„Czasem o byle cień
człowiek ma żal do człowieka,
a życie jak osioł ucieka.”
K.I. Gałczyński
Z miłości i wdzięczności, Mojej Żonie
Część pierwsza
Rozdział I
Kiedy przychodzi jesień, wszystko zaczyna chylić się ku szybkiemu zachodowi. Szybciej zachodzi słońce, robi się ciemno, a w mgnieniu oka znikają marzenia i optymizm. Pogrążyć się w codziennej beznadziei jest bardzo łatwo, a nawet wydaje się to niezwykle kuszącą perspektywą. Codzienna praca, obowiązki, wspomnienia jeszcze niedawnych, ciepłych i długich dni — wszystko to sprawia, że człowiek najchętniej schowałby się pod kołdrę i zapominając o wszystkim dookoła, przeczekał spokojnie do wiosny. A tu przecież najgorsze jeszcze przed! Wrzesień w Polsce to rzadko temat warty wnikliwego rozmyślania, a już na pewno nie ma on nic wspólnego ze złotą, polską jesienią, o której tak pięknie rozprawiali nasi narodowi wieszcze. Najczęściej to po prostu szarówka, mokro i niestety, zimno. Tak było i tym razem.
Zaczął się wrzesień, a Adam wciąż zachłyśnięty pięknym latem, które w tym roku dało popis dobrej i słonecznej pogody, nie mógł się nadziwić, że aura tak szybko może się zmienić, a wraz z nią i on i wszystko dookoła. Atmosferę ciężkości, przytłoczenia i ogólnej niechęci do wszystkiego czuło się w powietrzu bez zbyt wnikliwego przyglądania się. Wszyscy chodzili pochmurni, z minami nieszczęśliwców, którym kazano żyć, podczas gdy oni, jakby wcale nie mieli na to ochoty. W sumie, tak trochę się czuł i on sam. Nie miał ochoty na żadne wyjścia towarzyskie, zbędne rozmowy czy nawet uśmiechanie się. Wszystko wydawało mu się być bez większego wyrazu. Wszystko było jednego koloru, a jeszcze niedawne humory pełne uśmiechu i radości, teraz stonowały i stały się ospałe i beznamiętne. Obecnie panował ogólny smutek i nostalgia. Nic szczególnego się nie działo, nic się nie wydarzało, na nic nie czekał i niczego się nie spodziewał. Po prostu każdy dzień wyglądał tak samo, ludzie byli tacy sami, a życie stało się tak przewidywalne, że mógłby co najmniej połowę czasu spędzić z zamkniętymi oczami, a i tak świetnie dałby sobie radę. No cóż, tak prawie i było. Senność, z którą walczył była okrutna i nie dawała za wygraną. Nawet czwarta, silna, czarna kawa nie dawała sobie z nią rady, a wszelkie próby kładzenia się spać o różnych godzinach też nie przyniosły zamierzonego rezultatu. Po prostu tak chyba musi być — pomyślał sobie i uczył się z tym jakoś funkcjonować. Czasami walka ze sprawami, na które nie mamy wpływu traci sens i tylko wyczerpuje, już i tak niewielkie pokłady energii. W związku z tym, cały czas chodził zaspany i nieprzytomny. Niezauważany przez nikogo i on sam starał się nie zauważać niczego, czego nie musiał. Żył rozpędem, który wystarczył na wykonywanie czynności, które musiał robić oraz na tak zwane, przeżycie. Właściwie na tym etapie nie oczekiwał od świata nic więcej. Ot, przeżyć i oby do wiosny. I tak będzie dobrze. Właściwie nie wiadomo też co miała ta wiosna ze sobą przynieść, bo i tam wizja nie zapowiadała się zbyt różowo, ale przynajmniej dawała nadzieję na optymizm, kolory i wiarę. Wiarę w lepsze jutro, lepszy humor, jakąś zmianę. Tak, wiosna to był czas zmian. Czas rzeczy nowych, o których nikt by nawet nie pomyślał jesienią.
Zatem, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, gdy tylko na kalendarzu zawitał wrzesień, za oknami zrobiło się ciemno, szaro i ponuro. W bezpośrednim kontakcie okazywało się, że jest na dodatek jeszcze bardzo mokro, wietrznie i nieprzyjemnie zimno. Garderobę trzeba było wymienić z dnia na dzień i zapomnieć o wszystkim, z czym kojarzyły się poprzednie miesiące. Tak było lepiej niż bezsensownie denerwować się na zmianę pór roku, która przecież nie powinna być niczym zaskakującym.
Wiedział dokładnie, czego trzeba się spodziewać, więc postanowił sobie świadomie i bez zbędnych ofiar, w postaci depresji, sprawę przeczekać. Nie był może jakoś szczególnie podatny na stany depresyjne, ale udzielały się one każdemu podczas długich jesienno-zimowych wieczorów. Szczególnie, że to właśnie był czas na przemyślenia, podsumowania, wnioski i analizy zaprzepaszczonych szans, nieuniknionych zmian i perspektyw. Wszystko to, akurat w jego przypadku, nie wyglądało za ciekawie i nie napawało dodatkowym optymizmem.
Właściwie, jak tylko przychodziła jesień, to nie potrafił w swojej głowie ułożyć żadnej sensownej myśli. Nie wiedział co lubi, a czego nie. Nie mógł się zdecydować nawet na to, co mu sprawia przyjemność, a co go złości. Nie wiedział nawet, o czym konkretnie myśli oraz co uważa na dany temat, ani co by tak naprawdę sprawiło mu przyjemność. Był nijaki, żył bez przekonania, bez emocji. Nie potrafił się ani dobrze ucieszyć, ani porządnie zdenerwować. Wszystko było byle jakie, ale o dziwo, w takiej rzeczywistości się odnajdywał i czuł się swobodnie. I oby do wiosny, na to czekał. Było mu z tym nawet dobrze.
Odkąd pamięta, zawsze na coś czekał. Nigdy nie żył w odpowiednim momencie. Ciągle coś w przyszłości bardziej przykuwało jego uwagę niż to, co dzieje się tu i teraz. Jak był dzieckiem bardzo czekał na koniec zajęć w szkole, powrót do domu, trochę mniej na obiad przygotowany przez mamę, bo akurat do jedzenia nigdy nie miał przekonania, ale do wieczornej gry w piłkę z kolegami z osiedla już tak, więc i na to czekał z niecierpliwością. Ale nawet jeśli już zaczynał grać w tę piłkę, to zaraz przypominała mu się kolejna rzecz, na którą warto było czekać, więc jednocześnie wartość obecnie wykonywanej czynności spadała, a co za tym idzie, nie było oczekiwanej wcześniej satysfakcji. Nigdy nie był w miejscu, w którym rzeczywiście był.
W późniejszych latach zaczęły się oczekiwania na wakacje, święta, urodziny i prezenty z tym związane, wyjazdy nad morze, pierwsze randki i następne spotkania. Jego miejscem zawsze była przyszłość. Za wszelką cenę, choć pewnie podświadomie, uciekał myślami z miejsca, w którym rzeczywiście był, do miejsca, które często w ogóle nie istniało. Czekał na urlop, na wiosnę, na słońce, na szansę na radość czy uśmiech, które jednak rzadko nadchodziły. Był raczej szarym, bezbarwnym człowiekiem, któremu tylko wydawało się, że jego życie w promieniach słońca i w objęciach wiosennego kalendarza, wygląda barwniej, bardziej optymistycznie czy po prostu lepiej. Oszukiwał samego siebie i całkiem dobrze mu to wychodziło. Można powiedzieć, że była to czynność, w której jego skuteczność była nieporównywalnie wyższa w porównaniu do wszystkiego innego, co przyszło mu w życiu robić.
Nie miał zbyt wielu znajomych. W sumie, można powiedzieć, że nie miał żadnego porządnego znajomego. W życiu stał się samotnikiem. Zdarzyło się niestety tak, że jego rodzice umarli w ciągu jednego miesiąca, a nie dali mu w spadku żadnego rodzeństwa ani nawet działki, na której mógłby przekopywać grządki czy sadzić buraki. Od czasów dzieciństwa nie miał też żadnego prawdziwego przyjaciela, osoby, z którą mógłby pomówić o tym, co go cieszy, co przeszkadza lub po prostu ponarzekać na nudną pracę. No właśnie! Sam też nie bardzo potrafił znaleźć z kimś wspólny język.
Pracował w małej placówce bankowej, gdzie był odpowiedzialny za stanowisko kasowe, a dwie pozostałe osoby tam pracujące to Andrzej i szef, Wojtek. Andrzej — odpowiedzialny za pozostałą obsługę klientów, otwieranie kont, udzielanie kredytów oraz wszystkich tych rzeczy, po które ludzie przychodzą do banku, był zarazem mężczyzną bardzo postawnym, wysokim i, co tu dużo mówić, starym. Adam nie do końca wiedział ile Andrzej ma lat, ale oceniał go na dobrze po pięćdziesiątce, a może nawet więcej. Pracował w banku od zawsze i tak pewnie chce doczekać swojej emerytury pracując w jednym i tym samym miejscu przez pół życia. Ma w związku z tym bardzo duże doświadczenie, ale niestety miewa problemy z obsługą komputera, przez co często robią się do niego duże kolejki i Adam — gdy chwilowo nie ma swoich spraw na głowie — musi pomagać mu w rozwiązywaniu problemów, o których nie do końca ma pojęcie. Przez to, że Andrzej ma już swój wiek, a i jego waga raczej jest w górnych granicach liczb dwucyfrowych, być może zahaczając nawet o te trzycyfrowe, to przemieszczanie się od przyrządów biurowych do miejsca obsługi klientów zajmowało mu zawsze tyle czasu, że niektórzy petenci słusznie tracili cierpliwość i padały niemiłe uwagi czy komentarze. Czasami Adama to denerwowało, ale w końcu postanowił nie zwracać uwagi i się po prostu przyzwyczaił, że kolega porusza się tutaj, co najmniej jak słoń w składzie porcelany. W związku z powyższym, praca Adama polegała na spełnianiu własnych obowiązków, jak również pomocy koledze. Poza tym, jednak nie mieli ci panowie ze sobą nic więcej wspólnego. Andrzej był od Adama co najmniej piętnaście lat starszy i jakoś nie potrafili ze sobą normalnie dyskutować. Niekoniecznie było to przyczyną różnicy wieku, co w normalnych okolicznościach nie powinno być żadną przeszkodą, ile raczej różnicy charakterów. Często ich dialogi — o ile już się zdarzały — kierowały się ku ogólnikom. Zdarzało im się rozmawiać o pracy, ale też tylko organizacyjnie, o pogodzie i o sporcie. O tak. To sprawiało im nawet przyjemność, bo obu z nich ten temat bardzo interesował, ale wzajemna fascynacja trwała tylko przez pewien czas. Niestety, od momentu, gdy się dowiedzieli podczas jednej z rozmów, że jeden z nich jest kibicem Legii, a drugi Polonii Warszawa ich rozmowy na temat sportu zdecydowanie ucichły. Można powiedzieć, że nawet ich wzajemne relacje mocno na tym ucierpiały. Od tego momentu padały tylko komunikaty dotyczące wykonywanej pracy. Sprawa kibicowania odpowiedniej drużynie to w Warszawie nie przelewki i nie można było pozwolić sobie na najmniejsze kompromisy.
Był jeszcze Wojtek. Szef… i w sumie tak obaj się do niego zwracali. Mówili do niego jeszcze Stary, choć w rzeczywistości był jeszcze sporo młodszy od nich dwóch. Wojtek był młodszy jeszcze od Adama o dobrych kilka lat, nie mówiąc już nic o Andrzeju, który z pewnością mógłby być, co najmniej, jego ojcem. Nie miał on jednak wielkiego doświadczenia bankowego i zawodowego, ale podobno jego zatrudnienie na tym stanowisku wynikało z jego ponadprzeciętnych umiejętności zarządzania zespołem. Niestety, rzadko można było się o tym przekonać, bo Wojtek całe dnie przesiadywał w swoim oddzielnym, zamkniętym gabinecie, o ile w ogóle był w pracy, co też nie było na pewno regułą. Czasami przyjmował petentów, ale byli to ludzie z jego bliskiego otoczenia lub po prostu, tak zwani klienci VIP. Nie było takich dużo, ale jednak czasami się zdarzali. Wtedy nie wolno było im, podwładnym, zajmować się takim gościem, a robił to osobiście Wojtek. Jednak to był koniec jego aktywności zawodowej. Nie pomagał w rozładowywaniu kolejek, nie organizował ich pracy, a jedyne, comiesięczne spotkania całej trójki sprowadzały się do podsumowań tabelek oraz ochrzanu za niespełnienie postawionych celów. Zazwyczaj kończyło się ostrymi słowami kierowanymi w ich stronę, które jednak ostatecznie spływały po nich jak po kaczce. Kiedyś nawet próbowali mu tłumaczyć, że przyczyną słabych wyników jest po prostu fakt, że jak na tak zaludnioną okolicę, pracowników jest za mało, ale odkąd padła z jego słów odpowiedź, że on nie widzi tutaj miejsca na wstawienie jeszcze jednego krzesła, to postanowili odpuścić i z pokorą wysłuchiwać comiesięcznych kazań, które i tak niczego nie zmieniały ani niczego nowego nie wnosiły. Na szczęście, nie było ich więcej. Przychodziły tak samo przewidywalnie, jak i się kończyły. Jednym uchem wlatywały, drugim szybko wylatywały i taki był ich koniec. Zaraz po zakończeniu tej burzy słownej, każdy rozchodził się do swoich obowiązków i wszystko wracało do normy.
Można powiedzieć, że każdy dzień wyglądał tak samo, ale Adam nie widział w tym wielkiego problemu. Dawało mu to poczucie stabilizacji. Nie lubił zaskoczeń, niespodzianek i wszystkiego, czego nie mógł przewidzieć. Ktoś patrzący z boku mógłby powiedzieć, że jego życie wieje totalną nudą, ale dla niego samego był to uporządkowany świat, który zniewolił sobie całkowicie. A może było odwrotnie?
Jesienią było jeszcze łatwiej. Niewiele mogło go rozproszyć, niewiele mogło się wydarzyć. Raczej wszystko mogło toczyć się ustalonym rytmem o znanych dźwiękach i zapachach. Zresztą jak mogła pachnieć Warszawa? Śródmieście jak zwykle śmierdziało spalinami, a wiszące opary ciężkiego powietrza dawały silne odczucie przygniatającej atmosfery.
Czasami zdarzało mu się spacerować pobliskimi Polami Mokotowskimi, ale nigdy nie zachodził nimi daleko. Miał swoją znaną przestrzeń i był niezwykle czujny. Uważał żeby nie zapędzać się w nieznane strony. Pomimo faktu, że mieszkał w tym miejscu już pięć lat, to tak naprawdę nie znał za dobrze tej okolicy. Chodził tylko utartymi ścieżkami od Placu Zbawiciela, ulicą Mokotowską, do pracy i z powrotem. Ot, cała droga zajmowała mu maksymalnie piętnaście minut. Zakupy robił w pobliskim sklepie, którego personel znał od podszewki, a każda półka była dla niego, jak swoja własna. W rzeczywistości sklep ten znajdował się w tym samym budynku co jego mieszkanie. Trzeba było tylko zejść na dół, przejść przez furtkę i obejść blok dookoła.
Bywały dni, że celowo człapał nogami powolnie zmieniając prawą w lewą i odwrotnie, tak żeby móc nacieszyć się widokami starej Warszawy, do której czuł nieskrywany sentyment. Nie pociągało go wielkie miasto, które miał przed sobą, ale sam fragment, w którym przyszło mu mieszkać był przez niego darzony szczególnym uznaniem. Kamienice przy Placu Konstytucji przypominały mu czasy, w których jeszcze był szczęśliwy i beztroski. Smaków przeszłości w swojej głowie jednak nie pielęgnował.
I tak też tym razem, pewnego wrześniowego poranka, wstał z łóżka w swoim dwupokojowym, wynajętym mieszkaniu i, nieomal mechanicznie, udał się pod prysznic. Zimna woda spływająca po jego ciele od razu dodała mu rześkości i zapału do życia. Na gorącą musiałby poczekać dłużej, gdyż podgrzewanie nie działało za szybko w starej kamienicy, ale nie miał nigdy na to czasu, więc przyzwyczaił się do zimnych pryszniców. Spał zawsze w pokoju dziennym, gdzie mógł wieczorem włączyć telewizor i pooglądać National Geographic czy po prostu pogapić się w jakiś serial. Drugi pokój służył raczej jako składowisko wszystkiego, co nie zmieściło się w szafie. Rzadko z niego korzystał, więc mógł sobie pozwolić na taki układ. Tak naprawdę nie korzystał z niego nigdy. Nie miał po prostu takiej potrzeby.
Przed wyjściem złapał tylko w rękę suchą, przedwczorajszą bułkę i ruszył przed siebie pospiesznie zamykając drzwi na niepewnie działający zamek. Codziennie rano był spóźniony.
Nie miał zamiaru nic wymieniać w nieswoim mieszkaniu. To, że wszystko działało na pół gwizdka było, jego zdaniem, sprawą właścicieli lokalu, choć w praktyce to jemu bezpośrednio utrudniało życie. Państwo Garwońscy, którzy mieszkanie odziedziczyli jeszcze po rodzicach męża, pana Zbigniewa, niezbyt przykładali się do dbania o nie. Uważali, że nie będą inwestować w miejsce, w którym nie przebywają. Wszystko było zapuszczone, ledwie działające, a zapach stęchlizny unosił się już na klatce schodowej. Adam wprowadzając się i tak odmalował duży pokój, przez co, pomimo braku balkonu i tylko, niezbyt dużego, jednego okna, w dużym pokoju nastała jasność. Starał się też nie narzekać, i jak tylko pojawiało się któreś z właścicieli, zazwyczaj po comiesięczny czynsz, który woleli dostawać w gotówce ze względu na sprawy podatkowe, to mówił, że wszystko jest w porządku i mieszka mu się bez żadnych zakłóceń. W sumie, tak też było. Nie potrzebował luksusów, a stary wystrój dawał mu poczucie swobody. Nie musiał o nic przesadnie dbać ani starać się żeby nie pobrudzić ścian. Jedynym mankamentem, na który można było zwrócić uwagę, była ulica Marszałkowska, przy której w bezpośrednim sąsiedztwie położone było mieszkanie. Pod samym oknem jeździły tramwaje, autobusy, chodzili ludzie, często imprezujący całe noce i działo się wszystko to, co możemy sobie wyobrazić w sercu wielkiego miasta. W każdym razie pobudkę miał zawsze zagwarantowaną i o to, że zaśpi do pracy raczej nie musiał się martwić. Gdy tylko przez niezbyt szczelne okno zaczęły wydobywać się pierwsze dźwięki ruchu ulicznego wiedział, że czas wstawać. Jako, że jednak lubił pospać dłużej, to zawsze czekał na ostateczny dźwięk budzika, który wskazywał godzinę siódmą, która jednak wciąż nie zawsze oznaczała ostateczną pobudkę. Po jakimś czasie przyzwyczaił się, że do pracy ma bardzo blisko, a poranna toaleta nie zajmuje tak dużo czasu, jak na początku zakładał, więc często korzystał z dodatkowych pięciu minut drzemki, co czasami skutkowało koniecznością marszu do pracy szybkim sprintem.
Tym razem jednak mógł pozwolić sobie na spokojny poranek, a przynajmniej nie był zmuszony biec. Stara, peerelowska winda w bloku oczywiście nie działała, więc musiał udać się schodami na dół, ale że mieszkał zaledwie na pierwszym piętrze, bardzo tej straty nie odczuwał. Problem powtarzał się często, więc uznał jakby tej windy w ogóle w tym bloku nie było.
Z klatki wychodziło się bezpośrednio na niewielkie patio, które jednak było mocno zaniedbane. Na środku rosła dużych rozmiarów lipa, a dookoła krzaki obrastały w nieładzie dawno nieużywany plac zabaw.
W mgnieniu oka dotarł wzdłuż ulicy Marszałkowskiej do Placu Zbawiciela, gdzie przed kościołem automatycznie i bezmyślnie wykonał znak krzyża i poszedł dalej. Oczywiście, nie musiał tędy iść. Mógł skorzystać z innej furtki na osiedlu i wyjść od razu do ulicy Mokotowskiej, ale takie było jego przyzwyczajenie i z jakiś powodów, na pewno nie religijnych, zawsze chodził tą samą drogą. Z samego rana nie było jeszcze na placu tak wielu sprzedawców wszelkiego rodzaju badziewia, których nigdy nie tolerował. Często zastanawiał się, co muszą myśleć ludzie kupujący cały ten syf.
Dodatkowo, tym razem nie padało, więc w poczuciu całkiem dobrego humoru maszerował do pracy. Nogi wiodły go same, znając drogę na pamięć. Nie musiał się nawet zastanawiać gdzie idzie. Mógł w tym czasie rozmyślać o zupełnie innych rzeczach, które aktualnie zajmowały jego umysł. Zdarzało się też tak, że akurat spotykał kogoś znajomego z lat młodości i mógł przy tej okazji zamienić kilka zdań o tym czy o tamtym, lecz tym razem nic takiego się nie wydarzyło.
Jednak gdy podniósł wzrok i spojrzał przed siebie, zobaczył dosłownie przed swoimi oczami Andrzeja, na którego prawie wpadł. On też wydawał się zupełnie go wcześniej nie zauważyć. Na takie spotkanie raczej radość była wątpliwa.
— O! Co ty tu robisz? — krzyknął niespodziewanie, udając zainteresowanie jego osobą.
— O! Witaj. Idę do pracy, jak widzisz. Zepsuł mi się samochód, więc musiałem sobie poradzić tranwajem.
Andrzej miał w zwyczaju tak nazywać ten środek lokomocji. Adam próbował go nawet z początku przekonać do prawidłowej wersji, ale po kilku próbach odpuścił widząc, że i tak nic z tego. W sumie było to nawet zabawne, więc postanowił dać sobie tą odrobinę radości z życia.
— Zatem, chodźmy razem! — zaproponował Adam i ręka w rękę udali się w dalszy spacer do pracy, który miał potrwać, na szczęście dla ich obu, już tylko kilka minut.
— A słyszałeś? Jakaś nowa przychodzi do nas — powiedział Andrzej zerkając na Adama szukał w jego oczach reakcji na te słowa.
— Co?! Jaka nowa? Kto?! — zapytał szczerze zaciekawiony nowinkami.
— No, podobno na szkolenie. Stary mówił, że mamy ją czegoś nauczyć, bo inaczej ktoś z nas poleci na zbity pysk. Taki chyba mniej więcej był cytat. Starego nie będzie przez kilka dni, więc musimy podzielić się jakoś biurkami — wyjaśnił Andrzej.
— Ciekawe. Szkoda, że mi nic takiego nie powiedział. W takim razie chyba dobrze, że się tu wcześniej spotkaliśmy. Co zamierzamy zrobić? Trzeba coś ustalić. Nie będzie nam żadna smarkula włazić i robić co jej się chce.
— Proponuję to po prostu przeczekać. Młoda jakaś… nie będzie nam robić konkurencji. Przyjdzie, coś tam jej rzucimy do roboty, żeby się nie nudziła i nie marudziła. W końcu pójdzie w cholerę, a u nas wszystko wróci do normy. Co o tym myślisz? Ja uważam, że starego to i tak gówno obchodzi — zaproponował z pewną śmiałością Andrzej.
— Z jednej strony ciężko mi się z tobą nie zgodzić, ale z drugiej to nie wiem czy możemy tak rzeczywiście zrobić. Jak stary wróci, to nas przetrzepie za to, że nic z nią nie zrobiliśmy. Zresztą! Kto to w ogóle jest i o czym my tutaj rozmawiamy?! Bzdety… — odrzekł Adam ledwo opanowując swoje wzburzenie, jednocześnie dziwiąc się, że takie emocje się w nim pojawiły.
— Co się tak denerwujesz? To tylko dziewczyna, która nie jest groźna, a przynajmniej tak mi się wydaje. Jak będzie fikać, to zrobimy z nią porządek, nie martw się. Mam rację?
— Tak jest! — i na znak wspólnej decyzji podali sobie prawe dłonie. Poczuli się jak starzy kumple, którzy zawarli nierozerwalny pakt, o którym wiedzą tylko oni.
Nawet się nie zorientowali, gdy byli przed drzwiami placówki bankowej. Jasny, zielony neon mocno świecił informując potencjalnych klientów o tym, że tylko tutaj dostaną najtańszy i najlepszy kredyt oraz pożyczkę. Obydwaj patrzyli już na niego z nieukrywanym obrzydzeniem. Przez dobrych kilka lat nic się w jego wyglądzie nie zmieniło.
Andrzej wyjął klucze od drzwi wejściowych, po czym z łatwością przekręcił zamek. Uciszył alarm i po krótkiej naradzie zajęli odpowiednie miejsca. Adam został oddelegowany do pokoju szefa, a „nowa” miała zająć jego wcześniejsze miejsce, po przeciwnej stronie biurka Andrzeja. Pasował mu nawet ten układ, bo mógł się od wszystkiego odciąć i zająć tylko swoją pracą. I tak nie zamierzał wchodzić z nią w żadną relację, a już na pewno zbytnio jej pomagać. To był dobry punkt strategiczny. Zresztą i tak nie nadawała się do obsługi kasowej, bo do tego trzeba mieć specjalne papiery, których na pewno nie posiadała, jako świeża w zawodzie.
Przeniósł swoje rzeczy, opróżnił szafki i przygotował stanowisko pracy tak, żeby „nowa” mogła zacząć od zaraz.
— Niech nie traci czasu na sprzątanie, bo a nuż do czegoś się jednak przyda — odparł z humorem do Andrzeja, który chyba nie zrozumiał żartu, bo nie zareagował w żaden sposób.
Po chwili obaj usiedli do swoich obowiązków. Zanim zaczął się kolejny, normalny dzień, trzeba było zrobić podsumowanie poprzedniego, zamknąć zestawienia, sporządzić raporty, które następnie wysyłali do centrali.
W związku z tym, że w końcu zabrali się do pracy, w całym pomieszczeniu słychać było tylko stukanie klawiatury komputerów i ciche pojękiwania obu panów, którzy w pośpiechu starali się zakończyć wszystko przed godziną dziewiąta, by móc z czystym sumieniem rozpocząć nowy dzień. Nie zdążyli nawet zaparzyć sobie kawy, co było już niejakim rytuałem. Nikomu tego dnia to jednak nie przeszkadzało. Mieli dużo pracy i mało czasu, a po drugie nie mogli się wyzbyć atmosfery nieznanego, które miało niechybnie nadejść, co dało się nawet wyczuć w zapachu ciężkiego, wiszącego powietrza. Żaden z nich nie miał ochoty wypowiedzieć choćby jednego słowa. Po prostu czekali zaprzątając myśli pracą.
Nie trzeba było długo czekać, gdy do drzwi zapukała spodziewana kobieta. Andrzej podszedł otworzyć, oczywiście przewracając przy tym krzesło, na którym siedział. Zaklął po cichu pod nosem, a następnie uporał się z zamkniętym zamkiem. W końcu nie wybiła jeszcze dziewiąta, więc drzwi musiały być zablokowane. W swojej pracy mieli mnóstwo reguł, procedur, zakazów i nakazów, których musieli przestrzegać.
— Dzień dobry! — od wejścia krzyknęła do nich młoda, energiczna kobieta zupełnie niepasująca do ich melancholijnego stylu bycia.
Adam wyszedł ze swojego tymczasowego biura chcąc przywitać młodą kobietę. Chciał mieć to wszystko jak najszybciej za sobą.
— Cześć, jestem Adam, a to jest Andrzej — powiedział wskazując na niego palcem, a następnie zaczął zasypywać ich niepasującym do niego słowotokiem. — Choć pewnie sam zdążył już się przedstawić. Jesteśmy tutaj od ponad półgodziny i pracujemy nad raportami, z którymi musimy się uwinąć zanim otworzymy placówkę, więc pozwolisz, że na początek bez zbędnych formalności przejdziemy do swoich obowiązków. To jest twoje biurko i na razie, zajmij tam miejsce. Naszego szefa nie ma i przez kilka dni nie będzie, ale na pewno w naszym towarzystwie poczujesz się swobodnie — powiedział to, choć tak naprawdę myślał coś zupełnie innego.
Nie wiedział też skąd w nim taki natłok słów. Rzadko składał zdania wielokrotnie złożone, a tutaj bez zastanowienia aż takie przemówienie. Być może to po prostu dziwne nerwy, a może to młoda kobieta zrobiła na nim takie wrażenie, że nie potrafił opanować myśli.
— Cześć wam, jestem Kaśka i sorry, że tak bez zapowiedzi, ale miało mnie tu w sumie nie być. Pewnie też jesteście zaskoczeni, ale jako, że mieszkam niedaleko to tutaj dostałam przydział. Szczerze, spodziewałam się czegoś innego, ale cóż, nie można mieć wszystkiego — wszyscy popatrzyli po sobie nie wiedząc, co mają myśleć o tych słowach. — Acha, no tak, w ogóle to mam trzydzieści dwa lata i właśnie skończyłam studia, także w końcu mam nadzieję nauczyć się czegoś pożytecznego. Już mam dosyć słuchania tych bzdur i zdawania egzaminów z czegoś, co nie ma związku z prawdziwą pracą. Wrr! — odparła szybkim i zdecydowanym tonem, podczas gdy obydwaj panowie w tym czasie kursowali oczami po jej nienagannej figurze.
Kaśka wyglądała na trochę więcej lat niż rzeczywiście miała. W ocenie Adama była raczej dojrzałą kobietą mającą duże doświadczenie życiowe. Sposób w jaki mówiła stawał jednak w dużej sprzeczności z jego przemyśleniami. Była niewątpliwie kobietą bardzo atrakcyjną. Niska, nie miała więcej jak sto sześćdziesiąt trzy centymetry wzrostu, i bardzo szczupła. Może nie aż tak bardzo żeby nazwać ją jakąś anorektyczką, ale była po prostu chuda. Gdy zdjęła kurtkę, można było zauważyć, że pod białą bluzką i czarnymi, długimi spodniami kryje się dużo kobiecości i niebanalna figura, nieobciążona zbędnymi kilogramami. Co jednak Adama najbardziej urzekło, to jej długie blond włosy spięte z tyłu w kucyk i wielkie, zielononiebieskie oczy, które przeniknęły go dogłębnie. Nie wyglądała staro, wręcz przeciwnie. Miała delikatną urodę, ale coś w jej wnętrzu wskazywało na dorosłość i doświadczenie, na które Adam zwrócił uwagę. Było to coś, co się posiada lub nie i coś, co bardzo intrygowało. Panowie byli jednak od niej sporo starsi, więc już na starcie dali sobie spokój z bezbożnymi myślami, a przynajmniej próbowali.
— Dobrze, więc proszę aby pani tutaj usiadła i poczekała chwilę. My z kolegą skończymy to, co mamy zrobić i zajmiemy się panią. To znaczy… — Andrzej poczuł zmieszanie tym, co powiedział. Nie spodziewał się, że tak dziwnie i sztucznie to zabrzmi.
— Spoko. Mówmy sobie na ty, jeśli wam to nie przeszkadza. Będzie łatwiej. Ja ogarnę jakąś kawkę czy coś, a wy tam róbcie swoje. Spoko, zrobię i wam. Widzę, że macie zajebisty ekspres. Uwielbiam kawę z ekspresu — i mówiąc to odważnie chwyciła za stojące obok filiżanki.
— Fajnie. Jeśli chodzi o wiek, to lat pewnie mamy ciut więcej niż ty. Andrzej dużo więcej, ja ciut mniej, ale te dziesięć to pewnie i jest — powiedział Adam, ale tak naprawdę mógł nie mówić nic. — Będziesz tutaj siedzieć, w jednym pomieszczeniu z Andrzejem. Ja zajmuję się kasą, a zapewne ciebie to jak na razie w ogóle nie interesuje i tego nie potrzebujesz. Przy nim powinnaś nauczyć się więcej.
— Spoko, jakbyś potrzebował jakieś pomocy, to wiesz gdzie mnie szukać — i mówiąc to puściła oczko w kierunku Adama, który aby uniknąć wypieków na twarzy pospiesznie się odwrócił i udał do swojego biurka.
Już po chwili obok klawiatury stała filiżanka świeżej i pachnącej kawy, przygotowanej przez młodą pracownicę. Poczuł, że zrobiło mu się miło. Już dawno nikt dla niego nic nie zrobił. Z pewnością też zrobiło się głośniej. Przez tyle lat z Andrzejem nie zamienili wielu słów, a tu przez kilkanaście minut padło już tyle długich zdań. Czuł się z tym dziwnie, ale po jakimś czasie zrobiło się dzięki temu swobodniej. Andrzej znalazł jej szybko jakieś papiery do przerobienia, dane do wpisania do systemu, a nawet podyskutowali razem chwilę o podstawowych zagadnieniach bankowych. Adam w tym czasie obsługiwał swoich klientów i tylko zerkał w ich kierunku od czasu do czasu. Nie był ciekawski, po prostu Kaśka mu się zwyczajnie podobała i nie potrafił tego ukryć. Nawet zazdrościł Andrzejowi, że to nie on był na jego miejscu i że jednak nie postanowili inaczej z tym przydziałem biurek. Gdyby człowiek wiedział wcześniej — myślał sobie. Z drugiej strony, jak spojrzał na tego wielkiego, nieporadnego starca, który i tak już niewiele w życiu może, czuł się spokojniejszy. Po prostu wiedział, że z tej mąki chleba i tak być nie może. Mimo wszystko zazdrościł mu, że na ten delikatny, acz szeroki uśmiech, podkreślony czerwoną szminką, może patrzeć z bliska. A może ona zostanie tu na dłużej? Kto wie… przecież Andrzeja emerytura już puka do drzwi — pomyślał z nadzieją.
Dzień minął im bardzo szybko, głównie ze względu na intensywność i dużą ilość klientów. Nie było czasu żeby się zapoznawać i uprawiać prywatę. Nawet Kaśka się przydała do obsługi prawdziwych klientów i szczerze, dużo im pomogła. Gdyby tylko na stałe znalazło się dla niej więcej miejsca to byłoby to miłe odciążenie dla obu panów. Miłe, a zarazem jak przyjemne dla oka. Zamykali zwykle o siedemnastej i zaraz po zabezpieczeniu gotówki opuszczali placówkę. Nie zamierzali zostawać nawet minuty dłużej. Tym razem jednak, tuż przed zamknięciem, do Andrzeja przyszedł klient chcący zaciągnąć duży kredyt hipoteczny, więc musiał on zostać chwilę dłużej.
— Idziesz? — Adam nieśmiało wydukał w stronę Kaśki.
— No raczej! — odpowiedziała z uśmiechem pokazując śnieżnobiałe zęby, a następnie wstając, sięgnęła po kurtkę.
Gdy tylko pożegnali się machnięciem ręki z Andrzejem, z wielką ulgą zamknęli za sobą drzwi.
— Idziesz w lewą czy w prawą stronę? — zapytał Adam.
— W lewą, a ty?
— Ja… też — odpowiedział z uśmiechem, choć tak naprawdę powinien iść w odwrotnym kierunku.
— Fajnie, a gdzie mieszkasz?
— Przy placu Zbawiciela, ale muszę jeszcze skoczyć na drobne zakupy. Akurat mam fajny sklep po drodze, w twoją stronę — wymyślił pasującą mu odpowiedź na poczekaniu.