasłony szczelnie blokowały dostęp światła. Stary zamknął za nią drzwi i wskazał miejsce przy stole. Szybko zgarnął z niego kilka pustych kubków i brudnych talerzy i zniknął w wąskim korytarzu wiodącym do łazienki i kuchni. Siedząc na krawędzi krzesła, dziewczynka po raz drugi omiotła wzrokiem pokój. Niepościelone łóżko, meble stanowiące standardowe wyposażenie, bez choćby jednego osobistego przedmiotu poza starym bujanym fotelem sprawiały przygnębiające wrażenie. Mężczyzna wyłonił się z kuchni, niosąc pieczywo, wędlinę i duży słoik. Postawił przed nią talerz, sztućce i serwetkę jak kelner w drogiej restauracji. Bez słowa zawrócił na pięcie, aby po chwili zjawić się ze szklankami, butelką coli i długim kuchennym nożem. Dziewczynka spojrzała na niego ze strachem.
— Ach, przepraszam — rzucił zaskakująco lekkim tonem, odłożył to wszystko na stół i podszedł do okna, aby odsunąć zasłony. Słońce zalało pokój, wnosząc weń pierwsze, dawno niespotykane, ciepłe tony.
Dopiero teraz dziewczynka mogła uważniej przyjrzeć się temu mężczyźnie. Spod gęstej, zmierzwionej brody i długich, siwych włosów spoglądała na nią twarz o ostrych rysach, jednak nie twarz starca, a człowieka przedwcześnie postarzałego, doświadczonego jakimś cierpieniem. Jego oczy, choć przy pierwszym wejrzeniu wydały jej się zimne i twarde, miały w sobie przyjazną iskrę, niejako na przekór okolicznościom ich spotkania. Ile miał lat? Nie potrafiła orzec, ale tkwiła w nim wewnętrzna siła, być może nieco zapomniana, zakurzona i pordzewiała, ale wciąż obecna i wyczuwalna. Przyjrzał jej się z podobnym zaciekawieniem, a potem bez słowa wziął się za przygotowanie kanapek z nieznanym jej gatunkiem wędliny i czymś na kształt pikli z ogórków. Napełnił dwie szklanki colą i na powrót zwrócił na nią wzrok.
— Kanapkę? — zapytał łagodnie, wskazując na przygotowany posiłek, po czym przesunął w jej kierunku spory talerz.
— Co ze mną zrobisz? — zapytała przestraszona, a jej spojrzenie powędrowało do noża, którym przed momentem pokroił bułki.
Mężczyzna podniósł go i pospiesznie wyniósł do kuchni.
— Nakarmię cię, tak jak obiecałem — oświadczył, wracając na swoje miejsce.
Sam wziął jedną z kanapek, chcąc upewnić ją, że nie kryje się za tym podstęp.
— Przepraszam za to, co próbowałam zrobić — powiedziała. — Wiem, że nie powinnam kraść, ale… Nie mamy pieniędzy. Ojca wyrzucili z fabryki.
Mężczyzna skinął głową.
— Przeprosiny przyjęte. Zapomnij o tym.
Dziewczynka sięgnęła po kanapkę. Po pierwszym niepewnym kęsie łapczywie rzuciła się do następnych, przełykając w pośpiechu.
— Są bardzo dobre — stwierdziła przy czwartej kanapce.
— No, jasne, że są. To polska szynka i polskie ogórki.
— Jakie?
— Polskie — wyjaśnił. — Wiesz, gdzie jest Polska?
Przecząco pokręciła głową.
— Jak ci na imię?
— Jessica.
— Ile masz lat?
— Trzynaście.
— Chodzisz do szkoły?
— Czasem…
— Jak to czasem?! Musisz się uczyć! — Jego głos zabrzmiał twardo.
— Muszę zarabiać — odparła dziewczynka z zaskakującą stanowczością. — Zresztą, w szkole jest nudno.
Mężczyzna skoncentrował na niej swój wzrok.
— Co chcesz robić w przyszłości?
— Nie wiem.
— Nie możesz zawsze kraść portfeli.
— Wiem.
— Musisz się uczyć!
— A pieniądze?
Zamilkli. Ciszę przerywał tylko ulatniający się z coli gaz. Stary zdawał się coś rozważać. Choć sam nie wiedział skąd, w jego głowie nagle zrodził się pewien pomysł.
— Będę ci płacił — oświadczył.
— Co? Za co?
— Za to, że będziesz w szkole.
— Nikt za to nie płaci. — Jessica zmierzyła go krytycznym spojrzeniem.
— Ja będę.
— Dlaczego? — Głos dziewczynki przepełniała niepewność i lęk. Przed czymś nowym. Nieznanym. Niezrozumiałym. Ale tkwiło w nim też coś innego. Surowego i twardego, nad wyraz racjonalnego i dojrzałego, jak na jej wiek.
— Nie będziesz musiała kraść. Nauczysz się czegoś. Znajdziesz pracę — wyjaśnił.
— A ty?
— Co ja?
— Co ty będziesz z tego miał?
Milczał przez moment, zaskoczony tym pytaniem.
— Nic — odparł powoli. — Satysfakcję, że zamiast kraść, uczciwie zarabiasz.
Dziewczynka pokręciła głową.
— To bez sensu. — Jej umysł intensywnie przetwarzał dane, które uparcie nie układały się w spójną logicznie całość. — Przecież stracisz pieniądze.
— Nie tylko one się liczą.
Zaskoczyła ją pewność, z jaką to powiedział. Jakby to było coś oczywistego, truizm. Miała w głowie coraz większy bałagan. Patrząc na niego lękliwie, spytała głosem ledwie opuszczającym usta:
— Nie? A co takiego?
Na jego twarz wystąpił delikatny uśmiech pełen sympatii i zrozumienia.
— Radość, szczęście, miłość.
Znów ten ton pełen pewności! Nagle umysł Jessiki wśród wielu mknących szaleńczo szablonów wychwycił ten jeden, wyjaśniający wszystko.
— Kochasz mnie?! Chcesz, żebym była twoją kochanką?!
Stary z trudem powstrzymał śmiech. Jak dziwnie te słowa brzmiały w jej ustach. Przecież była dzieckiem!
— Chyba jesteś trochę za młoda, co? A na pewno ja jestem dla ciebie za stary. Nie, nie o to chodzi. Chcę ci pomóc, to wszystko.
Nie potrafiła tego zrozumieć. To nie miało sensu, gdzieś musiało leżeć ukryte drugie dno.
— Może chcesz mnie porwać i sprzedać za granicę? Słyszałam o tym w telewizji!
Mężczyzna pokiwał głową, dostrzegając roztropność jej rozumowania.
— Gdybym chciał, nie marnowałbym czasu na wspólne jedzenie kanapek, nie sądzisz?
Jego odpowiedź zbiła ją z tropu. W gruncie rzeczy miał słuszność.
— Może sprawdzasz, czy się nadam?
— Może… — mruknął, choć jego uśmiech temu przeczył.
Na moment zapadło milczenie.
— Muszę iść do domu — rzuciła nagle Jessica, a jej głos stał się rozedrgany. — Na pewno się o mnie martwią — dodała, żeby nie myślał, że jej zniknięcie nikogo nie obchodziło.
— Weź trochę jedzenia. — Podał jej worek pełen bułek. — I to. — Zwinięty w rulon banknot z podobizną Franklina opadł na jej dłoń.
— Sto dolców! Nie mogę — zaprotestowała.
— Weź, przyda ci się bardziej niż mnie. I pomyśl o szkole.
— Pomyślę.
Z wahaniem ruszyła ku drzwiom. Zatrzymała się na progu, z ręką na klamce, i odwróciła się w jego stronę.
— Jak masz na imię? — zapytała.
— Nick — odparł mężczyzna. Wyglądał na siedemdziesiątkę, może mniej, gdyby nie ta broda…
*
Od ich pierwszego spotkania minął tydzień. Rozmawiali tylko raz, na ulicy. Razem podeszli pod jego motel i wręczył jej kupiony w międzyczasie plecak z książkami i paczkę pierogów ruskich, które tego dnia planował zjeść na obiad. Zapytał o samopoczucie, zdrowie rodziców… Opowiedziała mu o problemach z bratem, drobnym gangsterem, który ostatnio zachowywał się dziwnie, jakby czegoś się bał, coś ukrywał, a w końcu wyniósł się z domu, do kolegów. Dawniej też to robił. I wrócił. Teraz też wróci. Ogólnie wszystko było jak zawsze. Szara codzienność. Gdy pomachała mu na pożegnanie, ruszył ku fabryce tekstyliów, tej z której wyrzucono jej ojca. Znał prezesa. Może uda się go namówić, żeby zmienił decyzję i przyjął go z powrotem? Po znajomości, z polecenia? Zastanawiał się, dlaczego próbował jej pomóc. Czym różniła się od innych potrzebujących, których mijał codziennie w drodze do sklepu? Od samotnej matki z trójką dzieci, która mieszkała w domu naprzeciw Las Vegas? Dlaczego to właśnie ona zdołała wprawić go w ruch, zmusić do działania? Czy to przez podobieństwo do kogoś, kogo znał dawno temu? Tak dawno, że mógłby to nazwać innym życiem?
Minął bramę i od razu poczuł, że coś było nie tak. Pośród magazynów przewijały się grupki typów spod ciemnej gwiazdy. Co, u licha, robili w fabryce? Wszedł do głównego budynku i natychmiast ogłuszył go huk linii produkcyjnej. Wąskim korytarzem przemknął się ku gabinetowi dyrektora. Zapukał.
— Proszę! — Nieprzyjazny ton sprawił, że poczuł się nieproszonym gościem. To na pewno nie był głos Jacka.
Wszedł do środka. Gabinet, tak jak i cała fabryka, popadał w ruinę. Wyraźnie brakowało tu ręki, a przede wszystkim głowy Jacka. Za biurkiem dostrzegł trzydziestokilkuletniego blondyna o wyglądzie karierowicza.
— Dobry. Co się stało z prezesem Fartockim? — spytał Nick, zupełnie zbity z tropu.
— Nie ma. Od pięciu lat ja tu jestem szefem. O co chodzi?
— Miałem sprawę do Jacka… Nie wie pan, gdzie go znajdę?
— Nie. Coś jeszcze? Nie mam czasu! — mówił niedbale, ignorując rozmówcę, jak coś, co swoją bezsensowną obecnością marnuje cenne minuty z jego starannie zaplanowanego dnia.
— Do widzenia — odparł pusto Nick i obróciwszy się na pięcie, opuścił pokój.
Wściekły, tą samą drogą, którą przyszedł, wrócił do motelu. Nienawidził sytuacji, gdy nic nie potrafił zrobić. Swoją drogą — Jacka nie było tu już od pięciu lat. Minęło pięć lat! A nawet więcej. Gdyby chociaż znalazł na ulicy różową tabletkę… Chociaż nie. Nie chciało mu się znów bawić w policjanta.
*
Przytłaczała go monotonia zwykłych dni. Nie miał zupełnie nic do roboty. Brak jakiegokolwiek zajęcia. Odkąd stracił Mary, świat zdawał się go wyłącznie otaczać, mijać bokiem, jakby nie był już jego częścią, tylko czymś odrębnym, biernym obserwatorem. Popadł w marazm i bezruch, i nie męczyło go to. Do tej pory. Teraz codzienne obserwowanie ruchów wiatraka zaczęło go nudzić. Wkurzać. Bardzo. Wszystko przez to krótkie spotkanie z nieznajomą dziewczynką? Czy to możliwe? Już kilka dni jej nie widział… Gdzie się podziała? Wyczekiwał choćby jej sylwetki w oddali. Tęsknił? Chyba naprawdę tęsknił! „Stary głupcze! Zadziałał na ciebie czar jej dziecięcego uroku! Poczułeś się jej dziadkiem? Ojcem? Przyjacielem? A może kimś ważnym, pomocnym? Starzejesz się, Nick, starzejesz…” — rzucił z ironią sam do siebie. — „Wiem, że tak! Więc rusz się z fotela, bo do niego przyrośniesz! Wyjdź na słońce, dobrze ci zrobi. Może ją spotkasz? Wstawaj, dziadu, wstawaj!” Podniósł się i ruszył do szafy. Wyjął długi fioletowy płaszcz, przywodzący na myśl czarodzieja Merlina, i czarną laskę z uchwytem w kształcie głowy sokoła. Wziął dwa długie, głębokie oddechy.
— Żyję — szepnął do siebie, zaskoczony.
Wychodząc, podał recepcjoniście dziesięć dolarów. Na zewnątrz powitały go oślepiające promienie słońca i podmuch wiatru zasypujący oczy piaskiem. Nie zawrócił. Skręcił w lewo, ku centrum dzielnicy. Ulica lekko opadała. Mijał kolejne sklepy o zakurzonych witrynach, puby i ich zardzewiałe szyldy, tanie motele na godziny i zaniedbane domy mieszkalne. W oddali, po prawej stronie, dostrzegł wieżę kościoła. Chodził tam co niedzielę. Teraz poszedł prosto, trasą, którą nigdy nie chadzał. Dla odmiany. Ludzie z zaciekawieniem spoglądali na jego strój, a on kroczył pośród nich z dumnie uniesioną głową. Bezwiednie dotarł pod szkołę. Zastygł na rogu ulicy, spoglądając na popisany sprejami budynek. Przy płocie grupka uczniów paliła papierosy. Jeden z nich splunął, widząc jego groźne spojrzenie. Mieli najwyżej piętnaście lat.
Z westchnieniem ruszył dalej. Mijane domy były coraz uboższe. Niektóre pozostawały niedokończone, uzupełniane czym tylko się dało — blachą, brezentem, deskami… Obrzeże jego miasta. Dzielnica nędzy. Asfalt, po którym szedł, był coraz bardziej dziurawy, aż w końcu zniknął, a jego miejsce zajęła ubita ziemia. Miasto w teorii tu nie sięgało. Kończyło się kilkanaście metrów wcześniej wraz z zardzewiałą i nieczytelną tabliczką. Niegdyś takie dzielnice istniały tylko w Ameryce Południowej, Indiach, Afryce, ale nie w Stanach. Teraz są także i tutaj. Skutek podróży do lepszego świata. Za chlebem. Z biedy w biedę.
Dobrze pamiętał powstanie tej dzielnicy. Kiedy to się stało, służył w policji. Przez granicę z Meksykiem dzień za dniem przedostawali się imigranci. Najpierw pojedynczo i drobnymi grupkami, potem setki i tysiące. Przybywali z Hondurasu, Nikaragui, Meksyku, Portoryko. Służby graniczne nie dawały sobie z nimi rady, inni mówili, że zabrakło „woli politycznej”, czymkolwiek ona była, żeby temu zapobiec. Ludność miasta z dnia na dzień wzrosła z siedemdziesięciu do stu dwudziestu tysięcy mieszkańców, a w każdym razie tak szacowano. Urzędnicy zdali sobie z tego sprawę, kiedy sytuacja zaczęła wymykać się spod kontroli. Ktoś wpadł na pomysł budowy „socjalnych bloków” w północnej części miasta, którą upodobali sobie imigranci. To miało rozwiązać „problemy mieszkaniowe”, jak eufemistycznie nazywano gnieżdżenie się dwudziestu osób w jednym małym domu. Nie rozwiązało jednak problemów z zatrudnieniem, sporami przywleczonymi z rodzimych krajów, dalej — z przestępczością i demoralizacją. Bloki zasiedlono, a teren wokół nich zaczął pustoszeć. Dzielnica nędzy rozszerzyła się, pochłaniając kolejne przecznice, a na jej obrzeżu, na granicy miasta i pustyni, powstała regularna fawela, którą właśnie kroczył Nick. Wokół niego biegały dzieci zainteresowane dziwnym przybyszem z innego świata. Czujne oczy matek śledziły jego ruchy. Szedł spokojny, pewny, wyprostowany. Był u siebie. W swoim mieście. Pierwszy raz w tej jego części, to fakt, ale Santa Fe to zawsze Santa Fe.
Usłyszał z oddali ryk pordzewiałego silnika. Dzieci, matki i starcy zniknęli we wnętrzach swoich domów. Ulica opustoszała. Pozostał tylko on i nadjeżdżający z rykiem stary biały pick-up chevrolet. Zbliżali się do siebie z naprzeciwka, jak kowboje w starych westernach. Wiatr szeleścił wszechobecnym piaskiem. Samochód zatrzymał się z piskiem opon i wyskoczyło z niego kilku młodych Latynosów w skórzanych kurtkach i efektownie przystrzyżonych fryzurach.
— Czego tu szukasz, staruchu? — spytał agresywnie najstarszy z nich. No, może powiedział to bardziej po amerykańsku, pięć razy używając słowa na „f” i gestykulując groźnie.
— Spaceruję. — Niefrasobliwemu tonowi Nicka odpowiedziała salwa śmiechu.
— Słyszeliście, amigos? Spaceruje! Może odprowadzić cię pod dom, dziadku? Dasz radę wrócić sam?
Kolejny wybuch śmiechu. Nick zmierzył ich spokojnym spojrzeniem. „Nie takichśmy cwaniaków z teściem składali” — pomyślał, a na jego twarz wystąpił delikatny uśmiech.
— Z czego się tak cieszysz? — rzucił drugi Latynos, najwyższy, z kastetem w dłoni.
— Słońce świeci, pogoda jest piękna…
— Powiedz, starcze, nie ciąży ci czasem portfel, gdy tak chodzisz po mojej dzielnicy? — rzucił znów ten najstarszy.
— Właśnie. To dzielnica Spikiego. Chcesz przejść, płać! — poparł go gruby, łysy murzyn ze złotym łańcuchem na szyi.
— Z chęcią go poznam. Zaprowadzicie mnie? — Głos Nicka zdawał się abstrakcyjnie pogodny.
— Słuchaj, kolo. Nie bądź taki kozak. To ja jestem Spiky. Nic mnie nie obchodzi, co z ciebie za jeden. Płać albo porozmawiamy inaczej. Rozumiesz, dziadku? — znów mówił najstarszy, co chwila nerwowo sięgając ręką do paska od spodni.
— Naprawdę? Winszuję. Masz… dwadzieścia kilka lat i już jesteś szefem? Capo di tutti capi? Kiedyś prawdziwy gangster miał przynajmniej czterdziestkę.
— Przestań chrzanić! Płacisz albo sami sobie weźmiemy twój szmal, kapujesz?
— Przestań, Pablo! Zostaw go! Ja go znam, on jest ze mną, zostawcie go! — Zza pleców dobiegł go przerażony głos Jessiki.
Dziewczynka stanęła między Nickiem, a kolegami Spikiego, szeroko rozkładając ręce.
— Spokojnie, mała. Poradzę sobie — szepnął starzec, najłagodniej, jak potrafił. — Nie mieszaj się w to. Wracaj do domu.
— Nie znasz go! To mój brat, Pablo. — Płaczliwy głos dziewczynki i jej wzrok, panicznie krążący od Nicka do Spikiego, potęgowały napięcie — Zostaw Nicka! To mój przyjaciel!
Latynos zastygł sparaliżowany. Jego twarz przybrała kolor kredy, a oczy zapłonęły nienawistnie.
— Przyjaciel? On jest pięć razy starszy od ciebie! Ruszasz moją siostrę?! Zaraz cię rozwalę! — Jego ton idealnie współgrał z wyrazem twarzy.
— On nic mi nie zrobił!
— Zaszło tutaj nieporozumienie. Ja nikogo, że pozwolę sobie zacytować, „nie ruszam”.
Piskliwy protest Jessiki i stonowany, merytoryczny głos Nicka stworzyły przedziwny duet, jednak Spiky nie wydawał się przekonany. Bez ostrzeżenia sięgnął za pasek i wyciągnął pistolet. Trzymając go lekko przechylony, wycelował w pierś Nicka. Jessica skoczyła na brata całym ciężarem ciała, ale odepchnięta potoczyła się po ziemi. Cała w kurzu podniosła się z trudem.
— Stój, gdzie stoisz! Zaraz się z tobą policzę! — nakazał, wymachując spluwą, Spiky.
Nick potwierdził jego słowa powolnym przytaknięciem. Nagle, błyskawicznym ruchem, wyszarpnął z laski ornamentowany rapier, który Jessice zdał się zmaterializować znikąd. W ciągu kilka następnych sekund wszyscy chwytali za broń i wrzeszczeli, by w końcu zastygnąć w swych pozach. Spiky z pistoletem wycelowanym w Nicka i jego ostrzem muskającym gardło. Jego czterech kolegów gangsterów ze spluwami skierowanymi na starca. I Nick w pozie niczym Obi-Wan Kenobi ze swym mieczem świetlnym przy szyi przeciwnika. Typowy pat. Jessica zastygła na wstrzymanym oddechu, z szeroko otwartymi ustami, z których nie wydobył się żaden dźwięk.
— Rusz się i zdechniesz — syknął Spiky przez zaciśnięte zęby.
— Ty pierwszy — odparł Nick ze stoickim spokojem. Udawanym. Dawniej potrafił wiele, ale na pewno nie unikać kul.
Sekundy wlokły się niemiłosiernie, a oni wciąż mierzyli się spojrzeniami. Coraz więcej ciekawskich oczu pojawiło się w oknach i uchylonych drzwiach. Krople potu wystąpiły na czoło Spikiego, a pistolet coraz luźniej leżał w wilgotnych dłoniach. Uniesiona nienaturalnie dłoń Nicka powoli drętwiała i zaczynała drżeć. Pozostała czwórka z trudem oddychała z ogromu napięcia. Pierwszy raz zdarzyło im się coś podobnego. Nikt nie odważył się drgnąć. Tylko świdrujące spojrzenie Nicka wędrowało od oczu do oczu, potęgując stres.
„To na pewno jakiś weteran” — pomyślał gruby kumpel Spikiego. — „Że też musieliśmy trafić na takiego…” Miał ochotę jak najszybciej wsiąść do ich białego pick-upa i odjechać jak najdalej. Ale nie mógł. Dłonie drżały mu tak, że z trudem utrzymywał je w poziomie. „Jak to jest sprzątnąć kolesia? Fajnie? Strasznie?” — miliony myśli przeleciały mu przez głowę, więcej niż kiedykolwiek w życiu. Bał się. Nie tego, że stary zabije Pablo. Tego, że to on, Big B, będzie musiał sprzątnąć starucha. Bezgłośnie prosił, by w końcu coś się stało, żeby tylko nie musiał o tym myśleć. Szybciej, szybciej! Dać się ponieść emocjom, odruchom. Bezwiednie, bezmyślnie, bezwolnie. Nagle, zza rogu, z piskiem opon wynurzyła się biała, droga limuzyna, całkowicie kontrastująca z okolicznym krajobrazem nędzy. Gdy tylko się zatrzymała, sześćdziesięcioletni facet w białym garniturze wysiadł z niej tylnymi drzwiami i niespiesznym krokiem zbliżył się do stojącej pośrodku drogi grupki ludzi.
— Co ty robisz, Spiky? Zaczepiasz ludzi na ulicy? Machasz spluwą na prawo i lewo? Schowaj to! — rozkazał z wyraźnie wschodnim akcentem. Bardziej wschodnim niż akcent Nicka. Rosyjskim! — Przepraszam pana, panie…?
— Nick Sokolsky.
— Panie Sokolsky, za to drobne nieporozumienie. Rozumie pan, młodzi, gniewni, niedoświadczeni. Jeszcze nie rozumieją, na czym polega ten biznes. Więcej w nich Rambo niż Al Capone. — Roześmiał się gardłowo. — Sokolski? Polak?
— Tak.
— Widzi pan. My, Słowianie, zawsze się dogadamy. Uspokój się, Spiky, zaraz dam ci jakąś robotę — rzucił do mierzącego Nicka zabójczym spojrzeniem młodzieńca.
— On przystawia się do mojej siostry! Sprzątnę go! — krzyknął wściekle Latynos, ale ponad jego głos wzniosło się piskliwe zaprzeczenie Jessiki.
— Wcale nie! Niech pan go nie słucha!
Rosjanin posłał dziewczynce przeciągłe spojrzenie.
— Proszę, proszę, kogo my tu mamy. Siostra Spikiego! — rzucił łagodnie i po ojcowsku pogładził ją po lśniących spod kurzu włosach. — Będzie z ciebie piękna kobieta — dodał tonem konesera win, który przyprawił Nicka o dreszcz. — Tymczasem to jakieś nieporozumienie, Spiky. To Polak. Polak, rozumiesz? Polacy piją, kradną i tłuką się nawzajem, ale dzieci zostawiają w spokoju. Jak my, Rosjanie. Rozumiesz, chłopcze? Pan Sokolsky z pewnością to potwierdzi?
— Jasne — odparł Nick bez przekonania. Na końcu języka miał już kilka słów prawdy na temat znanych mu rosyjskich przyzwyczajeń.
Rosjanin dostrzegł gniewny grymas na jego twarzy i prześwietlił go wzrokiem.
— Nie ma już Rosjan komunistów — oświadczył koncyliacyjnie. — Teraz są Rosjanie kapitaliści. Biznesmeni tacy jak ja. Czas dzikich hord Armii Czerwonej odszedł w niepamięć.
Nick niespiesznie pokiwał głową.
— Mam taką nadzieję — oświadczył, choć w jego głosie wybrzmiało powątpiewanie.
Rosjanin całkowicie zignorował tę nutę i zwrócił się do Latynosa:
— Spokojnie, Spiky, ręczę za pana Sokolskiego. I ona też. — Wskazał Jessicę. — Niemniej jednak — zwrócił się do Nicka — na pana miejscu nie zapuszczałbym się w głąb El Mariachi, kto wie, co może się tutaj zdarzyć… Wskakuj do auta, Pablo, musimy pogadać — dodał i ruszył w stronę limuzyny.
— Żegnam — rzucił za nim Nick.
— Do zobaczenia — odparł tamten, zagryzając wyjęte z kieszeni cygaro. Kubańskie.
*
— Co, u licha, robiłeś w El Mariachi?! — rzuciła wściekle Jessica, idąc szybkim krokiem obok Nicka. Jej włosy falowały na wietrze.
— Nie mów tak. Dziew… kobietom to nie przystoi. Spacerowałem. Serio — dodał, widząc jej sceptyczny wzrok. — El Mariachi? Zawsze myślałem, że tak nazywają ulicznych grajków.
— Też. A tak właściwie skąd ty to wiesz, przecież jesteś Polakiem?
— Nie trzeba być Francuzem, żeby wiedzieć, gdzie jest wieża Eiffla, nie?
— Nie wiem. Gdzie jest?
— W Paryżu… — Poczuł pewien dyskomfort, słysząc to pytanie, ale nie dał tego po sobie poznać. Myślał, że co jak co, ale każdy kojarzy wieżę Eiffla.
— Dużo wiesz, Nick. — Jessica wyrwała go z rozmyślań. Uspokoiła się. Szła wolniej. Nad czymś się zastanawiała.
— Bo chodziłem do szkoły — odpowiedział Polak, czując w swym tonie aż nadto perfidną sugestię.
— Właśnie. — Dziewczynka najwyraźniej nie uznała tego za nietakt. — Mam do ciebie sprawę, ale najpierw odpowiedz mi na jedno pytanie.
Skinął głową.
— Szukałeś mnie dzisiaj? — Spojrzała na niego ukradkiem, niepewnie, jakby obawiała się, że Nick uzna jej pytanie za dziecinne i niedojrzałe.
— Tak. W pewnym sensie.
— Czemu? — Jego odpowiedź wyraźnie dodała jej wiary w siebie.
— Zastanawiałem się, co porabiasz, czy nic ci nie jest. I co z twoją nauką.
— Czemu „w pewnym sensie”?
Ta szybka wymiana pytań i odpowiedzi od razu skojarzyła się byłemu policjantowi z przesłuchaniem, ale uznając to za przejaw zboczenia zawodowego, odpowiedział tym samym co wcześniej, zwyczajnym tonem:
— Nie wiedziałem, gdzie iść. Dałem się ponieść nogom.
— Całkiem nieźle ci to wyszło.
— Nie zaprzeczę. — Uśmiechnął się radośnie. — Co to za sprawa?
— Chodzi o szkołę. — W jej głosie znów zawitała niepewność. — Ile dałbyś za jeden dzień?
— A więc jednak! — On z kolei zdawał się lekko rozbawiony. — Od razu do meritum, co?
— Do czego?
— Do sedna.
— Ach. No, więc ile?
Nick zasępił się przez moment. Nie zastanawiał się nad tym i właściwie to nie miał pojęcia, co jej odpowiedzieć.
— Dwadzieścia? — rzucił pierwszą liczbę, która przyszła mu do głowy.
— Trochę mało.
— Trzydzieści?
Spojrzała na niego z wyrzutem.
— Trzydzieści pięć — stwierdziła tonem nieznoszącym sprzeciwu.
— Za to spojrzenie mogę ci dać cztery dychy — stwierdził wesoło starzec. Starzec? Tak właściwie wyglądał na sześćdziesiątkę, a gdyby pofarbował włosy…
— Dobra, dobra. Trzydzieści pięć dolców i pomagasz mi w lekcjach. Zgoda? — Jej ton płynnie przeszedł z wyniosłego rozkazu w słodką dziewczęcą prośbę.
— Jak sobie życzysz. Chcesz mieć to na papierze? — Sam siebie zdziwił tym pytaniem.
— Ufam ci, Nick…
Na chwilę go zamurowało.
— Dzięki — wydusił z trudem.
— Lepiej posłuchaj tego faceta.
— Kogo?
— Szefa Spikiego. Nie plącz się więcej w głębi El Mariachi.
— To wolny kraj, mogę chodzić, gdzie mi się podoba!
— Nie chcę, żeby coś ci się stało! Będę się o ciebie bała, jeśli będziesz tam chodził! Skoro szukasz rozrywki, może pooglądaj telewizję!
Cóż miał odpowiedzieć?
— Spokojnie. Będę chodził w drugą stronę. I kupię sobie gramofon, będę słuchał muzyki.
— Na gramofonie? — W jej głosie pobrzmiewało zażenowanie. — Nick! To nie średniowiecze!
— A słuchałaś kiedyś winyli? Wsłuchałaś się w ten szlachetny szelest przy każdym obrocie? — Głos mężczyzny przybierał coraz bardziej uduchowiony ton. — Mam trochę starych płyt. Zaproszę cię kiedyś, posłuchamy prawdziwej muzyki, to lepsze niż dzisiejszy chłam.
— Na przykład jaki… chłam? — Oczy Jessiki sondowały go uważnie.
— Gwiazdki pop bez krztyny polotu.
— A prawdziwa muzyka to?
— Rock, mała, rock!
— Kto dziś tego słucha? — żachnęła się. — Jest przestarzały!
— Przestarzały? Chyba żartujesz! — Nick był wyraźnie wzburzony. Odkaszlnął i zaśpiewał z cicha: — Hey, hey, my, my, rock’n’roll can never die. There’s more to the picture then meets the eye, hey, hey, my, my…
— Nieźle śpiewasz — rzuciła z przekonaniem.
— Dzięki.
Byli już niemal przed jego motelem. Zwolnili kroku, aby ta krótka droga trwała jak najdłużej. Zatrzymali się przed wejściem. Przez moment patrzyli na siebie w milczeniu. Wiatr delikatnie rozwiewał jej włosy i łagodził żar dnia, przyjemny wiatr. Słońce zachodziło lśniącym blaskiem nad El Mariachi.
— Do zobaczenia, mała — powiedział brodaty mężczyzna.
— Cześć, Nick — odpowiedziała dziewczynka.
*
Zbudził się o siódmej. Przez pięć minut leżał w bezruchu. W końcu podniósł się i pierwszy raz — od sam nie wiedział jak dawna — pościelił łóżko. Wykąpał się i ogolił. Wyglądał całkiem nieźle. W sumie nie do końca wiedział, po co to wszystko. Kim miał dla niej być? Przyjacielem? Nauczycielem, mentorem? Ona miała trzynaście lat, a on… dużo, dużo więcej. Więc po co? „Może będę chociaż fajnym wujkiem albo wystrzałowym dziadkiem?” — pomyślał z delikatną autoironią. Przyjrzał się własnemu odbiciu w lustrze. Teraz zdecydowanie bardziej wujek. Zaśmiał się z cicha i wyszedł z łazienki. Ubrał jeansy i flanelę. Standard. Musiał się wybrać na zakupy i zdążyć przed końcem lekcji. Czyli przed którą? Przypuśćmy, że przed czternastą. Dobra. Przydałby się jakiś transport. A może by tak… Nie! Musiał kupić samochód. Na pewno gdzieś w okolicy sprzedają samochody. To w końcu Ameryka. Zamknął drzwi i ruszył po schodach do portierni.
— Witam, panie Rodriguez. Piękny dzień, czyż nie? — rzucił do Meksykanina z recepcji.
— Jak każdy w Santa Fe — odparł tamten gorzko. Jak zawsze.
Usposobienie właściciela zdawało się współgrać z wyglądem jego motelu. Jakby razem stanowili jedność.
— Mam propozycję. Dorzuci mi pan kilka dolców do czynszu, a ja umebluję trochę swój pokój. Znudziła mi się już ta szara pustka. Niech pan pomyśli, ile to będzie kosztować. Wie pan, że mnie stać.
Meksykanin skinął głową. Udawał swoje zwykłe, codzienne znużenie, ale w rzeczywistości był zaskoczony. Bardzo zaskoczony. Nick jeszcze przez moment czekał przed ladą, ale widząc, że Rodriguez nie ma nic do powiedzenia, ruszył ku drzwiom. Zatrzymał się na progu, chcąc zapytać o coś jeszcze, lecz recepcjonista zniknął już w swej prywatnej części motelu.
*
Wbrew pozorom kupienie samochodu w najuboższej dzielnicy Santa Fe o dziewiątej rano wcale nie było takie łatwe. Nawet jeśli się miało pieniądze. Serio. Nick strawił prawie godzinę i zdążył przepytać chyba ze dwadzieścia osób, zanim ostatecznie trafił do komisu. Dzięki taksówce. Przy wejściu przywitał go niezwykle uprzejmy młody mężczyzna w garniturze. Nick był pierwszym klientem tego dnia. Kto normalny kupuje auto w poniedziałek piętnastego września o dziewiątej rano? I to w dodatku nie rozglądając się zbytnio po ofercie, decyduje się na stojący najbliżej średniej klasy model? Sprzedawca nie mógł wyjść ze zdumienia, gdy po pięciu minutach zaczęli wypełniać wszystkie potrzebne formalności. Pan Sokolsky zapłacił gotówką i o dziewiątej trzydzieści dwie odjechał spod salonu swoim nowiutkim autem. Do centrum miasta. Nie starego, pełnego klimatycznych zaułków i kawiarenek, tylko do nowego, nieformalnego centrum, pełnego sklepów, restauracji i banków. Punkt pierwszy — sklep muzyczny. Tak, tutaj obsługa podobała mu się zdecydowanie bardziej. Podstarzały hipis — zero zbędnych, wyuczonych frazesów, dużo gadania o wszystkim, co ma jakikolwiek związek z muzyką. Od Rolling Stonesów, przez gitary Gibsona i najnowsze perkusje, do trafności ubioru à la Beatlesi w dzisiejszych czasach. A chodziło tylko o gramofon. No i wieżę. I trochę płyt, nie za dużo, w końcu Nick sporo ich już miał. Dobrze było porozmawiać z kimś normalnym. Kimś, kto wie, że Change We Must to tytuł płyty Andersona, a nie cytat z kampanii Obamy na siódmą kadencję, że Stairway to Heaven to nie kolejna epicka produkcja Jamesa Camerona. Z człowiekiem, któremu poprawność polityczna i dzisiejsze „ikony” muzyki są równie obce jak ósmy pasażer Nostromo pozostałej siódemce. Dla niektórych postać zupełnie kosmiczna, dla Nicka — w końcu ktoś normalny. Wyszedł o dwunastej, z zapewnieniem, że wróci. Może jednak warto czasem wyjść na miasto?
Ruszył po kolejny punkt programu — telewizor. DVD? Przyda się. Tylko jakie…? Obraz HD, wejście xD, funkcja time machine, o co w tym wszystkim chodzi?! Ekspedientka, choć słodka i z wielkim wdziękiem, na telewizorach i sprzęcie RTV znała się tak samo jak Nick. O ile nie gorzej. Jak to w wielkich sklepach. No więc jak wybrać? Najdroższe znaczy najlepsze? Chyba nie. Dobra, niech będzie ten — trzeci co do ceny, ale ładnie wygląda. Zostało DVD. „Znana marka? Znana. Dobra, biorę!” — pomyślał Nick, sięgając po to leżące na trzeciej półce od prawej. Zakupy zawsze go męczyły. Dla niego to zdecydowanie była ciemna strona miasta. Wielki sklep zasypujący tysiącami ofert kupna do niczego niezdatnych rzeczy. Aż zdziwiło go, że nie dusi się w tym nawale kiczu. Cola, soki i ciastka. Wziął jeszcze skarpetki, zawsze się przydadzą. No i toster. Fajnie mieć toster. Chyba. Jedzenie? Wyłącznie w Polish Food. Jakoś udało mu się przebić przez niekończący się tunel reklam i promocji. Wsiadł do samochodu. Trzynasta pięćdziesiąt osiem. Niech to szlag! Miał wrócić do drugiej! Głupie miasto! Nie, nie, nie. Wróć. Głupi sklep! Już lepiej. Ruszył tak szybko, jak to tylko możliwe z powrotem do swojej dzielnicy. Biednej, starej, ale swojej. Przez Polish Food przemknął z szybkością błyskawicy. Marian, właściciel sklepu, z wielkim zdziwieniem obserwował jego pośpiech. Nie spieszył się tak od dawna. Z dwoma torbami zakupów wskoczył z powrotem do swojego forda. Gaz do dechy! Tu i tak nie ma policji. „Sam kiedyś byłeś policjantem” — pomyślał, zwalniając. Dostrzegł Jessicę w oddali, jakieś pięćset metrów od swojego motelu. Uchylił okno od strony pasażera.
— Może panią podwieźć? — zawołał, przechylając się przez siedzenie. Jechał z prędkością jej kroków.
— Nick? Skąd masz takie auto? Pewnie, że wsiadam! — Nawet nie próbowała ukryć zdziwienia. — Ogoliłeś się! Co to za karton na tylnym siedzeniu?
— Spokojnie, spokojnie. Po kolei. Auto? Kupiłem! Tak, ogoliłem się. A karton? Gramofon. Zresztą, w bagażniku mam więcej kartonów.
— Zwariowałeś! — zawołała, ale na jej twarzy pojawił się uśmiech. — Nie myśl, że cały dzień będziesz mi się chwalił swoimi gadżetami, mam sporo roboty.
— Tak jest! — Zasalutował.
— Nick, dorośnij!
— Odezwała się…
Przez chwilę nie mogli przestać się śmiać. Jessica była mu wdzięczna za to radosne powitanie, bo od samego rana stresowała się myślą o dzisiejszym spotkaniu. Rozmyślała nad jego przebiegiem, nie skupiając się na tematach lekcji. Obawiała się, choć nie była pewna czego. Ponownej wizyty w pokoju hotelowym, z którego trudno było uciec? Czy ośmieszenia z powodu własnej niewiedzy i zaległości w nauce? A może reakcji Nicka, kiedy je dostrzeże? W końcu nigdy nie dogadywała się z nauczycielami, o ile można to tak nazwać. Te myśli zaprzątały jej głowę, tymczasem znaleźli się już naprzeciw wejścia do motelu.
— Zaczekaj tu moment, muszę zamienić słówko z panem Rodriguezem.
Przytaknęła.
Właściciel motelu, siedząc za ladą, jak zwykle beznamiętnie wpatrywał się w sufit, jednak widok rozbawionego Nicka przykuł jego uwagę. Co też stało się temu Polakowi? Nagle z niemal tak samo jak on zmęczonego życiem, wyalienowanego cynika stał się znów uczestnikiem życia. Zdrada? A może nadzieja na poprawę własnego losu? Nie wiedział.
— I jak, zastanowił się pan nad moją propozycją? — spytał Nick uprzejmie, ale bez zbędnych ceregieli. „To się ceni” — pomyślał Meksykanin.
— Tak — odparł.
— Świetnie. Panie Rodriguez, ma pan drugi garaż, prawda?
— Tak.
— A drugi samochód?
— Nie.
— Mogę postawić w pańskim swój?
„Nie dość, że nagle zaczął się cieszyć, to jeszcze kupił sobie samochód? Co jest?!” — recepcjonista nie mógł wyjść z pogłębiającego się zdziwienia.
— Ależ proszę — rzucił niepewnie.
— Dzięki. No więc ile wyniesie dopłata za pokój? — Nick powrócił do poprzedniego tematu.
— Trzydzieści dolarów miesięcznie.
Nick milczał przez moment.
— Niech będzie. A za wynajem garażu?
Meksykanin podrapał się po głowie.
— Pięćdziesiąt.
— Zgoda.
Recepcjonista podał mu klucz i na powrót usiadł na swoim krześle. „Osiemdziesiąt dolarów za nic” — pomyślał. — „Całkiem nieźle”.
Tymczasem Nick zniknął za drzwiami i po chwili wrócił do środka z dużym kartonem… i dziewczynką niosącą torby z zakupami. Rodriguez przetarł oczy ze zdumienia, lecz obraz nie zniknął.
— Córka! — wykrzyknął w myślach i ku jego wielkiemu zdziwieniu podobny okrzyk wyrwał się z jego ust. Z pewnym zaniepokojeniem spojrzał na przybyszy, którzy wymienili ukradkiem rozbawione spojrzenia.
— Nie do końca, panie Rodriguez, tak naprawdę jestem jej… — Nick zawahał się.
— Ojcem chrzestnym! — włączyła się Jessica. — Był pan naprawdę blisko.
Przez moment na twarzy Nicka zagościło zaskoczenie, ale natychmiast stłumił je siłą woli.
— Dokładnie — rzucił niezbyt przekonująco.
Milion myśli przemknął przez umysł właściciela motelu. „Stary, przytłoczony życiem Polak, nagle odzyskuje chęć życia, postanawia umeblować pokój, wygląda na to, że planuje się ustatkować i przyprowadza tu swoją latynoską córkę chrzestną. To ja zwariowałem!”
— Seniorita planuje się wprowadzić? — spytał tak uprzejmie, jak tylko potrafił.
— Ależ nie, mieszkam niedaleko… od niedawna.
— Ach tak! Rozumiem. — Sam nie wiedział, czemu wypowiedział to słowo. Przecież w tym momencie nic gorzej nie opisywało stanu jego świadomości. — Może w czymś pomóc?
Naprawdę o to zapytał! Zdarzyło mu się to chyba pierwszy raz w życiu!
— W sumie tak — stwierdził Nick. — Za chwilę wrócę po resztę rzeczy, pomoże mi pan wnieść gramofon?
— Oczywiście.
„Gramofon? Telewizor? Samochód! Co jeszcze?” — pomyślał Meksykanin coraz bardziej skonfundowany.
Po chwili Nick wrócił na dół i razem z Rodriguezem wtaszczyli po schodach gramofon, DVD, dwie kolumny i stertę płyt.
— Dziękuję, panie… — zaczął Polak.
— Miguel.
— Nick.
Wymienili uścisk dłoni.
*
— Ojciec chrzestny? — Nick wybuchnął śmiechem, gdy tylko Miguel opuścił pokój. — Podoba mi się ten tytuł. Niczym Syriusz Black!
— Tak, pewnie! A ja może jestem Hermioną? — rzuciła równie rozbawiona Jessica. — Masz zamiar teraz montować to wszystko?
— To chyba nie powinno potrwać zbyt długo. Rozgość się. Weź ciastko, zrób sobie kanapkę, czy co tam chcesz… I powiedz, jak było w szkole.
— Dzięki. — Sięgnęła po torbę zakupów i przeglądając je, usiadła w bujanym fotelu. — Zawsze będziesz mnie tak karmić? Będę gruba jak… Kto jest gruby?
— Mhm, Hutt Jabba!
— Kto?
— Nie oglądałaś Gwiezdnych wojen? — Nick wydawał się zaskoczony.
— Pewnie, że oglądałam! Natalie Portman i Hayden Christensen! — Głos Jessiki stał się marzycielski.
— Chodziło mi o czwartą, piątą i szóstą część — sprecyzował mężczyzna.
Skonsternowana, dziewczynka zmarszczyła czoło.
— Nakręcili dalsze części? Nie wiedziałam.
— Pewnie, że tak. Dwadzieścia lat przed pierwszymi.
— Jak to?
— Zwyczajnie. Najpierw czwartą, piątą i szóstą, potem pierwszą, drugą i trzecią.
— Ale czemu? — Wyjaśnienia Nicka dla Jessiki nie miały najmniejszego sensu.
— Nie wiem. Musisz spytać George’a Lucasa. Dobra, opowiedz o szkole.
Historia zajęła jej przynajmniej pół godziny. Było nudno, jak zawsze, ale koledzy i koleżanki ucieszyli się, że w końcu do nich dołączyła. Miała spore zaległości, jako że opuściła dwa pierwsze tygodnie tego semestru, a w poprzednich latach też niespecjalnie przejmowała się nauką.
— Wiesz, jak to jest, Nick. Miałam ciekawsze zajęcia. Jak wszyscy, nie? Łącznie nie było mnie może ze dwa, dwa i pół miesiąca w każdym roku. To dużo?
Cieszył się, że nie mogła zobaczyć jego twarzy ukrytej za podłączanym telewizorem, bo wątpił, czy udało mu się wystarczająco dobrze zamaskować minę mówiącą „matko!”. Kto by pomyślał za jego czasów! No, dobra, bez przesady… Kto by pomyślał za czasów, gdy Mary chodziła do szkoły, by celowo opuścić tydzień! Nawet jeden dzień. Czując, że jego milczenie trwa zbyt długo, rzucił pospiesznie:
— Moim zdaniem sporo. Sadzę, że w tym roku opuściłaś już wystarczająco dużo.
Nie była zachwycona. Dało się to wyczuć w wypełniającym pokój powietrzu. Mimo to nie odpowiedziała ani słowem, sięgnęła tylko po swoje rzeczy i zaczęła wypakowywać książki i zeszyty na stół. Nick usiadł naprzeciw i przez moment przyglądał jej się w bezruchu.
— Może usiądziesz obok mnie? No, chyba że wolisz czytać do góry nogami. — Jej ton był obojętny, wyzbyty z wszelkich pozytywnych i negatywnych emocji. Jak komunikat na dworcu.
Posłuchał. W niezbyt przyjaznej atmosferze przystąpili do pracy. Chyba trzy godziny zajęło im przebicie się przez historię, matematykę i angielski. O dziwo, to ostatnie sprawiło im najwięcej trudności. Po co komu wiedzieć, co to jest zdanie podrzędne, u licha?! Wyczerpani poszukiwaniem odpowiedzi na te i inne tego typu egzystencjalne pytania, ostatecznie zakończyli naukę w okolicach osiemnastej. Powtórkę planowali jutro o tej samej porze. Gdy Jessica opuściła pokój, Nick bez sił opadł na łóżko. Nie bez sił fizycznych, brakowało mu sił mentalnych. Czuł się, jakby ktoś uderzył go obuszkiem w głowę. Dokładnie tak samo. Postanowił, że dzisiaj pójdzie spać wcześnie. Jutro pobawi się nowymi zabawkami.
Rozdział 2
Strzeż się tych miejsc
Z dnia na dzień umysł Nicka stopniowo przyzwyczajał się do wysiłku i przekazywanie, a wbrew pozorom także zdobywanie wiedzy stawało się dla niego mniej wyczerpujące. Jak to mówią, organizm z czasem przyzwyczaja się do trucizny. Zresztą zmęczenie, które czuł na koniec dnia, nie było wielkim kosztem za radość, jaką dawała mu obecność Jessiki. Niemal wstydził się przed samym sobą nerwowego wyczekiwania poprzedzającego jej ciche pukanie. Wówczas miał już stół zastawiony przekąskami, gotowe przybory szkolne w znacznym nadmiarze, starannie dobraną, mało rozpraszającą płytę naszykowaną do włączenia. Otwierał drzwi i nie potrafił nie rozpromienić się w uśmiechu na widok jej zaciekawionych oczu, na myśl o każdej historii, która już buzowała w jej głowie, żądna opowiedzenia. A on słuchał ich cierpliwie, nastawiał się na odbiór fal nowego świata. Jej historie budziły wspomnienia, nieśmiało przypominały mu, że kiedyś żył. Zapełniał nimi pustkę własnej codzienności. Pustkę ostatnich lat. Po pierwszych tarciach szybko odnaleźli efektywną metodę współpracy. Nick starał się doszukać czegoś zabawnego w każdym, choćby najnudniejszym temacie i tworzył absurdalne historie w głównej roli obsadzając siebie. Mieli przy tym wiele śmiechu, a robota posuwała się naprzód. Zwykle zostawało im trochę czasu, by posłuchać muzyki („No, dobra, puść mi coś z tych twoich staroci!”), pooglądać telewizję („Znów ta nowoczesna głupawka?!”), a nawet wyskoczyć na lody (tu nikt nie składał zażaleń).
Czy dziewczynka odwiedzała go tylko dla trzydziestu pięciu dolarów i pomocy w nauce? Z każdym kolejnym spotkaniem przekonywał się, że tak nie było. Potrzebowała kogoś, kto jej wysłucha, kto nie będzie zbywał jej natłokiem ważniejszych spraw i postawi ją na piedestale, nie w drugim szeregu problemów do rozwiązania. Kto ją zobaczy — wraz z jej emocjami, pragnieniami, marzeniami, jej lękiem, a czasem gniewem. Kto pomoże jej pokonać trudności, a nie zaszufladkuje jako kolejny ciężar. A Nick słuchał jej najlepiej jak umiał, rozpieszczał drobnostkami, ofiarował czas, którego miał w nadmiarze. Pierwszy raz w życiu na pstryknięcie palcami mogła zaspokoić bzdurną zachciankę. Smażone kurczaki z telewizyjnej reklamy na jutrzejszy obiad? Ależ proszę! Batonik, który wczoraj widziała u Alejandry? Oto jest! Kiedy sama „zdobywała pieniądze”, zaspokajała wyłącznie podstawowe potrzeby. Zdarzało jej się wydać cząstkę łupu, zanim resztę przyniosła do domu, ale wówczas czuła się podle. Okradała właściciela gotówki i własnych rodziców. Tak przynajmniej sądziła. Jednak teraz wszystko otrzymywała uczciwie, tylko dlatego, że Nick doceniał jej wyjątkowość. To nieznane, nadzwyczaj błogie uczucie gnało ją do motelu Las Vegas, kiedy tylko wybrzmiał dzwonek kończący lekcje.
Nick Sokolsky łapał się na tym, że Jessica często wydawała mu się bezbronna i krucha, choć innym razem przemawiała przez nią zdumiewająca dojrzałość i siła. Mógł się tylko domyślać, ile przeszła, i pragnął ofiarować jej choć iskrę utraconego dzieciństwa. Być może traktował ją tak, jakby była młodsza niż w rzeczywistości, a może była dojrzalsza, niż wskazywał wiek? Czuł dumę z każdego jej sukcesu, każdej pokonanej przeszkody. Jak ojciec? Trudno mu było ocenić. W zasadzie nigdy nie był ojcem. Poza Emily, ale… od tych myśli wciąż wolał uciekać.
Przed czternastą, czyli zanim bawił się w ojca chrzestnego-korepetytora, Nick miał trochę wolnego czasu. Zależało, o której wstał. Spędzał go głównie, krążąc po dzielnicy nowym samochodem. Lubił te przejażdżki. Jechał, gdzie chciał, jak chciał, którędy chciał. Wolność! Czasem zdarzało mu się obejrzeć w telewizji jakiś film albo spotkać się z którymś ze starych przyjaciół. Kto by pomyślał, że nie widział ich od tak dawna! Mieszkając z Mary po drugiej stronie miasta, prowadzili „dom otwarty”, który wiecznie odwiedzali znajomi. Popołudniowe spotkania w ich ogrodzie stanowiły w zasadzie element życia kulturalnego osiedla. Mary znała każdego mieszkańca kilku najbliższych przecznic, a wszystko przez dojmującą nudę, która ogarniała ją, kiedy Nick wyrabiał „te swoje cholerne nadgodziny”. Niezliczone przyjaciółki zjawiały się tam z koszami piknikowymi pełnymi smakołyków, nierzadko z całymi rodzinami, mieszając się z policjantami na kacu, okolicznymi Polakami i feerią dziwaków przyprowadzanych przez kuzynkę Vivianne. Nick czuł się wtedy jak w sześćdziesiątym ósmym. Czasami, po ciężkim dniu pracy, wydawało mu się to męczące, ale roześmiana twarz Mary rekompensowała mu wszystko z nawiązką. Teraz pozostały mu tylko milknące echa tamtych czasów. Zaczął odwiedzać Mariana, właściciela sklepu, Heńka, weterana z Korei i Wietnamu i Stanisława, niegdyś maklera giełdowego, zrujnowanego przez rozwód z żoną. Wiele lat wcześniej we czwórkę założyli mały zespół muzyczny. W pubie, gdzie spotykali się miejscowi Polacy, grali covery wielkich przebojów. Ale to było dawno. Teraz już nawet nie ma tamtego budynku. Pewnego dnia postanowili umówić się na mecz. Polska miała grać z Włochami, a Marian łapał u siebie TVP. Październikowa sobota, godzina dwudziesta. Będzie miło pogadać, powspominać stare dzieje…
Kolejne samochodowe wycieczki dostarczały mu coraz to nowych obserwacji. Widział ludzi spacerujących po ulicach, spieszących się nie wiadomo dokąd, dzieci nie wiedzieć czemu opuszczające szkołę. Chłopaczków wystających na rogach. Po tygodniu przejażdżek zaczął poznawać niektóre najbardziej charakterystyczne postacie. Faceta w czarnym prochowcu o jedenastej trzydzieści zmierzającego do kościoła, kilku młodych chłopaków snujących się bez celu po całej dzielnicy, niezbyt przyjaznego blondyna kręcącego się wokół szkoły. Szczególnie on zwrócił uwagę Nicka. Gdyby nie wieloletnie doświadczenie, zachowanie mężczyzny mogło mu się wydać zupełnie zwyczajne. W każdym razie na tyle zwyczajne, na ile zwyczajne jest zachowanie bezrobotnego alkoholika. Siedząc na ławce, czytał wczorajszą wymiętą gazetę, pił tani alkohol i marnował kolejne godziny. Co jakiś czas wypalał wyjętego zza pazuchy papierosa albo zjadał byle jaki posiłek. Mimo niezbyt długich obserwacji Nick zdołał dostrzec jeden drobny szczegół. Blondyn nigdy nie był pijany! Udawał pijanego, ale był nazbyt czujny, zbyt stabilny i precyzyjny. W piątek, dzień przed umówionym spotkaniem z kolegami, postanowił dokładnie mu się przyjrzeć. Ustalił z Miguelem, by ten przekazał klucz do jego pokoju Jessice i powiadomił ją, że może się spóźnić, sam zaś udał się do niewielkiego baru, idealnego punktu obserwacji okolic szkoły. Samochód zostawił w garażu — zbytnio rzucał się w oczy. Zamówił piwo, usiadł w rogu sali i czekał. Przez okno bacznie obserwował nieznajomego. Różowe tabletki i fiolki z czaszką, różowe tabletki i czacha… cholera, że też nie mogli wymyślić czegoś oryginalniejszego! Facet na ławce oddawał się swoim codziennym zajęciom. Pił, czytał gazetę, palił. Sto metrów za nim Nick robił dokładnie to samo. Poza paleniem. Nigdy nie lubił tego świństwa. Minuty mijały powoli. Nie działo się nic ciekawego. Kelnerka co jakiś czas przemykała obok Nicka, zbierając z jego stolika puste butelki i filiżanki. Całkiem ładna, trzeba przyznać. Gestem ręki przywołał dziewczynę.
— Widzisz faceta na ławce? — spytał, a ona przytaknęła. — Jeśli wstanie, zapukaj do toalety. — Wręczył jej dwadzieścia dolarów i skierował się ku drzwiom w głębi lokalu. Kelnerka bez słowa wróciła na swoje miejsce przy barze, teraz jednak ukradkowo spoglądając w stronę szkoły.
*
Nick powrócił na swoje stanowisko przy stoliku równo z dzwonkiem kończącym lekcje. Dzieci wesoło wybiegły ze szkoły. Facet na ławce obserwował je ze sporym zaciekawieniem. Zdawał się kogoś wyglądać. Plac z wolna zaczynał się wyludniać. Dzieci rozpierzchły się we wszystkie strony. Mężczyzna nie zamienił słowa z żadnym z nich. Odczekał jeszcze kilka minut i ruszył w lewo, ku głównej ulicy. Nick także zerwał się z miejsca. Rzucił kelnerce kolejne pięćdziesiąt bucksów i pożegnany uprzejmym „Hasta la vista, señor” opuścił bar El Pato. Niespiesznie podążał za blondynem.
Gdzieś przy drugim końcu ulicy usłyszał warkot silnika. Między budynkami przemknął samochód. Dostrzegł tylko jego kolor — biały. Poszedł dalej w ślad za mężczyzną. Główną w lewo, drugą w prawo, przez podwórko, trzecią w lewo. Nic przyjemnego — zaniedbane budynki, pełno śmieci i wszechobecny piach. Piach. Jedyna rzecz, której w tej części miasta ludzie mają w nadmiarze. Na ulicach, w domach, w sklepach, w butach, wszędzie. Blondyn, zasłaniając usta kołnierzem płaszcza, przebijał się przez pełen pyłu wiatr, Nick, nie zwracając uwagi na siekące twarz ziarenka, szedł za nim. Odgłos uszkodzonego tłumika rozległ się gdzieś za jego plecami. Ktoś wysiadł z samochodu. Kilka osób. Początkowo powolne, oddalające się kroki nagle przeszły w coraz szybszy i głośniejszy bieg. Zerknął przez ramię. Jego serce zakołatało, a mięśnie skurczyły się w nerwowym odruchu. Spojrzał na śledzonego mężczyznę. Spokojnie szedł dalej. Stukot butów narastał. Nick nerwowo otarł pot z czoła i nieznacznie przyspieszył. Jeszcze piętnaście metrów. Przed sobą nie dostrzegał nic, co mogło się przydać. Zamkniętą bramę, obdartą kanapę, popękane lustro. Raptownie, niemal równo z krawędzią budynku, skręcił w prawo w niewielką alejkę między blokami.
Wypełnione ponad miarę kontenery na śmieci, schody pożarowe bez połowy stopni… i ściana, poszarzała, obdarta z tynku ściana. Ślepa uliczka.
*
Odwrócił się na pięcie i oparł placami o mur. Biały pył brudził jego ręce i ubranie. Spiky przyglądał mu się z okrutnym zadowoleniem. Z pełnym pewności siebie uśmiechem.
— Ciekawe miejsce na spacer, staruszku — rzucił z zawahaniem przy ostatnim słowie. Chociaż w sumie… — Gdzie ci tak śpieszno? Czyżbyś zapomniał swojego scyzoryka? — Jego lodowaty ton odbijał się tępym echem od brudnych ścian.
— Cóż za miłe spotkanie! Pablo, czyż nie? Największy gangster w El Mariachi! No, zaraz po swoim rosyjskim przełożonym.
Latynos skrzywił się i postąpił kilka kroków przed siebie, groźnym spojrzeniem świdrując Nicka.
— On nie jest moim szefem — syknął. — Razem robimy interesy!
Polak rozłożył ręce, gestem przyznając się do błędu.
— Ależ oczywiście — rzucił przepraszająco. — „Zaraz znajdę ci jakąś robotę” to typowa fraza wśród biznesowych partnerów.
Na dłoni młodzieńca błysnął kastet. Pod połami jego kurtki Nick dostrzegł też pistolet, który już raz celował w jego pierś. Z trudem powstrzymując dreszcz, spytał z nienaturalnym spokojem:
— Może ze mną też zrobisz jakiś interes? — Spiky splunął, słysząc te słowa, i nadal powoli zbliżał się do Nicka. — No tak. Twoja działka to wrogie przejęcia.
Każdy krok i każda sekunda zdawały się trwać godzinami, jednak dystans dzielący Nicka i Pablo zmniejszał się w zastraszająco szybkim tempie. Piasek skrzypiał złowieszczo pod butami Latynosa.
— Pokażę twój niewyparzony język Jessice. To powinno nauczyć ją posłuszeństwa wobec brata.
Jej imię odbiło się głuchym echem w uszach Nicka. Jessica! Zmrużył oczy i rozłożył ręce. Długim wdechem wciągnął do ust powietrze. Zastygł pośród wypełniającej umysł pustki. Wiatr poderwał z ziemi niezliczone ziarenka piasku, rzucając nimi chaotycznie po całej alejce. Jak śnieżna zamieć. Zawieja. Kłębowisko pyłu spowiło wszystko. Spiky zasłonił twarz dłońmi, poczuł uderzenie i odruchowo cofnął się o kilka kroków. Wiatr zelżał. Z cichym szelestem piach opadał na ziemię, obsypując młodzieńca. Pablo nerwowo otrzepał włosy i spojrzał przed siebie. Ściana.
*
Zataczając się z wyczerpania, niemal doczołgał się do drzwi. Czuł ucisk za mostkiem, duszność, zawroty głowy. Miał wrażenie, że serce wyskoczy mu z piersi. Ból promieniował do lewej ręki i barku. Przed oczami tańczyły mu migotliwe światełka. Drzwi otworzyły się z głośnym skrzypnięciem. Potykając się o próg, upadł na pościelone łóżko. Nie miał już więcej sił. Jakby z oddali usłyszał czyjeś kroki. Ktoś krzyczał. Nie był w stanie zrozumieć choćby słowa. Wszystko było rozmazane. Poczuł na czole czyjąś dłoń. Znów niezrozumiałe słowa. Oddalające się kroki. Cisza.
*
Wszystko było białe. Sufit, ściany, pościel, ubranie stojącej obok łóżka kobiety. Oślepiająco białe. Przymknął oczy, był wyczerpany. Każdy pojedynczy mięsień zdawał się przeciążony.
Najdrobniejszy ruch sprawiał trudność. Nawet myślenie, skupienie myśli. Ogarniała go senność, ogromna senność.
*
Obudziły go wpadające przez okno jaskrawe promienie słońca. Był w tym samym, nieznanym, białym pokoju.
— Puśćcie mnie! Muszę tam wejść! Zostaw mnie! Nick! Nick! Żyjesz!
Histeryczny głos Jessiki dobiegł go niejako z oddali, ale dostrzegł ją biegnącą ku sobie, mimo stanowczego sprzeciwu dwojga ludzi. Gdzieś już widział ich stroje, ale w obecnym stanie świadomości różnica między tuniką Konfucjusza a strojem Johna Rambo zdawała się niezwykle mglista i rozmyta. Słyszał pikanie jakiejś maszyny. Głosy z korytarza. Kroki i szuranie. Z tego wszystkiego jego umysł ogarniał tylko Jessicę. Po prostu wiedział, że Jessica była Jessicą. Było to coś tysiąc razy bardziej oczywistego niż fakt, że lampa to lampa, a sufit to sufit. Dziwne uczucie. Wszystko, cały świat rozmyty i poplątany, tylko ona wyraźna i oczywista. Dziewczynka rzuciła się na jego szyję i zasypała potokiem słów wykrzyczanych bez tchu. Zdecydowanie zbyt szybko. Przemknęły jako fala dźwiękowa przez jego mózg, zostawiając tylko ślad swego przejścia, zero informacji. Nick postanowił szybko połączyć fakty w całość, by odpowiedzieć sobie na istotne pytanie: „Gdzie ja, u diaska, jestem?!”. Dostrzegł trzy możliwe opcje.
„Umarłem i jestem w niebie!” — Czuł na sobie ciężar jej ciała, jego ciepło, delikatny dotyk jej włosów. — „Bez sensu… skąd tu Jessica?!”
„Może śnię? Niby wszystko się zgadza, ale czemu jestem taki zmęczony?”
„Nie… Wiem! Opowiedziałem im, jak uciekłem Spikiemu, i wsadzili mnie do wariatkowa! To jest to! Stroje pasują!” — W końcu wpadł na to, skąd je zna. — „Świetnie. Ale czy tam wpuściliby Jessicę?”
Mimo maniakalnego pędu myśli umysł mężczyzny nie potrafił odnaleźć rozwiązania. Tymczasem Jessica, nie słysząc żadnej jego reakcji, umilkła, tylko jej wielkie, brązowe oczy czujnie go obserwowały. On zaś uznał swoją porażkę i postanowił wykorzystać pierwsze koło ratunkowe — telefon do przyjaciela — i, głośno przełykając ślinę, spytał, choć słowa z trudem przeciskały się przez gardło:
— Co to za miejsce…? — zabrzmiał jak dziewięćdziesięcioletni starzec.
— Nick! To szpital! Wróciłeś do domu i… — przerwała, widząc przerażenie w jego oczach.
— A więc jednak wariatkowo — wydusił załamany.
— Co ty pleciesz! Zemdlałeś, pan Rodriguez zawiózł cię do szpitala! — Mówiła na granicy szybkości jego pojmowania. — Myślałam, że umrzesz… minęło kilka dni!
— Kilka dni — powtórzył głucho Nick.
— Strasznie się bałam, przychodziłam codziennie po szkole, pomyślałam, że nie chciałbyś żebym opuszczała lekcje.
Na jego przemęczonej twarzy zatańczył cień uśmiechu, a tajemnicze ciepło rozlało się po całym ciele, począwszy od pewnego miejsca nieznacznie na lewo od mostka. Oczy zaszły mu lekką mgiełką. Poczuł się znacznie lepiej. Głębiej wciągnął powietrze.
— Jesteś niezwykła. Dziękuję ci. I proszę, wybacz. Wiszę ci sporo kasy, mała!
I ona się uśmiechnęła. Bez słowa objęła go za szyję i na moment zastygła w uścisku. Przemykające pomiędzy rozchylonymi żaluzjami promienie słońca rozświetlały pokój. Ich blask był przyjemny i ciepły. Niesamowite. Wokół emanowało szczęście. Więc może jednak raj…?
*
Leżąc w łóżku, tym razem własnym, w pokoju wynajmowanym od pana Rodrigueza, zastanawiał się, jak mogło do tego dojść. Jeden taki numer, jedna szaleńcza ucieczka kosztowała go niemal tydzień wyjęty z życiorysu plus nie wiadomo ile czasu na powrót do sprawności? „Aż tak się postarzałem?” Kiedy doszedł do siebie, lekarze powiedzieli mu, że miał zawał i musieli mu założyć jakieś stenty. Cokolwiek to było. Podobno jego serce od dłuższego czasu nie pracowało właściwie, naczynia były przewężone i podczas wysiłku doszło do niedokrwienia, a potem czasowej dekompensacji układu krążenia. Wsadzili mu tam metalowe rurki, aby to naprawić. Została blizna, ale niewielka. Kazano mu regularnie łykać tabletki, czego z pewnością szybko by zaniechał, gdy był sam. Ale nie był. Jessica krzątała się po pokoju, przygotowując mu kolację. Czuł straszny dyskomfort, leżąc w łóżku, kiedy ona wracała ze szkoły i wszystko robiła za niego. Dyshonor! Czy to nie on miał jej pomagać? Cóż mógł jednak zrobić, gdy usłyszał tak stanowcze: „Nie! Jesteś jeszcze zbyt słaby!”. Najgorsze w tym wszystkim było to, że miała rację. Gdyby pewnego dnia się nie zjawiła, Nick musiałby chyba wykonać telefon do domu starców. O ile udałoby mu się do niego dotrzeć. Ale tu była. Wczoraj, dziś, tydzień temu. Jutro również. Brakowało mu słów, by opisać swoją wdzięczność. Była jak chłodna bryza w upalny dzień, jak… Wnosiła do jego domu niezliczone pokłady życia, energii, ciepła, radości, światła. Najlepsze remedium na jego stan. Tysiąckroć lepsze niż lekarskie pigułki. W połączeniu ze starą, dobrą muzyką Yes dobiegającą z głośników nadawała sens jego spowolniałej egzystencji. Przez okno sączyło się ciepło. Lekki wiatr smagał liście. Fruwały ptaki. Nawet unoszący się wszędzie piach nie wydawał się już tak irytujący. Nick czuł się szczęśliwy. Kto by pomyślał — z trudem wstając z łóżka — szczęśliwy!
Jessica zbliżyła się do niego i podała mu kanapki. Oczywiście z polskiego chleba, z polskim masłem i polską szynką. Nie dość, że patriotyczne, to jeszcze najsmaczniejsze.
— Powinieneś pić mleko, Nick — skonstatowała z głębokim namysłem dziewczynka. — Dobrze by ci zrobiło. Ja zawsze piję mleko, kiedy jestem chora.
— Mleko — odparł — to pił Leon Zawodowiec. Ja jestem Nick Sokolsky i piję colę.
— Aleś ty uparty! Powinieneś też zacząć ćwiczyć. Tak jest napisane w wypisie. — Palcem postukała w kartkę leżącą na stole. — Stopniowo zwiększana aktywność fizyczna. — Nick pokiwał głową. — Tak w ogóle — zawahała się — moi rodzice chcieliby cię poznać. W zasadzie to moja mama. Wezwała ją dyrektorka. Była zachwycona poprawą moich wyników. Ona też. Powiedziałam, że jesteś księgarzem, a ja pomagam ci rozkładać towar i czasem zastępuję cię przy kasie. — Spojrzała na Nicka wyczekująco, jakby z obawą, że to drobne oszustwo nie przypadnie mu do gustu. Nie zareagował. — Musiałam coś wymyślić, bo inaczej pomyśleliby, że… no wiesz, że ja…
— Oczywiście. Historia o starym, bezrobotnym Polaku płacącym ci za chodzenie do szkoły brzmi bardzo podejrzanie. — Wbrew woli w jego ton wkradła się nuta goryczy.
— Wcale nie jesteś stary!
— Musiałabyś być lepsza od Audrey Hepburn, żebym dał się nabrać.
Przez moment Jessica szukała sposobu, żeby go pocieszyć.
— Właśnie, Nick! — Radosna ekscytacja wypełniła jej głos. — Zupełnie zapomniałam! Zapisałam się do kółka teatralnego i wiesz co? — Z zaciekawieniem uniósł brwi i potrząsnął przecząco głową. — Panna Goodwill stwierdziła, że mam talent i mogę w przyszłości zostać aktorką.
— Gratuluję! — Nick wydał z siebie coś, co miało być okrzykiem, i podkreślił swe słowa jednoosobowym aplauzem. — Ale nie zapomnisz o mnie, gdy już dostaniesz Oscara? — Spojrzał na dziewczynkę niezwykle podejrzliwie, spod przymrużonych powiek.
— Nigdy! — zapewniła. — Ale najpierw zobaczysz nasze szkolne przedstawienie. Za trochę więcej niż miesiąc przedstawiamy…
— Alicję w krainie czarów — wypalił Nick, a dziewczynka zamilkła, patrząc nań w bezgranicznym szoku.
— Skąd wiedziałeś?! — szepnęła.
— Ach, ta anglosaska kultura. Nic, tylko nieśmiertelna Alicja, Czarnoksiężnik z Oz i Never Ending Story.
— Nie lubisz ich? — Jej ton skojarzył się Nickowi z frazą „nie lubisz kremówek?!”, co jak sam uznał, niezbicie świadczyło o fakcie, że ostatnie próby „bycia na czasie” zaczynały padać mu na mózg. Choć właściwie, przecież każdy lubi kremówki, prawda?
— Jasne, że lubię — zapewnił. — A twoje wykonanie z pewnością będzie wyjątkowe.
— Dzięki. — Wymienili uśmiechy.
Zapadła cisza, w której mężczyzna zdawał się nad czymś rozmyślać. Wzrok dziewczynki stawał się coraz bardziej pytający, więc bez dalszej zwłoki rzucił:
— A tak właściwie to z jakiej okazji to przedstawienie?
Jej wzrok się zmienił. Teraz wyglądała na zaniepokojoną.
— Nick! Święta! — Jej okrzyk oznajmiał oczywistą oczywistość tego faktu.
Święta! Już za miesiąc Święta! Kto by pomyślał. Ależ ten czas szybko mija.
— Zaraz, zaraz. To jaki jest dzisiaj dzień?
— Środa.
— Ale…
— Jedenasty listopada, nic specjalnego.
Nick prawie zakrztusił się własną śliną w przypływie nagłej ekscytacji. Krztusząc się i kaszląc, wykrzyknął z oburzeniem:
— Nic specjalnego! Matko Święta, w dużej szafie na górnej półce leży flaga! — Gestem wskazał miejsce, o którym mówił.
Dziewczynka początkowo nawet nie drgnęła, mierząc go podejrzliwym spojrzeniem. Wreszcie ruszyła ku szafie. Otworzyła drzwi i sięgnęła na półkę.
— Tu nie ma żadnej flagi, Nick — stwierdziła. — Tylko firanki i jakieś biało-czerwone płótno…
— Biało-czerwone płótno?! — wysapał Nick w kolejnym przypływie oburzenia. — To nie żadne płótno, tylko flaga! Powinien tam być…
— Czekaj, Nick. — Jessica przerwała mu bardzo stanowczo, chcąc uspokoić gorączkową atmosferę wywołaną przez podaną datę. — Nic nie rozumiem. Co to za flaga? Co to za święto? Chyba coś ci się pomyliło.
Usiadł na łóżku mimo jej wyraźnego sprzeciwu. Oparł się plecami o ścianę i spojrzał na nią trochę spokojniej. Wziął dwa głębokie wdechy i powiedział odrobinę niecierpliwie:
— Nic mi się nie pomyliło, mała. Jedenasty listopada to polskie święto narodowe. Święto Niepodległości, coś jak wasz czwarty lipca.
— I to jest polska flaga, tak? — Jessica poczuła się strasznie głupio. Jak mogła pomyśleć, że Nick majaczył?! Gdy mężczyzna przytaknął, rzuciła onieśmielona: — Przepraszam, Nick, nie wiedziałam.
Mrugnął i uśmiechnął się.
— Stary Nick naprawdę jeszcze nie zwariował — rzucił przekornie.
— Wiem — spróbowała zabrzmieć stanowczo. — Gdzie mam to zawiesić?
— W szafie jest trzonek, a za oknem metalowy uchwyt — wyjaśnił Polak pogodnie, widząc, jak bardzo dziewczynka jest zakłopotana. Przecież miała prawo nie wiedzieć.
Idąc za jego wskazówkami, z przygotowaną flagą wychyliła się przez okno. Z prawej? Nic. Z lewej? Nie. „Gdzie on tu widzi jakiś uchwyt?!” — przemknęło panicznie w jej myślach. Bała się, że jeśli go nie znajdzie, Nick uzna ją za idiotkę. Zaraz. Wychyliła się nieco bardziej i spojrzała pod zewnętrzny parapet. Tkwiła tam metalowa rurka, zardzewiała i zakurzona. Jessica zastanawiała się, kiedy Nick ostatnio jej użył. Rok temu? A może tkwiła tam bezużytecznie przez cały czas, odkąd przebywał w motelu? Może dopiero spotkanie z Jessicą obudziło w nim tę dawną potrzebę?
— Mam go! — zawołała dziewczynka i mając poczucie, że robi dla niego coś ważnego, zatknęła flagę.
Biało-czerwone barwy załopotały ponad ulicą. Jessica odwróciła się w stronę Nicka z szerokim uśmiechem. Czuła się potrzebna i użyteczna. Zdolna do niesienia pomocy. Silna. Chociaż tutaj, w tym pokoju, z dala od burz zewnętrznego świata miała w sobie potencjał do działania. Zmiany. W ostatnich dniach Nick często narzekał, że stał się dla niej ciężarem. Nic bardziej mylnego. Pomagając mu, czuła, że zasługuje na jego uznanie, że zapracowuje na poprawę losu. Nie uratował jej ślepy traf, ale jej wola, zaangażowanie, sprawczość.
Oparty o ścianę Nick zmrużył oczy z wyrazem ukontentowania na twarzy. Jego miarowy oddech uzmysłowił jej, że zaraz zaśnie. Przysiadła na parapecie i przyglądała mu się przez jakiś czas, a potem cicho wymknęła się z pokoju. Niech odpocznie. Jutro przyjdzie czas na naukę.
*
Dzięki obecności Jessiki Nick coraz szybciej wracał do pełni sprawności i wkrótce, bez większych trudności, wykonywał większość codziennych zajęć. Łykał tabletki, chodził po schodach, a nawet kupił małe hantle do ćwiczeń. Powrócił też do swoich ulubionych samochodowych wycieczek, na wszelki wypadek nie wspominając o tym dziewczynce. Śledzenie tajemniczego blondyna pozostawił na później — nie był jeszcze wystarczająco pewny siebie, by podjąć się tej misji. Listopadowe dni mijały szybko, przemykając się pomiędzy późnymi przebudzeniami i wczesnym zapadaniem w sen. Jessica cieszyła się ze swoich teatralnych postępów, opowiadała mu o szkolnych przyjaźniach i zabawach. Nick żył w istocie jej światem, sam też powracając do swych lat dziecinnych, jakże odmiennych i odległych. Mimo tak wielu przeżytych dni, tylu doświadczeń i znajomości, czasy młodzieńcze wciąż tkwiły w jego pamięci wyraźne i przejrzyste, jak dawniej. Jego dzieciństwo nie było wolne od problemów, ale teraz powracały do niego głównie idylliczne wspomnienia z wiejskich wakacji, zielone pagórki, pola i cieniste lasy, przyjaciele i nauczyciele sprzed lat. Pierwsza miłość i pierwsze zwątpienie… ach! Gdyby ona teraz z nim była! Starał się choć na moment przypomnieć sobie jej twarz. Starał się?! Przecież zawsze miał ją przed oczyma. Jej ciemne, połyskujące bursztynem włosy, lśniące diamentem oczy… Tak, bajeczne oczy. Jak u Jessiki. Trochę. Choć w sumie czy były podobne? Chyba nie, nie za bardzo. Może w pewnym sensie… Coś w tym było, coś je łączyło. Obrys cienia. Równie idealny obrys cienia. Cóż za cecha. Ciężkie westchnienie wypełniło pokój. Długie życie. Jakże długie jest to życie. Długie życie ciągnie za sobą wiele śmierci, widzianych z boku. Oprócz własnej. Wielu bliskich przemija, ty zaś trwasz. Jak monument. Pomnik. Czego? Czegoś na pewno, taką przynajmniej Nick miał nadzieję. Myśli sączyły się przez jego umysł powolnym, flegmatycznym strumieniem. Ślizgały się gdzieś po krawędziach świadomości, by niknąć po chwili w pętlach czasu. Miarowy szum wentylatora był świadectwem jego upływu. Czas nieustannie uciekał. Gnał naprzód. Chwilami zbyt szybko, innym razem zbyt wolno, ale nigdy tak, jak powinien. Irytujące. „Muszę w końcu zabrać się za ten Panthax” — pomyślał Nick ze zmęczeniem. — „Im dłużej tu siedzę, tym gorzej dla niej, dla Jessiki. Jeśli coś jej się stanie, własnoręcznie zatłukę tych żółtków. Niemców. Ruskich. Czy kto, u diaska, produkuje ten syf! Ruscy… Coś w tym jest. I fabryka tekstyliów. Blondyn. Rusek, fabryka, blondyn…”
*
Piąty grudnia. Tam, skąd pochodził Nick, ta data znaczyła tylko jedno. Zresztą, każdy wie, co oznacza piąty grudnia, nie? Jutro Mikołaj! Trzeba kupić prezenty. Perspektywa kolejnej wycieczki do centrum Nickowi niespecjalnie przypadła do gustu, ale prezent, co oczywiste, był sprawą nadrzędną. Przy okazji odwiedzi sprzedawcę w sklepie płytowym. Kupi coś Marianowi, Heńkowi i Stasiowi. Zdziwią się chłopcy. Pozostawała tylko jedna niewiadoma. Uno grande piccolo problemo. Co kupić Jessice? Czego może pragnąć trzynastolatka dwudziestego pierwszego wieku? Kiedy Nick miał trzynaście lat, dziewięćdziesiąt procent istniejących aktualnie rzeczy nie było nawet w fazie planów. To było jakieś… mniejsza z tym, ile lat temu. Dawno. Dwudziesty pierwszy wiek, trzynastolatka, latynoska, z niezamożnej rodziny. Spektrum możliwości było ogromne. Kosmiczne. Gdyby na półkach był tylko przysłowiowy ocet, wybór stałby się prostszy. Dzięki Bogu tak nie jest. „Pomyśl, Nick, pomyśl!” Zainteresowania. Co robi Jessica w wolnym czasie? „Przychodzi do mnie” — stwierdził Nick w myślach, zdając sobie w pełni sprawę z faktu, że to nie wyjaśnia zbyt wiele. Co robi, gdy jest z przyjaciółmi w swoim wieku? „Kto to wie…” Prezent, prezent, prezent. Pierwsze skojarzenie? Prezent i kobieta? Perfumy i ubrania!!! No jasne! Prawdę mówiąc, Nick nie wpadł na ten pomysł sam. Pomógł mu niezawodny blok reklamowy w środku oglądanego filmu. Nie ma jak reklamy perfum, ubrań, pieluszek i zupki instant między „I’m your…” i „father” wypowiadanymi przez Dartha Vadera. Przynajmniej raz na coś się zdały. No więc do boju! Chyżo między niezliczone sklepowe półki i setki tysięcy produktów, między plakaty, banery i promocje, między niezliczone rzesze kupujących. Miał genialny plan. Sukienka na przedstawienie! Z jej wyobrażeniem przemierzał niezmierzone otchłanie sklepów, starając się nie zważać na bombardujące go zewsząd oferty zakupu wszystkiego. Po niemal trzech godzinach, wyczerpany do granic swych psychofizycznych możliwości, tryumfalnie dotarł do kasy ze swoją zdobyczą. Sukienka była fantastyczna. Idealna dla Jessiki. Przynajmniej według niego. Odetchnął głęboko, gdy ostatecznie wydostał się z zatłoczonego centrum handlowego i ruszył w kierunku sklepu z płytami. Mijał zadbane domy, eleganckie hotele, przystrzyżone trawniki i przemykających wszędzie zwykłych, uśmiechniętych ludzi. Feerię barw. „Całkiem przyjemna okolica. Może kiedyś powrócę do tego świata” — pomyślał. — „A z pewnością wyślę do niego Jessicę”. Sprzedawca w sklepie płytowym był jak zawsze niezawodny. Razem wyśmiali ekologów i ich efekt cieplarniany, feministki z ich równouprawnieniem, młodych cwaniaczków w opadających spodniach… Śmiejąc się na wspomnienie tej rozmowy, Nick wracał do domu. Za oknem budynki szarzały i mizerniały, ale jego nastrój pozostawał niezmienny. A może nawet stawał się coraz lepszy na myśl o spotkaniu z Jessicą? Wyczekiwał go z rosnącą ekscytacją. Swój prezent, bez przesadnej skromności, uznał za idealny. Czy mogło być lepiej? Już jutro Mikołaj! Hurra!!!
*
— Proszę — odpowiedział głos zza drzwi, gdy tylko zapukała do pokoju numer siedem w tanim motelu na głównej ulicy El Mariachi.
Weszła. Powitały ją, dobiegające z głośników, fanfary. Nick wyłonił się zza szafy, niosąc jej szklankę chłodnej coli. Był w szampańskim nastroju. Ubrany w wielobarwną koszulę z hinduskim wzorem i niebieskie jeansy, w swych długich, siwiejących włosach zdawał się podstarzałym przywódcą okolicznej grupy hipisów. I znów jakby odmłodniał. Odzyskał siły.
— Rozgość się, rozgość! — Jego rozanielony głos wesoło zabrzmiał w jej uszach.– Spróbuj ciasteczek, są wyśmienite! Muszę się przyznać, nie wytrzymałem i zjadłem jedno.
Uśmiechnęła się. Był zdrowy! Miała ochotę usiąść obok niego, przytulić głowę do jego ramienia i powiedzieć o wszystkich smutnych i niepokojących sprawach, które ją otaczały. O tym wszystkim, czym żyła poza jego pokojem. Ale teraz był taki radosny! Jakże mogłaby popsuć mu to święto? Nick biegał po pokoju z niezmierną szybkością, stawiając na stole kolejne smakołyki. Nagle muzyka ucichła, a Nick ukrył się za otwartymi drzwiami szafy.
— A teraz… prawdziwy gwóźdź programu! — zawołał niczym prezenter prowadzący wielkie telewizyjne show. — Panno Jessico, proszę o powstanie — dodał z przesadną kurtuazją.
Podniosła się z krzesła i z pełnym zaciekawienia rozbawieniem oczekiwała dalszego rozwoju sytuacji. Nie miała pojęcia, co też ją czeka. Przecież to jego imieniny, prawda? Musiała przyznać, że potrafił sprawić, by w krótkim czasie zapomniała o swoich problemach. Chociaż nawet nie zdawał sobie z nich sprawy. Z wdzięcznością oddała się tu i teraz, pozwalając, by zewnętrzny świat, choć na chwilę, rozpłynął się w niwecz. Nick wyłonił się zza drzwi w płaszczu i czapce Świętego Mikołaja. Czy czasem nie pomyliły mu się dni? Wyglądał komicznie, jak przybysz z innej planety. Jedną rękę wciąż trzymał za szafą.
— Przyjmij ten drobny prezent od starego Nicka — stwierdził Polak ze wzruszeniem.
Sukienka wyłoniła się z ukrycia i ujawniła w całej swej krasie. Wspaniała! Błękitna, u góry marszczona, ze skromnym dekoltem, ale bez ramion, od pasa puszczona luźno na kształt obszernych fali. „Skąd on wytrzasnął coś takiego!?” Jessica była olśniona niezwykłością prezentu. Nigdy nie sądziła, że kiedykolwiek otrzyma coś podobnego.
— Nick! Jest niesamowita! — zawołała, jednak ekscytacja w jej tonie mieszała się z obawą. — Ale dlaczego już dzisiaj? Jest dopiero szósty grudnia!
Nick zatrzymał się na moment, po czym teatralnie palnął się w czoło.
— Ależ oczywiście — zaśmiał się. — Na śmierć o tym zapomniałem. Widzisz, mała, to polski zwyczaj, właśnie dzisiaj w dzień Świętego Mikołaja ludzie obdarowują się prezentami. W Ameryce nie ma takiej tradycji.
Dziewczynka przygryzła wargę, myśląc, że kolejny raz bezpodstawnie podejrzewała go o demencję.
— Ach, to bardzo miłe — stwierdziła, by po sekundzie wahania rzucić mu się na szyję i zastygnąć w uścisku.
Gdyby ta chwila mogła trwać dłużej, trwać bez końca! Poczuła się bezpieczna, chroniona przed całym zewnętrznym światem, każdym bliskim i dalekim złem. Niechętnie cofnęła złożone na jego karku ramiona i usiadła na swoim miejscu, wciąż bezwiednie wpatrzona w Nicka. Sukienka dumnie powiewała obok niej, muskana delikatnym podmuchem wiatru. W oczach mężczyzny Jessica była w pewien sposób podobna do tego stroju — równie niecodzienna, równie niezwykła. Usiadł po drugiej stronie stołu, z czułością spoglądając w jej stronę.
— Ja też mam coś dla ciebie — usłyszał z jej ust. Nie była pewna siebie, lecz speszona i onieśmielona. Przecież jej prezent nie mógł równać się z tym, który dostała. — Nie znałam waszej tradycji, ale w końcu dzisiaj są twoje imieniny!
Na twarzy Nicka odmalowało się zdumienie. Nie, nie dlatego, że miała dla niego prezent. Ale z powodu okazji. To przecież jego imieniny! Czemuż na to nie wpadł? Nick znaczy Mikołaj! Toż to jasne! Oczywiste! Już niemal o tym zapomniał. A przecież Mary zawsze tak do niego mówiła. Mikołaj, Mikołaj, MIKOŁAJ! Jego ja, zagubione, porwane przez samotność jestestwo. Sięgnął po paczkę i natychmiast rozerwał ozdobny papier. Obrazek. Pejzaż wyśnionego świata trzynastoletniej dziewczynki. Delikatne pastelowe barwy, słońce, zielone łąki i wzgórza. W oddali szczyty nieprzebytych gór. Samotny dom i prowadząca doń ścieżka. Arkadia. Nieskazitelna kraina snów. Podobna trochę do krainy jego dzieciństwa. Jakże chciałby się tam znaleźć! Przez dłuższą chwilę przyglądał się obrazkowi w pełnym skupieniu.
— Nie podoba ci się? — Niepewność w jej głosie zdała się potęgować przez te kilka sekund.
— Ależ skąd! Jest wspaniały! Chciałbym zamieszkać w takim miejscu, w ciszy, spokoju, z dala od problemów, Panthaxów… — urwał, sam przerażony słowem, które nieświadomie wyrwało się z jego ust.
Jessica zastygła z oczami wlepionymi w jego oczy. Panthax! Skąd on wie o Panthaksie?! Całe El Mariachi kręci się wokół niego? Pablo, szkoła, teraz Nick! „To ja miałam mu powiedzieć o problemach z Panthaxem!” — załkała w myślach.
— Powiedziałeś Panthax? — spytała głucho, łudząc się, że się przesłyszała.
— Tak. — To rozwiewające nadzieję słowo przyprawiło ją o nieprzyjemny ucisk w klatce piersiowej. — Wiesz coś o tym? — Nick również stał się czujny. Może Jessica podrzuci mu jakiś trop? To przecież ona od lat żyje w tej dzielnicy.
— Nie. — Przez jej umysł przemknął strumień myśli. — Wydawało mi się, że gdzieś to słyszałam, ale to było coś innego. — Starała się, by jej kłamstwo zabrzmiało wiarygodnie. Nie chciała rozmawiać o tym teraz. Musiała to przemyśleć, złożyć w całość. Powie Nickowi, gdy będzie gotowa.
— Rozumiem — odparł powoli mężczyzna, bacznie sondując ją wzrokiem.
Nie uwierzył. Z pewnością nie uwierzył. Czemu więc o nic nie pytał? „Nie mam zamiaru wplątywać w to Jessiki!” — powtórzył sobie kilkukrotnie, na przekór chęci drążenia sprawy. „Wypytaj ją! Szybciej to załatwisz! To dla jej dobra!” — podpowiadał drugi głos w jego głowie. Przez moment szarpał się z myślami.
— Nieważne, mała. Nie przejmuj się tym. To nic ważnego.
Cicho odetchnęła z ulgą. Tak jak chciała, odłożył rozmowę na później. Dokończyli uroczystość, lecz atmosfera stała się dziwnie obca.
Gdy Jessica poszła do domu i Nick pozostał sam, długo nie potrafił zasnąć, spierając się ze sobą na argumenty. Za próg pokoju numer siedem wkradła się tajemnicza i nieznana niepewność. Podejrzliwość. Cień.
*
Całkiem nowy, srebrny ford przemknął wśród zrujnowanych pseudodomów najgorszej ze złych części El Mariachi. Wzniecając tumany kurzu, zatrzymał się przed jednym z nich. Porównując go z sąsiadującymi budynkami, ktoś ze sporą dozą cynizmu mógłby określić go mianem swoistej willi, przedziwnego pałacu księcia biedoty. Byłaby to jednak kompletna bzdura. Spadając po szczeblach społecznej drabiny, mieszkańcy owego domu zachowali wystarczająco dużo środków, by utrzymać nieprzeciekający dach, okna zbrojne w szyby i drzwi zamiast upchniętej we framugi tektury. Ściany w całości składały się z cegieł, nie zaś z dziwnej mieszaniny drewna, kartonu i blachy falistej, która królowała wśród okolicznej zabudowy. Stan surowy zamknięty — stwierdziłby ekspert od budownictwa. Istna rezydencja, mawiali współtowarzysze w biedzie. Rozglądając się po okolicy, trudno było uwierzyć, że jeszcze kilkanaście lat wcześniej było to bogate osiedle domków jednorodzinnych. W czasie, gdy budynki nieco bliżej centrum zaczęli zasiedlać imigranci z południa, to miejsce zamieszkiwali przedstawiciele wyższej klasy średniej. Lekarze, managerowie, informatycy. Na podjazdach stały nowe samochody, a przystrzyżone trawniki cieszyły oczy. Po ulicach nie walały się wszechobecne śmieci, stare meble stanowiące miejsca libacji nie zagracały podwórzy i skwerów, nie widziało się wybitych szyb i okien zabitych deskami. Sytuację zmieniła budowa bloków socjalnych, które stanęły na drodze z osiedla do centrum miasta. Aby dotrzeć do pracy albo szkoły, mieszkańcy osiedla musieli przecinać popadającą w nędzę dzielnicę z jej lawinowo narastającą przestępczością i społeczną degrengoladą. Akty chuligaństwa, kradzieże i włamania zaczęły rozlewać się na spokojną dotychczas okolicę, a kolejni mieszkańcy sprzedawali albo porzucali swoje domy i wynosili się stąd jak najdalej. Na ich miejsce wprowadzali się ocupas — dzicy lokatorzy, samozwańczy „dziedzice” tego miejsca, w początkach El Mariachi zwanego z zazdrością El Dorado, miastem ze złota. Ci, którzy tak bardzo pragnęli je posiąść, osiągnąwszy swój cel, w krótkim czasie przekształcili je w karykaturę. Miasto ze złota stało się miastem rozkładu, braku perspektyw, pustki. Skąd jakiś czas później wzięła się nazwa El Mariachi, obejmująca bloki i okoliczne kwartały? Niepoprawni optymiści upatrywali jej źródła w ulicznych grajkach, których można było tam spotkać, jednak miejscowi dobrze znali gorzki żart krążący po Santa Fe.
Dwaj mężczyźni opuścili samochód i ruszyli ku drzwiom. Gdy zapukali, stanął w nich postawny, dobrze zbudowany mężczyzna o spieczonej słońcem i pooranej zmarszczkami twarzy. Na jego kruczoczarnych włosach przebłyskiwały drobne oznaki siwizny. Jego strój, choć niegdyś zapewne elegancki, nosił znaczne ślady zużycia. Z pierwszym z przybyszów mężczyzna wymienił krótkie, suche słowa powitania, ale widok drugiego! Szybkie, porozumiewawcze spojrzenia przemknęły między ich oczami. „Cóż za gość w moim domu!” Nick nie dostrzegł tej niewerbalnej wymiany informacji, nadto zajęty powitaniem z żoną i córką gospodarza. Przede wszystkim córką. W jego sukni Jessica wyglądała olśniewająco. Z kilkusekundowym opóźnieniem Miguel dołączył do Nicka w wychwalaniu jej urody i gratulacjach pod adresem rodziców. Matka z niezwykłym rozczuleniem przyjmowała każde ich słowo, ojciec zupełnie sztywny, z kamiennym wyrazem swej surowej twarzy przysłuchiwał się temu swoistemu duetowi w jego poemacie pochlebnych epitetów, chwiejnie wsparty o ścianę. Treść ich wypowiedzi zupełnie go omijała, bo czyż zwykłe uprzejmości miały w tej chwili znaczenie? Starał się ogarnąć istotę tej dwójki, tego połączenia, które, jak sądził, nie mogło być przypadkowe. Czy to zwiastun powrotu starych czasów, odbudowy dawnego ładu w El Mariachi? Kimże jest ten Polak i jaką rolę ma w tym planie odegrać jego córka? Czy on sam weźmie w tym udział? Ich przybycie musiało świadczyć o tym, że tak. Chyba że… Nie, to niemożliwe. Z pewnością istnieje jakiś plan. Wkrótce się dowie.
— Esteban! — Głos żony wyrwał go z zadumy i przywrócił do realnego świata. — Słyszałeś? Pan Sokolsky mówi, że znajdzie ci pracę! Jest już po słowie z Jackiem Fartockim! Rozumiesz! Wyrwiemy się z tej dziury, czy ty to w ogóle rozumiesz?! — Rozemocjonowana matka Jessiki z irytacją spojrzała na męża. Jego rozbiegany wzrok błąkał się gdzieś daleko.
„Sama nic nie rozumiesz, kobieto” — przemknęło w jego myślach z szybkością błyskawicy. — „Praca to zwykła przykrywka. Prawdziwą szansą na wyrwanie się z tego bagna jest tajemniczy plan, którego to spotkanie jest częścią!”
— Okazało się, że mój przyjaciel, Jack — włączył się Nick, jakby to właśnie informacja o pracy była najważniejszą, z którą przybyli — ten, który niegdyś był szefem tutejszej fabryki, teraz robi w samolotach. Zapamiętał pana i z chęcią przyjmie w swoim nowym interesie. Zgłosi się do mnie, kiedy dopnie wszystkie szczegóły.
Jack Fartocky — dobrze go pamiętał, porządny, sprawiedliwy facet. Nie mieszał się w nie swoje sprawy. Jego też wygryzł stąd ten przeklęty rusek. Przyszedł w swoim białym garniaku i kładąc spluwę na stole, rzucił: „Dogadajmy się. Chciałbym kupić od pana fabrykę…”. Był wtedy w gabinecie Fartockiego. Do dziś pamięta przerażenie w jego oczach i cwaniacki uśmieszek Rosjanina. Ale teraz nadejdzie koniec! Wszyscy zostaną pomszczeni. Jego wnętrzem targała niecierpliwość. Chciał już poznać szczegóły planu, chciał działać! Z trudem włączył się w przyziemną rozmowę, która tak bardzo porwała jego żonę. Jej i Jessiki lepiej w to nie mieszać.
— Zaiste? — rzucił z udawanym zainteresowaniem, jakby dopiero teraz dotarły do niego wypowiedziane przez Nicka słowa. — To naprawdę świetna wiadomość! Zawsze wyśmienicie współpracowało mi się z panem Fartockim.
Dywagacje o magazynach i dalsze trywialne wymiany zdań prowadziły ojca Jessiki na skraj cierpliwości i zdawały się ciągnąć jak przydługie wymiany spojrzeń w starych spaghetti westernach. Dwadzieścia minut. Po takim czasie cała piątka ruszyła do wyjścia. Z nieznanych Nickowi przyczyn Miguel i Esteban przybyli do samochodu z pewnym opóźnieniem. Czyżby znali się przed tym spotkaniem? Nie miał bladego pojęcia, co to zresztą za różnica?
*
Jadąc samochodem, Esteban wciąż trawił słowa usłyszane od Miguela. Więc to tak! Jednak plan go omija! Wszystko, co powiedział mu Rodriguez, powinno ucieszyć każdego, kto myślał logicznie. Wyjedzie z El Mariachi, będzie uczciwie zarabiał na żonę i córkę, dostanie pracownicze mieszkanie. Wszystko zgodnie z prawem, bez żadnych brudnych interesów i groźby śmierci wiszącej nad głową. Sam nie będzie się narażał, a polegli i tak zostaną pomszczeni. Czego mógł chcieć więcej? Może podświadomie brakowało mu tej adrenaliny, tego napięcia i uczucia, że w swojej dzielnicy może zrobić, cokolwiek zechce, że jest kimś? A może to jego meksykańska duma nie była w stanie przyjąć do wiadomości, że wszystko to będzie zawdzięczał jakiemuś polskiemu bibliotekarzowi, a pośrednio swojej córce, bo tylko dzięki niej Sokolsky zainteresował się ich losem. W głowie się nie mieści, żeby córka musiała załatwiać mu pracę. Nie wiadomo jak, od nie wiadomo kogo. Nie. Polak zdawał się w porządku. Świadczą za nim Miguel i szkolne wyniki Jess. Teraz jest niemal prymuską! Takie niesforne dziecko, kto by pomyślał. Kto wie, jaką przeszłość ma za sobą Sokolsky i przed czym ukrył się w El Mariachi. Tu przecież nikt nie przybywa z własnej woli, a już na pewno dla nikogo ta dzielnica nie jest ostatecznym celem. Jedni przybyli tu z braku pieniędzy, inni, by ukryć swoje brudne interesy, jeszcze inni, by odciąć się od dawnego świata, zapomnieć o zadanych przezeń ranach. Smutna dzielnica. Nie odwróci się, by ostatni raz na nią spojrzeć, gdy będzie ją opuszczał. Splunie tylko na pożegnanie i nigdy więcej tu nie wróci. Jessica też nie.
*
Mijając próg szkoły, Nick postanowił oczyścić swój umysł z wszelkich myśli o Panthaksie i skupić się wyłącznie na przyjemności płynącej z oglądania przedstawienia. Idąc przez dawno nieremontowany korytarz, wyróżniał się z tłumu w najlepszym razie średniozamożnych ludzi, w swym czarnym płaszczu założonym na odświętny garnitur. Podpierając się na finezyjnej lasce ze zdobioną głownią, stoickim krokiem mijał kolejne klasy. Nie tylko on wzbudzał ciekawość. Zarówno Miguel, jak i ojciec Jessiki co krok wymieniali przyjacielskie uściski z kolejnymi znajomymi. Niektórzy zdawali się z pewnym respektem podchodzić do pana Rodrigueza. Może był tu kimś ważnym? Nick nigdy nie zastanawiał się nad społeczną pozycją właściciela motelu. Najpierw widział w nim tylko podobnego sobie outsidera, później odkrył dobrego kompana do długich, wieczornych rozmów przy tequili. Lecz kim był naprawdę i jak trafił do motelu Las Vegas? Unikali rozmów o przeszłości. Na wszelki wypadek. Po co rozdrapywać stare rany? Pewnego razu, gdy Miguel nie domknął drzwi, Nick przypadkowo dostrzegł stare zdjęcie na jego stole. Jakąś kobietę. O nic nie pytał. Tak było prościej, zmiatać ból przeszłości pod dywan, wyrzucać na rubieże serca i umysłu. Tymczasem razem wkroczyli na odświętnie przyozdobioną salę gimnastyczną. Zajęli wskazane krzesła. Ludzie powoli wypełniali pomieszczenie, ów przedziwny teatr, który sam zdawał się zaskoczony swoim przeznaczeniem. Gdzieniegdzie spod wszechobecnych dekoracji sala ukazywała swą prawdziwą, surową naturę, świecąc matowymi kolorami dawno niemalowanych ścian, starych i zdartych wykładzin podłogowych. Któż jednak zwracałby na to uwagę? Nick zmrużył oczy i pozwolił działać wyobraźni. Światła przygasły, a przed aktorami swój spektakl zaczęły odgrywać cienie, co jakiś czas wprawiane w ruch reflektorami mijających szkołę samochodów. Panna Goodwill wystąpiła w roli impresario. Jej krótkie wprowadzenie nagrodziły brawa, w których Nick nie omieszkał przodować. Nie zmieniało to jednak faktu, że z jej wystąpienia zanotował tylko trzy rzeczy: była ładna, miała przyjemny głos i była panną. Przedstawienie rozpoczął narrator, jednak nie to miało okazać się gwoździem programu. Salę wypełniło westchnienie podziwu, gdy na scenie pojawiła się Jessica. Usłyszał podekscytowany szept jej matki i pochlebną odpowiedź innej kobiety. Zaiste, była wspaniała. Nick zauważył, że w ostatnim czasie na jej widok nieustannie ogarniał go zachwyt. Nie chodziło przy tym o jej wygląd czy usposobienie. Było to coś głęboko zakorzenionego w istocie jej istnienia, coś, co sprawiało, że była Jessicą, nie Shakirą czy kimkolwiek innym. Jakieś drobne spoiwo łączące wszystkie jej cechy, a zarazem ich esencja, coś zbyt ulotnego, by wyrazić to słowami. Tajemnicza siła sprawiająca, że nie była tylko sumą swych cech, ale kimś tysiąckroć wspanialszym, jedynym w swoim rodzaju.
Przedstawienie było całkiem udane. Przynajmniej widziane oczami Nicka. Fakt faktem nie był to może najbardziej obiektywny krytyk, aczkolwiek wszyscy zebrani nagrodzili aktorów długą owacją na stojąco. Na scenie znów pojawiła się panna Goodwill, tym razem w towarzystwie dyrektora szkoły.
— Dziękujemy państwu za tak liczne przybycie na nasze doroczne przedstawienie bożonarodzeniowe. Jeszcze raz nagrodźmy brawami naszych młodych aktorów i przewodzącą im pannę Goodwill…
Pełne podobnych frazesów i podziękowań, jakże „fascynujące” przemówienie trwało bez mała dziesięć minut — nie licząc przerw na aplauz. Nick i Miguel słuchali tego wszystkiego z przepełnioną nudą irytacją, tylko w jednym punkcie, tym mówiącym o „anonimowych darczyńcach” wymienili krótkie, porozumiewawcze spojrzenia. Nick z radosnym rozbawieniem, Miguel, jak zawsze, z pozbawioną wyrazu, surową miną.
*
Zbliżała się dwudziesta trzecia. Rodzice i ich pociechy tłumnie opuszczali szkołę, udając się na spoczynek. Czekając na Jessicę i jej rodzinę, Nick wdał się w pogawędkę z panną Goodwill. Okazała się bardzo przyjemną kobietą. Z bliska wydawała się równie ładna, do tego inteligentna, młoda, ambitna… Z talentu Jessiki płynnie przeszli na niezobowiązujące „o sobie”. Nick zgodnie z ustaleniami kontynuował historię o swojej księgarni i Jessice pomagającej mu za ladą. Panna Goodwill pochwaliła go za społeczną postawę. Rozbawił go jej ton. Brzmiał w stylu: „Bardzo ładnie, chłopczyku, należy ci się cukierek”. Uśmiechnął się na tę myśl. Dla żartu spytał, czy w nagrodę dostanie ciasteczko. Bardzo ją to ubawiło.
— Mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy, panie Sokolsky — powiedziała na odchodnym.
Czy to znaczyło, że powinien się z nią umówić? Nie miał pojęcia, ale pozwolił, by te słowa umocniły jego dobry nastrój. Idąc korytarzem, zatrzymał się na moment i przejrzał w szybie. No, nadal nie wyglądał jak Pacino, ale może chociaż jak jego mniej urodziwy, przyszywany kuzyn z Nowosądecczyzny? Mrugnął do swego odbicia, przeczesał włosy i z pełnym samozadowoleniem ruszył ku drzwiom.
*
Kropił lekki deszcz. Jessica i jej rodzice byli już niemal przy jego samochodzie, stojącym naprzeciw baru El Pato po drugiej stronie skweru. Słabe światło ulicznych latarni rozpraszało mrok pomarańczową poświatą. Cienie tańczyły pośród drzew. Gdzieś po prawej stronie dostrzegł jakiś ruch. Cień? Człowiek? Płaszcz coraz bardziej nasiąkał wodą, w miarę jak mżawka przybierała na sile. Co za pogoda. Postąpił kilka sennych kroków przed siebie. Cholerny deszcz. Rozmokła mieszanina piachu i kamieni chrzęściła pod stopami Nicka, gdy niespiesznie zbliżał się do auta. Byle tylko nie zasnąć za kółkiem. Nagle poczuł się niezwykle zmęczony. Najwyraźniej nawet rozmowa z panną Goodwill nie zdołała go dobudzić. „Zobaczymy, co będzie dalej” — rzucił sam do siebie. Kilkakrotnie zamknął i otworzył oczy. Był niemal w połowie drogi…
— Dawaj swój szmal! Szybko! Dawaj szmal! — histeryczny, krzykliwy głos rozdarł ciszę.
Ktoś chwycił go za szyję i pociągnął do tyłu. Coś ostrego drasnęło jego gardło.
— Portfel, szybko! Bo cię rozwalę! — Napastnik raptownie wyrzucał z siebie słowa, panicznie, niedbale.
Cofał się z Nickiem w kierunku szkoły. Mięśnie drżały mu z napięcia. Od pasa w górę Nick zastygł jak słup soli, powłóczył tylko nogami, kierowany przez nieznajomego. Esteban ruszył w ich kierunku, na przełaj, przez trawnik. Zza paska wyjął broń. Huk wystrzału wypełnił powietrze. Nick upadł do tyłu, przygniatając mężczyznę. Krew zaplamiła jego czarny płaszcz. Nagle poderwał się z ziemi i spojrzał w dół. Murzyn, na jego oko miał może ze dwadzieścia pięć lat. Podkrążone, tańczące w histerycznym rozbieganiu oczy. Nick spojrzał na strzelca. Miguel zdążył już schować pistolet i kroczył ku niemu od strony szkoły najzwyklejszym z możliwych kroków. Za jednym z drzew ktoś się poruszył.
— Wszystko w porządku, Nick? Przeklęty ćpun, pewnie potrzebował kasy na prochy. — W głosie Rodrigueza pobrzmiewała pogarda. Napastnik żył, ale był poważnie ranny.
— W porządku. Musimy wezwać policję — zaczął Nick, ale przerwał mu wyłaniający się zza drzewa blondyn w szarym prochowcu.
— Zawsze pierwsi w potrzebie — rzucił, świecąc odznaką — Czekajcie tu, muszę wezwać centralę.
Sprawdził funkcje życiowe mężczyzny leżącego na ziemi.
— Ty? Jesteś gliną? Kto jest twoim przełożonym? — Polak nie mógł wyjść ze zdumienia.
— Mike Macdowell.
— Mike? Dzwoń do niego i daj mi telefon!
— Panowie się znacie? — Teraz to blondyn zdawał się zaskoczony.
Wyprostował się i wyjął telefon.
— Jasne. Czekaj, zaraz, zaraz… — Nick wyjął białą chusteczkę i sięgnął po mały szklany przedmiot, który wypadł zza pazuchy mężczyzny. Fiolka z charakterystyczną etykietą. — Panthax! — zawołał. — Tak właśnie myślałem!
— Wie pan coś na ten temat? — zaskoczenie na twarzy policjanta rosło z każdą chwilą.
Wymienił kilka zdań z dyspozytorem, wzywając pogotowie i wsparcie, a potem wbił pytający wzrok w Nicka.
— Spokojnie. Dzwoń do Mike’a. Jest zimno, nie chcę stać w tym deszczu.
Blondyn niezbyt chętnie wykręcił numer, drugą ręką wciąż dotykając trzymanej przy pasku spluwy. Tymczasem Jessica w końcu wyrwała się z objęć matki i mimo jej sprzeciwu skoczyła ku Nickowi.
— Znowu o mało nie zginąłeś! — Strasznie spanikowana objęła go rękami.
— Spokojnie, spokojnie. — Delikatnie pogładził ją po włosach. — Wejdźcie do szkoły, nie moknijcie, jest zimno.
Odciągnięta przez matkę, dziewczynka niechętnie skierowała się w stronę budynku. Nie chciała zostawiać go na zewnątrz, tracić z oczu. A jeśli coś złego wydarzy się za chwilę? Znikając za drzwiami, niemal siłą wciągana do środka, rzuciła Nickowi ostatnie strwożone spojrzenie. Na zewnątrz pozostał tylko on, Miguel i rozmawiający przez telefon policjant. Deszcz rozpadał się na dobre. W oddali rozległ się grzmot. Zbliżała się burza. Nick starał się rozluźnić napięte do granic możliwości mięśnie, ale uparcie odmawiały posłuszeństwa. Z potęgującą się niecierpliwością wyczekiwał przyjazdu Mike’a. Miał mu sporo do opowiedzenia. „Cholera, trzeci raz o mały włos nie zginąłem!” — ta myśl nagle rozbłysła w jego głowie, niczym piorun niespodziewanie uderzający tuż obok. Oczami wyobraźni dostrzegł, jak jego własne ciało pada na ścieżkę. Spróbował otrząsnąć się z tych myśli, ale powracały nieustannie. Cienie wśród drzew zdawały się coraz bardziej ponure i tajemnicze, coraz bardziej przypominały czające się wokół zakapturzone postacie. Jak dementorzy, czarni jeźdźcy. Wśród szmeru spadających kropli łowił uchem szelest ich powłóczystych szat. Podświadomie zaczął iść tyłem, cofać się do latarni stojącej przy szkole. Jej żółte światło wydawało mu się czymś w rodzaju blasku dogorywającej pochodni, znikającym małym promykiem nadziei pośród ciemności długiego tunelu. „Opanuj się, nic się nie stało, opanuj się…” — powtarzał w myślach, lecz nadal powolutku cofał się ku światłu. Szmer deszczu, szelest gałęzi, skrzypienie piachu, taniec cieni… Krok, krok, krok ku światłu.
— Nick, stary druhu, nic ci nie jest? — Podskoczył, gdy Mike klepnął go w ramię, niespodziewanie wyrywając z tej ponurej wizji. — Co jest?
— W końcu postanowiłeś ruszyć swój irlandzki tyłek i zacząć łapać przestępców? — Polak udawał swoje zwykłe odprężenie, jednak w tej chwili nic gorzej nie opisywało jego stanu. Nawet nie zauważył nadjeżdżających radiowozów. — Chcesz mi powiedzieć, że ten typ spod ciemnej gwiazdy to twój człowiek? — Wskazał na kręcącego się nieopodal blondyna.
— Tony? — W głosie Mike’a zabrzmiało rozbawienie. — To mój mistrz kamuflażu. Nabrałeś się, polski lisie?
— Nabrałem?! O mało nie zginąłem przez tego pajaca! — Nick sprawiał wrażenie wściekłego.
— Co?
— Śledziłem go przez pół El Mariachi. Nagle, jak z podziemi, pojawił się mój młody, próbujący mnie zabić, latynoski przyjaciel. Gdybym nie był sobą, z pewnością znalazłbyś mnie z poderżniętym gardłem ze dwa miesiące temu.
Mike spojrzał na niego zaskoczony.
— Jaki „latynoski przyjaciel”? — spytał pusto.
— Sługus ruska z białej limuzyny.
— Masz na myśli Kozmova? — Konfuzja ogarniająca Mike’a rosła z każdą sekundą. Czyżby Nick serio wziął się za tę sprawę? — Wiesz coś, co powinienem wiedzieć?
— Sądzę, że tak. Ale o tym później. Załatw, co trzeba, nie chcę trzymać tu Jessiki.
— Kogo?
— Długa historia. Załatw papierkową robotę i pogadamy u mnie.
Jeżeli zdumienie Mike’a na wieść o spotkaniu Nicka z Kozmovem można było określić mianem wielkiego, to na widok Jessiki przybrało z pewnością rozmiary kosmiczne. Spodziewał się — kobiety! Kogo zastał? Trzynastoletnią Latynoskę wtuloną w objęcia matki. Co u licha?! Zanotował w pamięci, że musi zamienić z Nickiem parę zdań na ten temat. Nie, żeby była brzydka, ale trzynaście lat? „Jak ten ich reżyser. Poliansky czy jakoś tak”. Otrząsnął się z tych myśli. Musi być jakieś lepsze wytłumaczenie. Może to jakaś jego kuzynka czy inna rodzina? Latynoska rodzina Polaka? Postanowił najpierw zająć się sprawą, przemyślenia zostawiając sobie na później. Przedstawił się i przywołał jeszcze dwójkę policjantów. Natychmiast zebrali zeznania. W zasadzie mogli ich wszystkich zabrać na komisariat, jednak postanowił zastosować najmniej inwazyjne i najbardziej praktyczne procedury. „Zrób tyle, ile trzeba” — tak zwane pierwsze prawo Sokolskiego-Macdowella. Zaśmiał się na to wspomnienie. Po około półtorej godziny wszystko, co wymagało obecności Mike’a, dobiegło końca. Resztą zajmą się jego ludzie. Miguela oczywiście wysłał na posterunek — w przypadku strzelca nie mogło dojść do najmniejszej pomyłki. Przekazał batutę dyrygenta tej policyjnej orkiestry swemu zastępcy, a sam udał się z Nickiem do motelu Las Vegas.
Niewymownie zmęczony, przekroczył próg pokoju numer siedem. „A niech mnie!” — przemknęło w jego umyśle na widok schludnego wnętrza i nowych akcesoriów. — „Ta mała zaiste dobrze na niego działa!”
Z pomieszczenia zniknęły wszechobecne opakowania po daniach na wynos, śmieci i puste butelki. Panował porządek. Mike z uznaniem pokiwał głową, siadając na jednym z krzeseł, Nick tymczasem zniknął gdzieś na moment, by po chwili wyłonić się z kubkami pełnymi mocnej, gorącej kawy. Jak za starych, dobrych czasów. Z barku wyjął także whiskey. Postawił na stole dwie szklanki i usiadł naprzeciw swojego gościa.
— Dobra, Mike. Wymieńmy się informacjami. Mnie też zależy na dorwaniu tych kretynów. — Polak zaczął rzeczowo, od razu przechodząc do sedna. Po cóż zwlekać?
— Czekaj. — Policjant przerwał mu, choć w temacie, który miał rozpocząć, nie czuł się specjalnie komfortowo. — Najpierw wyjaśnij mi jedno. Kim, do cholery, jest Jessica?!
— Jessica? — Nick nie był zaskoczony tym pytaniem. Z zewnątrz ta sprawa musiała wydać się podejrzana. — Pomagam jej wydostać się z tej dziury. Płacę, żeby chodziła do szkoły. Pomagam w nauce. To wszystko. Tak, wiem, brzmi to idiotycznie, ale taka jest prawda. Pewnego dnia wpadła na mnie na ulicy, próbując zwinąć mój portfel. Parę miesięcy temu. Ale wiesz, nie przeżyłbym bez niej, Mike. I nie wziąłbym tej sprawy.
— Co to znaczy, że byś bez niej nie przeżył? — zdumiał się policjant.
Nick zrobił nieokreśloną minę.
— Cóż, tak się składa, że nie pierwszy raz ktoś na mnie napadł. I nie mam na myśli tej śmiesznej próby kradzieży w wykonaniu Jessiki, tylko mało przyjemne spotkanie w alejce dwa miesiące temu. Nie żartowałem, mówiąc, że mogłem skończyć w kostnicy. Poszczęściło mi się i zdołałem uciec, ale koniec końców wylądowałem w szpitalu. Po sześciu latach nie jestem w najlepszej formie. Jessica opiekowała się mną, kiedy dochodziłem do siebie. Naprawdę nie dałbym sobie rady sam. Aby rozwiać twoje wątpliwości, dodam, że przychodziła tu i nadal przychodzi tylko na kilka godzin po szkole. Szykuję jej jedzenie i pomagam w nauce. Czasem zdarzy nam się oglądać telewizję, bo Jessica nie ma w domu telewizora. I puszczam jej płyty, żeby oduczyć jej tej przeklętej dyskotekowej łupanki, ale z marnym skutkiem. To wszystko. Wtedy robiła mi jeszcze zakupy, bo nie dawałem rady doczłapać aż do Polish Food. — Nick zrobił dłuższą pauzę. — Chciałbym powiedzieć, że napastnik skończył dużo gorzej niż ja, ale nie mam się czym pochwalić.
— Dlaczego tego nie zgłosiłeś? — Mike przechylił się w jego stronę przez blat. — Czemu nie zadzwoniłeś do mnie? Wiesz chociaż, kto cię napadł?
Nick pokiwał głową.
— W tym rzecz, Mike. To był jej brat.
— Czyj brat?
— Brat Jessiki, oczywiście. On również, podobnie jak ty, doszedł do mylnych wniosków na temat moich intencji.
Mike westchnął i odchylił się na krześle.
— Nie zaczynam od wysnuwania wniosków — zapewnił Irlandczyk. — Ale jej brat nie zna cię od cholernych trzydziestu lat!
— I jest gangsterem, pracującym dla Kozmova.
Policjant zakrztusił się kawą.
— Dla Kozmova?! Skąd wiesz, że dla niego pracuje?
— Rusek sam mi o tym powiedział.
Mike wybałuszył na niego oczy.
— Poznałeś Kozmova?! Sergieja Kozmova?
— Tego samego. Kiedy pierwszy raz spotkałem Pablo, czy — jak wolisz — Spikiego, od razu nie przypadliśmy sobie do gustu. Spiky najpierw chciał pożyczyć mój portfel, to najwyraźniej jakaś rodzinna skłonność, a kiedy zjawiła się Jessica, wpadł w szał i chciał mnie zastrzelić. Na całe szczęście trzymałem asa w rękawie, a w zasadzie w mojej lasce. Wiesz, o czym mówię. Potem zjawił się Kozmov i kazał mu się zająć jakąś robotą. Chrzanił coś o słowiańskiej solidarności, psiakrew. W międzyczasie dowiedziałem się od Miguela, że Kozmov przejął dawną fabrykę Jacka i uczynił z niej przystań dla podejrzanych typów. Zresztą, byłem tam zupełnie przypadkiem, licząc na to, że Jack da się namówić na ponowne zatrudnienie ojca Jessiki.
— Jej ojciec tam pracował?
— W erze przed Kozmovem.
Mike szybko złożył to w całość.
— Na wszelki wypadek zapytam, w ilu jeszcze strzelaninach lub napadach z bronią w ręku uczestniczyłeś od naszego ostatniego spotkania?
Nick parsknął.
— W żadnym. — Zawahał się. — Nie licząc dzisiejszego.
Mike pokręcił głową.
— Musisz trochę przyhamować, stary. Nie chcę oglądać cię w czarnym worku.
— Ja też nie mam na to ochoty — powiedział Nick, sam nieco zaskoczony.
Irlandczyk przyjrzał mu się bardzo uważnie.
— Wyglądasz o wiele lepiej, niż kiedy widziałem cię po raz ostatni — zawyrokował.
— Zawdzięczam to Jessice — odparł poważnie Nick.
— Wiesz, że to brzmi dziwnie, prawda?
— Tak.
— I pomagasz jej w lekcjach, huh?
— Tak. — Nick podniósł się z krzesła i pokazał mu bogaty asortyment przyborów szkolnych wypełniający szafkę pod telewizorem.
— Czy ty miałeś telewizor, kiedy byłem tutaj ostatnim razem?
Sokolsky pokręcił głową.
— Kupiłem sobie kilka rzeczy. Zdecydowałem, że czas wrócić do świata.
— Dlatego, że spotkałeś meksykańską dziewczynkę?
— Dlatego, że spotkałem dziecko potrzebujące pomocy, a wszyscy inni mają je w nosie.
— A jej rodzice? Czy to nie z nimi rozmawiałem przed szkołą?
— Jakieś wnioski?
Mike wzruszył ramionami.
— Ojciec nie pracuje. Wyrzucili go z fabryki, kiedy przejął ją Kozmov. Nie wiem, czym zajmował się od tego czasu, ale nie sądzę, aby było to coś legalnego. Myślę, że po ostatecznym rozpadzie struktur meksykańskiego półświatka nie wie, co ze sobą począć.
— Matka?
— Pracuje gdzieś za psie pieniądze, zapewne na czarno. — Nick dolał sobie kawy. — O bracie już słyszałeś. Jak ci się podoba taki portret rodzinny?
— Nie jest zachwycający.
— Nie jest — potwierdził Polak.
Gdyby nie miał przed sobą Nicka Sokolskiego, Mike z pewnością nie uwierzyłby w tę historię. Ale to był Nick. Ten szalony Polak bez wątpienia mógł wpaść na coś podobnego. Donkiszoteria w meksykańskiej dzielnicy. Właśnie dlatego to niemal na pewno musiała być prawda. Co więcej, obecność dziewczynki przywróciła go do życia, podołała temu, czemu Mike nie zdołał sprostać, pomimo dziesiątków prób. Czy mogło się za tym kryć coś pokrętnego? Nie, nie potrafił w to uwierzyć.
— No, dobra — powiedział powoli Mike. — Wywęszyłeś coś więcej w temacie prochów?
— Coś poza tym, że całą dzielnicą rządzi Kozmov, jego bazą jest stara fabryka Jacka, jego ludźmi są brat Jessiki i jego kumple, ergo także inni pomniejsi latynoscy chuligani, a Jessica podskoczyła pod sufit, gdy nieopatrznie wypowiedziałem słowo Panthax?
— Podskoczyła?
— Trochę to podkoloryzowałem. Chodzi mi o to, że ona coś wie, a skoro tak, to jej brat musi być zaangażowany w tę sprawę.
— Ale nie wypytałeś jej?
— Nie. To nie była dobra chwila. I staram się jak mogę nie mieszać jej do tego.
— Zrób, co uważasz za słuszne. — Mike zamyślił się. — Od dłuższego czasu rozważamy Kozmova jako potencjalne źródło Panthaxu, ale do tej pory nie udało nam się znaleźć powiązania.
— Warto byłoby odwiedzić fabrykę — zasugerował Nick. — Jack mógłby udostępnić nam plany.
Zastanawiali się nad tym przez dłuższy czas. To byłoby coś. Na razie wnioskowali na strasznie wąskiej bazie danych. Odgadywali kolor piłki w zupełnej ciemności na podstawie nagłych przebłysków oślepiającego światła. Kozmov był lewy, co do tego nie mieli wątpliwości. Kilka lat wcześniej toczył w El Mariachi wojenkę z miejscowymi gangami. I wygrał ją. Od tego czasu został głównym graczem w dzielnicy, część miejscowych przyłączyła się do niego, reszta zniknęła albo złożyła broń.
Mike nie wiedział zbyt wiele o Spikim. Jak na razie chłopak był zbyt cienki w uszach, żeby na dobre zaistnieć w półświatku. I całe szczęście. Zajmował się głównie zbieraniem haraczy i uliczną windykacją. Dużo się zgrywał, ale mało potrafił. Nick pomyślał, że być może udałoby się jeszcze wyciągnąć go z tego bagna.
Jeśli chodzi o Panthax, towar zjawił się na rynku na początku roku. Zyskiwał na popularności dzięki silnemu działaniu halucynogennemu, przypominającemu ekstatyczny, świadomy sen, oraz początkowo niskiej cenie. Jednak już w pierwszych miesiącach jego obecności zanotowano kilka przypadków niewyjaśnionych ciężkich zaburzeń układu krążenia, wylewów śródczaszkowych i zawałów serca u młodych osób, a przede wszystkim śmiertelnych wypadków, kiedy ćpunom jawa mieszała się z omamami. Handlujących nim dilerów nie sposób było połączyć z jakąkolwiek organizacją, nikt nie był skłonny sypać, a wręcz przeciwnie — panowała nadzwyczaj ścisła konspiracja, napędzana jeszcze większym niż zazwyczaj strachem przed mocodawcami. Naciski na policję ze strony władz miasta nasilały się z tygodnia na tydzień (zwłaszcza po głośnej sprawie śmiertelnego zatrucia dziecka), ale śledztwo mimo to tkwiło w miejscu. Dopiero pod koniec lata pojawiły się pierwsze informacje o tym, jakoby Panthax miał być dystrybuowany z centrali w El Mariachi, i wtedy też Mike postanowił wysłać tam Tony’ego i nakłonić do współpracy Nicka. Naturalnymi podejrzanymi byliby tutejsi Meksykanie, którzy mogli organizować kanały przerzutowe z Meksyku i dalej, z Ameryki Południowej, jednak ich struktury (które, jak pamiętał Nick, w latach dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych sprawiały sporo problemów) zostały rozbite i podzielone po śmierci El Rojo, a następnie zrównane z ziemią po zjawieniu się Kozmova. Sam Rosjanin, jak do tej pory, nie zajmował się przemysłem narkotykowym, a głównie nielegalnymi sposobami wspierania swoich legalnych biznesów, hazardem i domami publicznymi, jednak nic nie stało na przeszkodzie, by mógł poszerzyć spektrum swojej działalności, zwłaszcza gdy dołączyła do niego część pokonanych Latynosów. El Mariachi, o którym całe miasto starało się zapomnieć, wydawało się świetnym miejscem do prowadzenia takich interesów.
Po złożeniu tego wszystkiego w całość taka koncepcja mogła mieć sens, ale czy nie było w tym zbyt wiele ich własnej inwencji twórczej? Ich zmęczone umysły starały się po raz setny przeanalizować każdy szczegół. Rusek, fabryka, Panthax, dilerzy, fabryka, rusek, dilerzy, Panthax, Jessica, El Mariachi… ich myśli mieszały się, tworząc chaotyczne kłębowisko.
— Nakazu to my nie dostaniemy — rzucił, ziewając Mike.
Odpowiedział mu spokojny, miarowy oddech Nicka. Nim Mike zdążył się zdziwić tą mało wyszukaną reakcją, sam zmrużył oczy i osunął się na swoim krześle. Była piąta trzydzieści sześć. Słońce powoli wychylało się zza horyzontu.
*
Nicka obudził ból w krzyżu. Starał się przekręcić, znaleźć jakąś wygodniejszą pozycję, żeby znowu zasnąć, ale łóżko zdawało się zaskakująco niewygodne, dziwnie… pionowe?! Leciutko rozchylił powieki, tak że rzęsy rozmywały obraz. „Co ja, u licha, robię w fotelu?” — pomyślał, wciąż w trzech czwartych nieprzytomny. — „Śpię w garniaku?!” Szerzej otworzył oczy, próbując ogarnąć wzrokiem cały pokój. Jego uwagę przykuł mężczyzna, śpiący na krześle naprzeciw.
— Mike — szepnął, nie chcąc, by przebudzenie było dla przyjaciela przesadnie gwałtowne. –Mike!
Irlandczyk otrząsnął się.
— Która godzina? — wymamrotał, przecierając twarz dłonią.
— Dwunasta trzydzieści.
— Niech to szlag! Na dziewiątą powinienem być w pracy. — Mike był zbyt zmęczony, by poderwać się na równe nogi i ruszyć ku drzwiom. Od kilku dni kładł się zbyt późno i wstawał zbyt wcześnie, nie miał już siły, by działać w ten sposób. — A, co mi tam, nie chce mi się iść do pracy. Czas na drugą zasadę Sokolskiego-Macdowella.
Nick uśmiechnął się radośnie. „Nie chce ci się wstawać? Siedź dalej” — pomyślał.
— To co, śniadanko, kawka i zajmiemy się tym, co zawsze? — rzucił z pewnym rozbawieniem.
— Tak! Jak zawsze spróbujemy przejąć władzę nad światem! — zawołał Mike, wypinając pierś. — No dobra, będziemy sprytniejsi. Uratujemy świat, a władzą niech się martwią inni.
Obaj parsknęli śmiechem. Nick szybko zmienił garnitur na zwyczajne, mniej odświętne ciuchy i skierował swe kroki ku tajemniczemu magazynowi pożywienia na czarną godzinę, zwanemu potocznie lodówką. Jej zawartość nie była porażająca, ale dla nich dwóch powinno wystarczyć.
— Jajka, szynka, no mam jeszcze płatki. Wiesz… Jessica lubi je jeść, kiedy czasem wpada do mnie przed szkołą.
— Dobra, dobra, nie tłumacz się. Dawaj tę szynkę, wiesz, że ją uwielbiam. A masz może te wasze ogórki?
— Pytanie!
Wołali do siebie przez ścianę oddzielającą pokój od kuchni. Ogólnie „mieszkanko” Nicka miało dość niecodzienny rozkład. Drzwi wejściowe prowadziły do pomieszczenia spełniającego wszelkie funkcje, począwszy od sypialni, a na salonie skończywszy. Przy drzwiach, po lewej stronie, znajdowało się obszerne łóżko, z łatwością mogące pełnić funkcję dwuosobowego, acz z uwagi na właściciela jak dotąd nigdy nie miało ku temu okazji. Naprzeciw przysunięte do ściany stały dwie obszerne drewniane szafy, skrywające całość dobytku Nicka. Ubrania, winyle, kolekcję lasek i płaszczy, monety z całego świata, nikomu do niczego niepotrzebny cynowy kociołek, zasłony, których nikt nigdy nie zawieszał, flagę… Mnóstwo mniej lub bardziej przydatnych rzeczy, często pozostawionych bardziej z sentymentu niż bieżącej potrzeby. Po przeciwległej stronie od zawierających te skarby szaf, za łóżkiem, znajdowało się drobne rozwidlenie pokoju prowadzące do łazienki (po lewej) i kuchni (z prawej). Środek pokoju zajmował stół i cztery krzesła (dwa staroświeckie i zdarte, dwa zaskakująco nowoczesne). W prawym rogu przy oknie Nick ustawił telewizor, obok gramofon i kolumny po bokach, a przed nimi swój ulubiony mebel — pełen widocznych śladów upływu czasu bujany fotel, na którym zwykł przesiadywać, gdy tylko opuszczała go Jessica. Mike usiadł twarzą do okna, Nick jeszcze przez moment krzątał się, przygotowując posiłek, by ostatecznie zająć miejsce naprzeciw niego.
— Mam wątpliwości, czy dostaniemy nakaz — stwierdził Mike mało optymistycznie, gdzieś między pierwszym a drugim ogórkiem. — Nie łudzę się nawet w kwestii przeszukania. Może chociaż podsłuch?
— Tak, też tak sądzę. Słyszałem, że sędzia Maloney strasznie zdziadział na starość. Ponoć boi się podejmować odważne decyzje. Niemniej chyba warto spróbować? — Głos Nicka dobiegający znad kanapki utrzymywał się w podobnym tonie.
— Widzę, że rozmawiałeś z Suzanne, co? — Mike uniósł i opuścił brwi. — Jest na niego strasznie wściekła, bo jej człowiek oberwał. Strzelaniny, oczywiście, w ogóle by nie było, gdyby Maloney pozwolił im wejść do jakiegoś hangaru. Ponoć po sufit wypchanego bronią. Spróbuję z nim pogadać. Fakt, trochę zmiękł, ale może zechce się zrehabilitować za tamtą wpadkę?
Polak nie wyglądał na przekonanego.
— Oby. A co do Suzanne, mam wrażenie, jakkolwiek śmiesznie to zabrzmi, że ona, tak jakby zmężniała? — Wyrażenie tej obserwacji przyszło mu z wielkim trudem, jako że w żaden sposób nie potrafił odnaleźć odpowiednich ku temu słów, jednak Mike roześmiał się i twierdząco pokiwał głową.
— Trafiłeś w sedno, stary — rzucił. — Sam lepiej bym tego nie ujął. Sue to teraz istny Brudny Harry w spódnicy.
— Chwilę mnie nie ma i wszyscy wariują — parsknął Nick.
— Gdybyś ją zobaczył, biegiem wróciłbyś do pracy. Jest boska, chociaż to nie twój typ, ty wolisz ciche i spokojne.
Przez moment mierzyli się rozbawionymi spojrzeniami.
— Twoja Jane też nie jest jakoś specjalnie ekspresyjna. — Nick spróbował ripostować. „Żarty żartami, ale to ja muszę wygrać ten pojedynek!” — pomyślał nie w pełni poważnie.
— Jane — zaczął tonem filozofa-marzyciela Mike — to moja ostoja spokoju, moja niczym niezmącona Itaka. Suzanne — jego głos stał się bardziej figlarny — to materiał na ognistą kochankę. — Mrugnął zawadiacko. — Dlatego podsuwam ją tobie.
Przez moment krztusili się ze śmiechu.
— No, chociaż ty przecież masz swoją Jessicę — wypalił Mike i natychmiast dotarło do niego, że tym razem się zagalopował. Wziął głęboki łyk herbaty, nie wiedząc, jak to naprawić.
Nick pobladł i spochmurniał. Nie chodziło mu nawet o Mike’a. Wiedział, że w jego ustach był to tylko przesadzony żart, obawiał się jednak, że inni postronni obserwatorzy mogli postrzegać jego kontakty z Jessicą w podobny sposób. Jej rodzice, panna Goodwill, Miguel? Zdawali się wierzyć w jego dobrą wolę. Co jednak sądzili naprawdę? Nie miał pojęcia i owa myśl spowiła jego optymizm, niczym kłęby ciemnej mgły. Jessica! Czasem sam zastanawiał się nad istotą tego, co ich łączy. Przyjaźń? Miłość? Któż to wie? Któż oceni? Jeśli nawet była to miłość, przybrała ona specyficzną formę, coś jakby odmienny, niespotkany wcześniej przez Nicka, rodzaj. Nie była to miłość, jaką darzy się członka rodziny, ani miłość do wybranki serca. Pełnia tej miłości wyrażała się w symbiozie potrzeb, wzajemnym uzupełnianiu najgłębszych braków. Nick, który potrzebował celu — odnalazł go w pomocy Jessice. Jessica, która czuła się samotna i odrzucona, odnalazła w nim oparcie i źródło przynależności. Uzupełniali się jak biel i czerń. Ogień i woda.
— Nie, Mike — rzucił po kilkusekundowym milczeniu. — Nie sądzę, żeby Sue była stworzona dla mnie. I nie mówię tego ze względu na Jessicę. — Wolał zabezpieczyć się tym zdaniem, choć teraz nie był już tego taki pewien.
— Wyluzuj, stary, przecież wiesz, że żartowałem. — Mike był wyraźnie zbity z tropu. — Chyba zaraz muszę się zbierać. Zrobię Jane niespodziankę, wracając tak wcześnie.
— Jak chcesz.
— Porozmawiam ze starym Maloneyem. Jak będę wiedział coś konkretnego, to dam ci znać. Zaproszę cię na komisariat, wszyscy z chęcią obejrzą twoje siwe kudły! — Widok miny Nicka sprawił, że jego ton wcale nie zabrzmiał żartobliwie.
— Dobra. Ja też się rozejrzę.
Mike zebrał swoje rzeczy i ruszył ku drzwiom. Zatrzymał się z ręką na klamce.
— Wybacz, Nick, nie miałem na myśli nic złego — spróbował się usprawiedliwić po raz ostatni.
— Wiem, Mike, wiem.
Pożegnali się w niezbyt wesołej atmosferze. Numerek na drzwiach znów spadł na podłogę.
Rozdział 3
To najpiękniejszy czas w całym roku! (śpiewa: Andy Williams)
Następnego dnia Nick obudził się z zaskakująco silnym przeświadczeniem, jakoby zapomniał o czymś niezwykle ważnym. Leżąc w łóżku, wciąż nie otwierając oczu, zastanawiał się usilnie, co też w ostatnim nawale zajęć porwała z jego umysłu skleroza. Nie miał bladego pojęcia. Siedemnasta data końca świata przepowiedziana przez Nostradamusa? Nie, to chyba coś innego. Koncert Yes w Santa Fe?! Nie. Rozwiązanie zagadki Panthaxu? To, co ustalili z Mikiem, pamiętał wyśmienicie. Hmm. Co ważnego i niecodziennego dzieje się, do jasnej anielki, dwudziestego czwartego grudnia?! „Jestem już zdecydowanie za stary”. — Nicka ogarnęła niewysłowiona irytacja. — „Chyba muszę…”
— Nick? — usłyszał zza drzwi pokoju. — Nie śpisz? Ktoś do ciebie dzwoni, zejdź do recepcji.
W głosie Miguela pobrzmiewało zdziwienie. Czasem zdarzało się, że ktoś z gości dzwonił gdzieś z recepcji, ale nie przypominał sobie, by kiedykolwiek zadziałało to w drugą stronę. A jednak! Cóż, Nick rzeczywiście był specyficznym klientem. Klientem? Raczej lokatorem. Tak, to słowo pasowało zdecydowanie bardziej. Oto i on!
Nick wyłonił się ze schodów w swym niebieskim szlafroku założonym na piżamę. Jego widok zdecydowanie rozbawił młodą kobietę, która właśnie odbierała klucz do swojego pokoju.
— Nazywam się Nick. — Ukłonił się, by pocałować jej rękę. — Znam ten hotel lepiej niż jego właściciel, w razie jakiejkolwiek potrzeby może się pani zwrócić do mnie.
Kobieta była wyraźnie zdziwiona tym powitaniem i pytająco spojrzała na Miguela.
— Nick to mój stały lokator. Gdyby mnie nie było, rzeczywiście może się pani zwrócić do niego. — Meksykanin nie miał bladego pojęcia, co też strzeliło Sokolskiemu do głowy, ale uznał, że najwyżej zaoszczędzi mu trochę fatygi.
Wciąż nieco skonfundowana, dziewczyna skierowała się ku schodom, tymczasem Nick ostatecznie sięgnął po słuchawkę.
— Słucham?
— Cześć, tu Marian. Znalazłem numer do twojego motelu w książce telefonicznej i postanowiłem zadzwonić. Słuchaj, wiem, że dzwonię w ostatniej chwili, ale masz jakieś plany na dziś??
— Eee, w sumie nie mam. — Nick starał się zabrzmieć tak, jakby znaczenie owego „dziś” było dla niego jak najbardziej oczywiste.
— Widzisz! To zapraszam do nas, nie będziesz przecież siedział sam w Wigilię! — Marian zdawał się jednocześnie stroskany i ucieszony.
— Yyy, z przyjemnością, co mam przynieść? — Nicka przytłoczyła skala własnej demencji, ale nie chciał dać tego po sobie poznać.
— Nie żartuj, stary! I tak kupiłbyś to w moim sklepie.
— W sumie racja. Nie będę sprawiał kłopotu?
— Coś ty! — Marian był co do tego w pełni przekonany, w przeciwieństwie do swojej żony, która dość niechętnie przyjęła pomysł zaproszenia Nicka. — Bądź o dziewiętnastej.
— Jasne. Do wieczora!
— Do wieczora.
Nick odłożył słuchawkę z miłym przeświadczeniem, że ktoś na tym świecie jeszcze o nim pamięta. Miał już ruszyć z powrotem do swojego pokoju, gdy z niemałym zdziwieniem dostrzegł stojącą tuż obok kobietę. Tę samą, która przed momentem zniknęła na schodach.
— Postanowiłam skorzystać z pańskiej propozycji. Pomoże mi pan wnieść bagaże? — zapytała, a jej głos wydał się Nickowi bardzo przyjemny.
Polak mrugnął ukradkowo do Miguela. Meksykanin parsknął zduszonym śmiechem. Strasznie bawił go fakt, że Nick nudził się ponad miarę, odkąd Jessica, z uwagi na przerwę w nauce, chwilowo przestała go odwiedzać. Trwało to od około… dwóch dni. „Polski wariat” — zaśmiał się pod nosem.
Nick poszedł za dziewczyną do zaparkowanego przed wejściem samochodu. Całkiem niezłego. Zdecydowanie ponad standard El Mariachi, ale co to w ogóle za miara. Chwycił obie walizki.
— Uniesie pan? — spytała z lekkim powątpiewaniem.
— W Wietnamie układaliśmy wały z trzy razy większych worków z piaskiem.
Skwitowała to spojrzeniem à la „jak sobie chcesz” i razem weszli do budynku.
— Co panią sprowadza w skromne, acz przytulne progi Las Vegas? — Nick starał się ukryć zmęczenie. „Co ona, u licha, trzyma w tych torbach?”
— Las Vegas? Ach, motel. — Z pewną niefrasobliwością i bez zbędnego pośpiechu sięgnęła po klucz. — Święta. Przyjechałam do rodziny. Ale nie chcę nadużyć gościnności.
— Jasne — wysapał, przechodząc przez próg. — Gdzie postawić?
Wskazała bliżej nieokreślone miejsce w pokoju. Nogą otworzył szafę i wstawił tam walizki.
— Skąd pani przybyła?
— Ach, z daleka. I tak pan nie zna, zagranica, wie pan.
„Sprawdź mnie” — pomyślał Polak, rozpoznając jej akcent, ale nie zdradził się ani słowem. Nie miał zamiaru drążyć tematu, skoro ona tego nie chciała.
— Niech się pani rozgości. W razie potrzeby pokój numer siedem zawsze stoi otworem. — W jego tonie znów pobrzmiewał ton staroświeckiej kurtuazji.
— Oczywiście — odparła, nie mogąc wymyślić nic sensowniejszego.
Nie miała pojęcia, co myśleć o tym facecie. Ile on w ogóle ma lat? Wietnam? Chyba trochę za młody. Chociaż, kto go tam wie? „Przynajmniej nie musiałam targać tych głupich walizek” — pomyślała. — „W sumie całkiem miły facet, dziwak, to fakt, ale miły. Czy powinnam zaprosić go na kawę? W ramach rekompensaty? Nie, bez przesady. Ale jeśli on zaprosi…”
*
Obładowany prezentami, Nick o mały włos nie staranował schodzącej z góry kobiety, która tak jak on widziała tylko górę paczek tuż przed swoim nosem.
— Przepraszam! — rzuciła, bynajmniej nie po angielsku. — Nie zauważyłam pana — dodała, płynnie przechodząc na mowę Lincolna i Washingtona.
Nick roześmiał się, wypełniając swym śmiechem całą klatkę schodową.
— Ach, więc to jest ów tajemniczy zagraniczny kraj? — spytał z rozbawieniem, powracając na fale Mickiewicza i Słowackiego.
— To pan też? — Dziewczyna była w lekkim szoku. Polacy są wszędzie, czy jak?
— Mikołaj Sokolski vel Nick Sokolsky, zawsze do pani usług — przedstawił się. — Proszę, pani przodem. — Uprzejmie przepuścił ją w przejściu i sam ruszył dalej. — Mogę spytać, dokąd się pani wybiera?
— Na Wigilię! — wołali do siebie dosyć głośno zza stert prezentów.
— Może panią podwieźć?
— Mam własny samochód. — Jej ton nagle stał się czujny.
— Jasne. I z pewnością zna pani El Mariachi jak własną kieszeń, co?
— El Mariachi?
— Tak miejscowi nazywają tę dzielnicę — wyjaśnił Nick, starając się zabrzmieć profesjonalnie.
— Pan się do nich zalicza?
To pytanie bardzo go zaskoczyło. Czy mógł sam siebie określić mianem miejscowego, tubylca tej części miasta? Miał wątpliwości. Nie mieszkał tu długo, nie zapuścił korzeni, był raczej…
— Ależ skąd — stwierdził. — Jestem tylko pielgrzymem, podróżnikiem pośród dżungli. Niemniej jednak całkiem nieźle znam tę część betonowego lasu.
Nie dostrzegł jej uśmiechu, ukrytego za kolorowymi paczkami.
— Wiesz, jak dojechać na Vitalia Street 18?
— Żartujesz?! — Zdumienie Nicka sięgnęło rozmiarów Statuy Wolności, stonował je jednak i dodał zupełnie spokojnie. — Znaczy, jasne, że wiem.
Razem opuścili motel. Tylko sobie znanym sposobem Nick spakował wszystkie prezenty do bagażnika swej srebrnej machiny i wskoczył za kółko, uprzednio otwierając drzwi swej towarzyszce. Ruszyli.
*
Wieczorna podróż przez El Mariachi przyprawiła Magdę o zawrót głowy. Czy to nie miała być Ameryka, jej ziemia obiecana? Tymczasem mijali rzędy zaniedbanych bloków niczym zza żelaznej kurtyny, odrapanych i pobazgranych sprayami, budynki dawno nadające się do rozbiórki, a najwyraźniej wciąż zamieszkane, pobocza pełne porozrzucanych śmieci. Czy to było drugie oblicze Nowego Świata? Lotnisko w Nowym Jorku i centrum Wielkiego Jabłka zrobiły na niej olśniewające wrażenie. Podobnie było w Albuquerque, a nawet centrum Santa Fe, ale tutaj? Tu nie sięgały hollywoodzkie produkcje i światła reflektorów?
Nick prowadził ostrożnie i wkrótce znaleźli się na ulicy pełnej warsztatów, drobnych sklepów i magazynów. Okolica się poprawiała, co Magda poznała po procencie działających latarni. Tam, skąd przyjechali, paliła się co czwarta. Tutaj — wszystkie. Po kilkuset metrach dotarli do ruchliwej, sześciopasmowej drogi i pojechali w lewo. Dziewczyna dostrzegła jej nazwę — Cerrillos Road. Po obu stronach widziała głównie budynki użytkowe — sklepy i biura, parkingi, rzadziej domy mieszkalne. Gdy przejechali kolejne kilkaset metrów, Nick wykonał nawrotkę i natychmiast skręcił w prawo. Ulica, na której się znaleźli, spodobała się jej zdecydowanie bardziej. Mijali niskie, parterowe domki przywodzące na myśl bungalowy w wakacyjnym kurorcie. Zza płotów przebijała się bujna zieleń iglastych drzew i krzewów. Na podjazdach stały porządne auta, głównie ogromne, amerykańskie pick-upy. Nick zatrzymał się przed jednym z tych domów, zastawiając niebieskiego dodge’a ram. Magda wysiadła i pogrążona w myślach automatycznie odbierała od niego swoje paczki. Dopiero gdy zamknął bagażnik, dostrzegła, że wyjął z niego także swoje prezenty.
— Co pan robi? — spytała skonsternowana.
— Idę na Wigilię — odpowiedział jak gdyby nigdy nic. — Marian zaprosił mnie dziś rano.
— Od początku pan wiedział? — Patrzyła na niego wielkimi oczami.
— Nie. Dopóki nie podałaś adresu.
— Dziwny z pana człowiek, panie Sokolsky. Niemniej jednak miło mi, Magda Zalewska. Jestem bratanicą Mariana. — Niepewność wciąż pobrzmiewała w jej tonie.
— Naprawdę? Widziałem twoje zdjęcie zaraz po urodzeniu! Marian chwalił się nim każdemu, kogo spotkał! Tyle że to było parę ładnych lat temu.
„Dwadzieścia osiem!” — pomyślała. — „Więc ten facet musi mieć z sześćdziesiąt lat. Może sześćdziesiąt pięć. Nie wygląda na tyle. W życiu nie dałabym mu sześćdziesiątki!”
Minęli potężny wehikuł Mariana i Nick zastukał do ciemnobrązowych drzwi. Na progu powitał ich nie kto inny, a pan domu we własnej osobie.
— Magda! Wspaniale cię zobaczyć! W końcu pofatygowałaś się do wujka, co? A kogo to przyprowadziłaś ze sobą?
Obok Mariana w drzwiach stanęła także gospodyni, Jolanta, w swych krótko przyciętych, farbowanych na czarno włosach, ubrana w białą suknię w groszki.
— Muszę cię zmartwić, stary, ale to tylko ja. Magda mieszka w moim motelu, więc zabraliśmy się razem. — Twarz Nicka wychyliła się zza sterty paczek. — Cześć, Jola — rzucił niezbyt pewnie i patrząc na jej minę, stwierdził, że fraza „Witaj, o żono Mariana” pasowałaby znacznie lepiej.
— Witajcie, rozgośćcie się! — Jej odpowiedź zdawała się kierować bardziej ku Magdzie niż ku niemu, jednak Nick postanowił zignorować tę nutę i spokojnie przestąpił próg.
Paczki nowo przybyłych gości dołączyły do innych pakunków leżących wygodnie pod choinką, oni zaś podążyli za gospodynią do odświętnie udekorowanej jadalni. Przy stole zastali całą amerykańską gałąź rodziny Zalewskich, to jest trzech synów Mariana wraz z rodzinami. Jola wskazała Magdzie miejsce po swej lewej stronie, u szczytu stołu i miała już poprowadzić Nicka ku najdalszemu końcowi blatu, okupowanemu przede wszystkim przez dzieci, lecz zatrzymał ją głos dziewczyny.
— Nick spokojnie zmieści się obok mnie, po co fatygować się przez cały pokój?
Gospodyni nie była przesadnie zachwycona tym bezpardonowym wkroczeniem w jej dokładnie opracowany plan. Uważnie zmierzyła wzrokiem wolną przestrzeń między Magdą a swym najstarszym synem Adamem, po czym dość sceptycznie rzuciła:
— Jeśli nie będzie wam ciasno — i ruszyła, by przynieść przygotowane nakrycie w nowe, z pewnością mniej wygodne, miejsce.
Nick finezyjnym ruchem wślizgnął się na kanapę i z lekkim uśmiechem szepnął:
— Dzięki, mała. Uratowałaś mnie przed banicją.
— Banicją?
— Wiesz… — zawiesił głos, gdy Jola nachyliła się tuż obok, by ułożyć mu sztućce — niektórzy mają mnie tutaj za nieproszonego gościa. — Ruchem oczu podążył za zmierzającą do kuchni gospodynią.
— Przesadzasz. Ciocia zawsze była… surowa.
— Jasne. Rzuciła się na ciebie, jakby chciała połamać ci żebra. — Mrugnął z rozbawieniem. — Jola zawsze uważała, że sprowadzam Mariana na ciemną stronę mocy.
Magda spojrzała na niego z ukosa.
— Może miała rację, co? — zapytała.
— Ależ skąd! — W głosie Nicka pobrzmiewała nuta skorego do psot chłopca. — No dobra, była taka drobniutka sprawa. — Jego głos był teraz tak niewinny, że Magda z trudem powstrzymywała śmiech. — Raz, z Marianem, zaplanowaliśmy wyjazd na ryby. Snuliśmy plany miesiącami. Pół miasta znało datę naszego wyjazdu na miesiąc przed nim. I co? Teściowa postanowiła przylecieć idealnie w połowie naszej wyprawy. To miała być przygoda życia, Kanada, łososie, dzicz, niedźwiedzie! Byliśmy wściekli jak nigdy!
— Chyba nie pojechaliście? — Głos Magdy sugerował, że byłoby to najgorsze z możliwych rozwiązań.
— Rozważaliśmy to, ale zatrzymało nas poczucie obowiązku. Pewnego dnia, gdy Jola poleciała po mamusię do Nowego Jorku, by przy okazji pokazać jej Statuę i tym podobne, siedzieliśmy ponurzy przy tym stole i nagle plan zmaterializował się w naszych głowach. Szalony jak nigdy dotąd! — Nick mówił z rosnącym dramatyzmem.
— Zabraliście je ze sobą?! — wypaliła z przerażeniem dziewczyna.
— Dobre! Ale nie. Wtedy wpadliśmy na coś innego. Jeśli nie Mahomet do góry, to góra do Mahometa. Nie my na ryby, ryby do nas!
— Nie chwytam. — Zdziwienie w jej głosie stopniowo narastało.
— Ha, ha! Spojrzałem przez okno i dostrzegłem pustą przestrzeń — wyjaśnił Nick, a ona stopniowo zatracała się w jego głosie. — Spojrzałem na Mariana i wiedziałem, że myśli podobnie. Perfekcyjne miejsce na ryby. Rozbiliśmy namiot w jego ogrodzie. Przywiozłem duży dmuchany basen, wielki, i wpuściłem tam chyba ze trzydzieści żywych łososi. Usiedliśmy na krzesełkach, wyjęliśmy wędki…
— Żartujesz?
— Coś ty. — Nick opowiadał to z potęgującym się rozbawieniem. — Obstawiliśmy się iglakami w doniczkach, imitacją lasu… — teraz już prawie krztusił się ze śmiechu. — Wyobraź sobie minę Joli i jej matki, gdy nas zobaczyły. Wychodzą na taras, a tu dwóch dorosłych facetów łowi ryby w dmuchanym basenie w ogrodzie, pośrodku rabatek!
Nick i Magda razem wybuchli śmiechem. Wszystkie oczy skupiły się na nich, lecz nie mogli, za żadne skarby, powstrzymać chichotu. Mężczyzna rzucił jeszcze:
— I wołanie sąsiada zza płotu, „dobrze biorą, dobrze biorą?!”.
Wszystkie rozmowy ucichły, tylko ich śmiech wypełniał pokój. Dopiero wówczas połapali się w sytuacji.
— Wybaczcie, opowiadałem Magdzie o starych dziejach. — Nick powiedział to niezbyt pewnie, usilnie wpatrując się w swój talerz.
Jola odkaszlnęła znacząco.
— Jest już ciemno. Zacznijmy wieczerzę. — Jej głos był tak nienaturalnie zwyczajny i pozbawiony emocji, że Nick nie był w stanie powstrzymać porozumiewawczego spojrzenia na Mariana. Obaj natychmiast pochylili głowy, kryjąc uśmiechy.
Jola i jej trzy synowe natychmiast zniknęły w kuchni. Magdy, jako gościa honorowego, nie dopuszczono do pomocy.
— Twoja ciotka zawsze odgrywa stoicki spokój, kiedy coś idzie inaczej, niż zaplanowała. Szczególnie, gdy ja jestem przyczyną jakiegoś niecodziennego wydarzenia. — Nick wyjaśnił, korzystając z okazji, że gospodyni nie ma w pobliżu. — Sądzę, że przesadnie bierze to do siebie. Nie chce dać mi satysfakcji, okazując gniew. — Tu wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. — Sęk w tym, że ja wcale nie robię tego celowo. Zazwyczaj.
Cztery kobiety tryumfalnie powróciły z kuchni, niosąc dwie spore misy czerwonego barszczu i półmiski pełne uszek. Entuzjastyczny pomruk okrążył stół. Zapach potraw stopniowo wypełniał pokój klimatem świątecznej kolacji. Nick z zadowoleniem obrócił oczami. Magda rzuciła pod adresem gospodyni jakiś mało wyszukany komplement i szturchnęła swego sąsiada, zachęcając, żeby poszedł w jej ślady.
— Ach! Zaiste wygląda wybornie! Ale najpierw chyba podzielimy się opłatkiem, co?
Słowa Nicka wywołały zgoła odmienne wrażenie od tego, którego spodziewała się Magda, nakłaniając go do jakiejś mało ambitnej frazy, chwalącej kunszt dań. Członkowie rodziny Zalewskich, poza nią samą, z pewną konsternacją spoglądali po sobie, jakby w tym temacie nie czuli się zbyt komfortowo.
— Co to znaczy „dzielić opłatę”? — dobiegło gdzieś od strony zajmowanej przez dzieci.
Jola wydała z siebie urwane „och!” (coś jakby zapomniała zmienić zasłony i właśnie zdała sobie z tego sprawę) i zamilkła, zerkając na męża. Marian nawet nie drgnął. Nieobecnym wzrokiem spoglądał przed siebie, głęboko zamyślony. Opłatek! Matko Święta, czyśmy wszyscy powariowali w tym kraju?! Mamy choinkę i prezenty, dwanaście potraw i gości, wolne miejsce dla niespodziewanego przybysza i kolędy cicho puszczone w tle, ale… zgubiliśmy meritum! Sedno sprawy! Istotę tego wszystkiego! Mamy formę, brak jednak treści. Happy X-mas! Święty Mikołaj z coca-coli rozdający cukierki przed centrum handlowym. Majątek wydany na prezenty, szalone porządki w całym mieszkaniu, gotowanie potraw, pieczenie ciast, bieganie w tę i z powrotem, w polskiej telewizji tradycyjny Kevin sam w domu! A gdzie, do jasnej cholery, miejsce na Boże Narodzenie? Nie żaden X-mas czy Winter Holiday tylko Christmas, Święta Narodzin Boga, pamiątka wydarzeń sprzed przeszło dwóch tysięcy lat. Rozejrzał się po pokoju. Mikołaj w czerwonym wdzianku uśmiechał się do niego swym plastikowym uśmiechem. Jemioła lśniła swą zielenią tuż pod sufitem. Papierowe płatki śniegu ozdabiały szafy i żyrandol. A On? Ten, którego urodziny właśnie obchodzili? Gdzież się skrył? Nie! Gdzie go zgubiliśmy?! W szafie? W zakurzonym pudełku na strychu? Poczuł, że coś szorstkiego i metalicznego dotyka jego karku. Sięgnął dłonią i podążył w dół łańcuszka aż do swej piersi. Wyciągnął spod kołnierza odświętnej koszuli srebrny krzyżyk. Noszenie go stało się taką rutyną, że przestał zdawać sobie sprawę z faktu jego istnienia. A więc tu jesteś, Boże? Zawsze byłeś przy mnie, nie opuściłeś mnie, to ja, ja zapomniałem o Tobie! Pojedyncza łza ześlizgnęła się po jego policzku, w dół szyi, niknąc ostatecznie w otchłani kołnierza. Wszyscy wpatrywali się w Mariana. Nastała zupełna, absolutna cisza. Nawet dzieci przerwały swe przekomarzania, patrząc na dziadka z zaciekawieniem. Jakiś mistycyzm wypełnił tę chwilę. Tylko opary barszczu unosiły się niewzruszone, ku sufitowi. Marian wstał. Poważnym spojrzeniem objął wszystkich, którzy zgromadzili się przy stole.
— Pomódlmy się przed wieczerzą. — Jego głos współgrał idealnie z powagą twarzy. Spojrzenie zogniskował na Nicku. — Pomóż mi, przyjacielu. Zdaje mi się, jakbym wieki temu wzniósł ostatnią modlitwę.
Nick podniósł się bardzo powoli. Sprawiał wrażenie, jakby powierzone mu brzemię swoistego kapłana, duchowego przewodnika, przygniatało go do zajmowanego miejsca, utrudniając każdy ruch. I w istocie nigdy nie uważał się za kogoś, kto powinien prowadzić innych, świecić przykładem, pouczać. Sam z trudem maszerował ścieżkami swej wiary pełnymi upadków, zwątpień, rozterek. Czyż nie zniknął na sześć długich lat w otchłaniach pustki? Wiedział jednak, że byłby egoistą, nie chwyciwszy wyciągniętej po pomoc ręki Mariana.
— Przynieś mi Pismo Święte — stwierdził dość cicho, lecz starając się zabrzmieć stanowczo. Odsunął na bok własną inwencję twórczą i przychodzące do głowy wiekopomne frazy. Zdał się na kultywowaną od dawna tradycję. Niech tak się stanie.
Marian zniknął w pokoju obok. Przedłużająca się cisza wypełniała pokój niczym gęsta mgła, jednak nikt nie ośmielił się przerwać jej choćby słowem. Nicka przeszedł zimny dreszcz niepewności. Magda dostrzegła to w mgnieniu oka. Stanęła obok niego w niemym, niewerbalnym geście poparcia. Nie zdawała sobie sprawy, jak wiele znaczył dla niego ten ruch, niewielki życzliwy gest. Marian z namaszczeniem przekazał mu Księgę. Nick ucałował szczyt okładki i szybko przewertował kartki. Znalazł to, czego szukał. Pod jego wzrokiem wszyscy powstali.
— W Imię Ojca i Syna i Ducha Świętego…
— Amen — odparł niepewnie chór głosów pod przewodnictwem Magdy.
Nick odczytał słowa Ewangelii mówiące o narodzinach Syna Bożego. Gdy skończył, wszyscy w zadumie zajęli swoje miejsca, przez krótką chwilę wsłuchując się w ciszę. Marian z trudem powstrzymywał łzy. Nick ciężko opadł na krzesło.
— Radośnie świętujmy pamiątkę Tych Dni! — rzucił, czując suchość w gardle.
Letni barszcz zaczęto rozlewać do talerzy. Gwar rozmów znów wypełnił salon.
*
Kolacja przebiegała spokojnie. Wydarzenia z jej początku zdawały się odpłynąć z umysłów biesiadników, umknąć gdzieś w meandrach czasu. Nick był całkowicie pochłonięty rozmową z Magdą. Wkrótce dołączył do nich Marian. Kolejne potrawy pojawiały się i znikały ze stołu. Wskazówki ściennego zegara powoli przesuwały się ku północy. Dwudziesta trzecia trzynaście. Dzieci coraz głośniej domagały się prezentów. Nick ze sporym zdziwieniem przyjął fakt, że wytrzymały tak długo. Prawie cztery godziny! Adam, przebrany za Świętego Mikołaja, zaczął rozdawać paczki wszystkim gościom. Dzieci natychmiast zgromadziły się wokół niego, łapczywie chwytając otrzymane prezenty. Jak to dzieci. Każdy z zebranych w napięciu wyczekiwał swojego imienia. Po kilkunastu minutach było już po wszystkim. Dzieci rozbiegły się po całym domu i złożywszy wszystkie zdobyte skarby na kupę, niecierpliwie zrywały z nich ozdobny papier. Dorośli poszli za ich przykładem, z tą tylko różnicą, że pozostali na swoich miejscach, przy stole. Nick zgarnął dwie paczki. Magda pięć. Pan Sokolsky rozerwał pierwsze opakowanie, to bardziej obszerne, i znalazł w nim całkiem ładny, ręcznie robiony sweter. Dostrzegł porozumiewawcze mrugnięcie Helen, żony Dawida, najmłodszego syna Mariana. Nick zawsze miał z nimi dobry kontakt. Dawniej mieszkali po sąsiedzku. Gdy Mary żyła. Szybko otrząsnął się z tej myśli. Dostrzegł, że w międzyczasie Magda otworzyła trzy paczki. Perfumy, bluzkę i… więcej perfum — od kuzynów.
— Chyba nie podoba im się mój zapach — szepnęła niezbyt poważnie, tak by tylko Nick zdołał ją usłyszeć.
Mężczyzna zbliżył twarz do jej szyi i silnie wciągnął powietrze nosem.
— Jak dla mnie fantastyczny — stwierdził tonem eksperta.
Z rozbawieniem pokręciła głową.
— Nie stronisz od komplementów, co?
— Wszystko, co mówię, jest prawdą.
Mrugnął, a ona się uśmiechnęła.
Miło czasem posłuchać komplementów, tak dla odmiany od brutalności codziennego życia. Czarujący człowiek ten przyjaciel wujka.
Nick rozerwał papier w choinki i wyjął ozdobne pudełko. „No, to się Mikołaj szarpnął!” — pomyślał, wyciągając srebrny zegarek z wygrawerowanymi inicjałami „N.S.”.
— Załóż, będzie ci pasował — usłyszał w prawym uchu. Nie miał zamiaru się sprzeciwiać. Podwinął rękaw i wsunął zegarek. Wyśmienicie.
W tej części stołu nieodpakowane pozostały tylko dwa prezenty Magdy, więc Nick skupił swój wzrok na niej. Zresztą, pewnie i tak by to zrobił. Pierwszy prezent okazał się ładnym srebrnym naszyjnikiem. Dziewczyna podejrzliwie spojrzała na wujka, który teatralnie odegrał zdziwienie. Nick natychmiast pomógł jej założyć nowo otrzymaną biżuterię.
— Zaraz, zaraz. Trzy paczki od kuzynów, paczka od wujka i cioci, a ta?
Mężczyzna wzruszył ramionami.
— Może w środku będzie jakaś podpowiedź? — zasugerował.
Poszła za jego radą. Bransoletka była wspaniała i idealnie pasowała do naszyjnika. Wzrok Magdy znów powędrował do Mariana, ale ten stanowczo zaprzeczył i jeśli kłamał, był najlepszym aktorem, jakiego widziała.
— Załóż, będzie ci pasować — usłyszała cichy szept Nicka. Uśmiechnęła się, słysząc cytat z siebie samej. Co za człowiek. Może… ale nie, skąd miałby wiedzieć? Bransoletka była tak delikatna, że właściwie nie czuła jej obecności. A wygląd! Nie miała pojęcia, skąd ofiarodawca tak dobrze znał jej gust. Przecież ostatnim razem była tu dziesięć lat temu, jako nastolatka, z rodzicami. Przypomniała sobie pewną sytuację. Jakiś mężczyzna z żoną odwiedził wujka w dzień ich przyjazdu. Dał jej kiść winogron. Czy to mógł być on? A co stało się z jego żoną? To wspomnienie bardzo ją zawstydziło. Jeśli to był on? Wtedy był naprawdę przystojny. I miał te same dworskie maniery. To spotkanie dziesięć lat temu, choć on z pewnością nie zdawał sobie z tego sprawy, było dla niej kolosalnym przeżyciem. Przywoływała jego widok jeszcze wiele miesięcy później. I oto on, po dziesięciu latach…
— My, spotkaliśmy się wcześniej? — zawahała się i jej zdanie stało się czymś pomiędzy pytaniem i twierdzeniem.
— Sądzę, że tak, w tym samym miejscu, jakieś — zamyślił się — dziesięć lat temu?
Pamiętał! Nieprawdopodobne.
— Od początku wiedziałeś? — To pytanie, nie wiedzieć czemu, wydało jej się infantylne.
— Przypuszczałem. Szczególnie gdy powiedziałaś, że jesteś z „dalekiego kraju”. Ale — teraz to on lekko się zawahał — nie chciałem wyjść na wariata, który pamięta przelotnie poznaną dziewczynę sprzed dziesięciu lat. Stwierdziłem, że ja raczej nie zapadłem ci w pamięć. Zresztą, zmieniłaś się przez te dziesięć lat.
„Nie zapadłem ci w pamięć” — te słowa odbiły się głuchym echem w jej uszach. Jakże bardzo się mylił! Chyba nikt nie zapadł w jej pamięć tak mocno jak on. Wprawdzie w swoim krótkim życiu Magda przeżyła kilka mniej lub bardziej udanych związków, żadnego innego mężczyzny nie wspominała tak długo. Z bliżej niepoznanych przyczyn jego obraz powracał do niej za każdym razem, gdy kolejna próba odnalezienia miłości kończyła się fiaskiem. Był dla niej jak aktor Hollywood dla przeciętnej nastolatki. Przez moment jej umysł kreował strumienie szalonych myśli. Odsunęła je od siebie, do granic możliwości wytężając wolę.
— To niezwykłe, że znów się spotkaliśmy — rzuciła lakonicznie, wewnątrz zirytowana na siebie.
Nick nie zdołał odczytać tajemniczej nuty pobrzmiewającej w jej głosie. Zdawał sobie sprawę, że za tym mało wyszukanym komunikatem kryła się jakaś głębsza, ukryta treść, ale w tej chwili trudno było mu ją odszyfrować. Ogarnęła go mentalna niemoc. Chciał w jakiś sposób zachęcić ją do pójścia dalej, powiedzenia czegoś więcej, ale za żadne skarby świata nie potrafił odnaleźć w kłębowisku myśli odpowiednich słów. Odpowiedział więc równie mało odkrywczą sentencją i chcąc znaleźć sobie jakiekolwiek zajęcie, zerknął na swój nowiutki zegarek. Za piętnaście minut północ — oznajmiły wskazówki.
— Wybierasz się na pasterkę? — spytał. — Księża Tomaszkiewicz i Navarro odprawiają ją w dwóch językach. — Nie miał pojęcia, w jakim celu dodał drugie zdanie zachęty. „Chyba oglądam zbyt dużo reklam” — zawyrokował.
— Jasne. — Dla Magdy było to zupełnie naturalne, choć wiedziała, że tutaj należała do mniejszości.
Tutaj? A u siebie? W Polsce, w swoim kraju? Czyż tam nie było tak samo? Czyż i tam nie dotarła nowoczesna antyepoka, antycywilizacja? Relatywizm, czyli antyprawda. Emocjonalny dyskurs, czyli antylogika. Sztuka nowoczesna, czyli sedes stojący na piedestale — antysztuka. Antymuzyka, czyli sample puszczone z komputera… Wszystko wywrócone do góry nogami. Quo vadis? Dokąd zmierzasz antyświecie?! Czasami zastanawiało ją, dlaczego ludzie tak chętnie uczestniczyli w tym wszystkim, tym szalonym pędzie do zanegowania tego, co było kiedyś, nie zważając na rozum, doświadczenia pokoleń, nie patrząc, gdzie zmiany naprawdę były potrzebne. Zmieniano wszystko i wszędzie, wprowadzano zmiany dla samych zmian… Magdzie ta sztuka dla sztuki nigdy nie odpowiadała i, choć nie zdarzyło im się o tym rozmawiać, w tej kwestii w pełni zgadzała się z Nickiem.
Teraz, zmierzając do kościoła, niezwykle senni, w zamyśleniu nie odzywali się do siebie. Kilka metrów za nimi Marian i cała rodzina Dawida, pogrążeni w rozmowie, co krok wybuchali śmiechem. Nick usłyszał coś na temat szopki i złożonego w niej Dzieciątka. Dzieci cieszyły się, że Je zobaczą. I kto ostatecznie skupił się na meritum świąt? Czy nie one? Bo czy nie szopka i narodzony weń Chrystus są istotą świąt, celem świąt, sensem świąt? Nick uśmiechnął się do siebie, przekraczając próg świątyni. Może jeszcze coś będzie z tego wszystkiego?
*
Pełni radości opuszczali kościół. Nick wciąż nucił melodię jednej z trzech kolęd, odśpiewanych chóralnie na koniec mszy — tej w języku polskim. Pozostałe dwie wybrzmiały po hiszpańsku i angielsku. Powracali do domu jedną grupą, dzieląc się wrażeniami z całego dnia. Magda nalegała, żeby mimo zmęczenia pożegnali się ze wszystkimi przed powrotem do motelu. Jakże mógłby jej odmówić? Zasnęła na fotelu pasażera, nim zdążył odpalić samochód. Ruszyli przez uśpione ulice Santa Fe w ciepłym świetle ulicznych latarni. W oknach niektórych domów odbijały się jeszcze lśniące ekrany telewizorów, gdzieniegdzie migały światełka ozdabiające płoty i fasady. Z rzadka mijały ich inne auta. Świąteczny nastrój prysnął, kiedy przekroczyli niewidzialną granicę El Mariachi. Wokół panował mrok, tylko światła samochodu rozświetlały opustoszałe drogi i chodniki.
Cichy szmer silnika był jedynym dźwiękiem dobiegającym uszu Nicka. Do jego głowy sączyły się wspomnienia podobnej nocy, gdy tak jak teraz, zmęczony, mknął przez ciemność swoim samochodem. Koszmarne wspomnienia… Wcisnął pedał hamulca do samej podłogi, z wielkim trudem zatrzymując się przed skrzyżowaniem. Tuż przed nim, nie zważając na nic, przemknęły dwa rozpędzone auta. Usłyszał strzały i pisk opon. Trzaskanie drzwi, więcej strzałów. Przebudzona hamowaniem Magda, zbyt przerażona, by mówić, przywarła do jego ramienia. Strzałom z pistoletów odpowiedziała broń maszynowa. Ktoś krzyczał. Nick natychmiast zgasił światła i tak cicho, jak tylko potrafił, ruszył w prawo, w kierunku motelu. Byli na głównej ulicy El Mariachi. Jechał bardzo powoli, po omacku, na ślepo starając się trzymać samochód w linii prostej. Błogosławił i przeklinał zarazem nieobecność lamp w tej części ulicy. I te cholerne chmury zasłaniające księżyc. Co też, do diaska, przywiało je tutaj, akurat dzisiaj?! Odgłosy strzelaniny stawały się coraz cichsze. W oddali mężczyzna dostrzegł podświetlone wejście do motelu Las Vegas. Drzwi były zamknięte. Nick odruchowo sięgnął do paska, jednak nie znalazł tam kabury. Przecież już dawno nie służył w policji. Zatrzymał się przed wejściem, z trudem poruszając prawą ręką, wciąż kurczowo ściskaną przez Magdę. Na wszelki wypadek pozostawił włączony silnik.
— Spokojnie, nic się nie dzieje. Przez chwilę zostań w samochodzie, ja sprawdzę, czy wszystko w porządku, i zaraz po ciebie wracam. — Nick powiedział to łagodnie, profesjonalnie kryjąc napięcie. Delikatnie pogładził jej włosy. — Usiądź za kółkiem. W razie czego dociśniesz gaz i odjedziesz. Rozumiesz?
Bardzo wolno i niepewnie pokiwała głową. Jego pomysł ani trochę nie przypadł jej do gustu, ale nieznacznie rozluźniła uścisk i jego ramię zwinnie wyśliznęło się z jej objęcia. Wysiadł, a ona natychmiast zajęła miejsce kierowcy. Przez szybę dostrzegł jej wielkie, przerażone oczy. Z bagażnika wydobył laskę z ukrytym wewnątrz ostrzem. Tak cicho, jak to tylko możliwe, otworzył drzwi i usunął się z linii ewentualnego strzału.
— Kto idzie? — Głos Miguela dobiegł go z głębi holu. A więc czuwał!
— To ja, Nick. I Magda, dziewczyna spod dziewiątki. — Polak wszedł w obręb światła z obnażonym ostrzem.
Miguel stał za ladą z dubeltówką w dłoni.
— Gdzieś ty był tyle czasu, do cholery? Dochodzi druga… Esteban był tu przed dwunastą, ostrzegał, żeby nie wychylać nosa z domu, bo będzie jatka. Słyszałem strzały. Musieliście być tuż obok nich!
Nick szybko ułożył to sobie w głowie.
— Czekaj. Zaprowadzę do pokoju Magdę i pogadamy. — Schował broń i zniknął za drzwiami.
Zapukał w szybę, o mało nie przyprawiając dziewczyny o zawał.
— To ja, nie bój się. Wszystko w porządku, chodź. — Trzęsąc się i ledwie stojąc na nogach, Magda wyszła z samochodu, natychmiast łapiąc się jego ręki. — Nic się nie dzieje — wyszeptał, znów gładząc ją po włosach.
Zabrał kluczyki i zamknął auto. Gdy tylko weszli, Miguel zaryglował drzwi.
— Tu jesteśmy bezpieczni. Zaprowadzę cię do pokoju, czas już spać. — Nick mówił spokojnie, cicho, niemal sennie. Przytulona do jego ramienia, Magda czuła się chroniona przed wszystkim tym, co widziała i słyszała na mrocznej ulicy.
— Nie zostawiaj mnie samej… umrę ze strachu, proszę. — Jej głos był słaby, ledwie słyszalny.
Miguel nie musiał rozumieć jej słów. Nieznacznie skinął na Nicka, a ten odpowiedział, równie niezauważalnym dla dziewczyny spojrzeniem. Z pewnym trudem wziął ją na ręce i chwiejąc się, ruszył po schodach. Miguel otworzył drzwi pokoju numer siedem zapasowym kluczem, o którego istnieniu Nick jak dotąd nie miał pojęcia. Polak ułożył Magdę na swoim łóżku i wymienił pożegnalny uścisk dłoni z panem Rodriguezem. Zamknął drzwi i w pokoju zapanowała ciemność.
— Wybacz, ale muszę na moment zapalić światło — rzucił Nick w kierunku, w którym, jak przypuszczał, znajdowała się dziewczyna.
Odpowiedziało mu zmęczone mruknięcie zgody. Rozbłysło światło. Wszystko wyglądało zupełnie zwyczajnie, no, poza łóżkiem, na którym właśnie spoczywała młoda i w dodatku nieprzeciętnie piękna, w każdym razie w opinii Nicka, kobieta. Otrząsnął się z głupich, Nick właściwie określał je mianem kretyńskich, myśli. „Wasza niezaprzeczalna, biologicznie uwarunkowana naturalność, wcale nie wyklucza tego, że jesteście głupie, bezsensowne i wyzbyte wszelkiej przyzwoitości, jaka powinna cechować porządnego człowieka” — przemówił do nich bezgłośnie, gdy z daleko idącym ociąganiem opuszczały jego umysł. — „Nie i tyle. No means no! Zrozumiano?!” Chcąc nie chcąc, zrozumiały i umknęły gdzieś w dal, krążąc na orbicie świadomości w jawnie irytujący sposób. Cóż zrobić? Tak to już jest z myślami, często trudno je kontrolować, czasem nie kierujemy nimi wcale. Pojawiają się i znikają, przybywają i nie chcą odejść… Szalone myśli w szalonym świecie.
Nick musiał wyglądać dość komicznie, tkwiąc od dłuższej chwili w zupełnym bezruchu, z palcem wciąż opartym na włączniku światła. Jak gdyby nigdy nic obrócił się na pięcie i skierował do jednej z szaf. Wyjął z niej koc i położył na podłodze. Na nim poduszkę i drugi koc, do przykrycia.
— Nie wiem, jaki styl ubioru preferujesz podczas snu, ale muszę cię zmartwić, że mój asortyment damskich ubrań nocnych jest raczej dość wąski i… oscyluje wokół zera. No, nie wiem skąd zaplątała mi się tu nocna koszula Mary. Mojej żony. Ona… — Nie był w stanie tego powiedzieć. Na moment zamilkł. Odkaszlnął. — Ona nie żyje. Zawołaj, kiedy będę mógł wrócić. — Rzucił koszulę na skraj łóżka i szybko wyszedł z pokoju.
Zatrzasnął za sobą drzwi od łazienki i przekręcił zamek. Oparł się o zlew. „Niech to szlag! Czemu ona umarła przede mną?! Czemu?! Czemu skazała mnie na tę samotność?! Choć może to i lepiej? Gdybym ja umarł pierwszy, ona czułaby w tej chwili taki sam ból, przenikający do szpiku, do dna duszy, wskroś całą istotę”. Usiadł na posadzce, plecami oparty o próg kabiny prysznicowej. Tak często powstrzymywał łzy, że teraz też zdołał je zatrzymać. Stały w swoich blokach startowych, czekając na pozwolenie, sygnał startera. Nie nadszedł. Nick siedział dalej na zimnych kafelkach, patrząc pusto w brudną ścianę. Odległy, cichy szept zegara odmierzał czas. Jak dotąd nigdy nie zwracał na niego uwagi. Teraz odbijał się głuchym echem w jego głowie. Tik-tak, tik-tak… Każda sekunda jak kolejny krok do grobu. „Nie znasz dnia ani godziny, Mikołaju Sokolski” — powiedział głos w jego głowie.
— Wiem — stwierdził odbity echem w pustej łazience głos Nicka.
— Tak, możesz już przyjść! — zawołała zza ściany Magda.
Z trudem podniósł się z ziemi. Powiesił marynarkę i płaszcz na wieszakach do ręczników. Spodnie i koszulę zaczepił na kaloryferze. Założył pomięty T-shirt, podniesiony z podłogi. Na wpół śpiącym krokiem przemierzył pokój. Potknął się o własne posłanie, z trudem łapiąc równowagę.
— Dobranoc — szepnął, gasząc światło, i wsunął się pod koc leżący na podłodze.
Poczuł dłoń muskającą jego ramię. Delikatnie ujął ją we własną.
— Dobranoc — usłyszał z własnego łóżka.
*
Zbudził go zapach smażonej jajecznicy. Przyjemna woń stawała się coraz silniejsza, a wraz z nią jego ciało zdawało się napełniać energią na nowy dzień. Przeciągnął się, próbując rozprostować kości po nocy przespanej na niewygodnym posłaniu. Spanie na podłodze. Kiedy ostatni raz mu się to zdarzyło? Dobrze, że Mike nic o tym nie wie, bo na wieść o tym, że Nick spał na podłodze, podczas gdy w jego łóżku znajdowała się piękna dwudziestoośmioletnia dziewczyna, chyba padłby ze śmiechu. „Casanova” Macdowell. Tak… W wieku dwudziestu ośmiu lat może i nim był, ale odkąd poznał Jane, nigdy nie zdarzył mu się choćby przelotny romans. Wzór wierności, kto by pomyślał. Mike „Wierny Mąż” Macdowell. Niezłe. Za to należał mu się szacunek. Wierność postanowieniom, wierność zasadom. Nick też starał się żyć w ten sposób i miał nadzieję, że wychodziło mu to chociaż nieźle. Usłyszał zbliżające się kroki.
— Nie wstawaj, nie wstawaj! — Magda zdawała się dość roztrzęsiona i dziwnie stremowana. Nick uśmiechnął się porozumiewawczo i rozłożył ręce w geście braku sprzeciwu. — Niech to szlag! Chciałam choć w części odwdzięczyć się za uratowanie mi życia, podając ci śniadanie do łóżka, ale przeze mnie musiałeś spać na podłodze. — Na jej twarzy odmalowała się irytacja. „Po dziesięciu latach spotykam mężczyznę z młodzieńczych snów i nawet nie potrafię zrobić mu śniadania. A on już zdążył uratować mi życie!”
— Spokojnie, nie przeceniajmy moich dokonań, nic nie musisz robić. — Nick z miernym skutkiem próbował stonować jej mało optymistyczny nastrój.
Magda obróciła się na pięcie o trzysta sześćdziesiąt stopni, by ostatecznie usiąść na brzegu łóżka.
— Ale ja chcę! Tylko — stwierdziła, przeczesując palcami włosy — dziś zupełnie nic mi nie wychodzi. — Powiedziała to, nim zdążyła ugryźć się w język. „Co ja robię? Na głos użalam się nad sobą?!”
— Bez paniki. Sugeruję wyłączenie jajecznicy, zaraz się spali. I czajnika też. Piszczy jak oszalały. — Spoglądał na nią najbardziej ciepłym i dobrotliwym wzrokiem, na jaki tylko było go stać, zaś w jego tonie pobrzmiewało rozbawienie.
Natychmiast wybiegła z pokoju, idąc za jego radą. Gdy wróciła, Nick zdążył już schować swoje posłanie i właśnie kierował się do łazienki z przygotowanym na dziś ubraniem.
— Daj mi pięć minut, zaraz wrócę.
Skinęła głową, rzucając w odpowiedzi parę niezrozumiałych słów. Jasne. Talerze, sztućce, chleb. „Jajecznica w Boże Narodzenie, długo musiałam nad tym myśleć”. Przyniosła herbatę i zajęła swoje miejsce, równo z dźwiękiem otwierających się drzwi łazienki.
— I jak wyglądam? — rzucił Nick, przekraczając próg z komiczną miną gwiazdora, tym razem nie w „pidżamie”, a flanelowej koszuli i błękitnych jeansach. Jej wzrok wystarczył mu za odpowiedź.
— Całkiem nieźle jak na starego dziadka, jak mniemam? — Zaśmiał się, siadając na swoim krześle.
„Starego dziadka…” Wszystkie historie, które opowiadał, sugerowały, że Nick musiał być w wieku Mariana, a co za tym idzie — także ojca Magdy. Patrząc na niego w tej chwili, jakoś trudno było w to uwierzyć.
— Nick, ile ty właściwie masz lat? — Nie potrafiła się powstrzymać przed zadaniem tego pytania.
— Mam wrażenie, że nie uwierzysz — odparł mężczyzna, jakby czytał w jej myślach.
— Powiedz. Chciałabym wiedzieć.
Przez moment pokój wypełniał tylko szczęk sztućców.
— Marian jest ode mnie dwa lata młodszy — stwierdził w końcu, jakby sam nie był w pełni przekonany.
Wiek wydawał mu się osobliwym zjawiskiem. To, ile miał lat, liczba zapisana na kartce, nijak nie odpowiadała temu, jak się czuł. Dzisiaj równie dobrze mógłby być trzydziestolatkiem, ale jeszcze do niedawna czuł się jak starzec stojący nad grobem. I nie miał na myśli bólu krzyża i strzykania w kolanie. Każdego dnia doświadczał fal zmiennych nastrojów, sprawiających, że z optymizmu popadał w marazm, z aktywności w zawieszenie, z radości w nostalgię. Tylko widoczna perspektywa celu gnała go do przodu.
— Niesamowite! — rzuciła Magda, wyrywając go z zadumy. — Wyglądasz młodziej. — Dziewczyna starała się zabrzmieć zwyczajnie.
— Dzięki. Śniadanie jest wyśmienite.
Uśmiechnęła się nieznacznie. „Miłe, choć nieprawdziwe” — pomyślała.
„Uwielbiam jajecznicę” — pomyślał Nick.
— Pan Rodriguez był tu dziś rano. Kazał ci przekazać, że jakiś Esteban przyjechał o szóstej, mówił, że u niego wszystko dobrze, Rodriguez powiedział mu, że u ciebie też. Rozumiesz coś z tego?
— Tak, tak… — Przełknął duży kęs i kontynuował: — Jego córka to moja — zawahał się — uczennica. Wiedział, że będę się o nich martwił.
Jessica! Zupełnie o niej zapomniał! Tak bardzo zaaferował się przyjazdem Magdy, że kompletnie odpłynęła z jego myśli. Powinien był rzucić wszystko i jechać do niej tej nocy. Gdyby coś jej się stało? Chyba nigdy by sobie tego nie wybaczył. Jednak… To Esteban ostrzegł Miguela o strzelaninie. Jessica na pewno była bezpieczna. Zresztą, pozostawienie Magdy byłoby okrutne. W takim stanie? Nie. Tego, że wczoraj pozostał w motelu, nie mógł sobie wyrzucać. Bolało go to, że w obecności Magdy zupełnie zapomniał o Jess. A może było to całkiem normalne? Magda była dorosłą kobietą. Z perspektywy wieku Jessica była bardziej jak jego… córka? Jakoś nigdy tak o niej nie myślał. Może córka chrzestna to nie takie głupie określenie? Albo wnuczka. Rozbawiła go ta myśl, choć dobrze wiedział, że ta ojcowska perspektywa nie w pełni opisywała więź, która ich łączyła. Więź bez precedensu w jego dotychczasowym życiu.
Zwrócił myśli ku Magdzie. Co z nią? Trudno było mu ukryć, że zrobiła na nim wrażenie. Choć, co jasne, była od niego o wiele, wiele młodsza. Miał w głowie mglisty obraz podlotka, siedzącego w salonie mieszkania Mariana. Dziewczyna zamartwiała się czymś. Była słodka, dziękując mu za owoce, jakby były czymś drogocennym. Wodziła za nim wzrokiem, kiedy rozmawiał z jej wujkiem. Pamiętał, jak Mary żartowała, że jest o nią zazdrosna. A teraz jej tu nie było. Za to Magda rozkwitła, zjawiła się przed nim w pełnej krasie. Tak jak wtedy, zadziwiała go gonitwa czasu. Osiemnaście lat od zdjęcia z jej narodzin i następne dziesięć, odkąd widział ją po raz ostatni. Czy i on zmienił się przez ten czas w podobnym stopniu? Czy naprawdę był już tak stary, jak sobie powtarzał? Jak czuł się jeszcze kilka miesięcy temu? A może miał szanse na nowe otwarcie, na nowy początek, na nowe życie…
Otrząsnął się z tych myśli. Co to w ogóle miało znaczyć? Magda jest bratanicą Mariana. Przyjechała tu tylko na chwilę, odwiedzić swojego wuja, którego on jest przyjacielem. Jest kumplem brata jej ojca, do cholery! I ona odjedzie stąd za kilka dni. Może tydzień. „W takim czasie nawet nie zdążysz jej poznać, Nick” — powiedział sam sobie. Nie mówiąc o budowaniu relacji. Zdawało mu się, że na starość robił się zanadto pochopny, zbytnio sentymentalny. Może odbijał sobie wyuczoną nieczułość wyniesioną z pracy? I odosobnienie ostatnich lat.
— Czego uczysz tę dziewczynkę? Jak ma na imię? Ile ma lat? — Nick uwielbiał sposób, w który Magda prowadziła rozmowy. On odpowiadał, ona zadawała pytania. Wspaniale. Nie lubił sam ciągnąć wątku. Wolał odnajdywać się w zaistniałej sytuacji, niż sam dawać jej początek. Zwłaszcza teraz, gdy przez sześć lat nie kontaktował się z nikim, inicjacja dyskusji nastręczała mu trudności. Nie miał bladego pojęcia, o czym mówić. O filmach, muzyce, a może o jego teorii powstania wszechświata? Nie żeby była przesadnie nowatorska. Uważał, że Bóg stworzył świat. W dzisiejszych czasach teoria fascynująca ewentualnie ze względu na swoją staroświeckość. W rozmowach z Magdą dylemat wyboru tematu w cudowny sposób znikał z jego głowy, przejmowany przez dziewczynę. On zaś w każdej z rozpoczętych kwestii starał się wypowiadać jak najrzetelniej albo, jak chcieli niektórzy, poddawał się swojemu gadulstwu.
— Nazywa się Jessica. Ma trzynaście lat. Pomagam jej przebrnąć przez materiał ze szkoły. Jej ojciec ma przejściowe problemy z pracą, trochę ich wspieram, rozumiesz.
— Ona nie jest czasem… Latynoską?
— Jest, jak najbardziej.
— Niesamowite! Zawsze chciałam poznać Latynosa! — Nicka rozbawił jej szalony entuzjazm. „Widzisz, nie masz u niej szans, staruchu!” — zaśmiał się w myślach. — Są tacy przystojni. Zresztą, Latynoski chyba też są całkiem ładne, co?
— Całkiem ładne?! Fantastyczne! Polki, Żydówki i Latynoski. Crème de la crème. — Z aprobatą uniósł wzrok ku górze i przyłożył palce do ust. — Miguel jest Latynosem — skonstatował po krótkim namyśle.
— Tak — zawahała się. — Ale wygląda staro. W odróżnieniu od ciebie.
Uśmiechnął się.
— Ale ja nie jestem Latynosem! — rzucił prowokacyjnie.
Ogarniała ich coraz większa wesołość. Rozmowa swobodnie skakała z tematu na temat, płynąc bezustannie, jakby nic już nigdy nie miało jej zatrzymać. Wkrótce siedzieli obok siebie, wsłuchując się w brzmienia muzycznych mistrzów Nicka, dzieląc się kolejnymi anegdotami i historiami. Magda próbowała przywołać w pamięci jakiekolwiek równie radosne spotkanie z ostatnich kilku miesięcy, ale dziwnym trafem żadne nie przychodziło jej do głowy. A może w ogóle nie miała czasu na nic podobnego? W codziennym zabieganiu, zajęta pracą i kreśleniem planów? Przez moment zastanawiała się, jak mogło wyglądać jego życie z Mary, jak czuła się kobieta darzona miłością przez Nicka? Kimkolwiek by on nie był. Podświadomość podsuwała jej wizję tajemniczego superbohatera, skrytego pod maską samotnego, niczym niewyróżniającego się mężczyzny, który nocą, niczym Batman, walczy z niesprawiedliwością tego świata. Szaloną wizję. Nie miała pojęcia, skąd jej umysł wytrzasnął coś równie niedorzecznego, lecz ta dziwna myśl bezustannie nurtowała Magdę od chwili, gdy tylko zaświtała w jej głowie. Pamiętała jego spokój, kontrastujący z jej paniką. Poczucie bezpieczeństwa, gdy niósł ją na rękach i gdy mogła zasnąć w jego obecności. Tak jakby nigdy nie słyszała strzałów, jakby nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego. W ostatnim czasie miała w sobie tak wiele niepewności, tak wiele wątpliwości. Wahała się, czy postępuje słusznie, realizując swoje marzenia. Czy wybiera dobrą drogę, czy słusznie ryzykuje? Trawiły ją wyrzuty sumienia w związku ze sposobem, w jaki rozstała się z rodzicami. Potrzebowała oparcia, stabilności, kogoś, kto pomoże jej odnaleźć się na nowej drodze. Chociaż na jej początku. Ale czy mógł jej to zapewnić mężczyzna w wieku jej ojca?! Być może właśnie przez wzgląd na ten wiek powinien być bardziej ugruntowany, mniej dynamiczny, a więc bardziej stabilny? Czy mogłaby wykorzystać go w takim celu? Na jakiś czas? Samą siebie zaskoczyła tą myślą. Od kiedy to z wyrachowaniem posługiwała się ludźmi? Planowała relacje w ten sposób? „A czy kiedykolwiek wcześniej sprzeciwiałam się rodzinie?” — zastanawiała się.
Opuszczając pokój Nicka, Magda szarpała się z myślami. Potrzebowała wskazówek.
*
Gabinet sędziego Maloneya znajdował się na końcu długiego, wykafelkowanego korytarza, który Mike w ciągu ostatnich kilkunastu lat przemierzał setki razy. Tego dnia odwiedził go po raz kolejny, z głową pełną sprzecznych myśli. Sam nie był pewny, czy przeszukanie magazynu starej fabryki miało jakiekolwiek zdroworozsądkowe uzasadnienie, czy było tylko desperackim strzałem, próbą odnalezienia rozwiązania w zupełnej ciemności, jednak zrobił, co mógł, by z dostępnych materiałów sklecić przekonujące uzasadnienie. Zapukał i nie czekając na odpowiedź, wszedł do środka. Gabinet wyglądał identycznie jak tego dnia, kiedy odwiedził go po raz pierwszy. Tylko pogoda za oknem była inna. Słońce zastąpiły deszczowe chmury. Co za przeklęty dzień.
— Ach! To ty Macdowell! Co tam masz tym razem? — Z głosu sędziego nie można było wiele wyczytać. — Kogoś dorwaliście?
— Witam. Nie, jeszcze nie. Chodzi o fabrykę tekstyliów w meksykańskiej dzielnicy. — Podał sędziemu teczkę z dokumentami. — Podejrzewamy, że stamtąd rozprowadzany jest Panthax.
— Panthax? — Coś na kształt lekceważenia zabrzmiało w tonie Maloneya.
Sędzia wyjął papiery i zaczął pobieżnie przeglądać kolejne strony.
— Tak. Te cholerne bezzapachowe prochy, za które wciąż obrywamy po łbach od pismaków — wyjaśnił Mike. Wiedział, że sędzia nie znosił lokalnej prasy. — Przypuszczamy…
— I chcesz, żebym dał ci nakaz?
Mike zamilkł, zastygając w bezruchu. Nic? Ani słowa o „tych bezczelnych łgarzach”? To zupełnie niepodobne do Maloneya. I ten ton, jakby nieustannie zawracano mu głowę.
— Tak, mamy… — zaczął policjant, ale sędzia natychmiast mu przerwał:
— Nawet o tym nie myśl, Macdowell. — Sędzia pomachał mu teczką. — Za dobrze was znam. Macie tylko połączone tonami waszej własnej twórczości, nic nieznaczące poszlaki i chcecie, żebym dał wam nakaz. Mam wierzyć w wasz instynkt? Wiedzę z kryształowej kuli? To już nie lata dziewięćdziesiąte. Nie, nie możemy sobie pozwolić na takie nakazy i takie zatrzymania.
— Wszystko układa się w logiczny ciąg. — Bez żartów. Maloney kategoryczny?! Mike pierwszy raz spotkał się z czymś takim. „Kim jesteś i co zrobiłeś z sędzią Maloneyem, starym, niezdecydowanym, plączącym się we własnych argumentach?” — myślał. Przełknął ślinę i kontynuował z wyuczonym spokojem: — Właścicielem fabryki jest Sergiej Kozmov. Do tej pory zamknęliśmy kilka jego lewych biznesów w innych częściach miasta, ale jego nigdy nie zdołaliśmy dosięgnąć. Pamięta pan sprawę domów publicznych z dwa tysiące dziesiątego? Właśnie. W każdym razie jego obecność w tym miejscu i informatorzy sugerujący rozprowadzanie towaru z tej okolicy to istotne poszlaki. Jeden z informatorów — na wszelki wypadek nie wspominał, że nazywał się Nick Sokolsky — donosi o uzbrojonych mężczyznach przeładowujących skrzynie z TIR-ów do magazynu. Dochodziło też do zgonów z powodu Panthaxu w obrębie El Mariachi, a poza tym…
— A konkrety, dowody? — mruczał pod nosem sędzia, ponownie wertując papiery. — Służysz w policji tyle lat i nie wiesz, że wasze przypuszczenia mi nie wystarczą? — zawiesił głos, oczekując odpowiedzi. — A kto bierze odpowiedzialność za wasze pomyłki? — kontynuował, nie doczekawszy się choćby słowa. — Ty? Oczywiście, że nie… Ja, Macdowell, ja! Nie mam zamiaru kolejny raz kajać się przed wszystkimi, bo nie potraficie załatwić sprawy jak należy. Są dowody, jest nakaz. Nie ma dowodów, nie ma nakazu. To proste. — Maloney odłożył teczkę na stół.
Mike powoli wciągnął powietrze.
— Ta kategoryczność niczemu nie służy. Czasami warto nam zaufać — powiedział powoli.
— Moja praca nie polega na zaufaniu.
— Nie chciałbym, żeby znowu ktoś oberwał, bo…
— Sugerujesz, że nie potrafię ocenić sytuacji?
Policjant zamilkł na krótką chwilę, czując, że wpłynęli na niebezpieczne wody.
— Niczego nie sugeruję. Staram się wykonywać swoją robotę! — oświadczył, próbując załagodzić sytuację. Wściekły Maloney?! — Moim zadaniem jest łapanie przestępców. Jeden pod naszym nosem rozprowadza najgorszy środek na rynku. Na razie nie zalał nim całego kraju, ale mamy doniesienia o Panthaksie z trzech sąsiednich stanów. Chce pan, żeby nasze dzieci zabijali naćpani psychopaci?
Sędzia zastygł, przerywając nerwowe ruchy na obrotowym krześle.
— Jasne, że nie, Mike — stwierdził zupełnie odmienionym głosem. — Ale mnie też obowiązuje prawo. Nie mogę rozdawać nakazów na prawo i lewo.
Policjant zupełnie stracił sens tego wszystkiego. Nagłe zmiany nastrojów rozmówcy całkowicie zbijały go z tropu. Powrót starego, dobrotliwego Maloneya był właśnie tym, czego najmniej się teraz spodziewał. Chwila ciężkiej ciszy, wiszącej nad nimi jak deszczowa chmura zza okna, przedłużała się, pochłaniając kolejne sekundy.
— Wybacz, Mike, nic z tego…
*
Wiadomość o braku nakazu nie była dla Nicka wielkim zaskoczeniem, w związku z czym nieznacznie zmienił swoje plany i ustaliwszy wszystko z Mikiem, przystąpił do działania. Właściwie można by rzec, że to działanie przystąpiło do niego, ograniczył się bowiem do oczekiwania na przybycie Jessiki. Zgodnie z ustaleniami pojawiła się dwudziestego siódmego grudnia. Ze sporym zdziwieniem przyjęła obecność Magdy. Co ta kobieta robiła w jego pokoju? Kim była? Skąd się wzięła, u licha? Przecież minęło tylko parę dni. Nick zapoznał je ze sobą, rozwiewając tym samym przynajmniej część wątpliwości eksplodujących w umyśle dziewczynki. Z pewnym niepokojem obserwował, jak dwie kobiety sondowały się wzrokiem, wymieniając niby to zwyczajne uprzejmości w nienaturalnie obojętny sposób. Magda postanowiła zostawić ich samych. W końcu tak dawno się nie widzieli! Prawie tydzień.
Rzeczywiście, można powiedzieć, że to tylko parę dni, ale w przypadku czasu rzecz nie była tak oczywista. W ciągu tych dni w życiu Nicka wydarzyło się przecież więcej niż niektórym przytrafia się przez lata. Przyjazd Magdy, strzelanina, plan akcji. Nick czuł, jakby ostatni raz spotkali się przed miesiącami, dawno i daleko stąd. Po długim powitaniu i podziękowaniach za drobne prezenty zajęli swoje zwyczajowe miejsca. Ona — na bujanym fotelu pod oknem, on na jednym z krzeseł, po drugiej stronie stołu. Jessica obserwowała go ponad blatem, spod lekko przymrużonych powiek.
— Co to za spojrzenie, mała? — zapytał Nick, zaciekawiony jej świdrującym wzrokiem.
— Magda to, no wiesz, twoja… kobieta? — spytała z pewny wahaniem, bezskutecznie szukając jakiegoś finezyjnego określenia relacji damsko-męskiej między dwojgiem dorosłych ludzi.
Nick uśmiechnął się chłopięco.
— Taka mała, a taka dociekliwa, kto by pomyślał? — rzucił zaczepnie, a widząc jej minę, dodał w pełni poważnie: — Nie, Jess, nic takiego.
— Czemu? Przecież jest ładna.
Rozbroiła go szczerością tego stwierdzenia.
— To chyba nie powinno być jedyne kryterium, co?
— Mądra też. Tak przynajmniej wygląda. — Nick odnosił wrażenie, że dziewczynka próbuje go sprowokować.
— Ale jest dużo młodsza.
— Tworzysz sztuczne problemy, Nick — zawyrokowała. — Jej to jakoś nie przeszkadza.
— Proszę? — Wbrew jego woli spod pozy rozbawienia wybrzmiała nuta ciekawości. Skarcił się za to, że dawał sobą pogrywać trzynastolatce.
— Ona na ciebie patrzy, Nick, tak… tak… — ciągnęła nielitościwie Jessica. — Zaufaj mi. Też jestem kobietą i taki wzrok zarezerwowałabym tylko dla swojego mężczyzny. — Jej postawa i ton sprawiały zaiste profesjonalne wrażenie. No, może poza przesadnym akcentem na słowo „kobietą”, ale kto normalny zwracałby na to uwagę? Nick przyjrzał się jej z teatralnym zainteresowaniem.
— Tak mówisz? — spytał.
— Ja to wiem. To się nazywa kobieca intuicja.
Przez umysł Nicka przefrunął dawno zasłyszany dowcip na ten temat, więc uśmiechnął się nieznacznie, by natychmiast powrócić do wyrazu pełnej powagi.
— Chyba mi nie powiesz, że ona nie przypadła ci do gustu? — Jessica kontynuowała, tym samym tonem psychoanalityka.
— Prowokujesz mnie, co? Boisz się, że ktoś wkracza na twój teren?
W jednej sekundzie Jessica przebyła całą drogę od obeznanej ze światem kobiety z powrotem do dziewczynki, którą była. Nie mogła wyjść ze zdumienia, że Nick tak łatwo ją przejrzał.
— Skądże — zaprzeczyła pospiesznie. — Przecież mamy umowę, prawda?
Pragnęła wyrzucić mu tę zdradę, sprzeciwić się temu, że bez jej zgody wpuścił do swojego świata kogoś obcego, ale z drugiej strony czuła, jak bardzo infantylne było to pragnienie. I egoistyczne. Nie mogła zawłaszczyć całego jego świata, wziąć go sobie w posiadanie. Chociaż to ona odnalazła go w tym motelu, wygrzebała, jak stary mebel po latach banicji na strychu. Potrzebowała kogoś, kto naprawdę się o nią troszczył, kto pragnął poświęcać jej czas, kto chciał jej wysłuchać i nie przedkładał prawdziwych problemów ponad jej dziecinne sprawy. W domu nie mogła na to liczyć. Rodzice i brat wciąż byli nadto zajęci. Matka pracowała na ich utrzymanie, brat wyniósł się z domu, chcąc się usamodzielnić, a ojciec? Odkąd stracił ostatnie zajęcie, wycofał się jak dawniej Nick i równie dobrze mogłoby go nie być. Żadne z nich nie miało czasu i woli, by okazać jej czułość i zrozumienie. Żadne nie chciało słuchać o jej sprawach. A Nick? Przy nim mogła mówić, ile tylko chciała (o ile tylko skończyli odrabiać lekcje), nie słysząc przy tym ironicznych komentarzy o dziecinadzie i zawracaniu głowy. Miał czas, by oglądać z nią filmy i słuchać muzyki (nawet jeśli były to przestarzałe popisy emerytów), opowiadać jej o świecie i doradzać w trudnych sprawach. Powierzała mu swoje sekrety, bez obaw, że rozpowie je wśród jej znajomych. Albo wyśmieje. Przez te trzy miesiące naprawdę poczuła się potrzebna i wartościowa. Nick tak często to powtarzał. Mówił, że dzięki niej powrócił do życia. Że dzięki niej wyzdrowiał. Twierdził, że bez niej nie dałby sobie rady. I to wszystko nagle miałoby się skończyć? Miałby zniknąć z jej życia, przez jakąś paniusię, która przyjechała do jej miasta nie wiadomo skąd?! Spadła w to miejsce jak grom z jasnego nieba, przygnana nie wiedzieć po co z drugiej półkuli? Wbrew jej woli Jessicę ogarniała wściekłość na tę kobietę, złość, bo czy z wszystkich ludzi na ziemi musiała trafić akurat na Nicka? Jej Nicka? Z pewnością nie potrzebowała go tak bardzo jak ona. Nikt nie potrzebował go tak bardzo!
— Jessico, oczywiście, że mamy umowę. — Usłyszała pocieszający głos mężczyzny. — Poza tym Magda nie będzie tu zbyt długo. Mówiłem ci przecież, że przyjechała na święta.
Miał rację. Powiedział to na samym początku, przedstawiając kobietę, ale dziewczynka była już zbytnio pochłonięta gorączkową analizą sytuacji. Próbą wydedukowania, z czym przyszło jej się mierzyć. Zawstydziła się na myśl, że rozdmuchiwała swą złość na przekór faktom. Że tak łatwo zwątpiła w Nicka, nie dając mu szansy na wyjaśnienia.
— Przepraszam, Nick, nie chciałam być niemiła.
Uśmiechnął się przyjaźnie.
— Przyjmuję przeprosiny. Nie bądź już taka poważna, nie jesteśmy na pogrzebie. — Zrobił do niej jakąś głupią minę. — Swoją drogą, masz mnie za bardzo lekkomyślnego, Jess. Myślisz, że straciłbym dla niej głowę w przeciągu czterech dni?
— Nick, Nick, Nick… — Tym razem ton Jessiki był bezsprzecznie dowcipny. — Piękna, inteligentna i porządna, czego chcesz więcej? No, pytanie, czy umie sprzątać i gotować.
Polak parsknął.
— Za taki tekst niektóre kobiety wyklęłyby cię na wieczność — stwierdził rozbawiony.
— Czemu?
— Świetne pytanie. Ja też nie mam pojęcia. Chyba uważają, że sprzątanie domu i gotowanie obiadu ogranicza ich perspektywy.
— Co robi?
— Nie pozwala im na karierę. Sukces w pracy.
— Dom jest ważniejszy niż praca, prawda? Przecież zawsze to powtarzasz.
— Jasne.
— Więc w czym problem? — Jessica była nieco skonfundowana, nie wiedząc, czy Nick mówił serio, czy może ciągnął jakiś przesadnie skomplikowany dowcip.
Przecież wszystkie kobiety w El Mariachi wychowywały dzieci i zajmowały się domem. Tylko w trudnych chwilach jej matka musiała pracować. Bardzo rzadko. Na przykład teraz…
— To nic ważnego. Nie zawracaj sobie tym głowy.
— Ale chciałabym wiedzieć! — Dziewczynka nie dawała za wygraną.
— Niektórzy, niektóre kobiety, uważają, że wychowywanie dzieci to praca niższej rangi. Bo nie ma z niej pieniędzy. Nie ma prestiżu. Słyszałaś kiedyś o Nagrodzie dla Najlepszej Matki Roku? Albo Najlepiej Zmieniającej Pieluszki Kobiety w USA?
Pokręciła przecząco głową.
— Właśnie. Nic takiego nie istnieje. Na tym polega cały problem. Są najlepsi uczniowie, aktorzy, pisarze, siatkarze, najlepsze policjantki i artystki, ale plebiscytu na najlepszą matkę nie ma. Zresztą na najlepszego ojca też nie. Wychowanie rozgrywa się w zaciszu domu, pomiędzy rodzicem i dzieckiem. To w jakiś sposób odbiera mu wagę, bo widzisz, zewnętrznie nic nie przynosi.
Jessica dumała nad tym przez moment.
— Ale… przecież matka kocha swoje dziecko! — wypaliła w końcu, czując, że z całego tego wywodu rozumie coraz mniej. Cieszył ją fakt, że Nick też się z nim nie zgadzał.
— Ależ tak. Jednak to nie jest takie proste. Trzeba poświęceń, wysiłku, czasu, a nagrodą jest tylko „uśmiech dziecka”. Dziś wszyscy poszukują materii, tego co fizyczne. Metafizykę, wiarę, uczucia — to wszystko spycha się na boczny tor, gdzieś w kąt. A wiesz czemu?
Dziewczynka spoglądała na Nicka szeroko otwartymi oczami wyrażającymi coś przeciwnego do zrozumienia. No, może niecałkowicie. Wiedziała, że w jego wypowiedziach wielokrotnie pojawia się ten sam motyw, podobna idea, jakiś kontrast pomiędzy… Miała problem, żeby to uchwycić. Nick przeciwstawiał uczucia i pieniądze, wiarę i majątek, miłość i łatwą przyjemność. To było to! Fakt, niewiele wyjaśniało w kwestii jego pytania, chociaż…
— Może dlatego, że to trudne? — zaryzykowała, modląc się, by nie wyjść na małą, nierozumiejącą świata dziewczynkę.
— Jasne! Właśnie tak! — Dziewczynka odetchnęła z ulgą i jakieś tajemnicze ciepło rozlało się po jej ciele w odpowiedzi na jego entuzjazm. — To trudne i czasochłonne. Nie ma tabletki na przyjaźń ani eliksiru miłości instant. Wsyp proszek, wlej dwieście pięćdziesiąt mililitrów wody, wypij przed snem, a obudzisz się i odnajdziesz miłość, będziesz żyć długo i szczęśliwie. Coś takiego nie istnieje. Nawet jeśli idąc ulicą, spotkasz najwspanialszego chłopaka świata i zakochasz się w nim z wzajemnością, nie patrz tak, to kiedyś się stanie, będzie wiele momentów, gdy wszystko zawiśnie na włosku. — Musiał zaczerpnąć łyk coli, bo w gardle zupełnie mu zaschło. „Matko Święta, od kiedy zostałem moralizatorem? Teoria życia według Sokolskiego, mógłbym napisać taką książkę. Ależ sobie znalazłem temat, niech mnie szlag!”
Jessica przechyliła się w jego stronę, zamyślona.
— Co wtedy, Nick? — zapytała. — Co zrobić, gdy wszystko się wali?
Teraz to on miał problem z odpowiedzią. Wiedział, że Jessica widziała w nim eksperta, znawcę tematu, ale… „Co zrobić, gdy wszystko się wali? Sam chciałbym wiedzieć!” — pomyślał. Nie chciał rzucać nic nieznaczącym sloganem, ale w tym momencie nic sensownego nie przychodziło mu do głowy. „Można na przykład na sześć lat zamknąć się w obskurnym motelu”. To chyba nie było coś, co chciała usłyszeć, prawda? Miał wrażenie, że wszystkie kolejne pomysły brzmią w najlepszym wypadku jak sentencje z reklam proszku do prania. Sekundy płynęły w zastraszającym tempie. Z kłębowiska myśli wciąż wyłaniały się kolejne, niewiele znaczące frazy. Może i prawdziwe, ale oklepane. Kiedyś zapewne głębokie, teraz zdawały się dziwnie puste. Cóż…
— Wtedy pozostaje miłość. — „Cokolwiek to znaczy”, dodał w myślach. Czuł się strasznie niezręcznie, formułując to zdanie. Brakowało tylko, by przyłożył rękę do piersi gestem Syriusza Blacka. Oglądał ten film z Jessicą chyba ze cztery razy. Dziewczynka kochała Harry’ego Pottera.
— Jaka jest miłość, Nick? — Jej głos stał się niemal szeptem. Przepełniało go pragnienie poznania, coś jakby oczekiwanie odkrycia ważnej, kluczowej tajemnicy wszechświata.
Polak pogładził się po brodzie z namysłem. Jego oczy rozbłysły, gdy w głowie zaświtała mu pewna myśl. Nie własnymi słowami! Naprędce spróbował wydobyć z pamięci słynny cytat. Odkaszlnął.
— Miłość jest cierpliwa i łaskawa, nie zazdrości i nie szuka poklasku, nie unosi się pychą i nie dopuszcza się bezwstydu, nie szuka swego, nie unosi się gniewem i nie pamięta złego, nie cieszy się z niesprawiedliwości, lecz współweseli się z prawdą. Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, we wszystkim pokłada nadzieję. Wszystko przetrzyma. Miłość nigdy nie ustaje, nie jest jak proroctwa, które się skończą, lub jak wiedza, której zabraknie. Jest doskonała. Taka właśnie jest…
Każde kolejne słowo zdawało się potęgować wrażenie wywołane przez swojego poprzednika. Jessica nigdy przedtem nie słyszała nic podobnego i choć nie w pełni pojęła ich znaczenie, miała wrażenie, że oto poznała uniwersalne rozwiązanie wszelkich trudności. Ta perspektywa wydawała się jej niedorzeczna. Uniwersalne remedium?! Choć przecież kierowanie się tymi słowami musiało być takie trudne… „Nie szuka swego, nie pamięta złego”. Czy to w ogóle możliwe? Musi być! Przecież Nick nie opowiadałby jakichś niestworzonych bajek! Nie wciskałby jej byle bredni, wyczytanych w kolorowej gazetce.
— Nick, jesteś chyba najmądrzejszy na świecie! — Jessica stwierdziła to z taką samą pewnością, z jaką opowiadałaby o tym, co właśnie widziała za oknem.
Mężczyzna uśmiechnął się szeroko.
— To nie moje słowa, Jess. Kogoś znacznie ważniejszego.
Na jej twarzy odmalowało się zdumienie.
— A więc kogo?
— Któż jest największym z wielkich? To Słowa Boga, prawda, którą nam objawił.
Dziewczynka zmarszczyła brwi, szybko analizując to w myślach.
— Ale chyba nie objawił ich tobie?
Nick parsknął śmiechem.
— Mnie? Skądże. Przekazał je Świętemu Pawłowi, jakieś dwa tysiące lat temu — wyjaśnił.
— I zapewne za chwilę powiesz mi, że przy tym byłeś? — Jessica nie zdążyła powstrzymać tej uszczypliwości. Po prostu czasami nie wiedziała, które z opowieści Nicka są tylko tworami jego wyobraźni, a które naprawdę miały miejsce w jego życiu. Niekiedy opowiadał o zamierzchłych czasach, zupełnie jakby dobrze je pamiętał, jakby był bohaterem prastarych bitew i dawnych podróży. A może to ona tworzyła z niego uczestnika każdego z opisywanych zdarzeń, by stało się jej bliższe, bardziej… namacalne?
— Prze…
— Nie jestem aż taki stary! — zawołał przekornie Nick, nim zdążyła sprostować poprzednie zdanie. — Może wyglądam na dwa tysiące lat, co? — Podejrzliwe zmrużył powieki.
— Nie! Nie o to chodziło, po prostu… och, nieważne!
— Dobrze. Sądzę, że wystarczy na dziś tych filozoficznych rozważań. Sam już jestem zmęczony.
Jessica postanowiła zachować resztę swoich pytań na kolejną tego typu rozmowę i bez sprzeciwu przystała na zmianę tematu. Rozmawiali o świętach i tym, co robiła przez ostatnie kilka dni, o tym, jak nocowała u kuzynki i jak razem oglądały straszne filmy, o wszystkich zwykłych i przyziemnych sprawach, o których z Nickiem zawsze rozmawia się tak dobrze! Do czasu. Gdy wspomniała o Pablo, twarz Nicka przybrała dziwny, zaskakująco poważny i tajemniczy wyraz. Przerwała w pół zdania, wpatrując się w niego pytająco.
— Posłuchaj, Jess, muszę cię spytać o parę rzeczy, dobrze? — Jego ton był bezkreśnie łagodny, chociaż Polak z trudem tłumił napięcie.
Powieki dziewczynki rozwarły się szeroko, a brązowe oczy zastygły wpatrzone w jego oczy. Czyżby teraz nadszedł ten moment?
— Jesteś policjantem? — To było coś pomiędzy stwierdzeniem a retorycznym pytaniem, pełnym nadziei, że z góry znana odpowiedź nie jest tą prawdziwą.
Jessica bała się tej konfrontacji. Co, jeśli oni zechcą aresztować Pablo? Co, jeśli jej brat zrobił coś głupiego, skrzywdził kogoś, z pewnością nieumyślnie, podjudzany przez kolegów lub zwierzchników? Co się z nim stanie, jeśli go wyda? I czy te marne ochłapy wiedzy, które miała, mogą mu realnie zaszkodzić? A z drugiej strony, czy może zawieść Nicka, czy on kiedykolwiek ją skrzywdził?
— Byłem — zaczął powoli, starając się nie odrywać wzroku od porywających go w głąb czerni swych źrenic oczu Jessiki. — Stary przyjaciel poprosił mnie o przysługę. Nie chodzi o Pablo, chodzi o jego szefa, faceta z białej limuzyny.
Nie mrugnął. Wciąż patrzył na nią dobrodusznym, niemal błagalnym spojrzeniem, jakby prosił, by po raz kolejny uwierzyła w szlachetność jego zamiarów. Czy kiedykolwiek się na nim zawiodła? Spuściła wzrok, mrużąc oczy.
— Niczego nie wiem. Jego szef nigdy do nas nie przychodzi.
Polak delikatnie przytaknął.
— Nie słyszałaś, żeby Pablo mówił o czymś twojemu tacie? Albo rozmawiał przez telefon o tym, czym się zajmuje? Kiedy usłyszałaś o Panthaksie?
— Panthax — powtórzyła głucho dziewczynka, jakby z tego, co powiedział, usłyszała tylko to jedno fatalne słowo. Nastała chwila napiętego milczenia. — Przez to Pablo wyniósł się z domu — oświadczyła w końcu, ostatecznie podejmując decyzję. — Powiedział, że odkąd pojawił się Panthax, musi być bardziej operatywny, znaczy, bardziej pod ręką… i… i… kiedy byłeś w szpitalu, ktoś go postrzelił! Tata trzymał jego telefon, a on… on powiedział do szefa, że „towar już tu jest”, słyszałam tylko tyle, bo wyrzucili mnie z pokoju. Ja nic nie wiem, Nick! Nic nie wiem. — Oczy napłynęły jej łzami, a delikatnie rozchylone wargi drżały nerwowo. — A Sergio?! Chodził do naszej szkoły. Znałam go, odkąd byłam dzieckiem. Za… Zabił się, bo… Zachowywał się jak jakiś wariat. Wydawało mu się, że potrafi latać. Chciał odlecieć i… To, to ponoć przez… Panthax… nic już nie wiem, naprawdę, nic nie wiem! — Nick poderwał się z fotela i objął ją ramieniem. Rozpłakała się, przytulona do jego piersi, a ponure myśli płynęły przez jej umysł grobowo szarym strumieniem. Jej łzy coraz mocniej moczyły jego koszulę.
— Już dobrze, nie martw się, będzie dobrze, pomogę Pablo się z tego wygrzebać, obiecuję — szeptał ledwie słyszalnie, prosto do jej ucha. Chociaż łzy wciąż spływały po jej policzkach, oderwała twarz od jego koszuli i skierowała wzrok wprost w jego oczy. Był tak wzruszająco błagalny! Skala współczucia, jaką w nim wywołał, zaskoczyła nawet samego Nicka.
— Dziękuję ci — wyszeptała tak cicho, że wyczytał to bardziej z ruchu jej warg.
Znów przylgnęła do jego piersi. Przez długi czas trwali tak w bezruchu, a niczym niezmąconą ciszę przerwało tylko kilka spadających na podłogę łez.
*
Nick miał wielką ochotę powiedzieć kilka mało przyjemnych słów osobom, które nieustannie przestrzegały przed efektem cieplarnianym. Ocieplenie klimatu, tak?! Odkąd mieszkał w Santa Fe, nigdy nie było tak zimno. Lodowato! W jego lodówce panował przyjemny, orzeźwiający chłód — w każdym razie w porównaniu z tym, co działo się na zewnątrz. Miał wrażenie, że gdyby to tylko było możliwe, chodniki i drogi zwinęłyby się i skuliły, chroniąc się przed tym zimnem. Zimnem, które zdawało się przenikać przez ciało, zmrażać myśli, sprawiać, że dusza kuliła się w kącie serca, trzęsąc się i zgrzytając zębami. Jak można pracować przy takiej pogodzie? Szedł zawinięty w gruby, długi płaszcz, z twarzą na wpół zasłoniętą szalikiem. Przez wąską uliczkę wiał lodowaty wiatr. Nick z trudem przebijał się przez jego podmuchy. Szedł wzdłuż wysokiego, ceglanego muru. Jego oczy łzawiły od pędu powietrza. Mur zdawał się nad wyraz solidny, niemożliwy do pokonania bez jakiegokolwiek sprzętu. Ale nie mogli przecież przeparadować przez El Mariachi, niosąc drabinę, i niezauważeni przez nikogo użyć jej w tym miejscu. Musi być inna droga… Wiedział, że okoliczne dzieci dostawały się jakoś na teren fabryki, przynajmniej za czasów, gdy zarządzał nią Jack. „Obyśmy byli tak sprytni jak dzieci” — pomyślał. Jego buty ślizgały się na zamarzniętym chodniku. Teraz wszystko było śliskie i zimne. Twarde. Nieprzystępne. Z trudem powstrzymując upadek, skręcił w lewo, nadal podążając wraz z murem. Przesuwał ukrytą w rękawiczce dłoń po nieustępliwej barierze. Sztywne palce z trudem wyczuwały chropowatą powierzchnię pełną dziur i pęknięć. Każdy kolejny krok wymagał wysiłku. Mimo wszelkich starań chłód stopniowo ogarniał jego ciało, począwszy od palców, dalej, powoli spowijając całość. Nick pragnął teraz tylko ukryć się w odmętach swej puchowej pierzyny, zatopić się w jej zbawiennym cieple. Nic z tego. Szedł dalej i dalej, a mur wciąż uparcie stał na straży wejścia do fabryki. Jego dłoń nagle natrafiła na większe niż dotychczas wgłębienie. Dopiero teraz Nick spostrzegł, że jego myśli odpłynęły z tego miejsca, że szedł automatycznie, nie zwracając uwagi na to, co robi. Udając, że wiąże sznurówki, dyskretnie rozejrzał się dookoła. Pusto. Skoncentrował się na ścianie. W tym miejscu rzeczywiście znajdowało się kilka sporych wgłębień, które mogłyby pełnić funkcję ścianki wspinaczkowej. Na pewno dla dzieci, ale dla nich? Spojrzał na swoje buty. W tych z pewnością nie dałby rady. Pogładził dłonią po wszystkich szczelinach. Chyba miał pewien plan. Na szczycie muru dostrzegł drut kolczasty, lśniący trzema pasami oszronionego srebra. Nick ruszył dalej tym samym, niespiesznym krokiem, choć zimno przyprawiało go o nieprzyjemne dreszcze. Zaczynał tracić cierpliwość. „Przecież nikt mnie nie widzi, po co te pozory?!” Na przekór tej myśli natychmiast wystąpiło poczucie obowiązku. Wszystko zrobić jak trzeba. Zgodnie z planem. Przez moment wahał się, wciąż nie przyspieszając kroku. Kolejny lodowaty dreszcz przeszedł jego ciało. Oderwał rękę od muru i szybkim marszem ruszył ku bocznej uliczce.
*
— Gdzieś ty się szlajał, na litość boską?! Jesteś całkiem wyziębiony! Czekaj, połóż się i przykryj kołdrą, zaraz przyniosę ci herbatę. — Magda dość emocjonalnie przyjęła stan Nicka po jego powrocie do motelu, bo tak się złożyło, że wyziębiony i czerwony od mrozu, zastał ją pukającą do drzwi swojego pokoju. Co on robił na zewnątrz tyle czasu? W taką pogodę?
— Spokojnie, poradzę sobie — zaczął Polak, z pewnym trudem otwierając drzwi skostniałymi palcami.
— Kładź się i mnie nie denerwuj!
„Proszę?! Przychodzi do mojego prywatnego pokoju i jeszcze się rządzi?” — pomyślał i z lekkim rozbawieniem, acz bez większego sprzeciwu posłuchał jej polecenia. Przecież i tak marzył, by ukryć się w tej głębinie ciepła, rozpłynąć w puszystej delikatności pościeli. Na moment cały zniknął pod przykryciem, by po chwili wynurzyć głowę, niczym nurek wyłaniający się z wód oceanu. Magda przyniosła mu kubek gorącej herbaty i usiadła na skraju łóżka.
— Gdzie byłeś? — spytała poważnie.
— Spacerowałem.
— Spacerowałeś?! Jest chyba ze trzydzieści stopni mrozu! — Dziewczyna niemal wykrzyczała to zdanie.
— Wiem. Musiałem coś załatwić. Drobna przysługa dla przyjaciela. Spokojnie, nie takieśmy rzeczy z Marianem…
Spojrzała na niego opiekuńczo. Odpowiedział przekornym uśmiechem znad kubka.
— Nie zrozum mnie źle, ale chyba zdajesz sobie sprawę z faktu, że nie jesteś już całkiem młody? Chociaż może tego nie widać.
— Wiem, wiem, bez paniki — rzucił uspokajająco. — Nie mam zamiaru codziennie urządzać sobie takich wycieczek.
Nie chciał zabrzmieć nieuprzejmie, ale z drugiej strony miał wrażenie, że dziewczyna przesadnie wkracza na jego teren. Rozumiał wdzięczność za bezpieczną odwózkę do domu, ze strzelaniną i emocjami w tle, ale czy musiała od razu wchodzić w rolę jego matki? Miał już wystarczająco dużo lat, by samemu zadecydować, gdzie i kiedy będzie się przechadzał, a już na pewno nie miał zamiaru spowiadać się jej z celu swojej wyprawy.
— Ten twój przyjaciel nie mógł załatwić tego sam? — spytała Magda.
— Nie mógł. — Nick starał się brzmieć pewnie i spokojnie.
— Rozumiem, że nie powiesz mi, o co chodziło?
„Niby z jakiej racji miałbym ci to, do cholery, mówić?!” — w ostatniej chwili ugryzł się w język, powstrzymując się przed wypowiedzeniem tych słów. To przesłuchanie czy jak? Sądził, że Mary byłaby jedyną osobą, której ufał na tyle, by zwierzać się z ich planów, ale na pewno nie miał zamiaru dzielić się tym z nowo poznaną kobietą. Nawet jeśli była ładna i na swój, nieco irytujący sposób, miła. Pamiętał skecz Monty Pythona o facecie ustępującym miejsca w restauracji. Czuł się teraz jak jego towarzyszka.
— Niestety — stwierdził, bo w tak krótkiej odpowiedzi najłatwiej było ukryć rozdrażnienie.
Zyskał na czasie i powstrzymał przypływ złości, wierząc w jej dobre intencje. Magda wyglądała na niepocieszoną, ale widząc, że Nick nie kwapi się do odpowiedzi, niezbyt chętnie zmieniła temat:
— Masz jakieś plany na sylwestra? Żona Dawida zapraszała nas do siebie. Wybierasz się?
Nick przyjął tę zmianę z zadowoleniem i pozwalając, by ostatnie opary gniewu rozwiały się w jego umyśle, spojrzał na nią z zabójczo aktorską podejrzliwością.
— Nas? — spytał tonem idealnie pasującym do spojrzenia. Policzki Magdy delikatnie poróżowiały.
— Znaczy… no… ona wiedziała, że mieszkamy obok siebie i… — nie słysząc reakcji, przerwała i uniosła spuszczony do tej pory wzrok ku jego twarzy. Uśmiechał się przewrotnie, sponad opartego na piersi kubka.
— Pogrywasz sobie ze mną? — spytała naraz zła i rozbawiona i szturchnęła go przez kołdrę, idealnie w chwili, w której gestem przepełnionym pewnością, uniósł do ust kubek z herbatą.
Wystarczyło. Część gorącego napoju chlusnęła i na pościel, i na jej właściciela.
— Przepraszam! — zawołała Magda i natychmiast poderwała się z łóżka, by pognać do kuchni po ścierkę.
Tymczasem Nick wydostał się z łóżka, bardziej rozbawiony niż wściekły, chichocząc pod nosem na wspomnienie jej miny. Dłonią otarł brodę i szyję, a potem oparł się o szafę, popijając resztkę ciepłej herbaty. Magda wbiegła do pokoju, zatrzymując się w miejscu na jego widok.
— Przynajmniej wiemy już, za kogo się przebierzesz — stwierdził Nick, jak gdyby nigdy nic. — Myślę, że dałbym radę skołować ci strój strażaka.
Przez moment nie była pewna, czy złości się, czy żartuje.
— Jesteś zły? — zapytała.
— Strasznie! Właśnie obmyślam plan okrutnej vendetty. — Zaśmiał się.
— A więc wybierasz się do Dawida i Helen?
— Owszem, dawno u nich nie byłem. Mogę cię nawet podwieźć.
— Po dzisiejszym dniu nie wiem, czy sobie na to zasłużyłam — powiedziała, przygryzając dolną wargę.
Nick pokiwał głową w zamyśleniu, ale nie zdołał powstrzymać uśmiechu.
— Myślę, że mam pewien pomysł na twoje odkupienie. — Zaczekał, aż dziewczyna skupi na nim swój wzrok. — Pomożesz mi w tradycyjnym sylwestrowym żarcie!
Magda ze zdziwieniem uniosła brwi.
— Sylwestrowym żarcie?
— Miałem zwyczaj robić je Marianowi, kiedy razem spędzaliśmy sylwestra, ale w ostatnich latach nie było ku temu okazji. Teraz mogę spróbować z Dawidem. — Uśmiechnął się szeroko.
— Na czym miałby polegać ten żart? — Dziewczyna wyglądała na przestraszoną.
— Nie mam pojęcia. Na razie muszę go wymyślić.
— I ja mam ci pomóc, nie wiedząc, w co się pakuję?
Nick spojrzał na nią wyniośle.
— Czy to ja kazałem ci przeprowadzać zamach na moje życie?
Przez chwilę mierzyli się rozbawionymi spojrzeniami.
— Dobrze, zrobię to, o ile tylko nie będzie niebezpieczne — zgodziła się Magda, wybuchając śmiechem na widok jego niepoważnej miny.
Wymienili uścisk dłoni, jakby zawierali umowę.
— Zapoznam cię z planem. Kiedy go wymyślę…
*
Nick zawsze bał się tego dnia. Od siedmiu lat drżał na każde wspomnienie trzydziestego grudnia. Był to dzień z jego sennych koszmarów. Dzień, w którym koszmar stał się jawą. Wokół panowała ciemność. Tylko światła samochodu rozrywały mrok. Droga prowadziła przez las. Jedyny dźwięk stanowił monotonny szmer silnika. Z rzadka ktoś mijał ich z naprzeciwka. Księżyc lśnił wysoko na niebie, jak srebrna moneta wyniesiona w przestworza. Było już blisko. Kilka, może kilkanaście kilometrów. Mary spała na fotelu pasażera. Była tak niezwykle spokojna! Delikatny uśmiech przyozdabiał jej anielską twarz. Nick wkładał wiele wysiłku w to, by zmusić swoje oczy do obserwowania drogi. Dochodziła pierwsza. Strzałka wskazująca stan paliwa z wolna zbliżała się do czerwonej literki E. Cienie tańczyły za oknem. Tysiące nierzeczywistych postaci pośród drzew. Minął ich kolejny samochód. To z pewnością niedaleko. Mężczyzna ziewnął i przetarł twarz dłonią. Wziął łyk z otwartej puszki coli. Miarowy szum powietrza, powtarzalny rytm mechanicznego serca pod maską. Z daleka dostrzegł ostry zakręt w lewo. Jeszcze raz przetarł twarz i zebrał rozpierzchnięte myśli. Droga. Zakręt zbliżał się niespiesznie. Na wierzchołkach drzew dostrzegł światła kolejnego zbliżającego się z naprzeciwka auta. Skręcił bez najmniejszego problemu. Oślepił go blask długich świateł. Kurczowo chwycił kierownicę. Światła zbliżały się z zawrotną szybkością po przeciwległym pasie ruchu. Przeciwległym? Nie! Samochód mknął prosto na nich. Nick ostro skręcił w lewo. Światła mignęły tuż koło jego głowy. Dostrzegł rozświetloną ich blaskiem twarz Mary. Trzask. Metaliczne uderzenie odbiło się głuchym echem w jego głowie. Zupełnie stracił panowanie. W ułamkach sekund auto obróciło się prostopadle do kierunku jazdy. Zobaczył otwarte, przerażone oczy Mary. Samochód obrócił się na bok. Na dach, na bok, na koła, na bok. Stanął na krawędzi przydrożnego strumyka. Nick nic nie widział. Rozdzierający ból przez sekundę trawił jego głowę, ręce i prawą nogę. Wirujące barwy. Szczęk blachy. Samochód zsunął się w dół. Nick zawisł do góry nogami, bez zmysłów, trzymany tylko siłą zapiętego pasa. Po czole sączyła się cieknąca z ust krew. Mary, podobnie jak on, unosiła się ponad ziemią. Przez wybite szyby do wnętrza wpływała woda. Strumyk niestrudzenie pokonywał tę dziwną, nową przeszkodę, porywając w swój nurt kolejne krople krwi. Wokół znów panowała cisza. Tylko delikatny szmer wody zakłócał jej bezdźwięk. Srebrna poświata spowijała zniszczony samochód. Uniesione ku górze koła wołały o pomoc, jak błagalnie rozłożone dłonie. Przybyła wystarczająco szybko. Dla niego…
Każde wspomnienie tych wydarzeń wprawiało Nicka w głęboko depresyjny nastrój. Nie miał ochoty żyć. Chciał przestać oddychać, przestać czuć, zniknąć, rozpłynąć się w niebyt, zdematerializować. Pragnął znaleźć się tam, gdzie ona była już od siedmiu lat. Tam, czyli gdzie? Miliony lat świetlnych poprzez bezkres nieba? W innym wymiarze, równoległej czasoprzestrzeni? Świecie duchów, Hadesie? Może w chrześcijańskim niebie, w chwale Boga, wśród świętych? W krainie wiecznej szczęśliwości? Miał nadzieję, że właśnie tam. Wierzył, że ją spotka, że po śmierci spotka ją ponownie. Daleko jest jednak wierze do pewności. Czy mógł naprawdę „uwierzyć, choć nie zobaczył”? A nawet jeśli — ile jeszcze pozostało mu czekać? I czy dostąpi, czy będzie godzien dostąpić tego największego ze wszystkich zaszczytów? Pulvis et umbra sumus. Czymże jest człowiek wobec Absolutu? Czym są jego czyny wobec Wszechmocy, Wszechwiedzy, Wszechistnienia? Upadał i powstawał na długiej i krętej drodze życia. Ile jeszcze będzie musiał nią iść? Jak długo brnąć samotnie naprzeciw wiatrowi?
Nick ocknął się w swoim łóżku. Poczuł zapach jej perfum. Niemal doświadczył dotyku jej ciała, jego ciepła, delikatności włosów muskających twarz. Zdawało mu się, że słyszy spokojny, równy szmer jej oddechu i odległy rytmiczny dźwięk zegara. Jak to możliwe, przecież… Otworzył oczy. Był wczesny ranek. Wszystko spowijała szarość. Minęło kilka sekund, nim jego wzrok przyzwyczaił się do słabego światła. Sięgnął ręką, szukając jej obok siebie. Ale nie znalazł tam nikogo. A przecież był niemal pewny. Z ostatnią iskrą nadziei obrócił się na drugi bok. Był sam. Tylko ten zapach, wciąż majaczył w jego głowie. Halucynował? Może wciąż do końca się nie przebudził? Uniósł głowę, szukając odpowiedzi.
— Mary? — rzucił w głąb pustego pokoju. — Jesteś tam?
Nie usłyszał nic poza tykaniem zegara. Z powrotem opadł na poduszkę. Nie miał ochoty wstawać. Nie widział w tym sensu. Wraz z Mary stracił cel swojego istnienia, powód, by działać. Dlatego po jej śmierci ukrył się w tym motelu, odciął od dawnego świata, od wszystkiego, co na nowo rozbudzało tęsknotę.
Wlepił wzrok w nieruchomy wiatrak nad swoim łóżkiem. Leżał na wznak, odpędzając od siebie wszelkie myśli. Chciał się zatopić w pustce, rozpłynąć w niej i zniknąć raz na zawsze. Tylko ten zapach wciąż nie dawał mu spokoju. Poczuł go znowu, kiedy obrócił głową. Skąd się brał, u licha? Nagle go olśniło. Przecież w ostatnim czasie nie tylko on spał w tym łóżku. To nie były perfumy Mary, tylko Magdy. Ich zapach przetrwał na poduszce od dnia, kiedy ją przenocował. Gdy już zdał sobie z tego sprawę, potrafił dostrzec różnice. Perfumy, które nosiła Mary, były nieco cięższe, bardziej wyraziste, wytrawne — mówiąc terminologią winiarzy. Te zaś — słodsze i kwiatowe, miały w sobie coś dziewczęcego. Jakąś frywolną nutę wciąż nie w pełni opierzonej dorosłości. Wspomnienie Magdy zburzyło Nickowi obraz totalnej pustki, w jakiej miał się znajdować. Pociągnęło za sobą inne obrazy. Spotkania z Jessicą, Wigilię u Mariana, przejażdżki autem… Te dwa światy nakładały się w jego głowie, przenikały i zlewały ze sobą, skutkując chaosem i entropią. Przez dłuższy czas zmagał się z nimi, próbując na nowo przywrócić ład. Zrozumiał, że musi podjąć decyzję. Mógł wybrać pustkę, nic niewarte bezpieczeństwo „komfortowego wyobcowania” albo życie, powrót do świata, a z nim ryzyko kolejnych zranień, błędów i strat. Ale także nadzieję na coś lepszego od nieodczuwania. Na radość, zadowolenie, przyjaźń. Być może nawet miłość. W przyszłości. A może już teraz, bo czy nie doświadczał jej od Jessiki? Nie dostrzegał jej w trosce, którą go obdarzała? Nawet w dziecinnej zazdrości o jego czas.
Odrzucił kołdrę i powoli podniósł się z łóżka. Boso przeszedł przez pokój, chcąc poczuć na stopach chłód i twardość podłogi. Obmył twarz i ogolił kilkudniowy zarost. Po wyjściu z łazienki wyjął z szafy garnitur i płaszcz, w których ostatni raz był na szkolnym przedstawieniu. Najbardziej odświętne ubrania, jakie miał. Ubrał się niespiesznie, wiążąc krawat na podwójny węzeł. Wygrzebał z szafy zakurzone pudełko ze spinkami do mankietów. Wsunął je, a potem przejrzał się w lustrze. Zapomniał o butach. Wybrał czarne półbuty i wypastował je pospiesznie, lecz dokładnie. Założył je, potem płaszcz i kolejny raz przejrzał się w lustrze. Ten strój z pewnością nie zapewni mu ciepła, ale tego dnia to nie miało większego znaczenia. Zabrał ze stołu kluczyki do samochodu i ruszył ku drzwiom. Otworzyły się z głośnym skrzypnięciem. Zamknął je za sobą i niemal zbiegł po schodach, bojąc się, że w ostatniej chwili zawaha się i zawróci. Nie zrobił tego. Przemknął przez recepcję i wskoczył do auta. Odpalił silnik i ruszył z piskiem opon.
*
Magda obudziła się tego ranka nieszczególnie wyspana. Wieczorem długo nie mogła zasnąć, głowiąc się nad tym, jaką rolę w swoim żarcie wyznaczy jej Nick Sokolsky. Powtarzała sobie, że będzie to tylko niegroźny dowcip, ale wspomnienie o „słynnym połowie łososi” napawało ją pewnym niepokojem. Co, jeśli fantazja znów poniesie go w równie… niecodziennym kierunku?
Tyle że to nie był jej największy problem. Miała trudność ze zdefiniowaniem, kim tak właściwie był Nick Sokolsky. Z pewnością nie traktowała go już jak przyjaciela swojego wujka, ale czy stał się jej znajomym? Kim ona była dla niego? Czy tylko małą bratanicą Mariana, którą wypadało się zaopiekować? Niekiedy pomóc w zastępstwie za wujka? Z perspektywy tego, co zamierzała, odpowiedź na to pytanie mogła okazać się kluczowa. Bo jeśli miała być tylko dzieckiem do niańczenia, pożytek z Nicka będzie dla niej taki sam, jak i z wujka. Czyli żaden. Będzie to tylko nieco dłuższa wersja głuchego telefonu do domu. Rodzinna parodia siatki szpiegowskiej siedząca na jej głowie.
Magda gimnastykowała się przez pół godziny, wzięła prysznic, a potem zjadła niezbyt pożywne śniadanie — dbała o linię. Uczesała się i ubrała jak należy, tak żeby wyglądać ładnie, i zeszła po schodach na dół, mając zamiar złożyć Nickowi wizytę. Pod pretekstem dowiedzenia się czegoś o jego dowcipie. Zapukała, ale nikt nie odpowiadał.
— Nick — rzuciła przez drzwi. — To ja. Chciałam się dowiedzieć, czy już coś wymyśliłeś! — Starała się, by jej głos zabrzmiał dziewczęco i sympatycznie.
— Nie ma go? — spytał ktoś za jej plecami.
Obróciła się przestraszona, ale był to tylko zaaferowany czymś pan Rodriguez, przygryzający kiepskiej jakości cygaro.
— Nie mam pojęcia — powiedziała.
Czuła się trochę nieswojo, bo Meksykanin sondował ją spojrzeniem.
— Na mój telefon znów ktoś do niego dzwoni — poskarżył się, jakby sam nie bardzo wiedział, co z tym począć. — Widzę, że się zapoznaliście, może zechcesz odebrać i przekazać mu, cokolwiek tamten ma do powiedzenia?
Magda zawahała się. Nie była przekonana, czy jest najodpowiedniejszą osobą do tego zadania. Ale z drugiej strony… Pomyślała o wczorajszym wypadzie Sokolskiego. Czy ten telefon mógł mieć z nim coś wspólnego? Ostatecznie ciekawość wzięła w niej górę nad wątpliwościami.
— Dobrze, odbiorę.
Meksykanin poprowadził ją na dół, zadowolony, że zrzucił na nią ten kłopot. Dziewczyna chwyciła słuchawkę i przedstawiła się.
— Magda Zalewska, jestem znajomą Nicka, w czym mogę pomóc? On… gdzieś wyszedł, w sumie, sama nie mam pojęcia gdzie.
W słuchawce przez moment panowało milczenie.
— Witam. Jestem Mike, również… znajomy Nicka. — Mężczyzna położył bardzo specyficzny nacisk na słowo „znajomy” i dziewczyna natychmiast zrozumiała, co miał na myśli. — Chcesz mi powiedzieć, że on zostawił cię samą i nagle zniknął o świcie?
Jak ten facet mógł być aż tak bezczelny?!
— Widzę, że ma pan o nim bardzo niskie mniemanie. — Ze złości mocniej ścisnęła słuchawkę. — A więc, dla pańskiej wiadomości, nie jestem taką znajomą.
Mężczyzna westchnął ciężko.
— Dobrze, wybacz, głupi dowcip, nie bądź taka tkliwa. — Mike był zanadto zmęczony, żeby przejmować się samopoczuciem kolejnej kapryśnej koleżanki Nicka i roztrząsać kwestię tego, kim była. Miał tylko nadzieję, zważywszy na okoliczności, że nie miała trzynastu lat. — Jest dziewiąta trzydzieści, a ty po prostu przechodziłaś obok hotelowego pokoju Nicka i poproszono cię, byś odebrała jego telefon, wszystko rozumiem. — Magda miała ochotę zabić go za ton, jakim to powiedział. — Rzecz w tym, że mam mu coś do przekazania i muszę mieć pewność, że nie będziesz o tym trąbić po całej okolicy.
— Czy to ma jakiś związek z jego sylwestrowym żartem? — spytała obojętnie, nie chcąc dać mu satysfakcji.
„Sylwestrowym żartem?” — pomyślał Mike. — „Czy Nick wtajemniczył w ich plan tę panienkę, czy może w taki sposób chciał zalegendować przed znajomymi to, co mieli zrobić?” Musiał przyznać, że dziewczyna zrobiła mu tym pytaniem mętlik w głowie, i zastanawiał się, co może powiedzieć, aby nie wyjść na idiotę. I żeby tej małej nie wydawało się, że wie więcej niż on.
— Po prostu przekaż mu, że dzwoniłem, dobrze? To bardzo ważne.
— Czyli to nie jest element żartu? — dopytywała Magda, a Mike zaczynał się denerwować. — Więc może to dla ciebie prawie zamarzł, łażąc po tym mrozie?
Policjant szybko poskładał to w całość. Żart i element ich rozpoznania stanowiły w jej umyśle dwie odmienne kwestie, co świadczyło niezbicie o tym, że Nick niczego jej nie wyjawił. I stworzył sobie alibi na czas ich akcji. Mike poczuł się znacznie lepiej, będąc jedynym powiernikiem tajemnicy.
— Nic nie wiem o żadnym żarcie, mała. — Celowo dodał na koniec to słowo, chcąc jeszcze przez moment bawić się jej irytacją. — Zaś jego spacery są jego prywatną sprawą — skwitował stanowczo, dając jej do zrozumienia, by nie wściubiała nosa w nie swoje sprawy.
Dziewczyna prychnęła gniewnie.
— Przekażę mu, że dzwoniłeś — powiedziała.
Chciała już odłożyć słuchawkę, ale głos po drugiej stronie zawołał „zaczekaj!”, więc na powrót przycisnęła ją do ucha.
— Coś jeszcze?
Mike uważał, że Nickowi dobrze by zrobiło towarzystwo jakiejś kobiety (nie dziewczynki!), dlatego postanowił naprędce sklecić mu jakieś alibi, tak żeby ta humorzasta damulka nie obraziła się na niego za to dziwaczne zniknięcie. Głowił się nad tym przez moment, gdy zdał sobie z czegoś sprawę.
— Niech to szlag — rzucił bezwiednie do telefonu.
— Proszę?
— Dzisiaj trzydziesty, prawda? — Magdę zaskoczył jego bolesny ton.
— Tak — zawahała się. — To coś oznacza?
— Mary — stwierdził Mike, jakby to imię mogło wyjaśnić wszystko. — Nick jest na cmentarzu. Mary zginęła trzydziestego…
*
Bardzo powoli, z pewnym trudem podniósł się z kolan. Lodowato zimny wiatr smagał jego policzki, stopniowo przekształcając w lód nieotarte łzy. Mimo że drżał z zimna, na jego twarzy odmalował się delikatny uśmiech, kiedy po raz kolejny spojrzał na nagrobek.
— Mike powiedział mi, że nie chciałabyś, żebym odciął się od świata. Mam nadzieję, że ucieszę cię, idąc za tą radą — powiedział cicho, wsłuchany w szum huśtanych wiatrem gałęzi. Pozwolił swoim myślom płynąć swobodnie, niespiesznie łowiąc wśród nich kwestie, o których chciał jej wspomnieć.
— Postanowiłem pomóc mu w pewnej sprawie. Obawiam się, że nieco wyszedłem z wprawy, ale przy dawnych dziejach, wiesz, o czym mówię, to i tak powinna być drobnostka. Nie masz się czym przejmować. Zresztą, spotkalibyśmy się wcześniej… — Zawahał się. — Nie powinienem tak myśleć? Miałem wrócić do życia? Nie przejmuj się, wiesz, że nie mam w zwyczaju co pięć minut zmieniać zdania. Nie będę tego szukał. Tylko dopuszczam taką możliwość, rozumiesz? Nie boję się.
Czy mówiłem ci już o Jessice? Skądże, przecież nie byłem tu od twoich urodzin. Chyba nie masz mi tego za złe? Niełatwo mi się na to zdobyć. Tym niemniej… — zaczął pospiesznie opowiadać historię spotkania z dziewczynką, tego, że najpewniej to dzięki niej wydostał się z więzienia, które sam dla siebie stworzył. Mówił o bliskości, jaką do niej czuł i jaką otrzymywał w zamian. — Teoretycznie moglibyśmy mieć córkę w tym wieku. Mogłaby być młodszą siostrą naszej Emily. Jesteście tam razem, prawda? Opowiadasz jej o mnie? Czy tam też stawia się pierwszy krok, wzrasta stopniowo, czy może Emily jest już dorosłą kobietą, tak jak ty? Słyszy mnie, siedząc obok ciebie? Wiem, że pytałem o to już setki razy, ale tak bardzo chciałbym wiedzieć. — Wbrew woli kolejne łzy spłynęły mu po twarzy. — Wiesz, nie potrafię myśleć o Jessice jak o swojej córce, wciąż za bardzo boję się, że mógłbym ją stracić, że mogłaby zniknąć, podobnie jak wy. Zresztą, przecież ona ma prawdziwego ojca. Nie potrzebuje mnie w tej roli. Dlatego dla mnie zostanie już małą przyjaciółką. To zabawne, prawda? Chociaż podobno na starość ludzie dziecinnieją. Może ja wróciłem już do poziomu trzynastolatka? — Zaśmiał się cicho, wypowiadając tę myśl. — À propos niespodziewanych gości, wiesz kogo spotkałem w Wigilię? Pamiętasz dziewczyneczkę, z której zdjęciem Marian biegał po całym mieście? Mam na myśli tę pierwszą, starszą. Tę, o którą byłaś zazdrosna, wiesz, o kim mówię? No, więc ona też tu jest. Matko, niesamowicie dorosła! — Zrobił krótką pauzę. — Nawet tutaj słyszę, że się śmiejesz! Bawi cię to, że widziałem jej zdjęcie zaraz po urodzeniu, a teraz robi na mnie wrażenie jako dorosła kobieta. Widzisz, jak wyglądam, naprawdę aż tak się postarzałem? Właśnie… — Nick nagle zdał sobie z czegoś sprawę. — Postarzałem się. Ale ona zdaje się zwracać na mnie uwagę. A w każdym razie dosyć często widuję ją od czasu Wigilii. Częściej, niż zazwyczaj robią to zastępczy wujkowie, jeśli rozumiesz, co mam na myśli. Pewnie się tam chichracie, bo robię z siebie durnia, prawda? Mary, ja naprawdę nie mam demencji. Rozumiem, że coś tu nie gra. Poprawiam się, troszeczkę nie gra, bo coś tam jeszcze zostało z mojego nieodpartego czaru. — Nick znów zaśmiał się do siebie i mrugnął szarmancko, jakby Mary stała tuż obok niego. — Może nie powinienem ci tego mówić, ale nauczycielka Jessiki też chciała się ze mną umówić. Serio. I nie, nie taka ze sztuczną szczęką, dorabiająca do emerytury. Może trochę to podkoloryzowałem. Mniejsza o to. W swoim czasie dowiem się wszystkiego. — Urwał na dłuższą chwilę, bo jakiś facet mijał go szerokim łukiem, jakby Nick robił coś niestosownego. — Chyba niedługo muszę się zbierać, moja droga, w naszym mieście jest dziś pierońsko zimno.
Zamilkł, wpatrując się w nagrobek. Po plecach przeszedł mu dreszcz. Dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, jak bardzo przemarzł. Rzucił ostatnie tęskne spojrzenie na imiona wypisane na tablicy.
— Do zobaczenia, Mary — wyszeptał prawie bezgłośnie. — Pozdrów ją ode mnie.
Raptownie obrócił się na pięcie, czując, że nie może stać tam ani sekundy dłużej. Bo inaczej jego decyzja, cały ten plan powrotu, znowu legnie w gruzach. Szybkim krokiem ruszył po skostniałej ziemi, walcząc z myślami. Zatrzymał się w bramie cmentarza.
— Tak jak chciałaś — powiedział, stawiając kolejny niepewny krok.
*
Wieczorem Nick nie miał siły ani ochoty zajmować się sylwestrowymi planami, dlatego spotkawszy Magdę, nie przekazał jej nic interesującego i po krótkiej wymianie zdań zrozumiała, że wolałby zostać sam. Zgodnie z tym, co zdążyła mu powiedzieć, skontaktował się z Mikiem. Policjant potwierdził aktualność ich zamierzeń. Resztę dnia Nick spędził, słuchając muzyki. Wcześnie położył się spać, chcąc jak najszybciej mieć to za sobą. Ten męczący moment przesilenia. O ile można było go tak nazwać, bo przecież od kilku miesięcy radził sobie całkiem nieźle. Następnego dnia chciał się obudzić zdolny do przeżycia go przynajmniej tak samo dobrze. Nie mógł dać się powalić, złamać. Nie po to starał się cały ten czas. Na dobranoc puścił sobie utwór U2. Wake Up, Dead Man.
Rozdział 4
Prawo jest, Ramię jest i jest Dłoń
Pierwsze, co zobaczył, były jaskrawe promienie słońca wpadające przez niedokładnie zasłonięte okno. Ich blask raził go w oczy, ale jednocześnie napełniał pokój przyjemnymi, ciepłymi barwami. Nick podniósł się z łóżka i przeszedł w poprzek pomieszczenia, by całkowicie odsunąć zasłony. Niebo było bezchmurne i błękitne, a słońce stało stosunkowo wysoko. Na jego oko dochodziła jedenasta. O tej porze roku taka pogoda niechybnie zwiastowała mróz, ale mężczyzna szczególnie się tym nie przejął. Ten słoneczny blask wydawał mu się dobrym zwiastunem. Ubrał się w pierwsze lepsze ciuchy i skierował swe kroki do kuchni. Wczoraj zapomniał zjeść kolacji i jego żołądek gniewnie domagał się posiłku. Zdecydował się na płatki kukurydziane, bo tak w zasadzie nie miał innego wyboru. Lodówka świeciła pustkami. Nick nastawił mleko, głowiąc się nad tekstem piosenki, który krążył mu po głowie, odkąd tylko się obudził. Odnosił wrażenie, że byłaby to idealna piosenka na początek tego dnia.
„On this morning… tara-tam-taratara-tarataram!”
„Coś tam morning and I coś tam, coś tam, coś tam…!”
Miał ten tekst na końcu języka. Próbował przypomnieć sobie utwory ze słowem „morning” w pierwszych wersach. Pomyślał o July Morning i Lady in Black, ale to nie był żaden z nich. Zapominając o mleku, wrócił do pokoju, by przyjrzeć się swoim winylom. Wodził wzrokiem po tytułach płyt, nucąc pod nosem coraz to nowe wersje poszukiwanej piosenki. Minął Andersona, Black Sabbath, Genesis, Jethro Tull, The Kinks i nagle coś przykuło jego uwagę. Wyciągnął płytę i dokładnie ją obejrzał. Ta okładka z chłopcem w kolorowym uniformie. Oczywiście, że tak! Włożył płytę do gramofonu, odwracając na stronę B, bo w tej chwili chodziło mu tylko o jeden konkretny utwór. Chociaż cały album był genialny. Misplaced Childhood. Ustawił igłę tam, gdzie przewidywał początek przedostatniej piosenki, i miał już włączyć muzykę, kiedy jakiś dźwięk dobiegł go z kuchni. Zaklął i pobiegł tam, by zakręcić gaz pod kipiącym mlekiem. Zrobił to i wrócił do pokoju. Włączył płytę i usiadł w fotelu naprzeciw okna. Fish zaśpiewał:
And it was morning,
And I found myself mourning,
for a childhood that I thought had disappeared.
I looked out the window
And I saw a magpie in the rainbow,
The rain had gone, I’m not alone, I turned to the mirror,
I saw You, the child, that once loved.
The child before they broke his heart,
Our heart, the heart that I believed was lost…
Nick, słuchając piosenki, poczuł się zdecydowanie lepiej. Podniósł się z krzesła na instrumentalnym outro, wiedząc, co czeka go za moment. Odśpiewał ostatni utwór płyty, nie zważając na nieco infantylny, pompatyczny refren, a gdy wybrzmiały ostatnie nuty, oparł się na parapecie, by wyjrzeć przez okno. Garstka ludzi przemykała po chodniku, uciekając przed mrozem. Załatwiali swoje codzienne sprawy. Robili zakupy na wieczór, przenosili coś.
— No, rusz się, synek — powiedział sobie Nick. — Masz jeszcze żart do wymyślenia!
Wracając do kuchni, wyłączył gramofon, a potem zasiadł do śniadania. Otworzył nową paczkę płatków kukurydzianych i wsypał je do talerza pełnego mleka. Odstawił pudełko, drugą ręką mieszając swoje danie. Dumając nad czymś zabawnym, połykał kolejne łyżki posiłku, ale jak na złość nic nie przychodziło mu do głowy. Nagle ugryzł coś bardzo twardego i wypluł to na lewą dłoń. Był to jakiś gadżet dla dzieci w nieprzejrzystej, foliowej torebeczce. Rozerwał ją i wysypał zawartość na blat. Był tam plastikowy „pierścionek z brylantem”. Nick parsknął śmiechem, a potem zaniósł się nim na dobre, tak, że przez kilka minut jego pokój huczał od chichotu. Może nie było to aż tak zabawne, ale w tym momencie mężczyzna nie mógł przestać się śmiać. Miał już swój żart.
*
Dokładnie o osiemnastej w pełni przyszykowany Nick zapukał do drzwi pokoju Magdy.
— Już szósta?! — odpowiedział mu niezwykle zaskoczony głos dziewczyny — Sekundkę, możesz wejść!
Otworzył drzwi. Magda właśnie balansowała na jednej nodze, lewą ręką zakładając but na wysokim obcasie, drugą zaś kręcąc włosy przy użyciu tajemniczego przyrządu, którego nazwy Nick jakoś nigdy nie był w stanie zapamiętać. Spojrzał na nią ze sporym rozbawieniem.
— Już kończysz?
— Pięć minut. Wow, Nick! Skąd masz taki odlotowy strój czarodzieja?
Na moment zastygł, spoglądając na swoją szatę. Tunika rzeczywiście sprawiała imponujące wrażenia, do tego płaszcz i finezyjna tiara. Na jego twarzy odmalował się wyraz konsternacji.
— To długa historia… — zaczął niezbyt przekonująco, jakby nie uważał opowiadania jej za dobrą rozrywkę na dzisiejszy wieczór.