CZĘŚĆ I. Krzesło oskarżonych
Gdy prawda staje naprzeciw władzy..
„Czasem Bóg zasiada na ławie oskarżonych..
Ale prawdziwy proces toczy się i tak w naszym własnym sumieniu..”
Cezary Piotr Startek
„Amor est memoria Dei (Miłość jest pamięcią Boga)..”
Autor nieznany
Rozdział 1. Pojmanie
Nikt nie wiedział, skąd się pojawił w zamku Castillo de las Sombras (Zamek Cieni). Tego miejsca próżno szukać na mapie, — ale każdy, kto boi się spojrzeć prawdzie w oczy, zna je dobrze.
Usytuowany na odludnym wzgórzu w sercu Kastylii, porośnięty czarnymi cyprysami, których cienie o zachodzie słońca wyglądają jak modlące się postacie. Dawniej twierdza Maurów, potem przeklęte miejsce sądów, gdzie każda modlitwa odbijała się od murów jak echo pustej prośby.
Jego mury nie słyszały śmiechu od pokoleń. Ale słyszały wszystko inne: wyznania, jęki, szept winnych i milczenie świętych.
Nie towarzyszył mu koń, nikt nie niósł przed nim proporca, nie poprzedzały go dźwięki dzwonu ani nawet zapowiedź strażnika. Po prostu — był.. Nagle wyrósł pośród nich jak drzewo po burzy: cichy, samotny, trwały.
Wszyscy wiedzieli, kim jest. Ale nikt nie odważył się wypowiedzieć tego imienia. Może zbyt święte, zbyt niepokojące? To imię, które wypowiadane na modlitwach dodawało otuchy, tutaj — wśród kamieni i stosów — mogło być oskarżeniem. Więc milczeli. Odwracali wzrok. Bo nikt nie chciał być posądzony o współudział…, choć jeszcze nikt nie wiedział, w czym.
Strach zawsze wyprzedza logikę..
Wielki Inkwizytor, ojciec Tomás de Torquemada, nie potrzebował świadków. Jeden gest wystarczył. Jeden ruch dłoni — jakby odpędzał muchę — i strażnicy ruszyli.
Przybysz nie stawiał oporu. Uniósł dłonie jak ktoś, kto nie zamierza bronić się przed deszczem. Spojrzał tylko raz — spokojnie, głęboko — i więcej się nie odezwał.
Zabrano Go do lochu, jakby był jednym z wielu. Ale On nie był jednym z wielu.
* * *
Ojciec Tomás de Torquemada został mianowany na inkwizytora zimą 1482 roku — zimą tak surową, że nawet kamienie zdawały się milczeć z powodu chłodu. Pamiętał tamten czas nie przez dokumenty, pieczęcie czy królewskie podpisy, ale przez ciszę, jaka zaległa w jego duszy, gdy po raz pierwszy pojął, że jego słowo może decydować o czyimś losie. Był wybranym..
W rok później objął zwierzchnictwo nad wszystkimi trybunałami Inkwizycji w Kastylii i Aragonii. Przejął władzę nad tym, co miało oczyszczać dusze — ogniem i strachem. W jego sercu nie było najmniejszych wątpliwości. Uważał się za narzędzie w rękach samego Boga.
Minęło następnych pięć lat.. Wtedy właśnie został przewodniczącym nowo powołanej Rady Najwyższej i Generalnej Inkwizycji, zwanej Supremą — najpotężniejszego trybunału duchowego w Hiszpanii. Była to instytucja, która niczym sieć rzucona na ludzkie dusze sprawiała, że każda nić z tej sieci prowadziła do jednego celu: zachowania czystości wiary.
To były czasy, gdy świat dzielił się wyraźnie — nie tylko na światło i ciemność, ale na tych, którzy wierzyli poprawnie i tych, którzy myśleli zbyt głęboko.. Czasy, w których cisza była cnotą, a pytanie mogło być traktowane jak bluźnierstwo.
Świątynie pełne były dymu kadzideł, ale ludzie przestali modlić się z potrzeby serca. Ich modlitwy były rutynowe jak niezrozumiałe formuły, które wypowiadały ich usta — automatycznie, bez łez, bez szeptu. Językiem często niezrozumiałym… jakby modlili się nie do Boga, lecz do idei Boga. Boga, którego już dawno nikt nie pamiętał i nie kochał — tylko się Go bali..
Wielu nie klękało z potrzeby serca, lecz z przyzwyczajenia, może z tradycji, że tak trzeba.. Nie szukali przebaczenia — szukali ochrony przed ogniem. I nie wiedzieli nawet, że ten ogień już ich pochłania — od środka..
Słowa, które kiedyś były jak oliwa łagodząca rany, stały się teraz ciężarem. Nikt nie mówił już „Ojcze nasz” z dziecięcą ufnością. Mówili z obawy, że milczenie zostanie odebrane, jako bunt. A Kościół, choć miał drzwi otwarte, był miejscem, gdzie serce ludu nie śpiewało. Bo nie było melodii — została tylko niezrozumiała liturgia.
I tylko czasem, w ciszy między jednym kadzidłem a drugim, ktoś — zazwyczaj dziecko lub starzec — szeptał coś naprawdę swojego.. I właśnie wtedy Niebo na chwilę pochylało się niżej, jakby słuchało nie słów, lecz pragnienia ukrytego pod nimi.
Serce wiary zastąpiono liturgią lęku.. Nie szukano już Boga w ciszy serca, lecz w rytuałach odprawianych z namaszczeniem, jakby Bóg był urzędnikiem, którego da się przebłagać dobrze ułożonym dokumentem.
Zamiast modlitwy — formuły.. Zamiast miłości — posłuszeństwo.. Zamiast pytania — przysięga.. Wiara, która kiedyś była jak ogień — ciepła, dzika, intymna — teraz stała się zimnym światłem świecy, która świeci tylko wtedy, gdy pozwala na to prawo.
Kapłani uczyli, że zbawienie zależy od drobiazgów: od tego, czy uklękniesz i przeżegnasz się we właściwym momencie, czy wypowiesz imię święte w odpowiedniej kolejności. A lud, przestraszony, zaczął wierzyć, że Bóg to zegarmistrz — surowy, precyzyjny, bez serca.
Wtedy właśnie coś zaczęło umierać.. Miłość ustąpiła miejsca czujności. Pragnienie spotkania — obowiązkowi. Wiara przestała być drogą, a stała się murem..
Zamiast otwartego serca — zamknięta księga przepisów. Zamiast relacji — kontrakt. I nikt już nie pytał o sens. Bo pytania były niebezpieczne. A niebezpieczeństw się unika..
Kazania nie niosły już światła. Świątynie dalej pełne były dymu kadzideł, ale ludziom brakowało żaru serca. Duchowni nie mówili już o miłości, lecz o czujności. O wrogu, który czyha za każdym rogiem, a często przybierał kształt znajomej twarzy.. O ogniu, który oczyszcza. O nodze, którą trzeba odrąbać..
— O, ludu wiarołomny! — Wołał kapłan z ambony, a jego głos był jak miecz — Jak możecie ufać sercom, które tak łatwo zdradzają? Kto nie wskazuje grzechu, ten sam staje się wspólnikiem diabła! Kościół musi wyłuskać ziarno z plew, zanim zboże całkiem przegnije!
Wieśniacy przyklękali jakby każde „Amen” miało ich zbawić od oskarżenia. Inni — ci, którzy w duszy czuli zgrzyt — milczeli. Z czasem milczenie stało się jedyną bezpieczną modlitwą.
W imię zbawienia zaczęto wypędzać miłość. W imię jedności — palono tych, którzy widzieli Boga z innej perspektywy.. Przy płonącym stosie, nie było już rozróżnienia między heretykiem a prorokiem.
A Torquemada… Dalej wierzył, że płomień oczyszcza duszę i ciało.. Że ból ciała może przynieść duszy światło. Że jeśli jeden członek ciała gnije, trzeba go odciąć, odrąbać — dla dobra całości..
* * *
Przybysza zaprowadzono do lochów zamku. Lochy te, były przepastne, jak przepastne są głębiny morskie. Strażnicy dobrze wiedzieli, że niewielu, bardzo niewielu wychodzi stąd żywych. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, co z Nim zrobią, tym bardziej, że nie widzieli jeszcze nigdy tak rozsierdzonego Wielkiego Inkwizytora.
Był niezwykle rozgniewany, choć starał się to ukryć. Na jego twarzy pojawiły się jedynie granatowe bruzdy, a krew pulsowała pod skroniami.
Bez żadnego słowa wyjaśnienia, bez najmniejszego zarzutu nakazał uwięzić Go w lochu. Nikt nie chciał się temu rozkazowi sprzeciwić. Przybysz nie stawiał najmniejszego oporu, gdy strażnicy go pochwycili. Wyciągnął swoje ręce i dał się prowadzić, jak owca na rzeź.. Tak, jakby nie wiedział, czy był nieświadomy, że wkraczając na teren Sanctum Officium (Święte Oficjum), musi bezwzględnie poddać się jurysdykcji kościelnej.
Nikt ze strażników nie odzywał się do Niego, ani On nie odzywał się do nikogo. O nic się nie pytał, nie protestował.
Dla Wielkiego Inkwizytora sprawa była nazbyt oczywista i może, dlatego odłożył wszelkie czynności procesowe związane z czarownicą Isabel na inny czas, być może chciał jeszcze przesłuchać osobiście przybysza zanim cokolwiek w jego sprawie postanowi.
* * *
Isabel zatrzymano wiosną, gdy ziemia pachniała rozbudzeniem, a w oczach ludzi lęk gęstniał jak burzowe chmury. Powiedzieli, że wie.. zbyt wiele. Że szeptała do ziół, a ogień nie chciał jej tknąć.. Że dzieci przestawały płakać, gdy kładła im dłoń na czole. A starcy odchodzili spokojnie, jakby sama śmierć klękała przy nich w ciszy. Nazwali ją czarownicą, bo nie potrafili nazwać jej miłości..
Teraz uwięziona, czekała na sąd. Ale to, co miało być procesem o czary — stało się lustrem dla każdego, kto odważył się w nie spojrzeć.
Każdy wiedział, że oczekiwanie w lochach zamku może być bardzo bolesne, jeśli zważyć, że zostanie połączone z torturami, co często stosowano. Wówczas scenariusz bywał z reguły oczywisty. Myśl o torturach była jak niechciany gość, który siadał nocą na brzegu łóżka i szeptał do ucha ludziom pogrążonym w drzemce. Nie krzyczał, nie groził, — ale wystarczyła sama jego obecność, by sen stawał się zbyt delikatny, zbyt niepewny, zbyt kruchy, by przetrwać do rana. Strach był cichym królem tych czasów — rządził bez korony, bez tronu, ale z pełnią władzy nad sercami ludzi.
Najmniejsze oskarżenie, nawet dziecka — mogło rozniecić płomień większy niż ogień stosów. Wystarczyło jedno słowo, niedopowiedzenie, spojrzenie. Sąsiad patrzył na sąsiada z podejrzliwością, bratem rządziła obawa przed bratem. A w cieniu lęku nie ma miejsca na braterstwo. Ludzie zapominali, że byli stworzeni do wspólnoty.
W domach milczano więcej, niż mówiono. Żony nie pytały mężów, dzieci nie prosiły matek o opowieści. Cisza była jedynym bezpiecznym językiem.
Zło, którego tak się obawiano, nie miało rogów ani kopyt. Często miało tylko twarz wdowy zbierającej zioła na wrzosowisku albo twarz dziecka patrzącego za długo w gwiazdy.. Każde odchylenie od rytuału było podejrzane. Każda odmienność — przestępstwem..
Zaczęły się procesy. I stosy. I bicie dzwonów, które nie zwiastowało już wesela, ale wyrok. Całe wsie pustoszały. Dzieci chowały się w stodołach. Matki zasłaniały oczy synom, by nie widzieli tego, czego nie da się opisać słowami.
Ściany zamków i klasztorów nasiąkały wyznaniami wymuszonymi ogniem. Lochy stały się kaplicami bez Boga, gdzie winy odpuszczano nie przez miłosierdzie, lecz przez krzyk i łamanie kości. Każdy dzień kończył się tym samym pytaniem:
— „Kto będzie następny?”
Prowadzono więźniów ciemnymi korytarzami — przez pomieszczenia, które znały wszystkie jęki i modlitwy, ale nie znały odpowiedzi. Zbrodnie stawały się cnotą, jeśli miały pieczęć krzyża i podpis sędziego. A nad wszystkim unosiło się jedno pytanie, którego nikt nie śmiał wypowiedzieć:
— „Czy Bóg naprawdę chciał tych stosów, tych krzyków i tych lochów?”
I może właśnie, dlatego… kiedy On przyszedł — nikt nie wypowiedział Jego imienia.
Rozdział 2. W ciemnym lochu
Było późno. Noc, nie miała już nic wspólnego z czasem. W lochach zamku nie rozróżniało się dnia od ciemności — tam wszystko staje się cieniem i szeptem.
Cela była pogrążona w półmroku. Z oddali słychać było kapanie wody — miarowe, niemal rytualne. Isabel nie pamięta już ile czasu upłynęło, od kiedy wtrącili ją do cuchnących lochów. Strażnik zamknął drzwi z metalicznym zgrzytem, a echo uderzenia odbiło się echem w jej duszy. Po raz pierwszy czuła się tak… nie samotna, ale ogołocona.
Siedziała przykuta do ściany na wilgotnym kamieniu, oparta plecami o mur. Palce splecione, kolana przyciągnięte do piersi. Nie spała. Ciągle nie potrafiła..
W jej głowie kołatał się sen, który powrócił tej nocy: mężczyzna w tunice, który nie mówił nic, a mimo to wypowiadał wszystko.
* * *
Usłyszała ciche kroki. Nie ciężkie, nie strażnicze. Lekkie. Obecność, nie hałas. Zobaczyła Go. To był On.. Ten ze snu. Bez twarzy, a jednak rozpoznawalny. Ich oczy spotkały się. I nagle nie było krat. Nie było murów. Tylko dwie dusze.
— To Ty — wyszeptała Isabel, a głos zadrżał jej, jakby wypowiedziała imię, które od lat było w niej, lecz bez formy.
Ich rozmowa nie miała celu. Miała za to sens. Jak modlitwa, która nie prosi o nic, ale zmienia wszystko.
— To ty Jesteś… Tym, którego się boją? — Zapytała cicho, jakby słowo miało moc, które może rozdrapać przeszłość.
— Nie — odpowiedział. — Ja jestem tym, którego zapomnieli kochać..
Milczała. Przybysz patrzył na nią uważnie. Cicho. Tak, jak patrzy się na kogoś, kogo się zna od zawsze, choć widzi się pierwszy raz. Ona zaczęła niepewnym szeptem.
— Śniłam Ciebie.. — Powiedziała. — Ale we śnie byłeś światłem. Bez twarzy..
— Światło nie potrzebuje twarzy.. — odparł łagodnie.
Po chwili jakby czekała na odpuszczenie grzechów, zaczęła mówić:
— Mówili, że jestem wiedźmą.. Że uzdrawiam mocą z piekła. Ale ja… ja tylko chciałam, żeby dzieci przestały cierpieć. Żeby matki miały mleko. Żeby stare drzewa jeszcze zakwitły..
Głos jej zadrżał. Cisza między nimi stawała się coraz bardziej gęsta, jakby każde niewypowiedziane słowo było obłokiem, przez które nie może się przebić mrok.
Przybysz nie odpowiedział od razu. Ale jego spojrzenie było jak dotyk.
— Jeśli to jest grzech, to świat potrzebuje więcej grzechu.. — odpowiedział.
Isabel odchyliła głowę, jakby w tej jednej chwili ktoś ściągnął z jej duszy niewidzialny ciężar.
— Dlaczego tu przyszedłeś? — spytała.
— Bo moje dzieci są zamykane w lochach.. Bo mój Kościół nie słyszy już modlitw, tylko wyroki.. Bo miłość znów została uznana za herezję..
— Kiedyś wierzyłam, że Bóg jest w słowie. Potem w milczeniu. Teraz… nie wiem, czy jeszcze Go szukam..
On powoli uniósł głowę. Jego oczy nie były ani pełne światła, ani ciemności — były jak głębina, która pamięta oba brzegi.
— Jeśli wciąż pytasz… — Odezwał się w końcu. — To znaczy, że nie przestałaś szukać.
Isabel przysiadła. Nie znała Go, a jednak znała.. Jego obecność była znajoma jak zapach ogrodu po deszczu. Zza ścian dobiegły jęki innego więźnia. Jakiś człowiek konał, — ale śmierć nie przychodziła.
— Czy ich uwolnisz? — Zapytała cicho Isabel.
— Nie mogę.. Ale mogę zostać z nimi, aż będą wolni..
Wtedy — pierwszy raz — pochylił się i dotknął krat. Nie zgięły się. Ale od tej chwili nie oddzielały ich już niczym.. Isabel wyciągnęła rękę, ale zatrzymała ją w połowie.
— Czy ja też… mogę być wolna?
Uśmiechnął się.
— Ty już jesteś wolna..
Zapadła cisza, ale już nie chłodna. Teraz była jak wspólne siedzenie przy ogniu. Nie potrzebowali więcej słów. Przez mrok ich dusz przechodziła niewidzialna nić niezwykłego porozumienia. Tego wieczoru nie wydarzyło się nic więcej.. I właśnie to „NIC” przemieniło wszystko.
A nad nimi — gdzieś poza lochami, poza zamkiem i poza czasem — ktoś po raz pierwszy zanotował w księdze niebiańskiej jedno słowo: „Isabel”.
Rozdział 3. Przesłuchanie Isabel
Sala przesłuchań była zimna. Kamienna. Bezduszna. Cisza ściekała tu ze ścian jak zimny pot starych murów. Isabel weszła boso. Jej stopy dotykały surowego kamienia, jakby nie zauważała chłodu. Nie miała w sobie ani krzty lęku.
Szła wolno, spokojnie, patrząc prosto przed siebie. Jej spojrzenie nie szukało litości, nie błagało o łaskę. Było jak światło, które po prostu jest. Inkwizytor spojrzał na nią jak na cień, który nie poddaje się regułom światła.
— Uzdrowiłaś dziecko bez sakramentu — powiedział krótko.
Jego głos był suchy jak pergamin.
— Tak. Bo płakało — odparła cicho, niemal szeptem.
Skrybowie spojrzeli po sobie. Takiej odpowiedzi się nie spodziewali.
— Szeptałaś imiona nieznane Kościołowi — rzucił Inkwizytor ostrzej, chcąc odzyskać kontrolę.
Isabel spojrzała mu prosto w oczy.
— Imiona, które zna każda matka, gdy trzyma dziecko we śnie… — odpowiedziała łagodnie.
Jej głos nie brzmiał jak obrona. To było stwierdzenie. Jak prawda, której nie trzeba udowadniać.
Inkwizytor milczał. Nie był gotowy na tę ciszę. Każde jej słowo wbijało się w niego bardziej niż tysiąc paragrafów herezji. Skrybowie zawiesili pióra nad pergaminem. Nie wiedzieli, czy mają pisać dalej, czy czekać.
Ich spojrzenia błądziły po twarzy Inkwizytora, który przez chwilę wydawał się mniejszy niż zwykle — jakby jego płaszcz władzy nagle stał się zbyt ciężki.
— Nie przyszedłeś mnie zabić.. — Powiedziała po chwili Isabel, łagodnie, niemal z matczyną czułością. — Przyszedłeś się obudzić..
Inkwizytor drgnął. Jakby odezwał się w nim ukryty wewnętrzny dzwon. Chciał odpowiedzieć, lecz słowa ugrzęzły w gardle. Wszystko, co przygotował, co umiał, co przez lata głosił, teraz nie miało znaczenia.
Bo oto stał przed nim ktoś, kto nie potrzebował obrony. Stała prawda. Bezbronna. A jednak nie do pokonania.
— Dosyć! — Przerwał jej jednym gestem, jakby bronił się przed własnym upadkiem.
Kazał ją wyprowadzić.
Wyszła. Bez przymusu. Bez lęku.
A on został. Sam..
Z pytaniem, którego nie zadawał nigdy nikomu:
„Kim ja jestem?”
Poczuł, że odpowiedź jest blisko.
Bliżej niż kiedykolwiek.
I że nie potrzebuje już przesłuchań.
Bo wyrok już zapadł — ale nie nad nią.
Nad nim..
Rozdział 4. Nocne przesłuchanie
Po kilku dniach kamienie pod stopami były nadal zimne, ale nie to niepokoiło ojca Torquemadę.
Znał te korytarze na pamięć. Każdy zakręt, każdą wnękę, niemal każdy łuk sklepienia. A jednak tego wieczoru wszystko wydawało się jakieś inne. Jakby ktoś odwrócił duszę zamku na lewą stronę, odsłaniając nagą tkankę, którą zwykle skrywały pozory władzy i pewności.
Nie zabrał straży. Chciał być sam. Bez świadków. Jakby przeczuwał, że tej rozmowy nie wolno rejestrować ludzkim okiem. Bo są słowa, przy których nawet mury drżą.
Pukanie do drzwi. Wprowadzono więźnia.
— Wiesz, kim jestem? — Zapytał Inkwizytor, głosem twardym jak odzienie wierzchnie z grubego sukna.
Przybysz podniósł głowę. Spojrzenie było ciepłe. Bezbronnie ludzkie, a jednocześnie… nieskończone.
— Wiem — odparł cicho.
— To dobrze. — Torquemada skinął głową, jakby właśnie zatwierdzał protokół. — Bo ja… nie wiem, kim ty jesteś?
Przybysz uśmiechnął się lekko, jakby to pytanie było już dawno zapisane na murach tego miejsca.
— Mówisz to samo, co Piłat..
Torquemada drgnął. Słowa ugodziły go jak ostrze wbite między żebra. Znał je aż za dobrze.
— To bluźnierstwo — syknął. — Porównywać się do tamtego… wydarzenia.
— Ja się nie porównuję. Pytasz, a ja tylko odpowiadam.
Zapadła cisza.
Ciężka. Długa.
Między nimi nie było już tytułów, nie było rang.
Zostali tylko dwaj ludzie: jeden z władzą, drugi z prawdą.
— Czy wiesz, co się dzieje, kiedy ktoś wątpi w Kościół? — Spytał Inkwizytor, zbliżając się o krok.
W głosie było napięcie, którego nie potrafił ukryć.
— Tak — odparł spokojnie więzień. — Najczęściej zostaje spalony..
— I dobrze. Bo wiara, która nie płonie ogniem, płonie zdradą!
— A wiara, która nie kocha, czym płonie? — Zapytał cicho więzień.
Torquemada poczuł skurcz w sercu. Tak głęboki, że niemal słyszał własny puls w skroniach. Wszystko, co przez lata budował — traktaty, kanony, trybunały, stosy, wyroki — przez ułamek sekundy wydały mu się jak rozklekotana wieża z próchna, która za moment się rozleci..
Ale odruch był szybszy niż myśl.
— Miłość nie może być ponad prawem — warknął. — Kościół musi trwać. Choćby i przez krew. Trwać.., rozumiesz?!
Więzień nie odpowiedział natychmiast. Patrzył na niego spokojnie. W jego oczach nie było oskarżenia — było współczucie. I coś, co dla Inkwizytora było najtrudniejsze do zniesienia: litość.
W końcu przemówił:
— Nie przyszedłem burzyć Kościoła.. Przyszedłem przypomnieć mu, do kogo należy..
Torquemada odwrócił się gwałtownie, jakby ktoś uderzył go w twarz. Przez krótką chwilę ogarnęła go groza, aż się wzdrygnął. Lecz znów uciekł w mechanizm obronny.
— Dość! — Rzucił ostro, głos mu się załamał.
I wtedy więzień podniósł głos — lecz nie był to krzyk, ale głos, który niósł się echem w kamiennej sali, jak echo samego sumienia:
— Czy nie słyszałeś, co mówił Prorok Izajasz? — I bez cienia wahania zaczął recytować:
„Dlaczego pościcie, a Ja tego nie widzę?
Umartwiacie się, a Ja tego nie zauważam?
Oto w dzień waszego postu zajmujecie się własnymi sprawami,
wyzyskujecie swoich robotników.
Pościcie wśród sporów i waśni,
uderzacie niegodziwą pięścią.
Czyż taki post ma dotrzeć do Mnie?”
Każde słowo wbijało się w serce Torquemady jak rozpalone gwoździe. Chciał przerwać, ale głos ugrzązł mu w gardle.. Więzień przeszedł o krok bliżej. Nie był teraz więźniem. Był Głosem.
— Czyż nie jest raczej ten post, który wybieram:
„Rozerwać kajdany nieprawości,
rozwiązać więzy jarzma,
wypuścić na wolność uciśnionych
i połamać wszelkie jarzmo?
Czyż nie jest to: dzielić chleb z głodnym,
wprowadzać w dom biednych tułaczy,
przyodziewać nagiego,
nie odwracać się od swoich braci?”
Torquemada czuł, jak ziemia usuwa mu się spod nóg. Przez sekundę miał wrażenie, że cała sala zaczyna wirować — jakby ściany zamku obracały się wokół niego.
Chciał krzyczeć. Chciał jeszcze coś powiedzieć. Cokolwiek. Ale wyglądał, jakby życie zatrzymało się w nim w pół kroku. Wszystkie słowa, których się uczył, którymi sądził, potępiał, skazywał — teraz były martwe i puste i grzęzły.
— Milcz… — Wycedził wreszcie błagalnie. — Zamilcz…
Lecz Głos nie milkł. Więzień spojrzał na Inkwizytora. Tym razem nie było w Jego oczach ani gniewu, ani litości.
Była tylko prawda. Nagie — czyste światło.
— Zamieniliście Dom Ojca w twierdzę — powiedział cicho ale bardzo wyraźnie. — Uczyniliście ze Mnie bezduszną instytucję.. Ubraliście żywe ciało w martwe rytuały i przybrane tytułami szaty. Zakuliście Ducha w kajdany urzędów, przypięliście Go do marmurowych tronów i zimnych ław sądowych. Zamknęliście światło w księgach tylko dla wybranych narzucając język, który niewielu rozumie. Miłość zamknęliście na cztery spusty w piwnicach archiwów. A człowieka? Człowieka złożyliście w ofierze swoim dogmatom na ołtarzach doktryn.
Przerwał na chwilę. Słychać było, jak w oddali trzaska drewno w kominku. Jakby przypominało o rozpalonych stosach.
— System, który zbudowaliście, nazywacie Moją Oblubienicą.. Ale ta oblubienica już nie oddycha.. Jest tylko mechanizmem, który wydaje wyroki i pobiera daniny. Nie służy owcom, ale samej sobie. Nie prowadzi ku Ojcu, ale wyłącznie do siebie.
Zamilkł na moment.
— Tomas, zapomniałeś, że Kościół jest wówczas żywym ciałem, gdy płacze z płaczącymi.., gdy karmi głodnych.., gdy opatruje rany…, gdy wspomaga wdowy.. Lecz staje się martwym systemem, gdy brata się z władzą, gdy więcej mówi językiem paragrafów niż serca, gdy zamiast służyć — zarządza, zamiast towarzyszyć — kontroluje, a zamiast kochać — osądza..
Spojrzał mu w oczy jeszcze głębiej.
— Lęk uczyniliście swoim bogiem..
Przez cały ten czas, gdy więzień mówił — Wielki Inkwizytor był jak sparaliżowany, niezdolny do żadnego ruchu, do żadnego słowa. Przyglądał się jakby to jego osądzano. Jakby patrzył na tą scenę zupełnie z boku.
Czuł na całym ciele konwulsje, które nie był w stanie opanować. Chciał za wszelką cenę skończyć ten szaleńczy monolog skazańca.
— Zapomnieliście — dodał na koniec szeptem przesłuchiwany — że Królestwo nie jest w murach, lecz w sercach.. I że nie przyjdzie ono dostrzegalnie. Ono już przyszło..
Zapadła cisza.
Torquemada osunął się na ławę przy ścianie zupełnie bez sił.. Ukrył twarz w dłoniach. Był wściekły, ale nie był nawet w stanie tego okazać. Przez chwilę nawet nie był Inkwizytorem.. Był tylko człowiekiem, który usłyszał wyrok własnego sumienia. I to go przeraziło. Po chwili wycharczał głosem niczym skowycząc.
— Precz sprzed moich oczu! Straże! — Zaczął walić mocno dłonią w stół, aż echo dało się słyszeć w najodleglejszej komnacie. — Zabierzcie go… natychmiast!
Był w tak wielkim wzburzeniu, że nie był w stanie znaleźć odpowiednich słów, a tym bardziej znaleźć opis tego co przed chwilą zaszło.
Wiedział to, że słów już nie znajdzie.. Bo są takie prawdy, których nie da się zamknąć w paragrafie. I są tacy ludzie, których nie da się zamknąć w celi.
Rozdział 5. Amor est memoria Dei
Wielki Inkwizytor przechadzał się nerwowo po zamku. Pragnął teraz chwili samotności. Musiał zebrać rozbiegane myśli. Dwa ostatnie przesłuchania wżynały się w niego jak piła w spróchniałe drewno. Nie tego się spodziewał. Przyzwyczaił się przez lata do heretyków pełnych lęku, do buntowników pysznych w słowach, lecz pustych w sercu. Tamtych łatwo było łamać paragrafami i kołem. Upadali szybko — pod ciężarem własnej dumy lub zwyczajnej trwogi przed ogniem.
Ale ci… nie stawiali oporu. Nie negocjowali..
Nie uciekali się do wykrętów..
Jej milczenie było jak zwierciadło, a jego oskarżenia jak głos sumienia.., w którym odbijało się wszystko, czego Inkwizytor nie chciał widzieć przez całe życie. Myśli kołatały mu się ciągle w głowie:
— „Miłość ponad prawo…”
— „Nie przyszedłem burzyć Kościoła, lecz przypomnieć, do kogo należy…”
— „Królestwo jest w was…”
Te słowa brzmiały mu w uszach nawet teraz, gdy korytarze opustoszały. Przeszedł obok kaplicy. Zatrzymał się na chwilę.
Spojrzał na krzyż. Jeszcze wczoraj były symbolem jego władzy — teraz patrzy na niego jak na niemego świadka czegoś, co wymykało się spod kontroli. Nie zwrócił nawet uwagi, że na krzyżu nie było już żadnej postaci..
— „Zamieniliście Dom Ojca w twierdzę…”
— „Kościół nie może być systemem. Powinien być sercem..”
Czuł, jak w nim samym coś pęka. Przez całe życie wierzył, że broni wiary. A może bronił tylko instytucji? Czy nie było tak, że z lęku przed chaosem budowali coraz wyższe mury, aż zasłonili nimi samego Boga?
— „Lęk uczyniliście swoim bogiem…”
Oparł się o chłodną kolumnę. Oddech stał się płytki. Było mu duszno, oddychał szybko — ale nie z powodu braku powietrza. Bo oto teraz stanął nie przed oskarżonym. Nie przed herezją. Ale przed Prawdą. I nie miał na nią gotowej odpowiedzi..
Zrozumiał jak łatwo osądza się innych, gdy samemu siedzi się na tronie prawa. I jak trudno spojrzeć na siebie, gdy tron ten zaczyna się chwiać.
Udał się w pośpiechu do swej komnaty, położył brewiarz na kolanach. Szeptem zaczął Completorium:
— „Miserere mei, Deus, secundum magnam misericordiam tuam; et secundum multitudinem miserationum tuarum dele iniquitatem meam” (Ps.51,3)
Bardziej modlitwa była próbą uciszenia emocji niż prawdziwym dialogiem z Bogiem. Modlił się, bo wiedział, że tak trzeba. W jego świecie pobożność była walutą — niekiedy cenniejszą niż prawda.
A jednak coś dziś nie dawało mu spokoju. Sprawa przybysza nie była zwykła. Nie chodziło o czary, może o herezję czy bluźnierstwo.. Czuł to całym sobą. Bardziej jednak chodziło o obecność.. Milczącą, głęboką i nieznośnie prawdziwą obecność..
Nagle rozległo się pukanie — nerwowe, pospieszne.
— Eminencjo! — Dobiegł stłumiony głos giermka. — Eminencjo, proszę… kaplica!
Inkwizytor uniósł nerwowo brwi i podszedł do drzwi. Twarz sługi była blada jak płótno.
— Co się stało?
— Krucyfiksy… one… są puste. Ojcze, błagam, sam zobacz!
Bez dalszych słów ruszyli przez korytarz. Mijani słudzy odwracali wzrok, jakby bali się, że spojrzenie Inkwizytora ściągnie na nich gniew, który wisiał w powietrzu.
W kaplicy zebrało się już kilku duchownych. Wszyscy stali w milczeniu, jakby czas się zatrzymał.
— Eminencjo… — Odezwał się jeden z nich. — Zniknął… wszędzie. Nie ma Go..
Inkwizytor podszedł do głównego ołtarza. Na drewnianym krzyżu, który znał od lat — nie było figury — ciało Jezusa zniknęło.. Tylko został wyblakły zarys, jak cień po zniknięciu światła.
— Zdechnij w ogniu piekielnym zaprzańcu, któryś dokonał zniewagi krzyża! Któż mógł… — Wykrzyczał potężnym ochrypłym głosem. — Kto ważył się na tak świętokradczy czyn?!
Echo bez odpowiedzi. Tylko cisza i poczucie, że coś niewidzialnego patrzy mu przez ramię. Niemal wbiegł do swoich komnat i odruchowo spojrzał na krzyż nad stołem. I ten był pusty.. Drugi, przy łóżku — również. Drewniane ramiona krzyży podtrzymały już tylko powietrze.
Ktoś zapukał.
— Eminencjo, pismo od Ojca Świętego.
Odebrał je w milczeniu, nie czytając położył na stole. Jego wzrok wciąż spoczywał na pustym krzyżu. Nie mógł się skupić na niczym innym.
— Zawołaj sługi — powiedział cicho. — I nikomu ani słowa.
W sercu Wielkiego Inkwizytora, który przez lata wierzył, że zna prawdę i jej granice — zaczęło drżeć coś, co dawno temu nazwałby wątpliwością.
Tymczasem noc nad zamkiem stawała się coraz cięższa. Jakby sama ciemność czekała na poranek z pytaniem, którego nikt nie śmiał zadać.
* * *
Zamek był miejscem ciężkim. Nie tylko z powodu kamieni i murów. Ciężar tego miejsca tkwił w sercach. Czas płynął tu inaczej — jakby każda minuta ciągnęła za sobą łańcuch.
Ale od kilku dni coś się zmieniło. Nie można było tego nazwać. Nie można było pokazać palcem. Ale wszyscy to czuli. Noc spadła na zamek jak welon na twarz umierającego świata. Ale tym razem — coś było inaczej. Wiatr nie wył w wieżach. Nie grzechotały łańcuchy. Nawet szczury, odwieczni mieszkańcy lochów, przylgnęły do ścian, jakby czekały na coś, co przekraczało ich instynkt.
W centrum tej ciszy więzień, który zjawił się bez zaproszenia, teraz siedział w swojej celi. Nie spał. Nie medytował. Był..
Nie modlił się na głos, ale każdy kamień czuł, że jego dusza porozumiewa się z Niebem w języku, którego nikt nie zdoła sfałszować.
* * *
Tomás de Torquemada z jeszcze większą pieczołowitością chciał uporządkować swoje wszystkie dotychczasowe myśli i związane z nimi fakty, które coraz bardziej nie dawały mu spokoju, jakby sam chciał siebie przekonać..
Zaczął cicho mówić sam do siebie:
— Zaczęło się od kaplicy..
— Bracia, którzy rano przyszli na modlitwę, zastali krucyfiks… pusty. Postać Jezusa zniknęła. Krzyż był nienaruszony, ale bez Ciała..
— Z początku myślano, że to profanacja. Ale drzwi kaplicy były zamknięte. I tylko jeden człowiek w całym zamku nie był przerażony — On..
— Gdy wieść rozeszła się po zamku, jedni milczeli, inni modlili się gorliwiej. Ale we wszystkich zakiełkowało pytanie: „Czy to możliwe, że to On stoi za tym wszystkim?”
Po chwili dalej kontynuował:
— Jednooki nagle stracił głos..
Nadzorca lochu, znany jako Jednooki, miał w sobie coś z bestii. Nie znał litości. Jego śmiech był jak rżenie diabła. Lubił krzyczeć. Grozić. Obrażać. Ale tego poranka, gdy miała być przesłuchiwana Isabel, gdy przyszedł, by wymusić zeznania — nie mógł mówić.
Jego głos zniknął. Z jego gardła nie wydobył się ani jeden dźwięk. Pobladł. Uciekł. Nigdy więcej nie pojawił się w lochach. Później, ktoś w lochu znalazł kartkę:
„Milczenie jest czasem jedyną formą przebaczenia.”
— Inny strażnik, który nosił na nodze ranę od wielu lat po ugryzieniu — nagle ozdrowiał.. Wieczorem jego rana przestała ropieć. A nazajutrz — zupełnie zniknęła. Na szczęście nie rozgłaszał tego.
— W końcu woda staje się winem.. — Sam nie mógł w to uwierzyć co wypowiadały jego usta.
Tego już miał dosyć. Musiał zająć jakieś twarde stanowisko, póki wszystko wymknie się spod kontroli..
Co do wina.. W pomieszczeniach spiżarni znaleziono duży dzban wina, choć nikt go tam nie zostawił. Mnich, który go odnalazł, znał dobrze każdy kąt i nosił zawsze klucze przy sobie do tej spiżarni. Tomas znał tego braciszka od wielu lat i wierzył mu.
Na glinianym dzbanie był wyryty napis: Amor est memoria Dei (Miłość jest pamięcią Boga)..
* * *
Przez kolejne dni i tygodnie Zamek przestał być tylko więzieniem. Na jego korytarzach zaczęły się dziać rzeczy, których nie można było opisać w żadnym raporcie.
Strażnicy stali się cisi. Mnisi łagodniejsi. A Wielki Inkwizytor… Zaczął śnić. W jego snach pojawiała się postać. Nie przemawiała. Nie karała. Po prostu patrzyła.
I Torquemada budził się, pytając samego siebie:
— „Czy naprawdę wierzę, że ogień może odbudować niebo?”
Rozdział 6. Wieści z Watykanu
Gdy Inkwizytor siedział samotnie w swojej komnacie, zgasły już świece na ołtarzyku w jego caelum. Jedna z nich dogasała powoli, jakby jej płomień nie chciał do końca zgasnąć, pragnąc jeszcze przez chwilę ogrzać kamienne mury chłodnego zamku.
Na stole leżały dokumenty, wśród nich kolejne pismo od Ojca Świętego. Woskowa pieczęć z herbem papieskim błyszczała w świetle dogorywającej świecy jak oko wszechwiedzącego Boga. Inkwizytor długo nie chciał go otworzyć. Znał zapach tych listów. I znał ciężar, jaki zawsze niosły.
W końcu przeciął pieczęć. Pergamin był gładki i chłodny, jak dłonie martwego świętego. Litery, pięknie kaligrafowane, rozkwitały niczym modlitwa, ale ich treść miała smak stali.
„Do Najczcigodniejszego Ojca Tomása de Torquemada,
Przewodniczącego Najświętszej Inkwizycji Hiszpanii.”
Słowa Ojca Świętego pisane przez jego sekretarza były jak bicie dzwonu — dostojne i nieodwołalne:
„W związku z niepokojącymi wieściami, które dotarły do Stolicy Apostolskiej, dotyczącymi tajemniczego więźnia oraz zdarzeń wymykających się rozumowi i kanonowi wiary, postanowiono posłać do Kastylii osobę zaufaną i godną największej wagi.
Jego Eminencja Kardynał Juan Torquemada — wasz krewny, mentor, a zarazem teolog najwyższej próby — przybędzie do zamku, aby służyć pomocą, rozwagą i okiem niezależnym od ziemskich emocji.
Sprawa ta, jak rozumiesz Synu, wymaga rozeznania duchowego i precyzji wyższej niż ludzkie sądy. Proszę, przyjmijcie go z należytymi honorami i uchylcie mu drzwi do każdego sekretu.
Niech Duch Święty czuwa nad waszym rozeznaniem.
Innocentius Octavus, Pontifex Maximus”
Dłoń Inkwizytora opadła ciężko na stół. Juan…
To imię było jak przebudzenie dawnych wspomnień — surowych lekcji w seminarium, bezsennych nocy nad pismami Ojców Kościoła, milczenia, które kształtowało duszę bardziej niż słowa. Juan był nie tylko uczonym. Był sumieniem Kościoła — zimnym, ostrym i sprawiedliwym jak klinga najostrzejszego miecza.
Tomás wiedział, że z chwilą przybycia Juana wszystko się zmieni. Jego obecność nie przyniesie światła…, lecz sąd.
„Czy ja sam potrzebuję już nadzoru?” — pomyślał, wbijając wzrok w pusty krucyfiks na ścianie.
Wiatr zawył za oknem jak głos proroctwa. W zamku zapadła noc. A z nią — przyszło kolejne pytanie, które od tej chwili będzie mu towarzyszyć:
„Kogo naprawdę mam osądzić — jego, czy siebie?”
Rozdział 7. Spotkanie dwóch twarzy Sądu
Poranek był zamglony, a niebo nad zamkiem miało barwę popiołu — jakby noc jeszcze nie chciała odejść, wstydząc się zostawić świat w rękach dnia. Wieść o przybyciu kardynała rozeszła się po zamku niczym echo dzwonu, który nigdy nie wybrzmiał.
Strażnicy prostowali grzbiety po ciężkiej nocy, służki poprawiały chusty na głowach, a nawet ogień w kuchennych paleniskach zdawał się trzaskać inaczej — ciszej. Zamek od kilku dni milczał głębiej niż zwykle. Nie był to już milczący głos grozy, ale coś innego — coś, co przypominało zamyślenie. Jakby kamienie, które przez lata widziały tylko ból, teraz próbowały coś zrozumieć.
W tę ciszę wdarł się dźwięk kopyt. Nie był to zwyczajny orszak.
Nie było z nim co prawda fanfar, ale był powiew purpurowych szat z proporcami, karoca i kilkunastu jezdnych na koniach. Widać było pełne dostojeństwo i władzę.
Wystarczył jeden symbol — pierścień kardynalski błyszczący w świetle popołudniowego słońca — by zamkowa brama otworzyła się szeroko, jak usta starego człowieka, który boi się zapytać „dlaczego”.
Kardynał Juan Torquemada, wuj Wielkiego Inkwizytora, był człowiekiem, którego obecność zawsze niosła ze sobą cień decyzji. Wysoki, o twarzy ascety, z oczami tak przenikliwymi, że zdawało się, iż widzą przez kamienne mury aż po ludzkie sumienia.
Niewielu wiedziało, że był nie tylko duchownym, ale i królewskim doradcą, politykiem o umyśle twardym jak rzymski beton. Na jego słowo zapadały najważniejsze wyroki.
* * *
Wielki Inkwizytor czekał na dziedzińcu. Nie nosił dziś odświętnych szat, przywdział habit pokutny — na znak pokory wobec emisariusza Ojca Świętego. W jego oczach nie było pokory. Była czujność.
Gość wysiadł z karocy z godnością, która nie potrzebowała świadków.
— Powitajcie Eminencję Juana Kardynała Torquemada — rzucił drżącym głosem opat pobliskiego klasztoru, pochylając się nisko.
Ale kardynał nie odpowiedział uprzejmościami. Jego spojrzenie omiotło zamek, jakby widział go nie pierwszy raz. A potem, półgłosem, powiedział:
— Zaiste pachnie tu… kadzidłem i lękiem.
Zatrzymał się przed Inkwizytorem. Ich spojrzenia zderzyły się jak dwa miecze — bez słów, bez uśmiechu.
— Czcigodny Ojcze — powiedział Kardynał. — Przybywam z błogosławieństwem Świętego Piotra i ciężarem sprawy, której nie można zignorować.
— Eminentia Vestra — odparł Tomás cicho, niemal z szacunkiem. — Dziękuję, że przybyłeś. Czasy są trudne. A niektóre cienie dłuższe niż zwykle..
— Nie przysyła się listów z pieczęcią „sub secreto” dla spraw błahych — odparł kardynał.
Spojrzał w stronę zamku. Zamilkli. Między nimi była wspólna krew i wspólna władza. Ale także coś, co nie miało już wspólnego języka.
— W moim zamku — zaczął Inkwizytor — pojawił się człowiek..
— Zawsze pojawiają się ludzie.
— Ten nie jest zwyczajny..
— Żaden heretyk nie jest zwyczajny. Każdy z nich to iskrzący ogień.
— On… nic nie mówi. A mimo to ludzie Go słyszą.
Wyczuł na sobie badawcze spojrzenie Kardynała. Który po chwili podjął temat:
— Słyszałem, że krzyże są puste..
— Tak. Ale to nie wszystko. Czasami mam wrażenie… — przerwał nagle.
Kardynał nie odpowiedział. Ruszył w stronę wejścia, a Inkwizytor poszedł za nim. Przez chwilę szli w milczeniu, tylko kroki odbijały się echem w zimnych korytarzach.
— Czy widziałeś go? — zapytał kardynał, nie zatrzymując się.
— Tak. Ale trudno to opisać, ma dziwne oczy, nie broni się, choć cały świat woła o jego potępienie… ale jest jeszcze coś niepokojącego — tu Tomás chciał opowiedzieć o ostatnim przesłuchaniu więźnia.
Ale kardynał mu przerwał podniesioną dłonią, jakby chciał ciąć klingą.
— Być może nie broni się, bo nie musi..
— Albo… nie potrafi.
Zatrzymali się u drzwi do kaplicy. Kardynał położył dłoń na klamce, lecz nie otworzył.
— Tomás — powiedział, po raz pierwszy używając jego imienia. — Mój drogi, czy jesteś gotów, jeśli okaże się, że to, co tu się dzieje, nie wymaga wyroku…, lecz.. — tu pokazał nieokreślony nieznany gest.
Inkwizytor był zaskoczony, nie odpowiedział od razu. W jego sercu coś się poruszyło — stary, zakurzony obraz Boga, który był nie sędzią, lecz Ojcem.
— Nie wiem, Wuju. Naprawdę nie wiem..
— Czyżbyś sam zwątpił?
— Nie — odpowiedział szybko Tomás. — Ale czułem… coś. On patrzy tak, jakby wiedział o mnie wszystko..
— I co z tego?
— Nie ma prawa..
— Nikt nie ma prawa poza Kościołem! — powiedział kardynał z siłą kończącej debatę sentencją.
Cisza zapadła na nowo. Kardynał wyjął pierścień i popatrzył na jego błysk.
— Chcesz, żebym z Nim porozmawiał? — zapytał w końcu.
— Tak, chcę żebyś powiedział mi, co o Nim sądzisz.. Bo jeśli to nie bluźnierca… to coś, czego nie umiem jeszcze nazwać.. — tu zawiesił głos — musimy się go jak najszybciej pozbyć.
— Jeśli nie wiesz, kim jest, to tym bardziej trzeba Go uciszyć dla dobra Kościoła Świętego. Odpowiedź już znasz.
Jego oczy uciekły gdzieś w bok, jakby szukały schronienia przed odpowiedzią. Nie odpowiedział. Kardynał zanim otworzył drzwi, powiedział jeszcze coś, co miało brzmieć jak przestroga:
— Władza nie szuka znaków. Szuka porządku..
Spojrzał na niego uważnie. Potem powoli otworzył drzwi kaplicy. Wewnątrz — wiało ciszą. Krzyż nadal był pusty, ogołocony i bezradny.. Ale światło sączące się przez witraż układało się w kształt, który przypominał cień Ukrzyżowanego.
— Może to nie pustka — powiedział Kardynał. — Może to miejsce czeka, aż wypełni je prawda. I my przyniesiemy tę prawdę..
I tylko serce zabiło Tomasowi mocniej — jakby we wnętrzu siebie samego usłyszał pytanie, które już kiedyś znał, ale dawno przestał rozumieć.
Rozdział 8. Spojrzenie bez granic
Cela była otwarta. Nie dlatego, że nie było strażników — byli, — lecz nikt z nich nie miał odwagi wejść do środka. Jakby coś niewidzialnego oddzielało ten skrawek lochu od reszty świata.
Kardynał Juan stanął w progu. Jego sylwetka rzuciła długi cień na zimną posadzkę. Wewnątrz — cisza.
Mężczyzna siedział na kamieniu, oparty plecami o ścianę. Nie uniósł głowy. Ale kardynał miał wrażenie, że został już zauważony.
— Mówiono mi o tobie — odezwał się pewnie kardynał. — Że nie mówisz zbyt wiele. Że nie stawiasz oporu. Że zniknąłeś.. — tu ściszył głos, jakby chciał, aby nikt tego nie usłyszał — z krucyfiksów..
Milczenie. Kardynał zrobił krok naprzód.
— Czy jesteś tym, za kogo się podajesz? Czy to tylko gra — głęboka, wyrafinowana herezja?
Głos, który odezwał się z półmroku, był pewny, ale spokojny. Nie miał ani pretensji, ani dumy. Brzmiał jak echo modlitwy, której nie słychać, ale czuje się jej obecność.
— A kim jestem w twoich oczach? — zapytał więzień.
Kardynał zamarł. To pytanie nie było podchwytliwe. Było jak lustro.
— W moich oczach? — Powtórzył. — Widziałem wielu bluźnierców. Wielu, którzy mówili rzeczy, których nie pojmowali. Ale ty… ty milczysz inaczej.
— Czasem milczenie mówi więcej niż najlepsze kazanie, nawet te do którego tak pilnie przygotowywałeś się w ostatnie Święta Zmartwychwstania w Soretto.
Kardynał podszedł bliżej. Był coraz bardziej zaintrygowany rozmową. Nieznajomy wiedział coś, o czym on, będąc twarzą i głosem kościoła chciał jak najszybciej zapomnieć..
Kazał sobie przynieść fotel, usiadł naprzeciw, choć jego strój nie znał chłodu kamiennej podłogi. Splótł dłonie, jakby się modlił.
— Czego chcesz od Kościoła, Matki naszej Świętej?
— Tego samego, czego On chciał — tu wskazał oczami ku niebu — zanim zbudowano mury..
— Posłuszeństwa?
— Miłości.. — po czym dodał — Gdy patrzysz Eminencjo na Kościół co widzisz? Budynek?
To zupełnie zaskoczyło Kardynała, był zaciekawiony, co nastąpi dalej. Więzień kontynuował dalej..
— Prawdziwy mój Kościół to coś więcej.. To nie budynek z drewna i kamieni.. tak nie było na początku. Zapomniałeś, że „Królestwo Boże jest w was..” — a nie w murach katedr, nie w regułach i na pewno nie w strachu.. Nie przychodzi z hukiem trybunałów ani z pieczęcią Kościoła. Ono cicho oddycha w sumieniu człowieka — w miłosierdziu, które przebacza; w prawdzie, która nie potrzebuje miecza.. Rozłupcie drzewo, Ja tam jestem. Podnieście kamień, a znajdziecie Mnie tam..
Dla Kardynała to zdanie było jak cierń w duszy. Bo jeśli Królestwo naprawdę było w człowieku, to władza nad człowiekiem przestawała być boska — stawała się pychą. A to oznaczało, że nie da się zbawić duszy przez ogień, ani wymusić wiary przez lęk..