E-book
14.18
drukowana A5
39.23
Zanim nastąpi rozwiązanie

Bezpłatny fragment - Zanim nastąpi rozwiązanie


Objętość:
202 str.
ISBN:
978-83-8324-743-4
E-book
za 14.18
drukowana A5
za 39.23

Rodzinie i przyjaciołom


***

Ostatnie dni w Gazie przesiąknięte były niespokojną i bardzo nerwową atmosferą. Wydawało się, że niebezpieczeństwo wisiało na cieniutkiej niczym pajęczyna nici. Nie potrzeba nawet wrażliwego nosa, aby w tym gęstym powietrzu wyczuć zbliżającą się eskalację konfliktu. Każdy to czuł i każdy wiedział, że już niedługo może przyjść gorszy czas, aż w końcu tak się stało — napompowana przesiąkniętym wrogością powietrzem bańka pękła. Dla ludzi żyjących w miejscach, które nigdy nie doświadczyły wojny, taki widok prawdopodobnie oznaczałby tylko, że są na jakimś festiwalu świateł i fajerwerków. Tutaj… niestety. Tu od wieków Gaza jest.

Izraelskie rakiety z ogromnym hukiem zaczęły spadać na miasto, a żołnierze Hamasu w odwecie regularnie wystrzeliwali pociski w stronę wroga. Z naprzeciwka nadlatywały jeszcze bomby zrzucane z żydowskich samolotów. Nastąpiła wielka wymiana ognia i konflikt nasilał się z godziny na godzinę. Premier Izraela, Binjamin Netanjahu, oświadczył w swoim wystąpieniu, że ataki będą trwały dość długo — tak, aby wystraszyć agresywnie nastawionych bojowników Hamasu. Palestyńczycy postanowili nie być dłużni. Tutejsza ludność nauczyła się już sprawnie postępować w takich przypadkach: w zagrożonych dzielnicach na sygnał syren alarmowych i dobiegających odgłosów bomb krycie się w schronach nie zajmowało mieszkańcom nawet dwóch minut. Nie sposób jednak przesiadywać cały czas w podziemnych kryjówkach znajdujących się pod budynkami, więc, gdy tylko częstotliwość spadających pocisków malała, ludzie wychodzili, ponieważ musieli przecież jakoś żyć. Należało się też liczyć z ofiarami — nie tylko śmiertelnymi, lecz i tymi, które nie zginęły i mogły jeszcze żyć, zasypane gdzieś pod hałdami gruzu. Dlatego też ludzie wychodzili jak najszybciej, kiedy już było można, aby ocenić sytuację w mieście i podejmować ewentualne akcje ratunkowe.

Zbliżał się wieczór i Dżamal, szesnastoletni Palestyńczyk, wracał z miejsca swojej dorywczej pracy, jakim była piekarnia oddalona od jego domu o około kilometr. W tej okolicy, kanonada pocisków znacznie ucichła i dało się słyszeć tylko pojedyncze bomby spadające w oddali na inne dzielnice oraz rakiety Hamasu lecące w stronę Izraela. Dżamal szedł dość szybko, stawiając długie i sprężyste kroki, a nawet podbiegał momentami, starając się przemknąć w jak najkrótszym czasie, aby w końcu znaleźć się we własnym domu, który wydawał mu się bardziej bezpieczny. Gdy przechodził obok niewielkiego trzykondygnacyjnego budynku, skierował wzrok na nierówno ułożone płyty chodnikowe. Miały dosyć duże uszczerbki, przez co tworzyły się w nich dość głębokie szczeliny. Przyglądał się im, ponieważ w Gazie bezpieczniej jest zachować ostrożność i patrzeć pod nogi. W jednej z płyt, w dość głębokiej wyrwie, która sprawiała wrażenie jakby ktoś celowo wybił ją młotkiem, zauważył leżącą subhę. Od razu mocno się nią zainteresował. Jej koraliki były wykonane z jakiejś błyszczącej masy i nie wyglądały na drewniane. Przeważnie robiono je z niedrogiego plastikowego materiału, lecz czasem zdarzały się wyjątki i wykonywano je z czegoś droższego. Dżamal miał zamiar sprawdzić wartość tego przedmiotu i w tym celu przystanął na chwilę, lecz nie zdążył się jednak w pełni zainteresować tym sznurem i schylić się po niego, bo nagle rozbłysła rakieta spadająca na budynek znajdujący się niedaleko, może dwie ulice stąd. Pomimo tego że Dżamal tu żył i dawno już zdążył się przyzwyczaić do takich scen, to huk był tak ogromny, że bardzo mocno przerażony zdążył tylko odruchowo rzucić się na ziemię. Gdy po chwili zorientował się, że to nie on padł ofiarą ataku i nic mu się nie stało, zapomniał o leżącej w chodnikowej szczelinie subsze, a nawet nie przyglądał się płomieniom, wydobywającym się z trafionego domu, tylko czym prędzej, w rozlegających się dookoła przerażających sygnałach pobliskich syren alarmowych, pobiegł w stronę schronu znajdującego się niedaleko jego domu. Miał do niego około stu dwudziestu, a może stu pięćdziesięciu metrów.

Schronem była niewielka betonowa piwnica zbudowana w fundamentach budynku sąsiadującego z jego domem. W środku znajdowało się kilkanaście osób. Wszyscy obecni, zarówno stojący, jak i siedzący, byli jego sąsiadami. Pośród nich znajdowała się też matka Dżamala. Widząc go, mocno zapłakana kobieta podeszła do niego i przytuliła, ciesząc się jednocześnie, że syn żyje i nic mu się nie stało. Dwaj bracia Dżamala zginęli w czasie wojny i starej Nermin pozostał już tylko jeden — najmłodszy — syn.

Ludzie przebywający w schronie nasłuchiwali, w której części miasta wybuchają bomby i dyskutowali ze sobą — nie tylko na temat wojny. Oprócz zawodzenia i martwienia się o najbliższych, życie toczyło się normalnie. Obok słychać było, jak kobieta z dwójką dzieci mówi o baraninie, którą miała zamiar przyrządzić zanim tu trafiła. Martwiła się, czy pozostawione mięso nie zmarnuje się przez ten atak bombowy. Wszyscy zgromadzeni czekali na informację o odwołaniu alarmu, lecz w betonowych murach darmo wypatrywać zasięgu i jedyną wiadomością mogła być cisza, sugerująca, że ataki minęły, oraz wyjąca syrena alarmowa odwołująca je.

— Nie zdążyli ostrzec w porę — żalił się stary mężczyzna.

— To chyba jakiś rykoszet musiał tu spaść, bo bomby spadają dość daleko stąd — mówił drugi, równie stary i bardzo chudy.

— Zabłąkana owca? Nasi ostro strzelają, ale Żydy mają Żelazną Kopułę i niewiele to daje, większość pocisków przechwycą i mszczą się, bijąc na oślep — dołączył do rozmowy kolejny mężczyzna z bardzo długą brodą.

— Ludzie, więcej wiary! Nieraz i mała ryba wplącze się w sieć z wielkimi oczkami — pocieszał wszystkich głośno jeszcze inny, mając nadzieję na nieskuteczność Żelaznej Kopuły.

— Zawsze dobre i cokolwiek — argumentował następny dyskutant.

Polemizować z dyskutującymi można na różne sposoby, lecz to nie byłoby fair — ktoś, kto patrzy na to wszystko z góry bądź przygląda się niezbyt uważnie stojąc z boku, niewiele wie i nie powinien zabierać głosu w tej dyskusji. Jeśli oczywiście nie jest Palestyńczykiem. A tym bardziej, jeśli nie stał w tym czasie w schronie obok tych ludzi…

Nagle wszyscy usłyszeli, jak kolejna bomba ze świstem uderzyła gdzieś bardzo blisko, bo zatrzęsło całą kryjówką, i to nawet dosyć mocno, a huk był tak straszny, że nawet tu, w tym schronie, wszyscy albo przykucnęli, albo położyli się skuleni na posadzce. Momentalnie rozległ się też lament i nawoływania modlitewne.

— Mówiłeś, Baszir, że rykoszet, co? W takim razie, co to było teraz? — zapytał jakiś mężczyzna.

Baszir miał przerażenie w oczach i nic już nie mówił. Teraz wszyscy zastanawiali się, czy czasem bomba nie trafiła w dom któregoś z obecnych, lecz nikt nie chciał wypowiadać głośno takiej hipotezy.

Gdy ofensywa ucichła i odwołano alarm, zaczęli powoli wychodzić na zewnątrz. Okazało się, że izraelska bomba spadła tuż obok, niedaleko, może sto pięćdziesiąt metrów stąd, niszcząc doszczętnie trzykondygnacyjny budynek. Wśród tego rumowiska ktoś zauważył szczątki ludzkie. Na pewno zginął mężczyzna, lecz nikt nie znał odpowiedzi na pytanie, czy był sam. Zachodziło prawdopodobieństwo, że zginęła także jeszcze jego rodzina. Na miejscu zjawiła się profesjonalna ekipa ratownicza, której z zapałem pomagali miejscowi. Zaczęto przeszukiwać rumowisko i odnaleziono resztę tego ciała. Lecz na tym się nie skończyło, ponieważ była też i druga ofiara. Również mężczyzna.

— Za późno ogłoszono alarm — mówił Baszir.

— Nie zdążyli…

Dżamal, jako młody i sprawny chłopak, pomagał w odgruzowywaniu i szukaniu jeszcze czegoś, a może raczej kogoś, ponieważ tropiący pies wyjątkowo dziwnie się zachowywał i co chwila poszczekiwał. Po niedługim czasie okazało się, że pies miał rację i w pewnej chwili wszyscy usłyszeli zawodzący kobiecy głos, wołający o pomoc. Na początku wydawało się, że to urojenia i jakieś dźwięki pozostałe po huku bomb zmieszane z odgłosami syren dzwonią jeszcze niektórym ludziom w uszach, lecz nie. Najwyraźniej do ich uszu docierał kobiecy głos, wzywający pomoc.

— Słyszeliście? Tam głębiej! — wołał podekscytowany Dżamal.

— Żyje! Ktoś jeszcze żyje!!! — oświadczył ratownik, teraz już pewny tego, co słyszał.

— Kobieta!!! — odpowiedziało kilku nasłuchujących mężczyzn chórem.

Natychmiast przystąpiono do odgruzowywania, co od samego początku nie wydawało się takie proste, gdyż dom rozleciał się na kawałki i gruzu było sporo. Została tylko jedna wielka hałda, jakby tu nigdy nie stał żaden domu. Sprowadzono nawet niewielką koparkę, ponieważ, mimo że z domu pozostały zgliszcza, niełatwo byłoby je przerzucać ręcznie czy też łopatami. Akcja postępowała dość sprawnie i już po godzinie ratownicy odkryli niewielką szczelinę, w której dostrzeżono kobietę. Wśród odgruzowujących nastąpiło wielkie poruszenie. To była żywa kobieta!

— Halo! Jak się pani czuje? — Próbował się z nią porozumieć jeden z ratujących mężczyzn.

— Wody! — Dało się zrozumieć jęki wyczerpanej kobiety.

Leżąca pod warstwą betonu kobieta miała ograniczone ruchy i podanie jej butelki nie wchodziło w grę, ponieważ ręce miała zablokowane w gruzowych szczelinach. Powoli odrzucano betonowe i kamienne fragmenty budynku, a dwóch mężczyzn starało się podać kobiecie płyn poprzez plastikową rurkę, którą próbowała chwycić zębami. W końcu jej się to udało i przełknęła kilka razy. Mężczyźni spojrzeli na siebie uradowani widząc, jak kobieta odetchnęła przy tym z wielką ulgą i otworzyła szerzej zmęczone oczy.

Nie wiadomo było, czy ofiara nie jest ranna i połamana, lecz widok żywej, oddychającej osoby, mającej otwarte oczy i związana z tym adrenalina napędzały wszystkich i mobilizowały do intensywniejszej pracy. Gdy ratujący w końcu dostali się do zasypanej ukazała się im postać bardzo młodej kobiety w typowej arabskiej sukni, z głową owiniętą szailą. Pomimo brudnej odzieży przysypanej gruzem, najbardziej rzucało się w oczy, że uratowana jest w ciąży, a sądząc po brzuchu mógł to być już szósty, siódmy miesiąc.

— To cud! — wołali zgromadzeni.

Jeszcze większym cudem okazało się to, że wstała o własnych siłach. Otrzepując suknię z białego pyłu, rozejrzała się dookoła wystraszona i wyszła na ulicę przed gruzowisko.

Zgromadzeni zaczynali się dziwić i dodatkowo zastanawiać, co ta kobieta tu robiła. Sąsiedzi znali ofiary mieszkające w tym domu, to byli Omar i Assab Mustafa, dwaj bracia. Dyskusja zeszła na zupełnie inny tor i wszystkich już nie dziwił cud ocalenia tej ciężarnej kobiety, lecz zaczęli spekulować na temat tego jak ona się tu znalazła i co mogła robić w domu ofiar.

— Co ty tu kobieto robiłaś podczas bombardowania? Czemu nie schowaliście się wszyscy na czas? — zapytał jeden ze stojących mężczyzn.

— Nie wiem — odparła nieznajoma.

— Jak to nie wiesz?

— Nic nie wiem.

— Kim jesteś? — pytał dalej mężczyzna.

— Jestem Miriam — odpowiedziała nieśmiało delikatnym, cichym głosem.

— Omar i Assab nie mieli żon. Czyją jesteś żoną? — pytali zgromadzeni.

Miriam stała i nic więcej już nie mówiła. Nikt nie brał pod uwagę jej stanu i tego, że przecież mogła być w szoku, tylko każdy analizował, jak to się stało i czy ta kobieta żyła z którymś ze zmarłych mężczyzn. Fakty na to wskazywały. Wreszcie ktoś zniecierpliwiony zapytał:

— Żyłaś z mężczyzną bez ślubu?

— Nic nie wiem — odpowiedziała Miriam i niepewna tego, co ją może spotkać, nieśmiało spuściła głowę, jakby była czemuś winna.

— Żyła bez ślubu! — Usłyszała oskarżający głos wydobywający się z tłumu.

— Naprawdę nic nie wiem — broniła się Miriam.

— Nie dość, że ciężarna, nie dość, że żyła tu bez ślubu, to jeszcze ma akcent jakiś inny! Dziwnie mówi — zauważył Baszir.

— Może to Żydówka?!

— Żydówka! Na pewno Żydówka! — Podchwyciło kilku mężczyzn.

— Zdrajczyni! Agentka! — Rozległy się głosy oskarżenia.

Gdzieś w oddali można było zobaczyć rakiety rozświetlające niebo i usłyszeć dochodzące stamtąd wybuchy, natomiast tutaj rozpoczynała się wojna pomiędzy palestyńskimi mieszkańcami tej ulicy a Miriam, kobietą niewiadomego pochodzenia, przybyłą nie wiadomo kiedy i w jaki sposób.

— Jestem niewinna — wyszeptała.

— Żydówka, jak nic! Mówi z dziwnym akcentem! — podsycał spekulacje, grubawy mężczyzna z długą brodą, wyglądający na kogoś, kto dawno skończył sześćdziesiąt lat.

W zgromadzonych Palestyńczykach narastała wielka nienawiść do tej w zasadzie niczemu niewinnej kobiety. Niewinnej i bezbronnej. Wielu z nich w tej całej złości zaczęło schylać się po kamienie. Miriam, widząc to, co się dzieje — zarówno w mieście, jak i wokół niej — stała i patrzyła bezradnie swoim niewinnym spojrzeniem, w którym powoli zaczął pojawiać się strach. Tłum napierał i coraz bardziej krytykował Miriam. Było kilka osób nawołujących, by się uspokoić, lecz nie przynosiło to żadnego skutku. Ta mała garstka ludzi w opozycji do negatywnie nastawionego tłumu nic już nie znaczyła. Dżamal patrzył na to wszystko z boku, a jego szesnastoletni umysł nie potrafił wyrobić sobie zdania na temat Miriam. Nie potrafił zająć żadnego stanowiska. Tym bardziej — że pomimo tych brudnych szat i twarzy pokrytej kurzem oraz ciąży — uroda tej młodej kobiety urzekała go tak bardzo mocno, że aż go paraliżowała. Patrzył tylko na nią, bo nie mógł się sprzeciwić starszym. Patrzył zachwycony. To była pierwsza kobieta w jego życiu, która samym tylko swoim spojrzeniem wywoływała w jego duszy taką reakcję. Gdy napotkał jej tajemnicze spojrzenie poczuł coś niesamowitego, coś… nadludzkiego. Patrzył na nią, aż w pewnym momencie rozbłysk wybuchającej gdzieś daleko na północy Gazy bomby tak oświetlił głowę Miriam, że wydawało mu się, jakby to aureola świeciła nad jej głową.

Miriam dalej stała bezradna i milcząca, a tłum krzyczał i atakował ją coraz mocniej. Nie miała nic na swoją obronę. Dosłownie nic! Stała tylko tutaj, na tle tej wojny, i była w ciąży, a to, wydawać by się mogło, nie powinno być najgorszym grzechem. Niestety, jej obecność wzbudzała agresję wśród zebranego tłumu, który myślał zupełnie innymi kategoriami niż bezbronna dziewczyna. Miriam — widząc na co się zanosi, odwróciła się i zbierając w sobie wszystkie siły — próbowała dosyć energicznym krokiem oddalić się z tego miejsca. Nie chciała być przyczyną jakiejkolwiek niepohamowanej agresji. Nie chciała być tak zwaną kością niezgody czy kimkolwiek innym, jakkolwiek by jej nie nazwać. Ten gest jednak nie złagodził reakcji zgromadzonych, a wręcz przeciwnie, napierali na nią i atakowali ją jeszcze bardziej, aż Miriam uznała, że nie ma już innego wyjścia i zaczęła uciekać. Biegła, mimo że na nogach miała tylko skromne rzemienne sandały nieprzeznaczone do tego celu. Tłum ruszył za nią, a niektórzy zaczęli już rzucać w jej stronę niewielkimi kamieniami trzymanymi w dłoniach. Dwa z nich trafiły ją w plecy. Na szczęście nie spowodowały poważniejszych obrażeń.

Tylko Dżamal stał w miejscu nieruchomo, tak samo, jak na początku i przyglądał się całemu zdarzeniu, teraz już z oddali. Widział, że Miriam była w coraz gorszej sytuacji. Nie miała żadnych szans, gdyż zmęczona całym wydarzeniem nie miała wystarczająco dużo siły, aby uciec przed nieco mniej wyczerpanym od niej tłumem. Całą tę scenę oświetlały rakiety wysyłane przez wojsko Hamasu w stronę Izraela. Chłopiec widział też już dokładnie, że to tylko kwestia chwili i wydarzyć się może coś strasznego. Nikt już nie próbował oponować, aby powstrzymać goniący ją tłum. Wtem jakaś większa bomba zrzucona z izraelskiego samolotu spadła gdzieś niedaleko po lewej stronie. Zrobiło się bardzo jasno. Ogromny błysk można było porównać do błyskawicy towarzyszącej uderzeniu pioruna.

Dokładnie w tej samej chwili — nie wiadomo nawet w jaki sposób i skąd — pojawiła się ciężarówka, pędząca wprost na ludzi goniących Miriam. Wyglądało to jak zamach terrorystyczny, w którym zamachowiec miał zamiar z impetem uderzyć w ludzi. Dżamal stał na poboczu, więc nie znajdował się na „linii rozjechania”. Nie czuł się zagrożony, stał więc dalej nieruchomo, nie ruszając się z miejsca. Dziwna to była scena i dziwna to była ciężarówka. Bardzo dziwna…

Opel Blitz, niemiecka ciężarówka z czasów drugiej wojny światowej gnała przed siebie, zbliżając się do grupy Palestyńczyków podążających za Miriam. Praca silnika tego samochodu była tak perfekcyjna, że w tej wojennej atmosferze przesyconej hałasem, jaki wydawały z siebie lecące i wybuchające pociski nawet nie dało się usłyszeć najmniejszego szmeru. Skąd się tutaj wzięła ta ciężarówka akurat teraz? Sprawiała wrażenie, jakby dosłownie wyłoniła się ze światła, z tego błysku towarzyszącego wybuchowi. Jej kolor był równie zagadkowy co cała reszta. Ewentualna pozostałość po niemieckim taborze Deutsches Afrika Korps, biorącym udział w walkach, powinna mieć kolor piaskowy. Ten opel pokryty stalowoniebieską farbą, czyli typową feldgrau, sprawiał wrażenie, że brał dość aktywny udział w drugiej wojnie światowej, bo nie wyglądał na przemalowanego, lakier wyglądał na oryginalny. Po stanie felg, drewnianych burtach, przestrzelonych blachach, ramie i całej kabinie, można śmiało założyć, że w kampanii wrześniowej brał bardzo aktywny udział we wszystkim, nie tylko w walkach. Jakby wojna była jego jedynym przeznaczeniem. Dlatego też teraz tak żwawo pędził, ponieważ doskonale odnajdywał się w takich warunkach. Jechał tak, jakby światło pochodzące z rakiet było jego paliwem, jakby miał zamontowane panele fotowoltaiczne, czułe tylko na ten rodzaj światła. Ten kolor karoserii sprawiał dodatkowo, że miało się wrażenie, iż samochód przejechał wszystkie drogi na wszystkich frontach wzdłuż i wszerz, nie tylko w Afryce, ale gdzieś może nawet i w dalekiej Polsce — woził ludzi z łapanki na warszawski Pawiak, dowoził Żydów do transportów jadących do Oświęcimia, Majdanka czy Treblinki. Ta ciężarówka woziła wielu i woziła też wiele. Mogła też po wojnie rozwozić pomoc humanitarną, a nawet mogła wozić materiały budowlane potrzebne do odbudowy Warszawy. Mogła być też jeszcze długo po wojnie wykorzystywana przez funkcjonariuszy SB do eliminacji polskich Żołnierzy Niezłomnych, walczących gdzieś w lasach, a nawet… mogła wozić dzieci do szkoły. Przez te wszystkie lata ten opel mógł robić wszystko, nawet mógł dowozić świętych do nieba i potępione dusze do piekła i dziwnym… bardzo dziwnym trafem, miało się wrażenie, że wcale nie jeździł po Afryce od początku swojego istnienia, kiedy to zszedł z niemieckiej taśmy produkcyjnej. Wyjątkowo tajemniczy wydawał się ten pojazd. Pędząc tak, zbliżał się do ludzi podążających za Miriam i był już coraz bliżej. Wydawało się, że jeszcze ciut, jeszcze chwila dzieli go od tragedii. To jednak czas wojny, a dla tego opla walka to chleb powszedni. Chleb!!!

Chleb?! Dlaczego akurat chleb był pierwszym skojarzeniem? Nasuwa się też pytanie, co ten opel tu robił, skąd i w jaki sposób się tu znalazł. W całym tym zamieszaniu nie był to dobry moment ani na zadawanie takich pytań, ani tym bardziej, na szukanie odpowiedzi na nie. Zbyt szybko to wszystko się działo… zbyt szybko.

Gdyby zamiast świateł miał oczy, mógłby widzieć wszystko… Prawie wszystko!

Mógłby, ale opel nie ma oczu. Za to jego kierowca ubrany w śnieżnobiałą kandurę i taką samą kefię na głowie patrzył przed siebie wyjątkowo spokojnie swymi niebieskimi oczami. Rzadki to widok, aby ktoś nosił aż tak śnieżnobiałą kandurę wraz z kefią. Jeszcze rzadszym okazał się kolor oczu kierowcy. Mężczyzna z bardzo długą siwą brodą, która sięgała niemal do pasa, trzymał kierownicę luźno, nie spinał się, tylko jechał. Jechał tak, jakby pojazd był na autopilocie, a on tylko delikatnie kontrolował przyrządy, sprawdzając, czy nie zbacza z kursu. Stary kierowca sprawiał wrażenie, jakby widział dużo więcej niż prowadzony przez niego pojazd. On na pewno widział wiele. Jego wiek zdawał się to potwierdzać. Świadectwem tego mogły być również ten spokój ducha i pewność w prowadzeniu tak wysłużonego auta. W całej tej chwili, kilkusekundowej dosłownie, bystre oko zaobserwować może dwa światy. Jeden we wnętrzu kabiny, spokojny, podobny do wieczornego zachodu słońca, w którym nic się już nie dzieje i wszyscy zmęczeni odpoczywają po ciężkim dniu. To tylko jednak takie wrażenie, że nic się nie dzieje, bo przecież wóz gnał szybko przed siebie i gdyby tylko skierować nagle wzrok na to, co się działo przed maską samochodu, porównać to można znów do wschodu słońca i do biegających chaotycznie niezorganizowanych ludzi, których obudził zegarek do pracy. Albo może nawet to złe porównanie, może panikowali na głos alarmu, bo to wojna jest przecież i ludzie ci już chaotycznie rozbiegali się na wszystkie strony, aby uniknąć śmierci pod kołami tego niemieckiego pojazdu. To jest wojna, a wojna, to jednak ludzka tragedia i przez nią nawet może na usta samo się ciśnie, aby nie nazywać tego pędzącego pojazdu niemieckim, tylko może… nazistowskim. Lecz wraz z tym opanowanym kierowcą — który rozpędzony próbował rozjechać tłum — ten obraz w oczach obserwatora wydawać się mógł pewnego rodzaju bilansem tych dwóch jakże odległych światów, w efekcie którego całość odbierać możemy tylko, jako zwykły pojazd jadący dokądś w czasie pokoju. Dokądś w czasie wojny. Jadący. Dokądś. Dokąd? Niby coś dzieje się, a jakby nic się nie działo. Ta sytuacja była jakaś dziwna, tajemnicza i metafizyczna, sprawiająca wrażenie snu na jawie… A może wojna jest tak przerażająca, że człowiekowi już się wszystko od niej w głowie miesza?

Uciekający ludzie zdążyli się rozbiec na boki, tylko Miriam, mocno zmęczona, nieudolnie biegła do przodu, dysząc już ostatkiem sił, i wcale nie zauważyła, co się dzieje za jej plecami. Gdy kierowca zahamował, patrzący na to z daleka Dżamal miał wrażenie, że doszło do tragedii, ponieważ auto zniknęło z jego pola widzenia w tumanach kurzu. Lecz nie, gdy kurz zaczął opadać, wyraźnie dało się zauważyć, że drzwi kabiny znalazły się tuż przy leżącej na ziemi Miriam, która akurat upadła. Nie było widać nawet, czy drzwi otwierał kierowca. Ta chwila przerażenia i trwogi nie pozwalała na dokładne przyjrzenie się wszystkiemu i można było odnieść wrażenie, jakby drzwi otworzyły się same, automatycznie. Akurat Miriam wymiotowała i to nawet może nie z powodu ciąży, tylko wymiotowała z powodu ogromnego wysiłku balansującego już na granicy jej kobiecej wytrzymałości. Gdyby nie ciężarówka, Miriam i tak upadłaby dokładnie w tym samym miejscu, ponieważ na więcej nie pozwoliłby jej wyczerpany do granic możliwości organizm. Leżała jeszcze, lecz starała się jak najszybciej podnieść. Po chwili otarła usta rogiem szaili, skierowała do góry wzrok i ujrzała niebieskie oczy milczącego kierowcy. Na ten widok dość szybko podniosła się z ziemi i bez żadnych słów, najszybciej jak tylko mogła, wsiadła do szoferki. Niczym lunatyk wiedziony światłem księżyca, nie pytając o nic. Lecz nie miała innego wyjścia. Bała się już każdego miejsca w Gazie, a ta ciężarówka wydawała jej się azylem.

Ruszyli, koła zabuksowały w piachu i opel znów zniknął w tumanach kurzu. Ludzie, którzy rozbiegli się na boki, jeszcze krzyczeli i wymachiwali mocno rękoma. Co niektórzy rzucali ze złości kamieniami w stronę ciężarówki, a Dżamal, cały czas patrząc na to wszystko z boku, powoli starał się oderwać wzrok od znikającego pojazdu. W końcu postanowił wracać do domu tak jak inni. W pewnej chwili spojrzał pod nogi i przypomniał sobie subhę, którą zobaczył wcześniej, zanim zawyła syrena, i o której całkiem zapomniał. Teraz ten sam punkt znajdował się dokładnie pod jego stopą. Schylił się i potwierdziło się — subha tam była. Wygrzebał ją z zagłębienia. Gdy podniósł ją wyżej, przyglądając się uważnie pomimo braku oświetlenia, w blasku wystrzeliwanych rakiet, które dalej co chwila rozbłyskiwały, zauważył, że to jednak nie subha. Sznur korali różnił się znacznie i na końcu miał niewielki krzyżyk. To był katolicki różaniec. Przeraził go ten widok. Wystraszył się, że to jakiś zły znak wróżący palestyńską klęskę. Natychmiast rzucił znalezisko na ziemię, zostawiając je w tym samym miejscu, w którym je znalazł, i poszedł do domu. Po drodze uspokoił się jednak, interpretując to wszystko inaczej. „Może to znak przepowiadający żydowską klęskę z rąk katolików?”, pomyślał, lecz po chwili ganił się już za wszystkie swoje myśli.

W świetle rakiet oświetlających niebo nad Gazą, które wyglądały niczym ogromne starlinki lecące na znacznie niższym pułapie, ciężarówka gnała przed siebie drogą w kierunku Bajt Lahija. Miriam zastanowiła się tylko przez chwilę, dlaczego tam. Nie wróżyło to zbyt dobrze. To w tamtym miejscu kilkanaście lat temu spadły żydowskie rakiety wystrzelone z okrętów i zmasakrowały ludność cywilną, zabijając również kobiety i dzieci. Myśl ta była jednak chwilowa, bo po krótkim czasie poczuła się jakoś dziwnie spokojnie. Wewnętrznie wyczuwała, że wiozący ją starzec nie chce dla niej źle. Że On przyjechał tym wiekowym autem tylko po to, aby jej pomóc.

Siedziała na miejscu pasażera i rozglądała się. Auto w miejscu wskaźników i prędkościomierza miało puste otwory. Tak jakby kierowcy niepotrzebne były wszelkie wskazania pracy silnika i prędkości. Być może przebieg tego auta był tak duży, że wszystkie te urządzenia przestały działać i ktoś je zdemontował, by móc je naprawić. Natomiast po stronie pasażera, jakby dla kontrastu, dla zbilansowania, przeciwwagi czy czegokolwiek innego, obojętnie jak byśmy to nazwali, zainstalowany był niewielki nowoczesny ekran z wyświetlaczem dotykowym, a obok niego joystick do sterowania. Tajemniczy sterownik, jakby wolant. Wolant? A może… Woland? Do czego to mogło służyć, bardzo trudno się domyślić, lecz zainteresowało to Miriam. Wyświetlacz był wyłączony i niczego nie wskazywał. Miała ochotę dotknąć go i ruszyć, aby zobaczyć, co też może się wydarzyć, lecz pohamowała swoją ciekawość, która — jak mówią niektórzy — jest pierwszym stopniem do… spotkania z Wolandem. Lepiej jednak podczas piekielnego czasu jakim jest wojna nie wywoływać złego. Obróciła się i skupiła swoje zainteresowanie na czymś innym. Obok oparcia jej fotela zamontowany był stojak na broń. Być może na innej kobiecie, żyjącej w czasach pokoju, ten obrazek nie zrobiłby takiego wrażenia jak na Miriam, która wiedziała, co znaczy broń na tym terenie. Był to jednak pojazd z czasów wojny, więc taki „gadżet” zdawał się być uzasadniony, zwłaszcza, że po tylu latach nadal można go użyć. Gdy Miriam przyglądała się bliżej temu stojakowi, utwierdziła się w przekonaniu, że ten pojazd już od dawna przeznaczony jest do zadań pokojowych i nic jej nie grozi w środku kabiny tej ciężarówki prowadzonej przez leciwego starca. Stojak celowo zawinięto dosyć szerokim skórzanym pasem, tak, aby nikt nigdy nie postawił w nim broni. Umiejętnie i precyzyjnie zrobiono kilka węzłów i chyba nie było możliwości, żeby je odplątać. Tylko metalowa klamra tego pasa, która nie dała się już zawinąć, zwisała z boku i kołysała się podczas jazdy. Łatwo też dało się odczytać napis na niej: „Gott mit uns”. Miriam nie znała łacińskich liter i nic nie mówiły jej te znaki, ale one istniały i od czasu do czasu, niczym niewielki kościelny dzwonek, dawały znać o sobie metalicznym uderzeniem klamry o stojak. Jechali dalej i oboje cały czas milczeli. Miriam nadal rozglądała się dookoła zaciekawiona tą nagłą zmianą sytuacji, aż w końcu odwróciła się i spojrzała przez tylną szybę na drewnianą skrzynię ładunkową. Bardzo się zdziwiła na widok tego, co tam zobaczyła…

Skrzynia była pusta. Prawie pusta. Jedynie na samym jej środku, dokładnie jakby ktoś precyzyjnie wymierzył rozkład obciążeń, znajdował się pojedynczy ładunek. Niewielki i bardzo dziwny ładunek, jak na ten transport wojskowym samochodem w czasie działań wojennych. Jedyny i samiusieńki stał nieruchomo. Był nim granatowy wózek dziecięcy. Na jednym kole miał zaciągnięty hamulec — aż dziwne, że tylko tyle wystarczyło, aby przy tak dynamicznej jeździe nie przemieszczał się. W ogóle dziwne, że nie wypadł, a co dopiero, że wcale się nie przemieszczał. Być może to zasługa precyzji, z jaką prowadził pojazd ten ubrany na biało starzec. Być może…

Dalej pędzili w nieznane, które musiało się znajdować gdzieś w okolicy Bajt Lahija. W pewnym momencie przed szybą samochodu rozbłysła wielka kula ognia, która wyglądała, jakby to słońce spadło kilka lub kilkanaście metrów przed maską samochodu. Po chwili rozległ się hałas tak silny, że niemal graniczył z wytrzymałością ludzkiego ucha. Wydawało się, że pocisk trafił w sam środek ciężarówki, lecz huk, który dało się słyszeć z mikrosekundowym opóźnieniem po wielkim rozbłysku świadczył o tym, że jednak epicentrum wybuchu było oddalone od ciężarówki, być może o bardzo niewielką odległość, ale oddalone. Fala uderzeniowa pocisku sięgnęła jadących. Miriam miała wrażenie, jakby jej głowa wirowała dookoła, jakby ciężarówka obracała się, niczym wskazówka kompasu na biegunie, lecz obraz przed jej oczami nie zmieniał się i nie wirował. Był cały czas stały i miała wrażenie, że wciąż jadą ciemnym i długim tunelem, na którego końcu widać jakieś niewielkie światełko. Najpierw dostrzegła tylko malutki, jasny punkt, nie większy od kropki postawionej długopisem w zeszycie, by z czasem kropka robiła się coraz większa i większa. Znaczyło to tyle, że zbliżali się do wylotu znajdującego się gdzieś na końcu tego tunelu, lecz jego długości na podstawie czasu i jaśniejącego światła nie sposób było określić. Miriam patrzyła przez szybę na czubek maski ciężarówki i straciła całkowite poczucie nie tylko czasu, ale i jakiejkolwiek odległości. Średnica światła powoli robiła się coraz większa, aż w końcu wyjechali i przed maską ukazała się słoneczna pogoda i piaszczysto-kamienna droga wiodąca gdzieś w stronę gór, których brązowe wierzchołki dominowały z daleka nad krajobrazem.

Wraz z krajobrazem również komfort jazdy zmienił się radykalnie. Trzęsło niemiłosiernie i wydawało się, że ta stara ciężarówka za chwilę może się rozlecieć. Miriam obejrzała się i spojrzała na skrzynię ładunkową — i o dziwo, dziecięcy wózek stał dokładnie w tym samym miejscu. Nienaruszony i nieprzesunięty nawet o milimetr. Teraz wszystko to, co działo się wokół niej, uznała za jakąś magię bądź hipnozę. Lub może jeszcze — zakładała — nie wybudziła się ze snu. Jechali jednak dalej i w końcu, gdy droga zaczęła piąć się wysoko w góry, oczom Miriam ukazały się niewielkie i bardzo skromne budynki znajdujące się po prawej stronie drogi. Żadne wielkie domy, tylko niewielkie sześciany zbudowane z brązowego kamienia, jaki zapewnić mogły te góry. Starzec zatrzymał swój pojazd gdzieś pośrodku tej wioski. Przed maską samochodu przebiegły dwie zaciekawione kozy, które zapewne nie widziały tu nigdy czegoś takiego. Drzwi otworzyły się same, tak, jakby zamek spełniał swoje funkcje tylko w czasie jazdy, a każdy postój powodował, że puszczały sprężyny uwalniające blokadę. Starzec nic nie mówił. Siedzieli tak przez chwilę, nawet nie patrząc na siebie. Każde z nich miało głowę zajętą własnymi rozmyślaniami i troską o przyszłość. Nie patrzyli na siebie, lecz Miriam miała wrażenie, że oddziałują na siebie tak, jak to robi księżyc w stosunku do Ziemi, czego efektem bywają chociażby pływy oceaniczne.

Wieś, pomimo dość surowego krajobrazu, wyglądała spokojnie i sielsko, więc Miriam odetchnęła z ulgą i — po wewnętrznej analizie oraz pewnych przemyśleniach — odważyła się wysiąść. Rozejrzała się po stojących w rzędzie domach. Gdy tylko się odwróciła, samochodu już nie było, musiał odjechać. Dziwnie jednak i jakże szybko, że nawet nie zdążyła się zorientować, kiedy to nastąpiło. Z ogromnym optymizmem spojrzała na świat i miała nadzieję, że w tej wiosce odnajdzie spokój i przyjaźnie nastawionych ludzi. Rozglądała się uważnie, lecz nikogo nie wypatrzyła, a na zewnątrz przed budynkami zaobserwować można było tylko kilka biegających kóz i psów oraz wylegujące się na kamiennych murkach koty. Miriam stała tak krótką chwilę, aż wreszcie, stawiając nieśmiało pierwsze kroki, ruszyła przed siebie. Jakiś pies, widząc obcą kobietę, zaczął głośno szczekać i zbliżać się w jej stronę. To szczekanie obudziło uśpionych mieszkańców tej sennej wioski i postawiło na nogi czuwających — niczym jakiś alarm. Nagle tę wiejską sielankę przerwał rozlegający się odgłos krótkiej serii trzech pocisków wystrzelonych z kałasznikowa. Kule zaświstały jej w uszach, przelatując bardzo blisko, dosłownie o centymetry obok jej głowy. Przerażona stanęła nieruchomo i bała się odwrócić głowę. Nikt więcej już nie strzelał. Usłyszała tylko za sobą męski głos, który mówił coś w języku, którego do końca nie rozumiała.

— Kim jesteś, kobieto, i dlaczego nie przestrzegasz prawa?! Wiesz, co grozi kobiecie za chodzenie bez burki?! — pytał mężczyzna ubrany w brązową kandurę z trochę jaśniejszą kefią na głowie. Mówił w języku paszto.

— Salam alejkum — odpowiedziała zdezorientowana Miriam.

Wieś była niewielka, lecz gdy — wraz ze strzałami z tej broni automatycznej — rozniosła się wieść o przybyszce, wokół Miriam momentalnie pojawił się krąg mężczyzn dzierżących w dłoniach broń automatyczną.

— Kobieta bez burki!!! — krzyczeli jedni.

— Jak śmiesz?! — oburzali się drudzy.

— Skąd ona się tu wzięła?! Zastrzelić albo ukamienować! — grzmiał bardzo chudy strzec z mocno wystającymi kośćmi policzkowymi oraz z brakującym uzębieniem.

Miriam zdążyła się już zorientować, że nie jest tu mile widziana i to miejsce, choć na początku zapowiadało sielankę, w rzeczywistości zapowiadało się na kolejne piekło. Nie mogli się ze sobą porozumieć, ale Miriam próbowała się jakoś bronić. Próbowała wszystko wyjaśnić, lecz — nie mogąc nic zrobić — przykucnęła tylko i nakreśliła na piasku napis po arabsku: „Jestem niewinna”. Lecz to nie pomogło, a nawet może pogorszyło jej sytuację. Mężczyźni zaczęli zachowywać się jeszcze agresywniej.

— Umie pisać!!!

— Zgrzeszyła!!!

Dookoła słychać było słowa naprzemiennie wydobywające się z męskich gardeł.

— Pewnie Amerykanie ją tu przysłali!!!

— Agentka!!!

— Zdrada!!!

— Tylko kamienie mogą jej pomóc! — oznajmił staruszek wymachujący bronią.

— To jest wojna! — Ktoś inny próbował uzasadnić takie postępowanie.

Wojna niczego jednak nie usprawiedliwiała. Jednak wioska, w której się znalazła Miriam, leżała gdzieś daleko, ponad dwieście kilometrów na północny wschód od Kandaharu, gdzie władzę sprawowali Talibowie, znani z tego, że nie zgadzają się, aby kobiety chodziły do szkoły. To, że Miriam sprawnie nakreśliła po arabsku pełne zdanie, było dla nich niedopuszczalne. Wyraźnie sobie tego nie życzyli, a nawet odebrali to jako bezczelną manifestację kobiecej emancypacji. Do tego ta jej twarz — „lubieżna” i prawie niczym niezasłonięta… Sama szaila, owinięta wokół głowy i szyi, stanowiła bardzo skąpy strój w porównaniu z burką. Szczęśliwie szata Miriam była dosyć luźna i nikt nie zwracał uwagi na ciążę — nie wiadomo, czy mogłaby to być jakakolwiek okoliczność łagodząca. Nijak niewytłumaczalnym zbiegiem okoliczności znalazła się w całkiem innym rejonie świata, zupełnie obcym dla niej, ale w jakże podobnej sytuacji do tej, w której była wcześniej. Pomyślała o nieznanym starcu ubranym na biało, ale wypatrywanie go to zupełnie daremny trud. Mimo to Miriam spoglądała przez tę atakującą ją grupę ludzi gdzieś w dal. Rozglądała się po górach, mając nadzieję, że ujrzy jakieś wybawienie, lecz bezowocny był to trud. Nigdzie nie potrafiła wypatrzyć już nikogo, na kogo mogłaby liczyć. Nie wiedziała, co dalej będzie — miejscowi zachowywali się coraz bardziej agresywnie. Teraz znalazła się w jeszcze gorszej sytuacji niż wcześniej, bo ludzie ci nie tylko mogli się schylić po leżące kamienie, ale dodatkowo posiadali automatyczną broń. Niektórzy woleli jednak tradycję i, pomimo zawieszonych na pasku i plączących się między nogami najpopularniejszych na całym świecie śmiercionośnych automatów Kałasznikowa, schylali się po kamienie. Jedyną chwilą wytchnienia dla Miriam była tylko ta wcześniejsza jazda, podczas której nie potrafiła określić czasu. Teraz z każdą sekundą napięcie rosło, przerażenie Miriam również, i nic nie zapowiadało, że może to się jakoś dobrze skończyć. Jeden ze stojących trochę z boku starców ostrzegał zgromadzonych, aby się odsunęli na bezpieczną odległość, tak, żeby spokojnie można było rzucić kamieniem. Kilka osób już go posłuchało. Obok Miriam robiło się luźniej, po to tylko, aby za chwilę mogło stać się najgorsze. Ona sama dalej stała milcząca, bo cokolwiek powiedziałaby, aby się usprawiedliwić, zawsze z większą siłą obracało się to przeciwko niej. Już nawet łzy nie chciały jej płynąć, tak była wycieńczona i bezradna — jak płód, który nosiła w sobie. Z obawy przed najgorszym zamknęła oczy, wznosząc w ciszy modlitwy do Boga. Gdy spodziewała się pierwszych ciosów, poczuła mocny wiatr i usłyszała gwizd. Nagle, jakby Bóg ją wysłuchał. Niespodziewanie i błyskawicznie rozpętała się burza piaskowa, a ogromna trąba powietrzna zaczęła swój szalony taniec, zbliżając się do środka wioski. Zgromadzeni mieszkańcy mieli świadomość konsekwencji, jakie niesie ze sobą ten szatański taniec, dlatego przerażeni pobiegli czym prędzej skryć się w domach. Trąba była dość silna, bo w jej skręconych powietrznych zwojach — oprócz piasku, gałęzi i desek — wirowały dwie martwe kozy, które wcześniej po drodze zabrała w swe niszczycielskie objęcia. Na placu pozostała już tylko stojąca samotnie ciężarna Miriam — zrezygnowana, wyczerpana i niemająca się gdzie schować. Zupełnie bezradna stała spokojnie, obojętnie — tak, jakby było jej już zupełnie wszystko jedno, co też niedługo może się z nią stać. Nie miała sił na żadną walkę. Otworzyła na chwilę oczy, żeby zobaczyć, co się dzieje, a po chwili ponownie je zamknęła. Niszczycielski wir w dość szybkim tempie zmniejszał średnicę swojego szaleńczego tańca, aż w końcu zakręcił się bardzo blisko jej ciała, bo uniosła się jej suknia. Nie broniła się, nie reagowała, przez co luźno zawiniętą wokół głowy szailę wiatr odwinął i porwał, odsłaniając jej twarz i włosy, co według talibańskich ortodoksów było jeszcze bardziej obrazoburczym widokiem — nie dbała o to. Dobrze zdawała sobie sprawę z tego, że tylko kwestia chwili dzieli ją od najgorszego. Nie mogła już nic uczynić, dlatego — nadal szepcząc po cichu modlitwę — ostatecznie oddawała się Bogu, czekając na to, co się z nią stanie. Po chwili poczuła, że wiatr jakby ucichł — trąba skierowała swą niszczycielską siłę gdzieś dalej i poszybowała w innym kierunku, zostawiając swą ofiarę nietkniętą. Miriam nie słyszała nic więcej. Gdy otworzyła oczy, nie mogła uwierzyć w to, co zobaczyła. Jakby modlitwa znów została wysłuchana. Wiatru i trąby daremnie było już wypatrywać, za to tuż przed sobą zobaczyła otwarte drzwi znajomej ciężarówki i siedzącego za kierownicą siwego starca — patrzącego w jej kierunku bez słów. Czym prędzej wsiadła do środka, nie zastanawiając się.

Znów pędzili przed siebie, lecz tym razem w ogóle nie trzęsło. Auto sunęło niczym poduszkowiec. Zjechali już znacznie niżej, gdzie klimat był bardziej wilgotny, w drogę wiodącą pomiędzy polami marihuany. W nozdrzach wyczuwało się odurzający zapach jej dojrzałych błyszczących czubków. Jechali gdzieś dalej. Dokąd? Któż raczyłby wiedzieć. Jechali, a Miriam zapragnęła tak jechać jak najdłużej, bo wiedziała, że tylko podczas jazdy nic jej nie grozi. Czuła się bezpiecznie. Zaczynała się już nawet uspokajać i rozluźniać, obróciła się do tyłu i ujrzała wózek, który stał cały czas w tym samym miejscu — na skrzyni ładunkowej. Nietknięty! Pomyślała sobie wówczas, ile to niczemu niewinna kobieta musi przejść w życiu, zanim urodzi swego potomka. Ciężko jej będzie doczekać rozwiązania, jeśli nie znajdzie dogodnego miejsca dla siebie. Ciąża i macierzyństwo to wielki obowiązek, który teraz spoczywał na jej barkach. Tak bardzo chciała doczekać rozwiązania, urodzić spokojnie, a do tego jeszcze wychować to dziecko. Ale jak? Jak w czasie niepokojów i wojen zrobić to bez uszczerbku na psychice dziecka? Bo bez uszczerbku na psychice matki już się nie obędzie, to wiedziała i nawet zdawała sobie sprawę, że pewien uszczerbek już miał miejsce.

Przeczytałeś bezpłatny fragment.
Kup książkę, aby przeczytać do końca.
E-book
za 14.18
drukowana A5
za 39.23